- Opowiadanie: Fasoletti - Zagadka smrodliwego deszczu (Bizarro)

Zagadka smrodliwego deszczu (Bizarro)

Dawno nic dłuższego tu nie wrzucałem, więc wrzucam. W klimatach oczywiście czysto rozrywkowego bizarro. 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

PsychoFish, S. Leiss, Suzuki M.

Oceny

Zagadka smrodliwego deszczu (Bizarro)

1.

Wieteska wiercił się i przewracał w pościeli, jakby go coś gryzło. I w istocie, na głowie mężczyzny, między skołtunionymi resztkami siwiejących włosów, przelewały się istne lawiny wesz. Insekty wędrowały od szyi do czoła i z powrotem lub falami przemieszczały się z okolic lewego ucha w pobliże prawego, przy okazji intensywnie kąsając pokrytą własnymi odchodami skórę. W ich przypadku powiedzenie, że „srały do własnego gniazda” nabierało zupełnie nowego znaczenia.

Między nogami sołtysa Fiździpiździpołciowa sytuacja nie wyglądała lepiej. W gęstwinie łoniaków kłębiła się chmara wyhodowanych na serze spod napletka mend, które odurzone ulubioną przekąską, z furią wdzierały się do odbytu, by toczyć tam zaciekłe walki z owsikami o panowanie nad zwisającymi z dupy digidongami. Gdy starcia trwały krótko, powodowały jedynie uporczywe swędzenie rowa. Jeśli  kampania przeciągała się, na zwieraczach Wieteski wykwitały ogromne parchy wypełnione gęstą, pomarańczową mazią. 

Tym razem jednak spokój snu sołtysa zakłócało coś zupełnie innego. Coś, z czym Wieteska nie miał do tej pory styczności. Prorocze wizje, przyobleczone w szaty koszmarnych majaków stawały mu przed oczyma jak żywe. W nieprzeniknionej ciemności, wbrew wszelkiej logice, wbrew wszystkiemu, co nie śniło się nawet filozofom, na przekór woli samego Boga, a może w zgodzie z jego wolą, tego nie wie nikt, sołtys ujrzał to, co miało dopiero nadejść.

W kulminacyjnym momencie objawienia gęsty pot zrosił czoło Wieteski. Całe jego ciało napięło się jak postronek i wygięło w łuk, by za chwilę zwiotczeć i bezwładnie opaść na posłanie. Z ust mężczyzny wyrwał się skowyt tak przerażający i przenikliwy, że krążące po pobliskim cmentarzu zjawy, straszące okoliczną ludność uporczywym jęczeniem, ze wstydu zamilkły na wieki. Jego dusza opuściła ten ziemski padół na zawsze, a zamiast niej, w pustej powłoce z kości, mięśni i skóry zalęgło się coś, co przejęło władzę nad fizyczną formą Wieteski.

Sołtys wyskoczył spod pierzyny i, wyważywszy drzwi chałupy solidnym kopniakiem, wybiegł na podwórko. Bosy, odziany jedynie w poszarpana koszulę, z szaleństwem w oczach popędził het, het przed siebie.  

Na dworze panował przyjemny chłód. Słońce dopiero przed chwilą wychynęło zza horyzontu i pierwsze jego promienie zaczynały delikatnie muskać korony drzew. Lekki zefirek wiejący od wschodu kołysał liśćmi z czułością matki tulącej niemowlę. Gdzieniegdzie dało się słyszeć nieśmiałe pogruchiwania gołębi, piski wyruszających na łowy jaskółek, pianie kogutów. Pięcioma słowami mówiąc, przyroda budziła się do życia.

Piękno i sielskość tych scen rodem z obrazów przedstawiających koło cyklów natury skalał Wieteska. Niczym nabrzmiały członek gwałciciela brutalnie rozdzierający błonę dziewiczą niewinnej nastolatki, przerwał sen mieszkańców Fiździpiździpołciowa. Wymachując rękoma jakby próbował poderwać się do lotu biegał od domu do domu, pięściami tłukł w okna, kopał w drzwi, wył i charczał.

Zwierzętom gospodarskim natychmiast udzielił się nastrój grozy. Krowy zaczęły nerwowo przebierać nogami oraz uderzać głowami w drzwi obór, konie rżały i parskały szaleńczo, wieprzki wymiotowały do koryt tylko po to, by za chwilę pochłonąć wszystko z powrotem, a gęsi jak zahipnotyzowane same kładły głowy na pniakach w oczekiwaniu na śmierć. Kilka kur z przerażenia dokonało nieświadomej aborcji, składając tam gdzie akurat stały jajka pozbawione skorupek, co zapewniło im po śmierci wieczne zameldowanie w przybytku ptasiego Lucyfera.

Zaspani ludzie powychodzili przed chaty. Ich twarze były blade, miny mieli nietęgie. Rozszerzonymi ze zdziwienia i strachu oczyma obserwowali swojego sołtysa, zastanawiając się, czy czasem nie zwariował. Jakiś chłop popukał się w czoło, gruba baba odziana jedynie w podziurawioną halkę pokręciła z politowaniem głową, a cierpiąca na Parkinsona staruszka drżącą dłonią uczyniła w powietrzu znak krzyża.

Tymczasem Wieteska dotarł do okutych blachą wrót kościoła. Z całą mocą zaczął tłuc w nie pięściami, aż skóra na dłoniach popękała do krwi. Następnie padł na ziemię i jął tarzać się w piachu.

Mieszkańcy wsi otoczyli go ciasnym kręgiem. Szeptali między sobą i snuli najróżniejsze teorie co też mogło się przytrafić ich sołtysowi, że zachowywał się w tak dziwny sposób.

– Mnie to się widzi – orzekła Gertruda, córka sklepikarza – że jemu normalnie szajba do łba weszła.

– A może jego moce nieczyste posiadły? – wtrącił ktoś inny.

Po tych słowach zaległa niepokojąca cisza. Zwierzęta uspokoiły się, muchy przysiadły na gównach w niemym oczekiwaniu, nawet wiatr ustał. Tylko toczącym z ust pianę Wieteską, krztuszącym się teraz własną śliną, miotało jak Szatan.

Nagle drzwi kościoła otwarły się z głośnym skrzypnięciem. Wieśniacy aż podskoczyli z przerażenia, jednak kiedy ujrzeli księdza proboszcza uzbrojonego w kropidło i pozłacaną miskę z wodą święconą, odetchnęli z ulgą.

Ojciec Benedykt od kilku minut obserwował z okna zakrystii co się dzieje. Widok Wieteski przyprawił go o dreszcze, ponieważ w czasie ponad trzydziestu lat posługi, nie raz i nie dwa razy stawał oko w oko z demonami wszelakiej maści. Na stare lata sam poprosił o przeniesienie do Fiździpiździpołciowa, gdyż żywił gorącą nadzieję, że tutaj macki złego nigdy nie sięgną. Teraz zrozumiał, jak bardzo się mylił. Ale wierzył, że pomimo jarzma lat na karku, z Bożą pomocą, po raz kolejny zdoła przeciwstawić się Szatanowi.

Czas jakby zwolnił swój bieg. Słońce już całkiem wyszło zza horyzontu i zalewało teraz kościelny plac skwarem. Wieteska szamotał się i spazmatycznie prężył. Jakiś wieśniak puścił bąka, a żona z całej siły trzepnęła go w łeb.

Proboszcz nie patyczkował się. Wypowiadając donośnym głosem słowa egzorcyzmu, chlusnął sołtysowi w twarz wodą święconą. Buchnęły kłęby cuchnącego dymu, na chwilę przesłaniając postać Wieteski. Kiedy chmura opadła, oczom gapiów ukazał się makabryczny widok. Wszelka tkanka z głowy sołtysa spłynęła do gołej kości. Mężczyzna klęczał teraz bez ruchu, wbijając w ojca Benedykta wytrzeszczone ślepia. Niespodziewanie zaczął kłapać szczęką tak intensywnie, że na ziemię posypały się zęby. Jednocześnie głowa obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Najpierw raz, potem drugi i trzeci, za każdym razem coraz szybciej. Trzaski pękających kręgów przyprawiły kilka osób o mdłości.

Im szybciej kręcił się czerep, tym bardziej uciążliwy stawał się zgrzyt, który w końcu przeszedł w drażniący uszy świst. W tym potępieńczym wyciu odezwał się chór głosów z piekła rodem, kanonada bulgotań, czknięć, pierdów i parsknięć.

Ojciec Benedykt pierwszy raz w życiu widział i słyszał coś takiego. Chciał uciekać, ale jakaś nieznana siła sprawiła, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Jakby ktoś zakopał go w ziemi po kolana. Uczynił więc tylko znak krzyża na piersi i, cicho szepcząc modlitwy, czekał na dalszy rozwój wypadków.

Zgromadzeni przed kościołem wieśniacy również nie potrafili ruszyć się z miejsca. Drżeli więc ze strachu, bladzi i zszokowani.

Niespodziewanie, ku przerażeniu gapiów, odgłosy odbytowo gardłowe katujące ich słuch nieznośną kakofonią przybrały formę wyraźnej przemowy.

– Twojego boga już nie ma, Benedykcie! Ty spasiony wieprzu z kaprawą mordą! Ha! Ha! Ha! Teraz nadchodzi On! Wielki i potężny! Zawładnie waszymi duszami, porwie was w swoje objęcia! Już niedługo! Wasze plony zmarnieją! Ryby w rzekach padną! Zwierzęta pozdychają! Ha! Ha! Ha! Hi! Hi! Hi! He! He! He! Ho! Ho! Ho!

Po ostatnim wykrzyczanym “ho” czaszka Wieteski nagle zatrzymała się. Sołtys wstał, podszedł do księdza i złapał jego głowę w dłonie. Powoli zacieśniał chwyt, aż oczy ojca Benedykta wystrzeliły z orbit z prędkością kuli karabinowej  i rozbryzgnęły się na pobliskim drzewie. Z ust, nosa, uszu i oczodołów popłynęły strużki krwi. W końcu czerep eksplodował. W powietrze chlusnęły pomieszane z mózgiem kawałki kości. Po tym wszystkim ciało Wieteski zwiotczało i osunęło się na ziemię, tuż obok drgających konwulsyjnie zwłok ojca Benedykta.

Ludzie jakby obudzili się z letargu. Paraliż nóg, przez który stali jak wmurowane w ziemię posągi, ustąpił. Ogarnął ich dziki, niepochamowany szał, chęć odwetu za śmierć proboszcza zaślepiała i mamiła im umysły. Rzucili się na trupa sołtysa i rozerwali go na strzępy gołymi rękoma. Nawet kobiety i dzieci uczestniczyły w tym procederze. Gdy emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz, przed kościołem nie uświadczyło się choćby jednej osoby, która nie byłaby ufajdana krwią bądź oblepiona kawałkami mięsa. Mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy zaskoczeni swoją agresywnością i brutalnością, z zażenowaniem wbili wzrok w ziemię.

– I co teraz zrobimy? – spytał ktoś z tłumu.

Zapadła krepująca cisza. I tylko wioskowy grabarz zastanawiał się, kto zapłaci mu za dwa pogrzeby, skoro ojciec Benedykt nie żyje.

 

2.

Dwa dni po śmierci Wieteski od północy powiał cuchnący wiatr. Początkowo mieszkańcy Fiździpiździpołciowa myśleli, że w sąsiedniej wsi wyrzucono nawóz na pola, ale z każdą godziną fetor stawał się intensywniejszy, a pod wieczór trzeba było zatykać usta i nos chusteczką, żeby w ogóle dało się wyjść z domu i nie zwymiotować.

Ludzie, którzy jeszcze dobrze nie ochłonęli po wydarzeniach sprzed dwóch dób, teraz zamknęli się w chałupach i drżeli ze strachu. Ktoś stwierdził, że wszechobecny smród to wina moralnego rozkładu społeczeństwa. Że dusze istot, które kochający przecież Bóg stworzył na swój obraz i podobieństwo, zaczynają gnić od zła, nieprawości, bezeceństw i rozpusty.

Coraz głośniej mówiono o przepowiadanej przez opętanego Wieteskę apokalipsie. Interpretowano jego słowa na miliony sposobów – oczekiwano nadejścia armii demonów z samym Antychrystem na czele, potężnych trzęsień ziemi, za sprawą których trzewia planety miałyby się rozstąpić i pochłonąć grzeszników, obawiano się wybuchu epidemii. Byli tacy, którzy obwoływali się prorokami i próbowali krzewić wśród ludu wymyślone przez siebie teorie dotyczące jedynej prawdziwej wiary.

Po tygodniu na horyzoncie pojawiła się gigantyczna chmura o barwie miedzi. Sunęła powoli i dostojnie, pchana delikatnymi podmuchami cuchnącego wiatru, a kiedy nadpłynęła nad Fiździpiździpołciowo, przesłoniła calutkie niebo. Świat pogrążył się w półmroku. Gdy wystraszeni wieśniacy wychynęli nieśmiało przed chaty zorientowali się, że z chmury leci obfita mżawka. Nie był to jednak zwyczajny deszcz, ale gęsty, słony i śmierdzący opad, który wywoływał podrażnienia skóry, a w kontakcie z oczami powodował piekący ból. Ludzie pouciekali do domów.

Postanowiono kataklizm przeczekać, jednak mijał dzień za dniem, a smrodliwy deszcz nie ustawał. Chmura też jakby stanęła w miejscu. A może nadal posuwała się do przodu? Tego nie wiedział nikt. Mogła być tak wielka i jednolita, że nawet najlepszy obserwator o sokolim wzroku nie potrafiłby dostrzec jakichkolwiek oznak jej przemieszczania się.

Fiździpiździpołciowianie zaczęli cierpieć głód. Ponieważ od tygodnia nie opuszczali domostw, ich spiżarnie świeciły pustkami. Nikt nie miał odwagi jechać na pola i sprawdzić jak mają się plony. Wszyscy ubolewali, że Wieteska nie żyje. Fakt, był zaniedbanym starym kawalerem, ale miał łeb nie od parady i na pewno znalazłby jakieś wyjście z tej nieszczęśliwej sytuacji.

W końcu przeprowadzenia rekonesansu wokół wsi podjął się kowal Eustachy. Do tak desperackiego czynu pchnęły mężczyznę myśli, które zaczęły kłębić mu się pod czaszką. Otóż pewnego wieczora, patrząc na omdlałą z niedożywienia żonę oraz ledwie trzymające się na nogach dzieci, ujrzał nie ludzi, ale kawałki mięsa. Przerażony tą wizją uświadomił sobie, że niewiele już trzeba, by w wiosce doszło do aktów kanibalizmu. Owinął się więc szczelnie wszystkimi szmatami jakie znalazł i wyruszył na zwiad.

Niewiele brakowało, a to, co ujrzał po opuszczeniu swojej kuźni, przyprawiłoby go o pomieszanie zmysłów. Gleba zmieniła się w paćkowate bagno. Na żadnym drzewie w zasięgu wzroku nie było liści. Leżały rozrzucone pod zmartwiałymi pniami niczym trupy wokół leja po beczce z prochem, która właśnie przed chwilą eksplodowała. Trawa także obumarła – połamane, gnijące źdźbła falujące na powierzchni żółtawych kałuż przypominały obrzydliwe glisty. Na dachach domów, podwórkach i drogach gęsto zalegały rozkładające się, martwe ptaki. Owady również zniknęły. Powietrze cuchnęło fekaliami tak intensywnie, że przy każdym głębszym oddechu aż zatykało płuca.

Eustachy stanął osłupiały, nie wiedząc, co zrobić. Jego ukochana wieś, w której urodził się i wychował, umierała. Z oczu kowala popłynęły łzy, a w sercu zagościły żal i zniechęcenie. Stał się zobojętniały na wszelkie bodźce. Siekący w twarz deszcz przestał drażnić skórę, błoto, przesiąkające przez buty, nie gryzło już w stopy.

I wtedy usłyszał coś, co na nowo rozpaliło w nim nadzieję. Był to dźwięk cichy i niewyraźny, ale przecież tak znajomy, dochodzący z jednej z obór. Spiął się natychmiast i pobiegł w tamtym kierunku. Kopniakiem wysadził drewniane drzwi po czym wparował do środka. Na widok stadka kóz aż podskoczył z radości. Wszystkożerne zwierzęta kręgiem otaczały martwą krowę i jakby nigdy nic pożywiały się jej truchłem, mecząc przy tym radośnie.

Już zamierzał się, by doskoczyć do najdorodniejszej kozicy i gołymi rękoma skręcić jej kark, gdy nagle coś uderzyło go w głowę. Cios nie był na tyle mocny, aby pozbawić potężnego mężczyznę przytomności, niemniej osłabienie głodem zrobiło swoje i Eustachy upadł. Coś skoczyło mu na kark i zacisnęło kościste palce na gardle. Ale adrenalina zrobiła już swoje. Kowal, znany w młodości z zamiłowania do bójek, miał nad przeciwnikiem przewagę nie tylko siły, ale i doświadczenia. Błyskawicznie sięgnął ręką za siebie, chwycił czyjeś włosy i z całej siły szarpnął. W dłoni został mu strzęp zakrwawionych kołtunów, a wychudzona postać przeleciała nad jego plecami i wyrżnęła w koryto.

– Alojzy? Co ty do kurwy nędzy wyprawiasz?! – wrzasnął na widok wioskowego pijaczyny próbującego się niemrawo podnieść.

– Szpierdalaj! – ryknął lumpek, łapiąc leżący w kącie sierp. – To szą moje kozy! Moje, roszumiesz?

W jego oczach błysnęła desperacja. Natarł ze zwinnością, jakiej kowal nigdy by się po tym ochlajmordzie nie spodziewał. Wywijając sierpem to uderzał, to znów odskakiwał, jak szakal próbujący powalić słonia.

Eustachy początkowo tylko unikał ciosów, próbując przemówić Alojzemu do rozsądku, jednak doszedł do wniosku, że to wszystko na nic. Tu już nie chodziło o sąsiedzką sprzeczkę o miedzę czy różnicę poglądów. Bitwa toczyła się o życie nie tylko jego, ale także żony i dzieci. Skupił się maksymalnie, a kiedy wyczuł odpowiedni moment, prostym ciosem w twarz pozbawił Alojzego kilku zębów.

Zalany krwią pijak zatoczył się, ale nie upadł. Zaatakował za to z jeszcze większą furią. Tocząc z ust szkarłatną pianę wymachiwał sierpem na oślep. Teraz nie cofał się już w ogóle. Zasypywał zaskoczonego Eustachego gradem uderzeń i kilkakrotnie udało mu się go nawet lekko zranić.

I wtedy nastąpił huk. Czerep Alojzego eksplodował fontanną krwawych strzępów, a chwilę później bezgłowe ciało zwaliło się pod nogi zaskoczonego kowala.

W drzwiach obory stał stary Elmo z dymiącą strzelbą w dłoniach i podziurawionym garnkiem na głowie. Dziadyga mieszkał sam na obrzeżu Fiździpiździpołciowa i przez mieszkańców wioski uważany był za szalonego odludka. Ludzie obawiali się go i unikali jak tylko mogli.

– Jezu – mruknął Eustachy na widok staruszka.

Pomyślał, że teraz już na pewno jest po nim. O ile walcząc wręcz radził sobie nieźle, o tyle w starciu z człowiekiem uzbrojonym w broń palną nie miał najmniejszych szans. W głębi duszy przygotował się na śmierć, z żalem myśląc o rodzinie, skazanej na powolne konanie w głodowych męczarniach.

Elmo uniósł strzelbę i wypalił po raz drugi. Kozy, które po pierwszym wystrzale rozpierzchły się po oborze, teraz struchlały ze strachu. Kowal spodziewał się przeszywającego bólu, widoku własnych flaków wylewających się z brzucha, ale nic takiego nie nastąpiło. Stał nadal w tym samym miejscu cały i zdrowy. Za to kozica, na którą się wcześniej zamierzał, leżała martwa z ogromną dziurą w szyi.

Starzec podszedł do Eustachego i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Jest nadzieja, kowalu – wyszeptał. – Tylko ty możesz ocalić nie tylko Fiździpiździpołciowo, ale i całą planetę.

– Ale jak to? – wybełkotał całkowicie zaskoczony Eustachy. – Cóż ja mogę w obliczu tak wielkiego kataklizmu?

– W tobie jedyna nadzieja. Weźmiesz najdorodniejszego capa z tej gromadki i poprowadzisz na wschód, ku majaczącym tam na tle nieba szczytom. Kiedy dotrzesz do ich podnóża, odszukasz pieczarę. Mieszka w niej prorok z dalekiego kraju, zwany Wielkim Ciapatym. On powie ci co robić. A tę martwą kozicę daj rodzinie. Jej mięso pozwoli im przeżyć do twojego powrotu.

 

3.

Podróż była prawdziwą drogą przez mękę, próbą siły i charakteru, wyzwaniem, jakiego kowal się nie spodziewał. To, co widział po drodze, mroziło mu krew w żyłach i mąciło zmysły. Świat umierał, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Pola, jeszcze niedawno porośnięte złocącymi się w słońcu zbożami, zmieniły się w bajora wypełnione gnijącą breją. Na ich obrzeżach leżały martwe zwierzęta gospodarskie, których nie miał nawet kto ogryźć z mięsa, ponieważ wszyscy padlinożercy w okolicy także wyginęli.

Wszyscy, oprócz kóz. Nie wiedzieć czemu, zwierzęta te wykazywały niesłychaną odporność na wszelkie niedogodności. Prowadzony przez Eustachego cap jakby nie czuł palącego skórę deszczu, beztrosko tarzał się w kałużach z gównianym błotem, łapczywie chłeptał smakującą moczem wodę z kałuż. Nie miał również żadnych oporów przed zajadaniem się zwłokami.

Kowal raz spróbował iść w jego ślady, ale szybko tego pożałował. Po kilku kęsach trupiego mięsa dostał takiej biegunki, że o mało nie umarł z odwodnienia. Zebrał się jednak w sobie i ponowił wędrówkę. Walcząc o każdy krok posuwał się naprzód. Przypominał rannego żołnierza, który jako jedyny wyrwał się z okrążenia i niósł do dowództwa informację o pozycjach wroga – co chwilę przewracał się, czasami czołgał, ale niezłomnie parł przed siebie, ku majaczącym na tle miedzianych chmur szczytom. Myśl o żonie i dzieciach dodawała mu sił. Gdyby nie oni, już dawno zrezygnowałby i skonał z braku nadziei.

Po dwóch dniach morderczego marszu, nareszcie stanął u podnóża gór. Teraz tylko pozostało mu odszukać Wielkiego Ciapatego. I tu z nieoczekiwaną pomocą przyszedł kozioł. Eustachemu zdawało się, że im bliżej są celu wędrówki, tym bardziej zwierzę jest podekscytowane, ale nie przykładał do tego zbyt wielkiej wagi. Teraz podniecenie capa sięgnęło zenitu. Radośnie przebierał kopytami, dźwigał w górę ogon, podskakiwał i kręcił się wokół własnej osi jak pies na widok dawno nie widzianego właściciela. W końcu ruszył pędem w pobliskie zarośla, a raczej to, co z nich zostało.

Ostre, drewniane kikuty raniły twarz Eustachego i targały przemoczone szmaty, którymi był owinięty. Z trudem dotrzymywał zwierzęciu tempa. Gdyby nie lina, na której uwiązał towarzysza, z pewnością by go stracił. Wokół rozlegało się głośne meczenie i mężczyzna spostrzegł hasające po skałkach kozły górskie.

Wejście do jaskini wyłoniło się tak niespodziewanie, że aż stanął jak wryty. Widok mrocznej czeluści zionącej przenikliwym chłodem przyprawił go o gęsią skórkę. Ale nadzieja na ocalenie rodziny była silniejsza niż strach. Zagłębił się w ponury korytarz, a już po chwili ujrzał majaczące w oddali światełko. Skumulował w sobie resztki sił i truchtem pobiegł w tamtym kierunku, poganiając przed sobą capa.

Pieczara, do której trafił, była ogromna. Na kamieniach paliło się tysiące świec, ale nawet pomimo blasku jaki dawały, sklepienie ginęło w mroku. Zapach kadzideł oraz topiącego się łoju przesycał powietrze i mieszał się z odorem kozłów, leżących wokół gigantycznego głazu. Na jego szczycie, w pozycji kwiatu lotosu, siedział Wielki Ciapaty.

Nie tak wyobrażał sobie proroka Eustachy. Spodziewał się odzianego w złote szaty, promieniującego światłością dostojnego męża potrafiącego udzielić odpowiedzi na każde pytanie, mającego stały kontakt z istotą wszechświata. Tymczasem stał naprzeciw brodatego, wychudzonego starca, którego żylaste ciało okrywała jedynie potargana przepaska biodrowa, a głowę ochraniał pordzewiały durszlak.  

Wielki Ciapaty zszedł powoli ze swego tronu i zbliżył się do kowala. Ten zrobił pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Padł na kolana i zaczął bić pokłony.

– Powstań synu, albowiem nie jestem nikim godnym tak wielkiego szacunku – rzekł mędrzec skrzekliwym głosem, po czym zlustrował swojego gościa od stóp do głowy.

Eustachy nie prezentował się zbyt dobrze. Owinięty przemoczonymi, potarganymi szmatami, z wychudzoną twarzą pooraną siecią zmarszczek oraz świeżych ran przypominał kogoś, kto spędził kilka tygodni w najdzikszej dżungli, walcząc o przeżycie. Do tego niemiłosiernie śmierdział ekskrementami.

– Tak – mruknął Wielki Ciapaty – z tego co widzę, przebyłeś długą i pełną trudów drogę, aby się ze mną zobaczyć. Usiądź zatem i powiedz, jakie troski trawią twą nieszczęsną duszę.  

Kowal ochoczo wykonał polecenie. Oparłszy się plecami o ścianę w bezładnym potoku słów opowiedział Wielkiemu Ciapatemu o wszystkim, co wydarzyło się w przeciągu ostatnich tygodni. Gdy skończył, sapał jak zbiegany hart, jednak jego serce przepełniała nadzieja na to, że otrzyma podpowiedź w jaki sposób ocalić świat przed zagładą.

Twarz Wielkiego Ciapatego przybrała zatroskany wyraz.

– Cóż, mieszkam w tej jaskini więcej lat niż ty liczysz wiosen i sprawy świata niespecjalnie mnie interesują, ale ująłeś mnie swoją wytrwałością oraz zdolnością do poświęceń. Pomogę ci, ale nie za darmo. Każdy kto przychodzi do mnie po wróżbę, musi przynieść ze sobą podarek.

– Jako zapłatę przyprowadziłem tamto zwierzę – odparł kowal, wskazując kozła, który zdążył się już zadomowić w jaskini i radośnie hasał wśród swoich górskich kuzynów.

– Ach, jakże cudownie! – krzyknął mędrzec. – W takim razie nie ma co zwlekać! Natychmiast uczynię wszystko, by nawiązać kontakt ze świadomością wszechświata i znaleźć rozwiązanie twoich problemów!

Szczerząc radośnie przerzedzone zęby, Wielki Ciapaty pstryknął palcami, a cap, zupełnie jak szkolony pies, natychmiast przerwał harce i podbiegł do proroka. Zwierzę było nadnaturalnie podniecone. Kręciło się w kółko, podskakiwało, przebierało nogami, do momentu, kiedy mędrzec położył mu dłoń na łbie. Natychmiast się uspokoiło i stanęło posłusznie bez ruchu.

Wielki Ciapaty zaszedł kozła od tyłu. Najpierw pogładził go po nabrzmiałych jajach, a następnie opuścił swoją przepaskę biodrową ukazując oniemiałemu Eustachemu gigantyczne prącie w stanie wzwodu. Kowal z niedowierzaniem patrzył, jak dostojny mąż rozchyla dwoma palcami odbyt capa i, pojękując z rozkoszy, wsuwa tam członka.

Wykonując coraz głębsze i szybsze ruchy frykcyjne mędrzec stopniowo odpływał. Jego oczy wywróciły się białkami na zewnątrz, mięśnie naprężyły, a ciałem wstrząsały spazmatyczne dreszcze. Pozostałe kozły otoczyły ich kręgiem i w milczeniu przyglądały się stosunkowi. W jaskini słychać było tylko chlupotanie towarzyszące penetracji oraz plaskanie, kiedy jądra człowieka zderzały się z jądrami zwierzęcia.

Doszli jednocześnie. Kozioł, akompaniując sobie radosnym beczeniem wytrysnął na ziemię, starzec, jęcząc i drżąc, wypełnił nasieniem odbyt zwierzęcia, po czym wysunął sflaczałego członka i padł na kolana. Otoczyło go światło tak jaskrawe, że przyglądający się tej scenie Eustachy musiał przymrużyć oczy i osłonić je ręka, by nie oślepnąć. Kowal usłyszał jakieś dziwne głosy, nie mające nic wspólnego z ludzką mową. Były przytłumione, jakby dochodziły z samego dna piekielnej otchłani. Nie potrafił rozróżnić ani jednego słowa.

Wszystko to ustało tak nagle, jak się zaczęło. Eustachy spojrzał na Wielkiego Ciapatego ze zgrozą, lecz ten tylko uśmiechnął się dobrotliwie.

– Bogowie Wszechświata poradzili mi, co powinieneś uczynić, aby ocalić planetę od zagłady.

Eustachy z zapartym tchem obserwował, jak mędrzec palcem kreśli na piasku skomplikowany schemat, a potem wpatrywał się w rysunek tak długo, aż potrafił go odtworzyć z pamięci w najdrobniejszych szczegółach.

– Idź – rzekł Wielki Ciapaty – i spraw, aby twe czyny odmieniły oblicze Ziemi. Tej Ziemi!

 

4.

Eustachy wracał do Fiździpiździpołciowa przepełniony nadzieją. Wizyta u Wielkiego Ciapatego sprawiła, że czuł się naładowany pozytywną energią. Kipiał siłą zarówno fizyczną, jak i psychiczną. Żadne przeciwności losu nie mogły go teraz zatrzymać. Stał się niewrażliwy na wszelkie niedogodności. Smrodliwy deszcz przestał drażnić jego nozdrza, nie parzył już skóry ani nie szczypał w oczy. Wdzierająca się do dziurawych butów mulista ziemia nie powodowała na stopach krwawych wybroczyn. Mężczyzna nie odczuwał głodu ani pragnienia. Parł przed siebie niby rozjuszony byk, a kiedy i tak ciemne niebo zaczynało całkowicie czernieć, co oznaczało, że słońce chowa się za horyzontem, dotarł do granic rodzinnej wsi.

To, co oglądał, kiedy wyruszał do jaskini mędrca niemalże doprowadziło go do szaleństwa, dlatego chyba tylko cudem nie zwariował na widok scen rozgrywających się teraz w Fiździpiździpołciowie. Ludzie polowali na siebie jak zwierzęta. Z oczami przesłoniętymi mgłą, wychudzeni i brudni, zabijali jedni drugich tym, co mieli akurat pod ręką. Deski od płotu, widły, gliniane garnki, a nawet onuce – za narzędzie zbrodni służyło dosłownie wszystko. Nie trudzono się nawet przyrządzaniem zwłok. Wieśniacy wgryzali się w surowe ciała tak łapczywie, jak wilki w upolowaną zwierzynę. Wyrywali co tłustsze kęski, wywlekali wnętrzności, zapijali się krwią.

Eustachemu serce podeszło do gardła z obawy o rodzinę. Natychmiast pobiegł w kierunku swojej kuźni, po drodze rozdając na lewo i prawo ciosy próbującym dobrać mu się do skóry napastnikom. Kilku poważnie zranił, a dwóch lub trzech zabił na miejscu, jednak jego sumienie pozostawało spokojnie. W tych trudnych czasach nie było miejsca na sentymenty.

Jego chałupę oblegała grupa chłopków uzbrojonych w siekiery, grabie i sierpy. Tłukli pięściami w pozabijane deskami okna, kopali w drzwi, przepychając się przy tym nawzajem.

Kowal odetchnął z ulgą słysząc z wnętrza chaty płacz i wołanie o pomoc. Oznaczało to, że jego najbliżsi nadal żyli. Niczym huragan wparował pomiędzy zaskoczonych wieśniaków, nie dając im szans na ucieczkę. Każdym ciosem wybijał zęby, każdym uchwytem skręcał kark, każdym kopniakiem gruchotał kości. Zabijał z niesłychaną precyzją. Nie minęło wiele czasu, a wokół niego zaległ pokaźny stos okaleczonych ciał.

– Kochanie, otwórz! To ja! Eustachy! Już nic wam nie grozi! – wrzasnął, szarpiąc opętańczo klamkę.

Musiał wykrzyczeć te słowa jeszcze kilka razy, nim drzwi uchyliły się nieznacznie i w wąskiej szparze pokazała się blada z przerażenia, ale przyozdobiona uśmiechem twarz jego żony. Radości z powrotu Eustachego, powitaniom i uściskom nie było końca. Kiedy już dostatecznie nacieszono się nim, jeszcze solidniej wzmocnił chałupę od wewnątrz, po czym zwalił się na łóżko i natychmiast zasnął.

Z samego rana, nawet nie zawracając sobie głowy posiłkiem, zabrał się za wcielanie w życie rad usłyszanych od proroka. W duszy chwalił Boga za to, że został obdarzony przezornością, dzięki której w kuźni nigdy nie brakowało opału – Eustachy wolał mieć nadmiar komponentów potrzebnych do pracy, niż denerwować się, gdy w połowie roboty czegoś zabrakło.

Wokół chaty wciąż przemykali wychudzeni, zaślepieni głodem wieśniacy. Przypominali stado sępów, krążących nad rannym zwierzęciem, czekających tylko, aż obiekt ich zainteresowania wyda ostatnie tchnienie. Mieli tylko jeden problem – kowal nie był ranny, a każdy jego drugi cios był już profanacją zwłok. Jedynie to trzymało tych drapieżców w ludzkiej skórze na dystans. Żarli się więc tylko między sobą, a wgłębi dusz liczyli, że mężczyzna padnie w końcu, wyczerpany pracą. Gdyby na miejscu Eustachego los postawił kobietę lub dziecko, zaatakowaliby bez wahania.

Kowal harował bez odpoczynku przez dwie doby, a schemat otrzymany od Wielkiego Ciapatego wrył mu się w mózg tak głęboko, że odtworzył go w najdrobniejszych nawet szczegółach. Gdy skończył, zawołał żonę oraz dzieci, by na własne oczy zobaczyli ogromną, kunsztownie wykończoną armatę. Jej lufa była tak szeroka, że bez problemu mógłby się tam zmieścić dorodny koń.

– Dzięki niej – powiedział z dumą – odbędę podróż do nieba i poznam tajemnicze siły stojące za tym cholernym kataklizmem.

Żona przytuliła się do niego, a dzieci spojrzały nań jak na bohatera z bajek, które matka nie raz czytała im na dobranoc. W ich oczach ojciec był szlachetnym rycerzem w srebrnej zbroi, dosiadającym karego rumaka, gotowym stawić czoła największym nawet niebezpieczeństwom, by tylko ocalić najbliższych, a także cały świat od niechybnej zguby.

Eustachy nabił działo prochem, po czym poinstruował małżonkę, jak ma je odpalić. Potem wgramolił się do lufy, a zanim całkowicie zniknął w jej wnętrzu, pomachał wszystkim na pożegnanie. Kobieta przyłożyła do lontu płonący patyk, a następnie zabrała dzieci i razem z nimi uciekła do chałupy.

Potężny huk wstrząsnął okolicą. Z armaty buchnął snop ognia kilkumetrowej długości, a ziemia zadrżała. Grasującym w pobliżu, zataczającym się z głodu chłopkom popękały bębenki w uszach, a wstrząs zwalił ich z nóg. Eksplozja jeszcze wewnątrz lufy rozerwała kowala na strzępy. Wyrzucony w powietrze spopielony korpus szybował długo, znacząc trasę swego przelotu deszczem krwi i wnętrzności. W końcu ta postrzępiona, mięsista pulpa spadła w bajoro ekskrementów, wprost pod nosy gaszących pragnienie kóz. Zwierzęta natychmiast zabrały się do konsumpcji. Radosnym meczeniem oznajmiły światu, że nieznany dotąd smak pieczeni niezwykle przypadł im do gustu.

Gdyby w okolicy, w której wylądowało to, co zostało z kowala znalazł się ktoś obdarzony darem widzenia duchów, z pewnością ujrzałby opuszczającą spalone truchło duszę Eustachego. Mężczyzna, ściskając w dłoniach pozłacaną lirę, trzepocząc parą śnieżnobiałych skrzydeł, frunął ku niebu.

Chmura o barwie miedzi rozstąpiła się przed nim i wleciał na gigantyczną polanę otoczoną lasem. W jej centrum ujrzał dziwną postać. Mały, krępy ludzik machał do niego zawzięcie, więc pobiegł w jego kierunku.

– Witaj Eustachy – rzekł Karzeł. – Witaj w domu.

– Eustachy? W domu? – spytał kowal niemrawo, usiłując sobie przypomnieć, co się z nim stało i kim jest.

– Tak, mój drogi. To jest teraz twój dom.

Nagle, jak grom z jasnego nieba, umysł Eustachego poraziły obrazy z poprzedniego życia. Odrzucił lirę, złapał nieznajomego za fraki i potrząsnął nim.

– Gadaj gdzie moja żona i dzieci, ty zafajdany kurduplu, albo tak obiję ci ryło, że cię rodzona matka nie pozna!

Karzeł uwolnił się sprytnym chwytem i odepchnął kowala z siłą, o jaką ten nigdy by go nie podejrzewał.

– Szlag by trafił – mruknął. – Jesteś już trzecim w tym roku, z którego wraz z duszą nie uleciały wspomnienia. Choć za mną, a wszystko zrozumiesz. O najbliższych się nie martw, niedługo do nas dołączą.  

Ruszyli wąską ścieżką i weszli pomiędzy drzewa. Eustachy z zaskoczeniem stwierdził, że zamiast owoców z gałęzi zwisają małe, słodkie kociaki. Z ciekawości zerwał jednego, a zwierzak natychmiast wtulił się w jego potężny tors, mrucząc: „mi… mi…”.

Dziwy, jakie oglądał, napawały go coraz większym zdziwieniem. Przechodzili obok gigantycznych cukierni, a Eustachy spostrzegł w pewnym momencie, że na wystawach pojawiają się wszelkie słodkości o jakich tylko pomyślał. Pokonali most przerzucony nad rzeką, w której zamiast wody płynęło whiskey, a wkroczywszy na drugi brzeg, zapadli się po kostki w bagno z czekolady i ajerkoniaku. Minęli gigantycznych rozmiarów przezroczysty budynek. W jego wnętrzu wielkie, mechaniczne ramię kładło na taśmę kupki gliny, a te, przejeżdżając przez transformator materii, zmieniały się w wywijające na rurach striptizerki.

Jednak największy szok przeżył kowal, gdy ujrzał kilkanaście wulkanów zamiast lawą, tryskających najczystszym, złocistym piwem. Wokół nich stały setki tysięcy ludzi z kuflami w dłoniach, a krople alkoholu, za sprawą jakiejś sekretnej mocy, same wpadały do naczyń. Nad tymi cudownymi gejzerami lewitowała ogromnych rozmiarów istota, tak dziwna, że na jej widok dolna szczęka Eustachego opadła i grzmotnęła w ziemię.

Stwór wyglądał, jakby został stworzony z poplątanej wełny. Tuż pod osadzonymi na długich czułkach oczami, wisiały dwie brązowe kule przypominające przerośnięte królicze bobki. Na jednej z macek siedział Wielki Ciapaty, w towarzystwie stadka swoich górskich kozłów, na drugiej stary Elmo.  Obaj mrugali do Eustachego porozumiewawczo.

– Oto nasz pan – rzekł uroczyście Karzeł. – Jego mackowatość, Wielki Potwór Spaghetti. A teraz – dodał, podając mężczyźnie kufel wypełniony piwem – napij się ku jego chwale.

– Wolałbym najpierw zobaczyć żonę i dzieci – mruknął Eustachy, skonsternowany widokiem proroka.

– Wszystko w swoim czasie – Karzeł uśmiechnął się przymilnie. – Najpierw toast za nowe życie.

Kowal, z nadzieją na rychłe spotkanie rodziny, opróżnił naczynie jednym haustem i tak jak ono, jego umysł w przeciągu sekundy stał się pusty, wolny od wspomnień ze świata fizycznego. Eustachy poczuł rozlewającą się po całym duchowym ciele błogość. Członki ogarnęło przyjemne mrowienie, korpus zrobił się lekki niczym piórko. Mężczyzną zawładnęły ekstaza oraz pragnienie. Wysunął przed siebie rękę z kuflem, który natychmiast wypełnił tryskający z wulkanu złoty trunek. Wychylił jeszcze raz, a potem kolejny i kolejny.

W pewnym momencie zachciało mu się szczać. Fakt, teraz był duchem, ale i duch wypełniony strawą w postaci błogosławionego piwa musiał pozbyć się nadmiaru wyskokowej ektoplazmy. Jak strzała wystrzelona z łuku pognał przed siebie, prowadzony wewnętrznym głosem Makaronowego Stwórcy.

Za najbliższym pagórek jego oczom ukazały się rzędy wychodków, ciągnące się po sam horyzont. Przed każdym z nich stał ogonek kilkudziesięciu osób. Eustachy podbiegł do najbliższego, a po odczekaniu swojego w kolejce, nareszcie oddał się niewypowiedzianej wręcz rozkoszy opróżniania pękającego w szwach pęcherza.

Kiedy skończył, nacisnął spłuczkę. Podłoga kibla opadła, a strugi moczu poleciały w dół, mieszając się ze szczynami oraz gównami innych ludzi, po czym pod postacią cuchnącej mżawki opadły na ziemię.

Gdyby Eustachy zachował chociaż resztkę dawnej świadomości, w tym momencie zrozumiałby, że rozwiązał zagadkę smrodliwego deszczu.

 

Koniec

 

Koniec

Komentarze

Durszlak na głowie Ciapatego zdradza, czyja to robota.

Fas, Ty przejdziesz do historii polskiego bizarro…

Ogarnął ich dziki, niepochamowany szał

Jaki szał?

Fabułę trudno mi ocenić, bo to zupełnie nie moja estetyka. Ale wykonanie sprawne i szybko się czytało. Tylko ta tematyka… Eee… Nie dla mnie, ale myślę, że koneserzy docenią. ;)

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Fasoletti, każdym opowiadaniem umacniasz swoją pozycję w tym osobliwym gatunku. ;-)

 

…mię­dzy skoł­tu­nio­ny­mi reszt­ka­mi si­wie­ją­cych wło­sów, prze­le­wa­ły się istne la­wi­ny wesz. – …mię­dzy skoł­tu­nio­ny­mi reszt­ka­mi si­wie­ją­cych wło­sów, prze­le­wa­ły się istne la­wi­ny wszy.

 

Ze­brał się jed­nak w sobie i po­no­wił wę­drów­kę.Ze­brał się jed­nak w sobie i wz­no­wił wę­drów­kę.

 

…Eu­sta­chy mu­siał przy­mru­żyć oczy i osło­nić je ręka, by nie oślep­nąć. – Literówka.

 

…za­brał się za wcie­la­nie w życie rad usły­sza­nych od pro­ro­ka. – …za­brał się do wcielania w życie rad usły­sza­nych od pro­ro­ka.

 

…w któ­rej za­miast wody pły­nę­ło whi­skey… – …któ­rej za­miast wody pły­nę­ła whi­skey

 

Za naj­bliż­szym pa­gó­rek jego oczom uka­za­ły się rzędy wy­chod­ków…Za naj­bliż­szym pa­gó­rkiem jego oczom uka­za­ły się rzędy wy­chod­ków

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fasoletti!

 

Zniszczyłeś moją ckliwą wizję Latającego Potwora Spaghetti jako nieszkodliwego, acz żartobliwego boga.

Znalazłeś jakieś takie equilibrium między wulgarnością, dziwnością a historią.

Powtykałeś tu i ówdzie zabawne żarciki.

 

No chłopie, to naprawdę dobre bizzaro, aż się wciągnąłem – mimo, że nie przepadam ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Chłopie, masz własny styl i to się liczy. Od początku czytałem z uśmiechem na ustach. Zupełnie bez masturbacji, jak przystało na konesera zacnej literatury. Coś pomiędzy wizjonerstwem A.Pilipiuka(Jakubem Wędrowyczem) a Zb. Nienackiego (Raz w roku w Skiroławkach), albo Kiryła Bułyczowa w opowieściach o Wielkim Guslarze. 

Ktoś o sztywnych zasadach, jak po zażyciu viagry, rzekłby nad wyraz wyniośle:

-To nie dla mnie,  bo już nie muszę się podniecać!

Niech żałuje, bo pisać z patosem i pod nosem jest dużo łatwiej niż doprowadzić czytelnika do rozbawienia. 

Jedyne, na co warto zwrócić uwagę uzdolnionemu twórcy, to praca nad modalnościami w opisach. Przestrzeń bohatera musi kipieć zmysłowością, niekoniecznie seksem, tylko tekst powinien zawierać opisy, prosty przykład:

– widzę jak skóra robi się fioletowa od masturbacji ( dla wzrokowców)

– słyszę jak ociera się … (dla słuchowców)

– czuję szorstkość…(dla kinestetyków)

– smakuje jak słonina na odpuście ( dla mieszańców)

– pachnie jak morska sól o poranku itd (dla mieszańców)

 

Wtedy ni stąd ni zowąd, wszyscy przyklasną i rykną: Bosze, jakie to plastyczne!!!

 

Powodzenia i sukcesów, mało jest “pisarzy z jajcem”! Gdybym mógł dawać, to byłaby 5+

Ukłon w stronę autora.

iHomerze, gwiazdki możesz, jesli mnie pamięć nie myli, wciskać.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Uwielbiam humor oparty na gwałceniu (analnie) tabu obyczajowego i estetycznego. To miła odmiana po raczej wtórnym i NUDNYM gore. Tutaj, Fasolku, podałeś świetnie napisaną (z błędami), elokwentną i zabawną historię, a jednocześnie zadbałeś o bohaterów (raczej bohatera – społeczność). To zaniedbywana często w literaturze cecha społeczności wiejskich i izolowanych. Bawiłem się bosko i czasami tak strasznie Ci zazdroszczę. Nie stawiam 6, bo jestem pewien, że potrafisz lepiej.

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Dobry kwasik, jak zawsze  : P

Podejrzewam, że długość tekstu + dopisek bizarro mogły odstraszyć czytelników. Czyta się co prawda lekko, ale również odnoszę wrażenie, że teksty bizarro lepiej smakują w krótszej formie  ; ) 

I po co to było?

Nie, jednak utwierdzam się w przekonaniu, że bizarro nie jest dla mnie. Liczba znaków też nie pomogła – nieco mi się dłużyły opisy obrzydliwości.

Gdy skończył, sapał jak zbiegany hart,

Ojjj. Paskudny ortograf.

Choć za mną, a wszystko zrozumiesz.

A tu pomyłka z tej samej parafii.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka