- Opowiadanie: sally been - SKARB GWONOMÓW

SKARB GWONOMÓW

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

SKARB GWONOMÓW

   

Ko­lej­na fala z wiel­ką siłą przy­wa­li­ła w stewę dzio­bo­wą. Spróch­nia­łe drew­no skrzy­pia­ło, stra­sząc nie­do­świad­czo­ną za­ło­gę, że za chwi­lę nie wy­trzy­mu­jąc na­prę­żeń po pro­stu pój­dzie w drza­zgi. Mor­skie bał­wa­ny jeden po dru­gim roz­bi­ja­ły się o dziób, a wy­sta­ją­cy z niego buksz­pryt ni­czym ba­gnet za­ło­żo­ny na wy­pa­lacz, prze­bi­jał ich wodne ciała. Bryg nie był już mło­dym stat­kiem, ale wciąż trzy­mał się dziel­nie, prze­mie­rza­jąc morze i wal­cząc z wro­gim ży­wio­łem. Za­ło­ga bała się. W stre­sie i po­śpie­chu, któ­rym to­wa­rzy­szy­ła nie­zdar­ność, wy­ko­ny­wa­ła swoje obo­wiąz­ki. Na pręd­ko zrze­sze­ni w jedna grupę szot­ma­ni i fok­ma­ni, nie mieli do­świad­cze­nia w że­glo­wa­niu. Ba! Nie mieli bla­de­go po­ję­cia, czym jest że­glu­ga. Cześć z nich po raz pierw­szy w życiu zna­la­zła się na wo­dzie. Pew­nie wielu na tę przy­jem­ność nie da się na­mó­wić już nigdy wię­cej. Ga­reth nie czuł stra­chu. Pa­da­ją­cy deszcz, wy­so­kie fale i silny wiatr mogły robić wra­że­nie na no­wi­cju­szach, ale nie na nim. Pły­wał po mo­rzach od naj­młod­szych lat, jako maj­tek czy za­ło­gant i wielu rze­czy do­świad­czył na wła­snej skó­rze. Miał pew­ność, że taki sztorm nie jest w sta­nie po­ko­nać, bądź co bądź dużej łajby jak bryg. Co nie zna­czy, że mógł ową po­go­dę cał­ko­wi­cie zlek­ce­wa­żyć. Każde wa­run­ki mogą być nie­bez­piecz­ne, a nie­od­po­wied­nie po­dej­ście i bra­wu­ra są za­wsze zgub­ne w skut­kach. Wie­rzył w za­sły­sza­ne  słowa, że z na­tu­rą, wia­trem i wodą jesz­cze nikt nie wy­grał, ale nie­któ­rym – po­kor­nym –  udało się zre­mi­so­wać. Ga­reth miał za­le­d­wie nieco ponad dwa­dzie­ścia lat i po­mi­mo tego wieku, peł­nił funk­cję ka­pi­ta­na. Ma­rzył o tym odkąd pierw­szy raz tra­fił na sta­tek i zmy­wał po­kład. Bied­ny i osie­ro­co­ny chło­piec śnił kie­dyś o wło­że­niu ka­pi­tań­skiej czap­ki i ste­ro­wa­niu pi­rac­kim stat­kiem. Peł­nie­nie ta­kiej funk­cji było dla niego wzor­cem mę­sko­ści i celem, któ­re­go osią­gnie­cie daje po­czu­cie speł­nie­nia i sta­no­wi naj­więk­szy za­szczyt i suk­ces jaki może do­stą­pić. Pod­czas tego rejsu był ka­pi­ta­nem i choć mo­gło­by się wy­da­wać, iż wresz­cie speł­nił swoje ma­rze­nie, nie był po­cie­szo­ny. Rejs kom­plet­nych no­wi­cju­szy, któ­rzy nie byli pi­ra­ta­mi, ani nawet ma­ry­na­rza­mi. Grupa bez­mó­zgich idio­tów i ży­cio­wych wy­ko­le­jeń­ców. Ku­pio­ny po­śpiesz­nie sta­tek przez dziad­ka przy for­sie – pana Ly­do­na. Ga­re­tho­wi po­wie­rzo­no do­wódz­two nad wszyst­kim tylko dla­te­go, że za drob­ną kwotę zgo­dził się pły­nąć i miał ja­kie­kol­wiek po­ję­cie o że­glar­stwie. Gdyby jakiś maj­tek zgo­dził się wziąć mniej­szą za­pła­tę i choć raz był na morzu, pan Lydon z pew­no­ścią za­trud­nił­by jego za­miast Ga­re­tha. Nie, nie było po­wo­dów do dumy i za­chwy­tu z po­wo­du bycia ka­pi­ta­nem tego brygu. Drę­czy­ło to mło­de­go męż­czy­znę – ma­rzą­ce­go o wiel­kich przy­go­dach, skar­bach, dumie i pi­rac­kiej sła­wie. Po­zba­wio­ny ja­kich­kol­wiek in­nych wzor­ców wie­dział, że jego droga może być jedna – pły­wa­nie pod wła­sną ban­de­rą.

Jako ka­pi­tan tego nie­szczę­sne­go rejsu, miał pełne ręce ro­bo­ty. Nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­na i ze­bra­na z przy­pad­ku za­ło­ga nie umia­ła kom­plet­nie nic. Mieli pro­blem nawet z kna­go­wa­niem liny, nie mó­wiąc już o ro­bie­niu wę­złów czy ob­słu­gą po­szcze­gól­nych sta­no­wisk i od­po­wied­niej pracy przy szo­tach. Naj­bar­dziej de­ner­wo­wał Ga­re­tha ich cał­ko­wi­ty brak zna­jo­mo­ści że­glar­skie­go ko­dek­su i ety­kie­ty. Obce im było na przy­kład po­ję­cie klaru na jach­cie. W za­sa­dzie, o po­rzą­dek dbała je­dy­nie pani Ele­ono­ra, na którą wszy­scy wrzesz­cze­li i roz­ka­zy­wa­li jej. Zwy­kła sprzą­tacz­ka nie nada­wa­ła się na po­kła­do­we­go majt­ka. Ga­reth wie­dział, że w innym przy­pad­ku, każdy z za­ło­gan­tów zo­stał­by wy­rzu­co­ny za burtę. Tu było to jed­nak nie­moż­li­we. Zgo­dził się jed­nak na taki rejs i teraz mu­siał nie tylko wy­da­wać ko­men­dy, ale także tłu­ma­czyć że­glar­skie abe­ca­dło.

Kilka dni wcze­śniej wpły­nę­li na bar­dzo zimne wody. Pa­no­wał prze­ni­kli­wy chłód i trze­ba było uni­kać lo­do­wych kier. Za­ło­ga kasz­la­ła i nie wy­ko­ny­wa­ła ja­snych po­le­ceń, co wpra­wia­ło Ga­re­tha w szał. Zmar­z­nię­ci męż­czyź­ni nie da­wa­li sobie rady w tych wa­run­kach i ża­ło­wa­li, że na ową po­dróż się za­bra­li. Młody ka­pi­tan, nie zra­ża­jąc się tym wszyst­kim, bie­gał po całym po­kła­dzie od lewej do pra­wej burty, wrzesz­cząc i po­ka­zu­jąc po­szcze­gól­nym za­ło­gan­tom jak mają pra­co­wać. „Wy­bie­raj!”, „Luzuj!”, pa­da­ły nie­ustan­nie z jego ust i nikt już nie miał po­ję­cia co robić. Zimno. Strasz­ne zimno. Ga­reth rzad­ko od­po­czy­wał. Mę­czył się. Nie miał czasu mar­z­nąć, ani na­rze­kać. Cie­szył się tym bar­dziej im trud­niej­sze były wa­run­ki. Miał pi­rac­ka duszę.

Mi­nę­li nie­wiel­ką górę lo­do­wą. Woda uspo­ko­iła się, prze­sta­jąc two­rzyć ko­lej­ne bał­wa­ny. Ga­reth za­wo­łał do steru Mor­gan. Pierw­szy i ostat­ni ofi­cer był je­dy­nym, który poj­mo­wał co­kol­wiek z tego, co się do niego mó­wi­ło. Tak, po­tra­fił stać i trzy­mać pro­sto ster. Ga­reth mu­siał od­po­cząć i na­ka­zał mu za­cho­wać kurs. Chciał prze­spać choć kilka go­dzin. Wię­cej nie po­trze­bo­wał. Wcze­śniej jed­nak udał się do nad­zor­cy – Ca­ro­la, który w imie­niu pana Ly­do­na miał coś waż­ne­go do prze­ka­za­nia. Młody ka­pi­tan spo­dzie­wał się o co może cho­dzić. Zszedł pod po­kład i kie­ro­wał się do kajut prze­zna­czo­nych dla pa­sa­że­rów rejsu po­ło­żo­nych w naj­cie­plej­szym punk­cie na stat­ku. Mi­ja­jąc cia­sne, drew­nia­ne ko­ry­ta­rze, sły­szał ka­szel do­bie­ga­ją­cy z róż­nych kie­run­ków. Wielu człon­ków po­dró­ży nie wy­trzy­my­wa­ło wa­run­ków po­go­do­wych. Kilku za­cho­ro­wa­ło, a paru nawet zmar­ło. Za­pu­kał w drew­nia­ne drzwi. „Wejść kurwa!” do­bie­gło ze środ­ka. Wszedł i sta­nął w cie­płej iz­deb­ce. Za drew­nia­nym sto­łem i sto­sem pa­pie­rów sie­dział Carol. Ga­reth splótł ręce za ple­ca­mi.

– O co cho­dzi Carol? Czemu chcia­łeś ze mną roz­ma­wiać? – nie za­mie­rzał po­ka­zać, że zna powód swo­jej wi­zy­ty.

Carol zła­pał się za głowę.

– Kurwa Ga­reth, py­tasz się tak głu­pio… Dla­te­go, że pan Lydon się wkur­wia! – po­wie­dział jakby nerwy Ly­do­na były co naj­mniej równe bo­że­mu gnie­wo­wi.

– O co? – do­py­ty­wał. Niech Carol sam się męczy i wy­ja­śnia pa­nu­ją­cą sy­tu­ację.

– No kurwa Ga­reth, chyba to jasne kurwa… Lu­dzie cho­ru­ją, umie­ra­ją kurwa. Pan Lydon nie wie­dział, że bę­dzie­my pły­nąć przez te zimne ob­sza­ry! Mie­li­śmy tylko prze­pły­nąć morze. Wle­czesz nas kurwa po ja­kimś wy­piz­do­wiu…

Wyraz twa­rzy mło­de­go ka­pi­ta­na nie zmie­nił się nawet o krzty­nę.

– Carol. Nie ro­zu­miem. Prze­cież pły­nie­my. Nic nie po­ra­dzę na to, że jest zimno. To jest morze…

– Ale kurwa Ga­reth, nie pier­dol mi, że morze. Pły­nie­my z cie­płe­go miej­sca do cie­płe­go, a tyś nas wy­wlókł w pizdu! – Carol de­ner­wo­wał się i ge­sty­ku­lo­wał ener­gicz­nie rę­ko­ma, dy­ry­gu­jąc do mu­zy­ki wy­pły­wa­ją­cej z jego ust.

– Carol, co chcesz, żebym zro­bił? Tak po pro­stu jest. To jest morze. To, że w Egr­dium było cie­plej nic nie zna­czy. Wiem gdzie płynę.

– Ga­reth! Pro­szę cię kurwa! Nie uda­waj mi tutaj! – Carol zda­wał się w ogóle nie słu­chać ar­gu­men­ta­cji.

– Ja nie udaję Carol! Tylko co ja mam wam po­ra­dzić na to, że pa­nu­je taka po­go­da, jaka pa­nu­je?

– No nie mu­sie­li­śmy wpły­wać w te zimne ob­sza­ry, kurwa!

– No to gdzie mia­łem pły­nąć? W prze­ciw­nym kie­run­ku? – re­to­rycz­nie pytał podi­ry­to­wa­ny Ga­reth.

– Opły­nąć to jakoś kurwa po ludz­ku, a nie wpier­da­lać nas w sam śro­dek.

Ka­pi­tan z po­cząt­ku przy­go­to­wa­ny na nie­wie­dzę Ca­ro­la, który nie jest do końca świa­do­my sztu­ki pły­wa­nia i nie ro­zu­mie pra­wi­deł rzą­dzą­cych tym świa­tem, za­czy­nał po­wo­li tra­cić cier­pli­wość, sły­sząc pre­ten­sję w jego gło­sie.

– To jest sta­tek, ja je­stem ka­pi­ta­nem i wiem jak na­le­ży pły­nąć. Przy­kro mi Carol, ale mu­si­my to prze­trzy­mać. Co mam teraz za­wró­cić? – krzyk­nął zde­ner­wo­wa­ny tym ata­kiem na swoją osobę. Jako ka­pi­tan do­ma­gał się sza­cun­ku.

– Zro­zum Ga­reth, że lu­dzie tu kurwa cho­ru­ją. Dzie­ci Pana Ly­do­na leżą w cięż­kim sta­nie. On sza­le­je chło­pie z roz­pa­czy. De­ner­wu­je się i wy­dzie­ra na mnie, że kurwa wy­pro­wa­dzi­łem sta­tek na ja­kieś po­je­ba­ne re­jo­ny… A ty sobie pły­niesz kurwa za­do­wo­lo­ny.

Ga­reth nie po­ru­szył się nawet tro­chę, uśmiech­nął się je­dy­nie po nosem nie do­wie­rza­jąc, że Lydon i Carol mogą być ta­ki­mi idio­ta­mi.

– Carol, z całym sza­cun­kiem, ale chcie­li­ście bym pły­nął do Wi­zu­jum i tam płynę. Wia­try tak wieją jak wieją, a ja płynę tak jak mogę, by do­trzeć naj­szyb­ciej do celu. Przy­kro mi, że dzie­ci są chore, ale ja nie de­cy­du­je o po­go­dzie na świe­cie.

– Ja wiem Ga­reth tylko, że Lydon ma do mnie pre­ten­sje. Ro­zu­miesz? Ja mam wszyst­ko na gło­wie i zbie­ram jesz­cze opier­dol za to, co się dzie­je. A ja je­stem na pół etatu… Weź jakoś kurwa skręć czy coś, żeby było cie­plej.

Ga­reth po­krę­cił głową, cał­ko­wi­cie nie mogąc po­go­dzić się z tym, że nad­zor­ca Carol w ogóle nie ro­zu­mie co się do niego mówi.

– Co ja mogę zro­bić? Mam nie pły­nąć do celu? Jest tu zimno, no ale kurwa… Prze­pra­szam, taki mamy kli­mat.

Carol był także cał­ko­wi­cie sfru­stro­wa­ny, co ob­ja­wia­ło się tłu­cze­niem dło­nią w stół. Świe­ca, rzu­ca­ją­ca świa­tło na jego twarz, za­drża­ła na bla­cie.

– Ale Ga­reth co ty mi tu pier­do­lisz o jakiś kli­ma­tach. No skręć tro­chę.

– Jak skręć? Gdzie? Kurde, Carol to nie jest do­roż­ka. Nie da się tak.

– A kurwa nie da się, tro­chę, żeby było cie­plej bo Lydon mi żyć nie da…

– Nie ro­zu­miem cię. Kie­ru­nek do celu jest jeden. To mam pły­nąć gdzie in­dziej? Każ to po­pły­nie­my. Tylko zaj­muj się ty na­wi­ga­cją skoro my­ślisz, że tak się da po­ru­szać w do­wol­nym kie­run­ku. Prze­cież kurwa to jest za­leż­ne od wia­tru, Carol!

Łysy męż­czy­zna od­su­nął ze zgrzy­tem krze­sło, wstał i po­dra­pał się po po­zba­wio­nej wło­sów gło­wie. My­ślał i wy­glą­da­ło, że w końcu zna­lazł ja­kieś roz­wią­za­nie. Wtedy do­strzegł plamę na swoim biur­ku. Krzyk­nął, ale tym razem nie na Ga­re­tha.

– Pani Ele­ono­ro kurwa! – za­wo­łał sprzą­tacz­kę, a ra­czej majt­ka.

Ko­bie­ta przy­drep­ta­ła naj­szyb­ciej jak mogła, zmar­z­nię­ta dzier­żąc szma­tę w dłoni. Przed chwi­lę zmy­wa­ła po­kład.

– Pani Ele­ono­ro, czemu ten stół jest tak upier­do­lo­ny?

Ele­ono­ra po­pa­trzy­ła na niego zdez­o­rien­to­wa­na za­ist­nia­łą sy­tu­acją. Wska­za­ła ręką ze szma­tą ni­czym cho­rą­giew­ką kie­ru­nek z któ­re­go przy­szła.

– Pan ka­pi­tan kazał mi sprzą­tać na po­kła­dzie… – bro­ni­ła się jak mogła. Carol nie robił sobie z tego jed­nak wiele.

– A jak bę­dzie gówno to też tak tu zo­sta­wisz? Niech Pani to sprząt­nie.

Ele­ono­ra była jesz­cze niżej sta­tu­so­wo niż maj­tek. Kiedy wzię­ła się za czysz­cze­nie, Carol po­ło­żył rękę na ra­mie­niu Ga­re­tha, wra­ca­jąc do głów­ne­go te­ma­tu ich roz­mo­wy.

– Kurwa, Ga­reth zrób­my tak. Skręć tro­chę. Zrób, jak ty to mó­wisz, lekki zwrot. Pan Lydon po­my­śli, że wy­pły­wa­my i prze­sta­nie mnie pięt­no­wać.

Młody ka­pi­tan już chciał tłu­ma­czyć, że „lekki zwrot” nic nie po­mo­że, a może nawet po­gor­szyć sy­tu­ację. Poza tym mu­siał­by wtedy prze­kro­czyć linię wia­tru gdyż kurs i tak jest już dość ostry. Płyną w sil­nym bej­de­win­dzie, a zmia­na kursu, choć­by o mały kąt, by­ła­by cał­ko­wi­cie bez­sen­sow­na i mo­gło­by się oka­zać, że zmie­rza­ją cał­kiem gdzie in­dziej. Ga­reth ugryzł się w język. Nie miał za­mia­ru tłu­ma­czyć Ca­ro­lo­wi, który myśli tylko o panu Ly­do­nu.

– Dobra Carol, zro­bi­my tak.

– No i świet­nie Ga­reth – ucie­szył się nad­zor­ca kle­piąc ka­pi­ta­na w plecy.

 

***

– Zrzu­cić la­tacz! Przy­go­to­wać grot­tensz­tak­sel do zrzu­ce­nia! – wrza­snął Ga­reth wpa­da­jąc na po­kład stat­ku. – Zre­fo­wać grot!

Za­ło­gan­ci po­pa­rzy­li się po sobie i na ka­pi­ta­na otę­pia­łym wzro­kiem. Nie mięli po­ję­cia o czym w ogóle do nich mówił. Ktoś by­strzej­szy do­my­ślił się, że te dziw­ne słowa  są na­zwa­mi po­szcze­gól­nych żagli. Wą­sa­ty męż­czy­zna pa­trzył w górę, trzy­ma­jąc wska­zu­ją­cy palec w ustach i wo­dząc wzro­kiem z jed­ne­go masz­tu na drugi, jakby bryty miał mieć na sobie napis z na­zwa­mi. Ga­reth oczy­wi­ście zda­wał sobie spra­wę, że żaden z za­ło­gan­tów nie ro­zu­mie słów, które do nich wy­po­wie­dział. Nie za­mie­rzał jed­nak przez ich nie­do­ucze­nie łamać wszel­kie prawa że­glu­gi. W końcu skoro wszy­scy zna­leź­li się na morzu, to po­win­ni uczyć się od niego ety­kie­ty i zasad. Po wy­da­niu ko­men­dy za­czął krę­cić się po stat­ku wska­zu­jąc, które do­kład­nie żagle i w jaki spo­sób winny być zrzu­co­ne. Chciał, by sta­tek w porze noc­nej, gdy ka­pi­tan bę­dzie spać, po­ru­szał się nieco wol­niej. Gdyby nagle przy­szła nie­spo­dzie­wa­na wi­chu­ra bądź szkwał, mo­gło­by dojść do tra­ge­dii. Nie, Ga­reth nie za­mie­rzał mieć zła­ma­nych masz­tów. Rano znów karze po­sta­wić wszyst­kie szma­ty, żeby uzy­skać naj­więk­szą pręd­kość. Upew­nił się, czy pierw­szy ofi­cer twar­do trzy­ma ster i nie zbo­czy z kie­run­ku. Mu­siał do­pil­no­wać, by ten nie wszedł przy­pad­kiem w linię wia­tru. Wów­czas sta­nę­li­by, tra­cąc kon­tro­lę nad stat­kiem. Kazał mu więc nieco odbić. Dał wy­raź­ny przy­kaz – by pod żad­nym po­zo­rem nie prze­krę­cać steru w prawo. Gdy do­pil­no­wał już wszyst­kie­go, udał się wresz­cie na za­słu­żo­ny spo­czy­nek po mę­czą­cym dniu.

***

Wy­czer­pa­ny ca­ło­dnio­wą walką z łajbą i uże­ra­niu się z nie­kom­pe­tent­ną za­ło­gą lecz mimo wszyst­ko speł­nio­ny i dumny z sie­bie, wszedł do ka­ju­ty, gdzie pa­no­wał lekki pół­mrok. Je­dy­nie kilka świec rzu­ca­ło de­li­kat­ne świa­tło na jego drew­nia­ne biur­ko. Za­wie­sił swój stary, po­tar­ga­ny płaszcz na haku przy drzwiach, sza­blę oparł o ścia­nę i od razu padł na krze­sło za swym biur­kiem. Po kliku głęb­szych od­de­chach i prze­płu­ka­niu gar­dła rumem, za­brał się za zrzu­ce­nie skó­rza­nych butów z nóg, co za­wsze wy­ma­ga­ło wiele wy­sił­ku. Pod­czas mę­czą­cej czyn­no­ści na­chy­lił się nad bla­tem stołu, na któ­rym roz­po­ście­ra­ła się zu­ży­ta mapa oko­licz­nych wód. Wo­dził po niej wzro­kiem w celu upew­nie­nia się, że znaj­du­ją się na wła­ści­wym kur­sie.

– Wi­dzia­łam, że nieco skrę­ci­li­śmy… Czyż­by mój ko­cha­ny po­sta­no­wił w końcu wy­słu­chać wołań za­ło­gi i mo­je­go ojca?

Ga­reth przez chwi­lę prze­stra­szył się głosu, do­bie­ga­ją­ce­go z dru­gie­go końca ka­ju­ty. Uśmiech­nął się pod nosem za­wsty­dzo­ny, że Ka­thy­lin  zdo­ła­ła go za­sko­czyć, choć prze­cież wie­dział, że bę­dzie się tutaj znaj­do­wać. Obie­ca­ła, że za­cze­ka i to zro­bi­ła. Córka pana Ly­do­na – pięk­na, zgrab­na nimfa, le­ża­ła na brzu­chu kom­plet­nie naga. Jej de­li­kat­ne, blade ciało wy­glą­da­ło nie­zwy­kle ku­szą­co wśród fu­trza­nej, mięk­kiej po­ście­li. Istny raj dla każ­de­go męż­czy­zny i wy­ma­rzo­ne na­tchnie­nie dla ma­la­rzy i po­etów. Gdyby młody ka­pi­tan umiał ma­lo­wać, naj­pew­niej obraz, który miał przed oczy­ma, prze­lał­by na pa­pier, two­rząc tym samym istne ar­cy­dzie­ło. I tak bry­lo­wa­ło­by w ga­le­riach na całym świe­cie. Gdyby był poetą i umiał wła­dać pió­rem, pa­trząc na te de­li­kat­ne stwo­rze­nie, dyn­da­ją­ce nóż­ka­mi na po­sła­niu, na­pi­sał­by naj­wspa­nial­szy po­emat do­braw­szy nie­ba­nal­ne rymy, a ko­lej­ne po­ko­le­nia z pod­nie­ce­niem czy­ta­ły­by ten ro­mans przez wiele lat. Jed­nak Ka­thy­lin była tutaj dla niego. Tylko dla niego, a on nie umiał ani pisać ani ma­lo­wać. Cie­szył się. Chciał by to cu­dow­ne na­tchnie­nie po­zo­sta­ło tylko dla ka­pi­ta­na – dla pi­ra­ta u progu swej kor­sar­skiej ka­rie­ry. Pod­szedł do niej. Za­mie­nił twar­de drew­nia­ne krze­sło i dotyk szorst­kiej mapy na mięk­kie łoże i jej ak­sa­mit­ne ciało. Po­ca­ło­wał ją w nagie, chłod­ne plecy.

– Nie skrę­ci­li­śmy naj­droż­sza, tylko od­bi­li­śmy nieco. I nie, nie wy­co­fu­je­my się z tych zim­nych ob­sza­rów. Pły­nie­my dalej przed sie­bie, ale nie martw się, za parę dni opu­ści­my te nie­przy­ja­zne wody i bę­dzie dużo cie­plej. Mam inny spo­sób na ogrza­nie się.

Pie­ścił jej skórę, wo­dził pal­ca­mi po jej ple­cach, jakby wska­zy­wał nimi drogę dla ust, który do­cie­ra­ły tam w na­stęp­nej ko­lej­no­ści. Jego dotyk sta­wał się coraz bar­dziej ener­gicz­ny, szyb­szy, mniej de­li­kat­ny. Był do­wo­dem na­ra­sta­ją­cej po­żą­dli­wo­ści. Ciało Ka­thy­lin od­po­wia­da­ło nie­znacz­ny­mi ru­cha­mi, drga­nia­mi i na­pię­ciem na jego gesty. Chwy­cił ją sil­nie w dło­nie. Ob­ró­cił na plecy. Krew ude­rzy­ła mu do głowy, gdy zo­ba­czył kształt jej pier­si. Wto­pił się w nie, jakby chciał się z nią zjed­no­czyć. Ko­bie­ta od­dy­cha­ła gło­śno. Pod­da­na jego wła­dzy cał­ko­wi­cie cze­ka­ła na jego ko­lej­ne po­su­nię­cia, które do­brze znała. Ich do­sko­na­ła mi­łość była jak ta­niec. Oby­dwo­je znali do­sko­na­le na­stę­pu­ją­ce po sobie kroki – ta­niec w takt osłu­cha­nej me­lo­dii, ale ona mu­sia­ła cze­kać na jego ko­men­dę. Do­pie­ro wtedy re­ago­wa­ła, nigdy wcze­śniej. Kiedy wy­da­wa­ło się, że zaraz roz­pocz­nie się naj­waż­niej­szy etap –  re­fren, Ka­thy­lin ock­nę­ła się ze snu. Uspo­ko­iła wrzą­ce ciało. Ga­reth po­pa­trzył na nią py­ta­ją­cym wzro­kiem.

– Nie ro­zu­miem tego, co ro­bisz ko­cha­ny… Roz­ma­wia­łam z tatą. Lu­dzie na­praw­dę cho­ru­ją, cier­pią. Nie byli przy­go­to­wa­ni na takie wa­run­ki.

Ob­ru­szył się. Po­zna­ła to od razu, gdy zo­ba­czy­ła jak jego usta za­ci­ska­ją się nie­znacz­nie. Koń­ców­ki brwi wę­dro­wa­ły ku górze czoła jakby wy­ra­ża­ły smu­tek, ale ona znała go do­brze i wie­dzia­ła, że tak wy­glą­da u niego złość. Może prze­sa­dzi­ła. Lekko mu­snę­ła dło­nią jego po­li­czek, chcąc w te spo­sób nieco uspo­ko­ić jego zbun­to­wa­ną duszę. Wstał z niej. Usiadł na końcu łóżka. Pod­nio­sła się po­słusz­nie za nim, obej­mu­jąc go ręką.

– Więc i ty przy­sta­łaś do nich tak? My­śla­łem, że je­steś inna, że ro­zu­miesz mnie.

– Ale ko­cha­ny, ja ro­zu­miem! Czemu masz do mnie pre­ten­sje? – Po­ca­ło­wa­ła go w po­li­czek.

– Wiesz, że robię coś bar­dzo ry­zy­kow­ne­go. Biorę na sie­bie całe to brze­mię. Mia­łem na­dzie­ję, że je­steś ze mną – Nie dał się udo­bru­chać piesz­czo­ta­mi i po­ca­łun­ka­mi. Gdy cho­dzi­ło o kwe­stię jego pla­nów i am­bi­cji, ni­czym nie można było ostu­dzić jego za­pa­łu.

– Ko­cha­ny, je­stem z tobą! Za­wsze byłam – tłu­ma­czy­ła się Ka­thy­lin wtu­la­jąc coraz moc­niej w jego ramię – Kiedy roz­ma­wiam z tatą za­wsze cię bro­nię. Nawet nie wiesz ile razy po­wstrzy­ma­łam go w zło­ści przed…

– Przed czym? – Ga­reth ze­rwał się na równe nogi. Wy­glą­da­ło na to, że po­mi­mo prze­rwa­nia ich tańca, ten wul­kan w jego ciele mógł jesz­cze wy­buch­nąć. Tylko w inny spo­sób. – Po­wstrzy­ma­łaś go przed zwol­nie­niem mnie z funk­cji ka­pi­ta­na tak?

– Ko­cha­ny…

– Hah! A pro­szę bar­dzo! Ja mogę oddać ko­men­dę! Tylko komu?! Pan Lydon chyba sobie żar­tu­je. Ta nie­do­łęż­na za­ło­ga idio­tów nie jest w sta­nie kie­ro­wać łó­decz­ką z wio­sła­mi, a co do­pie­ro stat­kiem!

– Ko­cha­ny, uspo­kój się pro­szę. Mój tata nie jest głup­cem, wie, ze tylko ty je­steś w sta­nie być ka­pi­ta­nem – sta­ra­ła się uga­sić ki­pią­cy wul­kan. – Po pro­stu w tych re­jo­nach jest bar­dzo zimno, a lu­dzie się bun­tu­ję i cho­ru­ją. Tata się boi, że wszy­scy pomrą. Uważa, że mógł­byś pły­nąć nieco ina­czej…

Ga­reth prze­stał sza­leć po ka­ju­cie, strą­ca­jąc przed­mio­ty z komód i biur­ka. Spoj­rzał na uko­cha­ną. Zbli­żył się i usiadł obok niej.

– Mogę, ale wtedy nigdy nie tra­fi­my do na­sze­go celu… Wiesz o tym. Chcia­ła­byś, bym za­wró­cił?

– Nie, chyba nie. Tylko ro­zu­miem trosz­kę tatę. Wiesz… Moje ro­dzeń­stwo jest cięż­ko chore. Tata się mar­twi. I ja też. Boję się, że… Mają po dzie­sięć lat, są de­li­kat­ni…

Młody ka­pi­tan spu­ścił wzrok. Opie­ra­jąc jedną rękę na łóżku, drugą gła­skał śnia­de lico Ka­thy­lin, przy­bli­ża­jąc do jej twa­rzy swoją.

– Wiem, ale po­myśl ko­cha­na. Prze­cież teraz nie mogę spra­wić, byśmy nagle prze­nie­śli się w cie­płe kraje. Kli­mat nie zmie­nia się ot tak. Nawet jeśli zro­bię zwrot i tak przez kilka dni pły­nę­li­by­śmy przy ta­kiej po­go­dzie. Co wię­cej dzie­ci już i tak są chore.

Teraz to Ka­thy­lin ob­ru­szy­ła się. Ude­rzy­ła go w rękę, strą­ca­jąc dłoń męż­czy­zny ze swo­jej twa­rzy. Od­su­nę­ła się i na­kry­ła kocem, jakby nie chcia­ła już dłu­żej uka­zy­wać mu pięk­na jej na­go­ści.

– Mó­wisz to zu­peł­nie bez uczu­cia! To moje ro­dzeń­stwo! Oni są cięż­ko cho­rzy, przez cie­bie, a ty masz mi tylko ,do po­wie­dze­nia, że „już trud­no, stało się”.

Po­ło­żył się za jej ple­ca­mi obej­mu­jąc mocno. Choć uda­wa­ła, że nie pra­gnie tego i chce go od­trą­cić wie­dział, że czuje coś in­ne­go.

– Po­słu­chaj Ka­thy­lin. Wie­dzia­łaś od po­cząt­ku, co za­mie­rzam. Sama wiesz, że to je­dy­na szan­sa dla nas. Tylko tak zdo­bę­dzie­my to, czego pra­gnie­my. Zdo­bę­dzie­my złoto! Bę­dzie nas stać na wszyst­ko! To jest szan­sa! Ta szan­sa! Ta jedna na mi­lion! Bę­dzie­my mogli być razem, nie­za­leż­ni od wszyst­kich.

Ka­thy­lin ob­ró­ci­ła się ku niemu twa­rzą i po­ca­ło­wa­ła w usta. Spo­gląd­nę­ła roz­ma­rzo­nym, za­ko­cha­nym wzro­kiem wprost na te jego pięk­ne, czar­ne jak wę­gli­ki źre­ni­ce. Za­wsze im ule­ga­ła.

– Wiem. Tylko boję się o swo­je­go brata i sio­strę…

– Nic im nie bę­dzie.

Za­czę­li tań­czyć.

 

***

W ko­lej­nych dniach sto­su­nek za­ło­gi do mło­de­go ka­pi­ta­na po­gor­szył się jesz­cze bar­dziej. Za­bój­czy kli­mat po­chło­nął ko­lej­ne ofia­ry, które za­mar­z­ły pod­czas warty na stat­ku. Pan Lydon, który był fun­da­to­rem całej po­dró­ży, wście­kał się na Ga­re­tha. Jego córka jed­nak zwo­dzi­ła go, za­rze­ka­jąc się, że na pewno płyną je­dy­ną wła­ści­wą drogą, a jej uko­cha­ny jest je­dy­nym czło­wie­kiem zna­ją­cym się na że­glu­dze i mo­gą­cym peł­nić funk­cję ka­pi­ta­na. Pan Lydon nie miał po­wo­dów, by córce nie wie­rzyć. O ile drugi ar­gu­ment był ewi­dent­nie traf­ny, gdyż za­ło­ga skła­da­ła się z ludzi bę­dą­cych pierw­szy raz na stat­ku i nie ma­ją­cych bla­de­go po­ję­cia o na­wi­ga­cji czy ste­ro­wa­niu stat­kiem, to pierw­szy wzbu­dzał pewne wąt­pli­wo­ści. Cał­kiem słusz­nie zresz­tą. Ga­reth nie za­mie­rzał pły­nąć nigdy do Wi­zu­jum – czyli do celu pana Ly­do­na, który za po­dróż do tego mia­sta za­pła­cił. Przy­naj­mniej nie bez­po­śred­nio. Młody ka­pi­tan ma­rzą­cy, jak każdy pirat o bo­gac­twie, sła­wie i przy­go­dzie, wy­ko­rzy­stu­jąc fakt, że po­wie­rzo­no mu sta­tek pod jego ko­men­dę, chciał po­pły­nąć do miej­sca, gdzie ukry­ty był po­żą­da­ny przez wszyst­kich kor­sa­rzy skarb. Zba­czał z kursu by do­pły­nąć w miej­sce, wska­za­ne  mu przez bez­cen­ną mapę, która wpa­dła w jego pi­rac­kie, młode dło­nie. Pan Lydon kom­ple­tu­jąc za­ło­gę na ten rejs, kie­ro­wał się tylko chę­cią oszczęd­no­ści. Mało kto zgo­dził­by się za tak mi­ni­mal­ną staw­kę peł­nić funk­cję ka­pi­ta­na w dłu­giej po­dró­ży. Dla Ga­re­tha był to uśmiech losu. Do­stał pod ko­men­dę sta­tek i jako je­dy­ny znał się na na­wi­ga­cji. Resz­ta bez­ro­bot­nych lum­pów i idio­tów, która za marny grosz pod­ję­ła się pracy na brygu, nie mając po­ję­cia z czym się to wiąże, nie wie­dzia­ła, gdzie się znaj­du­je. Ga­reth mógł ich wy­wieźć w do­wol­ne miej­sce. Do­ko­ła wi­dzie­li tylko morze. Pusta, po­zba­wio­na wszel­kich zna­ków orien­ta­cyj­nych, unie­moż­li­wia­ła im okre­śle­nie po­zy­cji czy kie­run­ku pły­nię­cia. Krót­ko mó­wiąc – byli zdani na tego mło­dziut­kie­go, nie­do­świad­czo­ne­go chło­pa­ka. Zmie­rza­jąc do miej­sca, w któ­rym znaj­do­wał się ukry­ty skarb, mu­siał nieco zmie­nić kurs na pół­noc. Pan Lydon żądał wy­pły­nię­cia z tych za­bój­czych re­jo­nów. Od­mo­wa Ga­re­tha i za­ob­ser­wo­wa­ny przez Ly­do­na i jego peł­no­moc­ni­ka – Ca­ro­la oraz resz­tę za­ło­gi brak zwro­tu z ob­ra­ne­go kursu, po­wo­do­wa­ły wy­raź­ną nie­chęć do osoby ka­pi­ta­na. Jego uko­cha­na – Ka­thy­lin mogła nieco ugła­skać swo­je­go tatę, ale za­ło­gan­tów już nie bar­dzo. Dziew­czy­na wie­dzia­ła o pla­nach Ga­re­tha. Nie prze­szka­dza­ło jej, że okła­my­wa­li jej ro­dzo­ne­go ojca. Jej uko­cha­ny był bied­ny i nie miał przed sobą świe­tla­nej przy­szło­ści. Lydon nigdy nie zgo­dził­by się na ich zwią­zek. Chło­pa­ko­wi za­ję­ło­by wiele lat nim jako pirat do­ro­bił­by się cze­go­kol­wiek, bo do innej pracy się nie nada­wał. Pi­rac­two to nie był łatwy ka­wa­łek chle­ba. Nie­zwy­kłe szczę­ście, jakim było do­sta­nie się mapy skar­bu w jego ręce to cu­dow­ny dar od losu. Wie­dzia­ła, że jeśli Ga­reth zbo­czy z kursu i uda się mu zdo­być owe złoto, będą usta­wie­ni do końca swych dni, a on nie bę­dzie mu­siał trud­nić się dłu­żej pi­rac­twem. Li­czy­ła na to i po­ma­ga­ła mu w jego pla­nie jak tylko mogła.

Po kilku dniach było do­kład­nie tak jak Ga­reth obie­cał Ka­thy­lin. Trzy­ma­jąc kurs na wyspę z ukry­tym skar­bem, w końcu za­czę­li opusz­czać zimne, pół­noc­ne wody. Hu­mo­ry za­ło­gi za­czę­ły po­pra­wiać się. Młody ka­pi­tan, który do tej pory nieco oba­wiał się buntu teraz mógł spać spo­koj­niej. Nie cie­szył się z tego faktu jakoś spe­cjal­nie, gdyż miał­by świa­do­mość, że wkrót­ce wkro­czą na bar­dzo nie­spo­koj­ne wody. O ile zimny kli­mat był za­bój­czy dla człon­ków za­ło­gi to przy­naj­mniej sta­tek bez­piecz­nie i bez przy­gód mógł przez niego prze­pły­nąć. Cie­pły front, do któ­re­go zbli­ża­li się zwia­sto­wał na­dej­ście gwał­tow­ne­go wia­tru. Silne sztor­my to coś, czego każdy że­glarz wi­nien się bać. Ga­re­tho­wi do tego wszyst­kie­go bra­ko­wa­ło do­świad­cze­nia, a za­ło­gę sta­no­wi­li kom­plet­ni ama­to­rzy i do tego im­be­cy­le. Nie chciał za bar­dzo za­przą­tać sobie tym jed­nak głowy. Da sobie radę. Jest ka­pi­ta­nem, a do­bre­go ka­pi­ta­na rodzą wła­śnie takie sy­tu­ację. To jest wła­śnie pięk­no że­glo­wa­nia.

Ga­reth roz­my­ślał o tym wszyst­kim, bądź co bądź ra­do­sny, bo wie­dział, że wszy­scy ucie­szą się z faktu opusz­cze­nia zim­nych ob­sza­rów. Leżał na ple­cach ze wzro­kiem wbi­tym w sufit ka­ju­ty. Ręce pod­ło­żył pod głowę. Na jego na­giej pier­si spo­czy­wa­ła głowa śpią­cej, uko­cha­nej Ka­thy­lin. Jej sen był bez­tro­ski i słod­ki jak dziec­ka. Cie­szył się, że ko­bie­ta, którą tak bar­dzo kocha czuła się przy nim bez­piecz­nie. Kiedy zdo­bę­dzie upra­gnio­ny skarb już za­wsze będą tacy szczę­śli­wi, stwo­rzą sobie raj na ziemi, my­ślał. Jego ma­rze­nia prze­rwa­ło ude­rze­nie drzwi o ścia­nę.

– Kurwa Ga­reth!

Zde­ner­wo­wa­ny Carol wpadł do ka­ju­ty. Ka­pi­tan wy­sko­czył po­spiesz­nie spod koł­dry, wy­cho­dząc ły­se­mu nad­zor­cy na­prze­ciw. Zbu­dzo­na bru­tal­nie Ka­thy­lin ci­chut­ko zsu­nę­ła się z łóżka kry­jąc za me­blem. Jej ro­mans nie mógł wyjść na jaw. Ga­reth wło­żył szyb­ko spodnie, sta­jąc przed Ca­ro­lem, który zlu­stro­wał wzro­kiem jego umię­śnio­ne, szczu­płe ciało.

– Co ty ro­bisz kurwa? Dla­cze­go tak wcho­dzisz jak do sto­do­ły w środ­ku nocy? – za­py­tał zde­ner­wo­wa­ny Ga­reth.

Carol walił pię­ścią w stół, cały dy­go­cząc z ner­wów.

– Kurwa Ga­reth… Nie mam na to sił. Je­stem tylko nad­zor­cą i robię tu na pół etatu. Pan Lydon jest wkur­wio­ny! Pierw­szy ofi­cer po­wie­dział mu, że ka­za­łeś mu ce­lo­wo wpły­nąć w głę­bie zim­nych te­re­nów!

Młody ka­pi­tan za­go­to­wał się w środ­ku. Wy­rzu­ci ofi­ce­ra za burtę, na po­żar­cie re­ki­nom, jak tylko go spo­tka.

– Ale Carol, co on pier­do­li? Prze­cież on nie ma po­ję­cia o że­glu­dze, nie wie gdzie jest! – obu­rzył się nie na żarty.

– Po­dob­no ka­za­łeś mu skrę­cić w lewo i jesz­cze bar­dziej po­pły­nąć na pół­noc – tłu­ma­czył oskar­ży­ciel­sko Carol.

– Carol, kurwa! Sze­dłem spać, a by­li­śmy bli­sko linii wia­tru. Tak na gra­ni­cy umiem pły­wać tylko ja. Ten idio­ta wpły­nął­by w linię wia­tru i mie­li­by­śmy prze­je­ba­ne! Mu­sia­łem kazać tro­chę odbić! To sta­tek nie do­roż­ka.

Ga­reth bie­gał po ka­ju­cie wy­ma­chu­jąc rę­ko­ma. Był zły przede wszyst­kim na to, że musi tłu­ma­czyć oczy­wi­ste rze­czy ban­dzie dur­niów, któ­rzy i tak go nie zro­zu­mie­ją. Wy­ja­śnia­nie Ca­ro­lo­wi tego wszyst­kie­go było o tyle bez­ce­lo­we, że on i tak my­ślał tylko o swo­jej dupie i nie słu­chał żad­nych ar­gu­men­tów.

– Kła­miesz, kurwa, chło­pie! Pan Lydon się wkur­wia i wy­dzie­ra na mnie. Mó­wi­łem ci żebyś skrę­cił w prawo tro­chę, to by się uspo­ko­ił, a ty kurwa mnie ola­łeś i jesz­cze skrę­ci­łeś w lewo… ­– żalił się Carol.

– Nie skrę­cił tylko wy­ostrzył albo od­bi­jał – po­pra­wił Ca­ro­la Ga­reth, któ­re­go brak pro­fe­sjo­na­li­zmu wszyst­kich do­ko­ła de­ner­wo­wał ogrom­nie.

– Nie będę cię już bro­nił. Prze­gią­łeś pałę kurwa! – krzyk­nął Carol.

Ga­reth chciał wy­buch­nąć. Był tego bli­ski. Zje­bał by ły­se­go, głu­pie­go nad­zor­cę, zdzie­lił po pysku nic nie ro­zu­mie­ją­ce­go Ly­do­na i wy­wa­lił ze stat­ku skar­żą­ce­go się ofi­ce­ra. Wciąż jed­nak w gło­wie błą­ka­ła się myśl, że nie­ste­ty tro­chę swej racji banda idio­tów ma. Osta­tecz­nie prze­cież, robi ich w zwy­kłe­go chuja.

– Do­brze Carol. Tylko czemu się teraz o to wku­rza­cie? Wła­śnie wy­pły­nę­li­śmy z zim­nych re­jo­nów. Wszyst­ko wróci do normy, bę­dzie coraz cie­plej.

Czer­wo­ny na twa­rzy Carol przy­wa­lił dło­nią w blat stołu. Żyła pul­so­wa­ła mu na skro­ni.

– A dla­te­go kurwa, że synek pana Ly­do­na zmarł dziś wie­czo­rem!

Za­le­gła cisza. Sły­chać było świsz­czą­cy wiatr i chlu­pot fal ude­rza­ją­cych o stewę dzio­bo­wą i burty. Ga­reth nie miał po­ję­cia co po­wi­nien po­wie­dzieć. Bar­dziej niż śmier­cią dzie­cia­ka przej­mo­wał się tym, co z roz­pa­czy i bólu zrobi pan Lydon. Carol od­wró­cił się i opu­ścił ka­ju­tę, trza­ska­jąc drzwia­mi. Młody ka­pi­tan przy­po­mniał sobie o ukry­tej za łóż­kiem uko­cha­nej. Spo­gląd­nął w tym kie­run­ku wy­cze­ku­jąc jej re­ak­cji. Ka­thy­lin stała tuż za nim z za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi. Stru­gi łez cie­kły jej po po­licz­kach i ka­pa­ły na po­kład. Mę­czy­ła się wal­cząc ze sobą, by po­wstrzy­mać spazm i nie wy­buch­nąć gło­śnym pła­czem. Ga­reth wi­dząc to, zbli­żył się, by ją objąć i po­cie­szyć.

– Nie do­ty­kaj mnie…

 

***

Resz­tę nocy spę­dził sa­mot­nie. Był zły, że wszy­scy, nawet Ka­thy­lin od­wró­ci­ła się od niego. Czy to na­praw­dę jego wina, że kru­che dziec­ko, za­bra­ne w nie­bez­piecz­ny rejs za­cho­ro­wa­ło? Po­spiesz­nie na­rzu­cił płaszcz i wło­żył buty. Przy­tro­czył sze­ro­ki skó­rza­ny pas, za który wsa­dził wy­pa­lacz i przy­piął do niego sza­blę. Spie­szył się. Pół­noc­ny chłód już dawno zo­sta­wi­li za sobą, ale teraz nad­szedł front i cie­plej­sze po­wie­trze przy­wio­dło ze sobą silne wi­chry. Nie­do­świad­czo­na za­ło­ga była bez szans w sa­mot­nym star­ciu z ży­wio­łem. Młody ka­pi­tan mu­siał na­tych­miast chwy­cić za ster i przy­naj­mniej zre­mi­so­wać z nad­cho­dzą­cym sztor­mem. Wy­biegł z ka­ju­ty, do­pi­na­jąc jesz­cze guzik ko­szu­li. Po­go­da była pa­skud­na. Szare niebo ci­ska­ło na zie­mię „wodne igieł­ki”. Chmu­ry kłę­bi­ły się, prze­gru­po­wu­jąc ni­czym armia szy­ko­wa­na do boju. Kon­ni­ca na prawą flan­kę, pie­cho­ta na lewą, strzel­cy za nimi. Do­brze, po­my­ślał Ga­reth spo­glą­da­jąc w prze­stwo­rza, przy­go­tuj­cie się skur­wy­sy­ny, zaraz wam po­ka­żę kto tu rzą­dzi. Gdy opu­ścił głowę, zo­ba­czył jesz­cze jeden wrogi ży­wioł. Za­ło­ga stała, bez­czyn­nie pod­pie­ra­jąc burty i wpa­tru­jąc się w mło­de­go ka­pi­ta­na. Ich zło­wro­gie spoj­rze­nia dało się fi­zycz­nie od­czuć na skó­rze. Nie­na­wiść na­są­czy­ła po­wie­trze. Ga­reth za­trzy­mał się po­środ­ku po­kła­du oto­czo­ny przez grupę męż­czyzn. Spo­strzegł też panią Jolę ści­ska­ją­cą w ręku szma­tę. Z jej źre­nic try­ska­ła żądza mordu. Stali tak wszy­scy w ab­so­lut­nej ciszy, jeśli nie li­czyć szumu fal, skrzy­pie­nia jach­tu, ło­po­tu żagli i pa­da­ją­ce­go desz­czu. Pierw­szy prze­mó­wił wiatr, zry­wa­jąc się od po­łu­dnia. Po­wie­dział Ga­re­tho­wi, że zaraz na­dej­dzie sil­niej­szy od niego ko­le­ga, by zmieść bryg z po­wierzch­ni morza.

– Do ro­bo­ty obi­bo­ki! Przy­go­to­wać la­tacz do sta­wia­nia! Fok­tensz­tak­sel przy­go­to­wać do sta­wie­nia! Klar na po­kła­dzie! – wrza­snął Ga­reth jak wi­nien czy­nić ka­pi­tan, wi­dząc nie­pra­cu­ją­cą za­ło­gę we­dług że­glar­skiej ety­kie­ty.

Nie na­stą­pi­ła żadna re­ak­cja. Jakiś łysy drab z siwą brodą splu­nął na po­kład pod stopy mło­de­go ka­pi­ta­na.

– Co jest kurwa?! – obu­rzył się Ga­reth zbli­ża­jąc do męż­czy­zny i chwy­ta­jąc za ko­szu­lę. – Do ro­bo­ty bo cię wy­pier­do­lę za burtę! Ale już!

Ode­pchnął go z ca­łych sił, tak, że ten upadł na plecy. Resz­ta nadal nie re­ago­wa­ła. Ga­reth wo­dził wzro­kiem od jed­ne­go do dru­gie­go za­ło­gan­ta. Opę­tał go szał. Nigdy tak się nie za­cho­wy­wa­li i wy­ko­ny­wa­li wszyst­kie ko­men­dy. Z tłumu wy­szedł wy­so­ki, łysy i gruby męż­czy­zna.

– Nie bę­dzie­my już słu­chać two­ich roz­ka­zów! Nie je­steś na­szym ka­pi­ta­nem!

– Co to za bzdu­ry? – ob­ru­szył się Ga­reth nie mogąc uwie­rzyć wła­snym uszom.

Jakiś star­szy, wy­chu­dzo­ny męż­czy­zna po­sta­no­wił wy­ja­śnić mło­de­mu ka­pi­ta­no­wi powód buntu za­ło­gi.

– Do­pro­wa­dzi­łeś łaj­da­ku do śmier­ci nie­win­nych ludzi! I dziec­ka! – krzyk­nął oskar­ży­ciel­sko.

– Cie­bie zaraz wy­pier­do­lim za burtę! – dodał ktoś z końca tłumu wy­so­kim gło­si­kiem.

– Nie ład­nie panie ka­pi­ta­nie! – krę­ci­ła głową pani Ele­ono­ra.

Ga­reth stra­cił rezon. Roz­glą­dał się ner­wo­wo do­ko­ła jakby szu­kał wła­ści­we­go roz­wią­za­nia. Jed­nak ono nie le­ża­ło ni­g­dzie na po­kła­dzie. Zro­bił dwa kroki w tył i zła­pał się za głową. Co za kosz­mar?

– Je­ste­ście sza­le­ni!

– Ty bę­dziesz mar­twy – krzyk­nął łysy gru­bas po­stę­pu­jąc do przo­du w kie­run­ku Ga­re­tha.

Za­ło­ga za­czę­ła sama się na­krę­cać. Na­pię­cie rosło. Krzy­cze­li i oskar­ża­li mło­de­go ka­pi­ta­na. Pew­nym było, że ci­śnie­nie osią­gnie zenit, bańka spo­ko­ju pęk­nie i Ga­reth wy­lą­du­je w roz­sza­la­łym morzu. W ko­tłu­ją­cym się tłu­mie wy­pa­trzył zna­jo­mą twarz nad­zor­cy.

– Carol! Wy­tłu­macz to wa­riac­two! O co tutaj cho­dzi?

– No mó­wi­łem ci kurwa Ga­reth. Umarł synek pana Ly­do­na! Ostrze­ga­łem cię – oznaj­mił po­waż­nym tonem. – Co ja mogę po­ra­dzić? Ja tu robię na pół etatu.

– Ale co ma do rze­czy twoje pół etatu kurwa! Je­stem ka­pi­ta­nem! – de­spe­rac­ko krzy­czał Ga­reth nie mogąc u ni­ko­go zna­leźć po­par­cia i zro­zu­mie­nia.

– Idź po desce chuju! – chó­rem ryk­nę­li „ma­lo­wa­ni” ma­ry­na­rze. Widać to zda­nie z żar­go­nu pi­rac­kie­go po­chwy­ci­li bły­ska­wicz­nie.

– Carol! – bła­gał Ga­reth co­fa­jąc się przed prze­su­wa­ją­cym się ku niemu, spra­gnio­ne­mu jego krwi tłu­mo­wi. – Prze­cież tylko ja umiem że­glo­wać! Uto­nie­cie beze mnie! Je­ste­śmy na środ­ku oce­anu!

– Nie praw­da!

Młody ka­pi­tan obej­rzał się za sie­bie skąd do­biegł do jego uszu męski głos. Zo­ba­czył przy ste­rze pierw­sze­go ofi­ce­ra dum­nie i z wyż­szo­ścią spo­glą­da­ją­ce­go na całą sy­tu­ację.

– Co nie praw­da? Kto mnie za­stą­pi? Ty, który trzy­masz ster jak matoł? Baran, któ­re­mu ka­za­łem go nie ru­szać i trzy­mać kurs? A i to ci nie wy­cho­dzi! Co ze zwro­ta­mi! Co z ża­gla­mi! – Ga­reth wrzesz­czał w nie­bo­gło­sy nie­mal­że rwąc sobie włosy z głowy.

Na jego twa­rzy po­ja­wił się uśmiech jakby drwią­cy z pierw­sze­go ofi­ce­ra apli­ku­ją­ce­go na sta­no­wi­sko ka­pi­ta­na. Oczy jed­nak prze­ciw­nie kryły prze­ra­że­nie i pa­ni­kę.

–  Może nie znam się tak jak ty, ale jakoś utrzy­mam kurs i do­pły­nę kurwa! – dum­nie oznaj­mił dzier­żą­cy ster męż­czy­zna.

– Sły­szy­cie chło­py? – spy­tał re­to­rycz­nie łysy gru­bas wy­cią­ga­jąc nóż z dziu­ra­wych spodni. – Za burtę z ka­pi­ta­nem! Ofi­cer po­pły­nie!

– Dawaj dzia­da! – krzyk­nę­li wszy­scy i rzu­ci­li się do ataku.

Wszyst­ko było już dla Ga­re­tha prze­są­dzo­ne. Spra­wa się ryp­nę­ła. Opu­ścił ręce i zlu­zo­wał mię­śnie, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze z płuc. Taki ko­niec jego pi­rac­kiej ka­rie­ry? Kątem oka wy­pa­trzył sto­ją­cą przy pię­cie fok­masz­tu, pła­czą­cą i za­gry­za­ją­cą usta Ka­thy­lin. Uśmiech­nął się do niej, że­gna­jąc z jej pięk­nem. Przy­naj­mniej zgi­nie z wi­do­kiem tej nimfy przed oczy­ma. Zaraz za nią do­strzegł ogrom­ną falę i pię­trzą­ce­go się bał­wa­na. Czyż to sza­le­ją­ce morze nie jest jesz­cze pięk­niej­sze niż ona? W tym mo­men­cie coś w nim pękło. Pękła sko­ru­pa zgody, pękła na pół cecha ule­gło­ści. Zro­dził się we­wnątrz niego pi­rac­ki bunt. O nie! Nie zgi­nie tak łatwo z rąk tych przy­głu­pów, za­stą­pio­ny przez ja­kie­goś kmio­ta na­zy­wa­ne­go ofi­ce­rem na sta­no­wi­sku ka­pi­ta­na. Oprócz zło­ści zro­dził się też ma­ka­brycz­ny i ge­nial­ny po­mysł! Olśni­ło go. Jakby dusza że­gla­rza – pi­ra­ta – prze­ję­ła kon­tro­lę nad jego cia­łem. Się­gnął za pas. Wy­do­był ener­gicz­nie wy­pa­lacz i wy­strze­lił z od­le­gło­ści kilku me­trów w ofi­ce­ra sto­ją­ce­go za ste­rem. Grzmot zmro­ził ata­ku­ją­cą za­ło­gę. Kula roz­pier­do­li­ła głowę męż­czy­zny. Bez­ład­ne ciało padło z hu­kiem na po­kład.

– No i kto teraz po­kie­ru­je tym stat­kiem, idio­ci?

Wszy­scy za­mar­li, ale tylko na chwi­lę. Ru­szy­li do ataku na Ga­re­tha. On zaś dobył sza­bli, gotów wal­czyć o życie do upa­dłe­go i za­brać ze sobą tylu prze­ciw­ni­ków ilu zdoła.  W tym mo­men­cie za­ry­cza­ło niebo. Bły­ska­wi­ca prze­bi­ła szare chmu­ry „wbi­ja­jąc się” w wodę. Po­tęż­ny hu­ra­gan ude­rzył jakby sam Bóg dmuch­nął na mały okręt na środ­ku nie­skoń­czo­ne­go morza, prze­ry­wa­jąc bitwę na po­kła­dzie. Bryg prze­chy­lił się nie­bez­piecz­nie. Za­ło­gan­ci stra­ci­li rów­no­wa­gę . Nie trzy­ma­jąc się ni­cze­go, po­szy­bo­wa­li na prawą burtę. Łysy gru­bas do­słow­nie wy­fru­nął ze stat­ku, ginąc gdzieś wśród ście­ra­ją­cych się ze sobą fal. Płe­twa ste­ro­wa prze­su­nę­ła się, ob­ra­ca­jąc zwol­nio­ny ster. Prze­chył po­głę­bił się. Spa­ni­ko­wa­ni człon­ko­wie po­dró­ży przed chwi­lą ki­pią­cy ze zło­ści, teraz wrzesz­cze­li, bła­ga­li o ra­tu­nek i ci­ska­li mo­dli­twy w prze­stwo­rza. Ga­reth do­padł steru. Chwy­cił go i skon­tro­wał. Wło­żył całą siłę, by po­ru­szyć koło. Wrza­snął z wy­sił­ku jak lew mor­ski.

Udało się! Łajba po­wra­ca­ła do pionu! Za­ło­gan­ci teraz po­szy­bo­wa­li na lewą burtę. Część z nich kur­czo­wo trzy­ma­ła się czego tylko mogła.

– Do ro­bo­ty, le­ni­we kun­dle! Trze­ba czor­ta po­ko­nać! Lewy fok wy­bie­raj! – krzy­czał młody ka­pi­tan.

Jego ryk jak nigdy dotąd zmo­bi­li­zo­wał za­ło­gę. Męż­czyź­ni nieco lę­kli­wie, ale zde­cy­do­wa­nie chwy­ci­li za handsz­pak i krę­ci­li ka­be­stan. Za­po­mnie­li o kon­flik­cie. Nie było teraz na to czasu. Po­ja­wił się inny prze­ciw­nik – morze. Liny na­prę­ży­ły się ni­czym stru­ny, ża­giel na rei na­piął do gra­nic moż­li­wo­ści, chwy­ta­jąc wiatr. Na ko­men­dę chudy sta­rzec i jakiś rudy mło­dzian lu­zo­wa­li prawy foka szot. Wszy­scy jak mrów­ki za­ję­li swoje sta­no­wi­ska. Po­słusz­nie wy­ko­ny­wa­li za­da­nia, zu­peł­nie jakby ich ciała prze­sta­ły słu­chać głów i au­to­ma­tycz­nie po­dą­ża­ły za roz­ka­za­mi ka­pi­ta­na. Czy to jest wła­śnie że­glar­ski duch ro­dzą­cy się w nie­po­zor­nych lu­dziach?

Ga­reth opa­no­wał sta­tek. Darł się, wy­krzy­ki­wał ko­men­dy, które prze­bi­ja­ły się przez hałas sztor­mu. Walka z ży­wio­łem trwa­ła na dobre. Ko­lej­ne fale wa­li­ły w sta­tek i wdzie­ra­ły na po­kład pra­gnąc zmyć z jego po­wierzch­ni ka­pi­ta­na i jego za­ło­gę. Oni jed­nak nie od­pusz­cza­li. Wola walki na­ro­dzi­ła się w nich na dobre. Przyj­mo­wa­li ciosy. Kiedy trwa­ło to długo i że­gla­rze za­czę­li czuć już zmę­cze­nie ko­lej­ny­mi ude­rze­nia­mi fal ,usły­sze­li głos swego ka­pi­ta­na.

– Haha! Tylko na to cię stać?! Uuuuuhu­uu! Dawaj kurwa!Aaaah­ha­hah! – wy­zwał na po­je­dy­nek siły na­tu­ry Ga­reth.

„Toż to dia­beł mor­ski!”, „Czort nie ka­pi­tan!”, „Nie praw­da, on sa­me­go Sza­ta­na do walki wy­zy­wa!”. Nie­do­wie­rza­nie i po­dziw ro­dzi­ły się w gło­wach chrzczo­nych wła­śnie przez sztorm, no­wych że­gla­rzy, z po­dzi­wem pa­trzą­cych na śmie­ją­ce­go się ka­pi­ta­na. Ga­reth nie był już sobą sprzed kilku chwil. Pi­rac­ki zew obu­dził się w nim z wiel­ką siłą. Nie li­czy­ło się nic oprócz walki. Walki z mo­rzem, bez któ­rej teraz nie bę­dzie mógł już żyć. Trzy­mał wy­ry­wa­ją­cy się z rąk ster. Nie pusz­czę cię, nigdy cię nie pusz­czę, szep­nął do sie­bie.

 

***

Za­ło­ga zmie­ni­ła zda­nie na temat swo­je­go ka­pi­ta­na, za­stę­pu­jąc chęć wy­rzu­ce­nia go za burtę na wier­ne po­słu­szeń­stwo. Ga­reth cie­szył się teraz sza­cun­kiem. Wy­gry­wa­jąc walkę ze sztor­mem po­ka­zał, kto na tym stat­ku jest wart po­słu­chu. Prze­cha­dzał się dum­nie z pod­nie­sio­nym czo­łem i z sa­tys­fak­cją oglą­dał jak za­ło­gan­ci ra­do­śnie i grzecz­nie wy­słu­chu­ją jego ko­mend. Byli go­to­wi pójść za nim nawet na śmierć. Całe to po­wa­ża­nie wy­ro­bił sobie nie tylko zwy­cię­stwem nad sztor­mem, ale za­pro­po­no­wa­niem ofer­ty prze­bi­ja­ją­cej obiet­ni­ce za­rob­ku pana Ly­do­na. Przy­trzy­mu­jąc się want i sta­jąc na bur­cie uniósł do góry po­marsz­czo­ny stary pa­pier, uka­zu­jąc go ze­bra­nym do­ko­ła męż­czy­znom i pani Ele­ono­rze. Kart­ka była bez­cen­ną mapą, pro­wa­dzą­cą do le­gen­dar­ne­go skar­bu, o któ­rym śnią wszy­scy pi­ra­ci. Ga­reth wy­tłu­ma­czył, że wy­star­czy, by lekko zbo­czy­li z kursu, a z ła­two­ścią wów­czas, dotrą do po­żą­da­ne­go złota. Bied­nym i do tej pory bez­ro­bot­nym męż­czy­znom po­mysł przy­padł do gustu. Część z nich sły­sza­ła opo­wie­ści i le­gen­dy na temat owego skar­bu. Rze­sze pi­ra­tów we­dług podań tra­ci­ło życia przy pró­bie do­tar­cia w to strasz­ne miej­sce. Wśród za­ło­gi dało się od­czuć en­tu­zjazm, pod­nie­ce­nie, ale i strach zmie­sza­ny ze zwąt­pie­niem. Młody ka­pi­tan prze­ko­nał jed­nak do swych pla­nów osta­tecz­nie wszyst­kich. Stwier­dziw­szy, że ma po­mysł na zdo­by­cie skar­bu za­in­te­re­so­wał scep­ty­ków. Wska­zał na napis znaj­du­ją­cy się w na­głów­ku mapy, a przez po­przed­nich jej wła­ści­cie­li uwa­ża­ny za zwy­kły beł­kot: „Wstrzy­maj swój gniew i wa­lecz­ne serce, naj­więk­szy skarb otrzy­masz w po­dzię­ce”. Pry­mi­tyw­ne i ba­nal­ne zda­nie nie było szczy­tem po­ezji czy nawet in­te­li­gent­ną złotą myślą. Nie nio­sło w sobie żad­nej nauki czy fi­lo­zo­fii. Ot dzie­cię­ca ry­mo­wan­ka. Ga­reth był pe­wien jed­nak, że za­wie­ra ona w sobie bez­cen­ną i do­słow­ną wska­zów­kę. Oczy­wi­ście swo­imi prze­my­śle­nia­mi zro­dzo­ny­mi w ka­pi­tań­skim umy­śle nie mógł i nie za­mie­rzał dzie­lić się ze wszyst­ki­mi. Przy­siągł za to, że wie jak do skar­bu „się-do­stać” i „go-do­stać”.

Po­słusz­na za­ło­ga przy­ję­ła jego do­wódz­two. Na roz­kaz Ga­re­tha, pana Ly­do­na za­mknię­to w jego ka­ju­cie. Ca­ro­la, młody ka­pi­tan znał do­brze i nie za­mie­rzał się mścić. Łysy nad­zor­ca zresz­tą nie robił ni­cze­go z wła­snej woli, ale z woli zysku. Nie miał po­wo­dów, by stać murem za swoim sze­fem, który pła­cił tylko za pół etatu pracy. Pani Ele­ono­ra bie­ga­ła od burty do burty ze szma­tą. Jej za­da­nie za­wsze było takie samo – za­pier­da­lać.

Pły­nę­li tak już kilka dni, świet­nie ra­dząc sobie ze sztor­ma­mi. Iście udana za­ło­ga, zro­dzi­ła się pod okiem nie­do­świad­czo­ne­go w końcu ka­pi­ta­na. Je­dy­ne czego Ga­re­tho­wi bra­ko­wa­ło do szczę­ścia to zgoda z Ka­thy­lin. Nie bun­to­wa­ła się co praw­da, ale była ewi­dent­nie ob­ra­żo­na. Trud­no się dzi­wić skoro jej uko­cha­ny za­mknął w nie­wo­li jej ojca i przy­czy­nił się do śmier­ci mło­de­go brata. Nie po­tra­fi­ła jed­nak do końca go nie­na­wi­dzić czę­sto ro­zu­mie­jąc jego mo­ty­wy i za­cho­wa­nia. Umia­ła wy­tłu­ma­czyć to co się stało i de­cy­zje jakie po­wziął, przy­zna­jąc przed sobą, że były naj­roz­sąd­niej­szy­mi i je­dy­ny­mi. Nie mógł prze­cież wszyst­kie­go prze­wi­dzieć wcze­śniej. Sama też zresz­tą nie była świę­ta. Brała w tym wszyst­kim udział. Zgo­dzi­ła się na jego małe oszu­stwo i zmia­nę kursu. Taiła ten fakt przed tatą po­żą­da­jąc tego sa­me­go co Ga­reth. Nie mogła jed­nak cał­kiem za­po­mnieć o wszyst­kich bli­skich i być szczę­śli­wą w jego ra­mio­nach. Sy­tu­acja była trud­na, a serce ko­bie­ty skom­pli­ko­wa­ne i za­wie­ra­ją­ce w sobie wiele sprzecz­no­ści. Uni­ka­ła roz­mo­wy z nim i spo­tka­nia sam na sam. On nie miał na to czasu w ciągu dnia, gdyż jako ka­pi­tan był bar­dzo za­ję­ty. W nocy z kolei śle­dził mapy i na­wi­go­wał. Gdy wszyst­kie te obo­wiąz­ki wy­peł­nił, padał wy­czer­pa­ny na łoże i za­sy­piał. Ka­thy­lin przy­glą­da­ła mu się z da­le­ka jak krą­żył po stat­ku i za­rzą­dzał. Łkała, nie uśmie­cha­ła się.

 Ga­reth wi­dział bar­dzo do­brze zmie­sza­nie swej uko­cha­nej. Czę­ścio­wo był zły, że trak­tu­je go z takim dy­stan­sem, skoro wszyst­ko to robił dla nich oboje. Z dru­giej stro­ny ro­zu­miał jej po­gma­twa­ne uczu­cia po­wsta­łe przez po­plą­ta­ną sy­tu­ację. Oto jaw­nie, chcąc czy nie, wy­rzą­dził krzyw­dę jej ro­dzi­nie. Kazał uko­cha­nej wy­bie­rać mię­dzy sobą, a ojcem i zmar­łym bra­cisz­kiem. Cięż­ka sy­tu­acja ni­czym bu­rzo­wa chmu­ra, wi­sia­ła nad nimi. Ga­reth pró­bo­wał po­ro­zu­mieć się z Ka­thy­lin. Gdy miał choć małą, wolną chwil­kę szedł do niej. Chciał za­cząć roz­mo­wę, ale nigdy nie wie­dział jak. Ucie­ka­ła wtedy. Nie miał pew­no­ści czy po­wi­nien ją chwy­cić, za­trzy­mać. Mi­ja­li się w ten spo­sób ra­niąc na­wza­jem.

Wiatr zmie­nił się. Za­czął dąć od rufy i teraz w ba­kszta­gu pły­nę­li znacz­nie szyb­ciej, a prze­chył zmniej­szył się. Roz­po­star­li żagle, które ła­pa­ły każdy po­dmuch wia­tru. Przy­spie­sza­li. Gdy Ga­reth zdał sobie spra­wę, że są już bli­sko celu i na­za­jutrz uda się im bądź też nie zdo­być złoto, po­sta­no­wił osta­tecz­nie wy­ja­śnić sy­tu­ację z Ka­thy­lin. Wie­dział, że spra­wa sama się nie wy­ja­śni. Skom­pli­ko­wa­ny supeł nie roz­wią­że się sa­mo­ist­nie. Od­na­lazł ją wie­czo­rem na dzio­bie stat­ku, wpa­tru­ją­cą się w ota­cza­ją­ce ich morze. Chwy­cił ją za rękę. Wy­rwa­ła się. Gdy zro­bił to po­now­nie zła­pał moc­niej, po­cią­gnął za sobą. Ule­gła mu. Przy­pro­wa­dził ją do swej ka­ju­ty i… Nie miał po­ję­cia co po­wie­dzieć. Pa­trzy­li się na sie­bie mil­cząc.

– Co się mię­dzy nami stało Ka­thy­lin? Dla­cze­go gdy wszyst­ko idzie po na­szej myśli, od­wra­casz się ode mnie? – za­czął w końcu, zda­jąc sobie spra­wę, że ba­nal­niej­sze­go py­ta­nia nie mógł zadać.

Jej usta lekko wy­krzy­wi­ły się, uka­zu­jąc iro­nię.

– Wszyst­ko idzie po two­jej myśli.

– My­śla­łem, że…

– Że ucie­szę się gdy przez twoje plany zgi­nie mój bra­ci­szek?

– To nie moja wina, że za­cho­ro­wał.

– Za­mkną­łeś mo­je­go ojca w ka­ju­cie i zbun­to­wa­łeś za­ło­gę. To też nie twoja wina?

Ga­reth prze­wró­cił oczy­ma. Lista oskar­żeń była długa, a on mu­siał wy­tłu­ma­czyć się z każ­de­go. Po­sta­no­wił za­cząć od naj­prost­sze­go.

– Two­je­mu ojcu nic się nie dzie­je złego. Sie­dzi w swej ka­ju­cie. Nie zbun­to­wa­łem za­ło­gi tylko prze­ją­łem wła­dze na stat­ku. Je­stem ka­pi­ta­nem i po­wi­nie­nem od po­cząt­ku ją mieć.

– Uwię­zi­łeś go! – krzyk­nę­ła Ka­thy­lin li­cząc, że gło­śny wrzask prze­do­sta­nie się do głowy Ga­re­tha.

– Jego za­ło­ga i on chcie­li wy­rzu­cić mnie za burtę! – Prze­stał pa­trzeć jej w oczy i od­wró­cił się ła­piąc za głowę. – Zro­zum! Nie za­mie­rzam dać się zabić! Po­ka­za­łem pod­czas sztor­mu kto tu jest ka­pi­ta­nem.

Ka­thy­lin zro­bi­ła coś czego Ga­reth nie mógł się spo­dzie­wać. Za­łka­ła. Lekki płacz za­mie­nił się w ciągu chwi­li w głę­bo­ki szloch.

– Mój bra­ci­szek… – wy­bą­ka­ła. – Nie żyje przez cie­bie.

Zbli­żył się do uko­cha­nej, de­li­kat­ne objął ją i przy­tu­lił do swego ra­mie­nia. Chcia­ła się wzbro­nić, ode­rwać, ode­pchnąć go. Nie umia­ła – jej ko­bie­ca na­tu­ra na­ka­za­ła pod­dać się opie­kuń­cze­mu męż­czyź­nie.

– Słu­chaj Ka­thy­lin – za­czął po­wo­li, cich­szym tonem. – Zde­cy­do­wa­li­śmy oboje by tędy pły­nąć. Morze takie jest. To nie­bez­piecz­ny ży­wioł. Woda, wiatr, mróz, fale…

Pod­nio­sła głowę. Spoj­rza­ła mu w oczy. Do­strze­gła, że choć ją przy­tu­lał, pa­trzył się zu­peł­nie gdzie in­dziej. Jego wzrok błą­dził gdzieś w innej rze­czy­wi­sto­ści. Oglą­dał inny wy­miar. Sły­sza­ła jego głos, ro­zu­mia­ła słowa, ale czuła, że mówi do kogoś in­ne­go.

– Morze po­chło­nę­ło już setki ludzi. Umie­ra­li tu twar­dzi i zdro­wi męż­czyź­ni. Że­glu­ga to nie jest zwy­kła wy­ciecz­ka, a ocean to nie tylko woda. To prze­strzeń i inny świat. We­dług mnie to coś mię­dzy zie­mią, a pie­kłem. Twój brat umarł, ale wierz mi, że nie on pierw­szy, nie ostat­ni. Jeden mój błąd, jeden zew morza i jutro wszy­scy mo­że­my zgi­nąć. Mimo tego nie­bez­pie­czeń­stwa tak wielu ludzi dalej bę­dzie wy­pły­wać w nie­zna­ne…

Ga­reth mówił tak jak jesz­cze nigdy. Za­wsze był prak­tycz­ny, mocno sto­ją­cy na ziemi. Po raz pierw­szy wi­dzia­ła go tak roz­ma­rzo­ne­go. Mówił o morzu jak o nie­okieł­zna­nej ko­bie­cie. Jak o mi­ło­ści. Po­my­śla­ła, że może rze­czy­wi­ście, robił to co do niego na­le­ża­ło. W swoim życiu nie po­sia­dał ni­cze­go. Wielu ludzi jego po­cho­dze­nia skoń­czy­ło w rynsz­to­ku albo że­brząc na ulicy. On jed­nak brał swój los w ręce. Prze­jął wła­dzę na stat­ku i teraz był ka­pi­ta­nem. Speł­nił jedno ze swych ma­rzeń. Teraz pły­nie, żeby speł­nić na­stęp­ne – zdo­być skarb, któ­re­go przez wieki po­szu­ki­wa­li pi­ra­ci.

Po­ca­ło­wa­ła go.

 

***

Wszyst­ko szło zgod­nie z pla­nem mło­de­go ka­pi­ta­na. Nie to, żeby Ga­reth był szczę­ścia­rzem. Nie. Ra­czej na­le­ży po­wie­dzieć, że sam sobie szczę­ście wy­rwał. Wykuł je wła­sny­mi rę­ko­ma. Pły­nął do­kład­nie tam, gdzie wska­zy­wa­ła jego mapa. Zmie­rzał po pra­daw­ny skarb, nie­zdo­by­ty przez naj­sła­wet­niej­szych i naj­zna­mie­nit­szych pi­ra­tów. Wie­rzył, że zna spo­sób, o któ­rym tamci nie mieli po­ję­cia. Za­ło­ga po­słusz­nie wy­ko­ny­wa­ła roz­ka­zy. Jej człon­ko­wie ro­zu­mie­li jego ko­men­dy i szyb­ko uczy­li się że­glar­skie­go rze­mio­sła. Morze pod­da­ło się po po­raż­ce z Ga­re­them, który w jed­nej chwi­li za­pa­no­wał nad łajbą, zdo­był przy­chyl­ność ludzi i prze­trwał silny sztorm. Wody, na które teraz wpły­nę­li były spo­koj­ne. Gład­ka tafla nie od­bi­ja­ła jed­nak pro­mie­ni słoń­ca. W po­wie­trzu uno­si­ła się mgła. Nie wi­dzie­li nic do­ko­ła. Pa­no­wał nieco ta­jem­ni­czy i nie­po­ko­ją­cy kli­mat. Dobry humor po­wo­li za­czął opusz­czać za­ło­gę. Wcze­śniej­szy en­tu­zjazm spo­wo­do­wa­ny wizją zdo­by­tych bo­gactw, ustę­po­wał de­li­kat­nej trwo­dze i wąt­pli­wo­ściom. Do tej pory wy­da­wa­ło im się, że naj­gor­sze w że­glo­wa­niu jest wi­dzieć do­ko­ła nie­skoń­czo­ne morze. Teraz zro­zu­mie­li, że go­rzej jest nic nie wi­dzieć. Do­słow­nie czuli się jakby błą­dzi­li po za­świa­tach.

Ga­reth spe­cjal­nie ni­ko­go na duchu nie pod­no­sił gdyż sam ra­do­ścią nie grze­szył. Lekki nie­po­kój do­ty­kał także mło­de­go ka­pi­ta­na. Po­cie­szał się jed­nak spo­glą­da­jąc na mapę z ozna­czo­nym na niej czer­wo­nym krzy­ży­kiem skar­bem. Uświa­da­miał sobie jak bar­dzo jest bli­sko upra­gnio­ne­go złota, celu, chwa­ły. Z lu­bo­ścią wczy­ty­wał się w napis w na­głów­ku mapki: „Wstrzy­maj swój gniew i wa­lecz­ne serce, naj­więk­szy skarb otrzy­masz w po­dzię­ce”. Prze­ko­na­ny, że to zda­nie nie zo­sta­ło przy­pad­ko­wo umiesz­czo­ne w tym miej­scu na pa­pie­rze, wie­rzył, że zna jego zna­cze­nie i dzię­ki temu do­trze do celu. Uśmie­chał się wtedy sam do sie­bie i cho­wał mapkę po­spiesz­nie w kie­sze­ni, z no­wy­mi si­ła­mi prze­dzie­ra­jąc się przez białą mgłę.

– Lewy foka szot… Wy­bie­raj! – krzy­czał na za­ło­gę.

 

***

 

Po pew­nym cza­sie za­czę­li do­strze­gać coś wię­cej niż tylko gęstą mgłę. Gdy spo­glą­da­li za burtę wi­dzie­li po­je­dyn­cze skały wy­sta­ją­ce z wody. Byli na pły­ciź­nie. Nowy ele­ment kra­jo­bra­zu ni­ko­go jed­nak nie cie­szył. Zda­wa­li sobie spra­wę, że nie trud­no o ko­li­zję z któ­rą­kol­wiek z tych coraz licz­niej­szych na ich dro­dze gór. Do­pły­wa­li do Za­to­ki Śmier­ci. Och, ileż załóg i wspa­nia­łych pi­ra­tów zmie­rza­ją­cych tą trasą przed nimi po­le­gło wła­śnie tutaj. Ga­reth uważ­nie ob­ser­wo­wał oto­cze­nie. Kazał zmniej­szyć pręd­kość. Zre­fo­wał żagle, zrzu­cił przed­nie żagle na fok­masz­cie i robił de­li­kat­ne zwro­ty. Po­ru­sza­li się po­wo­lut­ku. W ciszy, w sku­pie­niu i z ogrom­ną rze­tel­no­ścią za­ło­ga wy­ko­ny­wa­ła jego po­le­ce­nia. Oprócz skał spo­strze­gli w wo­dzie wraki daw­nych stat­ków. Frag­men­ty ka­dłu­ba, rufy czy dzio­bu były zna­ka­mi, które ostrze­ga­ły na­stęp­nych śmiał­ków przed dal­szą po­dró­żą. Cmen­ta­rzy­sko stat­ków. Wy­ra­sta­ją­cy z wody maszt ni­czym na­gro­bek wska­zy­wał miej­sce po­chów­ku setek pi­ra­tów.

Wpły­nę­li w cia­sny wąwóz. Nagie, skal­ne ścia­ny po obu stro­nach stat­ku two­rzy­ły wąski prze­smyk. W takim zwę­że­niu wiatr cał­ko­wi­cie zmie­niał swój kie­ru­nek. Od­bi­jał się od urwisk i nie dało się prze­wi­dzieć z któ­rej stro­ny zaraz na­dej­dzie na­stęp­ny po­dmuch. Żagle osza­la­ły. W jed­nej chwi­li były na­prę­żo­ne by nie­spo­dzie­wa­nie w ko­lej­nej se­kun­dzie wpaść w łopot. Ga­reth kazał lu­zo­wać szoty. Zda­wał sobie spra­wę, że jeśli stra­cą pręd­kość to wkrót­ce prze­sta­ną mieć kon­tro­lę nad łajbą. Mając po obu stro­nach wy­so­kie skały, nie znaj­do­wa­li się w kom­for­to­wej sy­tu­acji. Drew­nia­ny bryg nie wy­trzy­mał­by ani jed­ne­go zde­rze­nia z górą.

Prze­ra­żo­na za­ło­ga ma­rzy­ła o tym, aby za­wró­cić. Ze­wsząd pa­da­ły ciche, a potem coraz gło­śniej­sze głosy pro­szą­ce by od­pu­ścić. Teraz jed­nak nie mogło być o tym mowy. W cia­snym prze­smy­ku nie dało się zro­bić zwro­tu. Ka­thy­lin pod­bie­gła do uko­cha­ne­go twar­do sto­ją­ce­go za ste­rem i mo­dlą­ce­go się w duchu, żeby sta­tek do­pły­ną do końca wą­wo­zu. Pro­blem po­le­gał także na tym, że nie­wia­do­mo co miało ich tam spo­tkać. Mie­li­zna? Brzeg? Jesz­cze wię­cej skał?

Skal­ne ścia­ny za­czę­ły od­da­lać się od sie­bie. Wodny szlak robił się coraz szer­szy. Na twa­rzach za­ło­gi po­ja­wiał się po­wo­li cień uśmie­chu. Udało się. Wy­pły­nę­li spo­mię­dzy skał na bar­dziej otwar­te wody. O ile tak można na­zwać za­to­kę, w któ­rej teraz się zna­leź­li – Za­to­kę Śmier­ci. Mgła nie ze­lża­ła ani trosz­kę. Można się po­ku­sić o stwier­dze­nie, że wręcz prze­ciw­nie ­– zgęst­nia­ła jesz­cze bar­dziej. Do Ga­re­tha pod­biegł Carol. Męż­czy­zna bła­gał go by za­wró­ci­li.

– Ga­reth, kurwa pro­szę cię! Weźmy tu za­wróć­my! Sły­sza­łem o tym dia­bel­skim miej­scu. Po­gi­nie­my tutaj! – krzy­czał i pła­kał na prze­mian prze­ra­żo­ny.

Do jego próśb przy­łą­cza­li się człon­ko­wie za­ło­gi. Po­cząt­ko­wo za­chę­ce­ni obiet­ni­cą skar­bu, teraz tra­ci­li en­tu­zjazm, wi­dząc ta­jem­ni­czą mgłę. Czuli jakby coś nie­po­ko­ją­ce­go i cięż­kie­go wi­sia­ło w po­wie­trzu. Coraz wię­cej męż­czyzn do­cho­dzi­ło do wnio­sku, że trze­ba stąd za­wra­cać, choć nikt nie po­tra­fił okre­ślić czego się tak na­praw­dę oba­wia. Po pro­stu pa­nu­ją­ca dziw­na at­mos­fe­ra i we­wnętrz­na obawa na­kła­nia­ła ich by na­tych­miast stąd ucie­kać. Złe prze­czu­cia z każ­dym prze­pły­nię­tym me­trem sta­wa­ły się coraz sil­niej­sze. Ga­reth jed­nak stał nie­wzru­szo­ny za ste­rem. Po­dob­ne głosy do­bie­ga­ją­ce z jego umy­słu tłam­sił w za­rod­ku. Nie za­mie­rzał się teraz pod­da­wać. Speł­nia swe ma­rze­nie i jest gotów na wszyst­ko. Nawet na śmierć. Jest ka­pi­ta­nem. Jest pi­ra­tem. Jest tam gdzie jego miej­sce. Na nie­bez­piecz­nym rej­sie po mi­tycz­ny skarb. Za­ci­snął moc­niej pięść na ste­rze.

– Trzy­mać kurs! – wrza­snął do­no­śnie, a jego głos zgi­nął gdzieś po­śród gę­stej mgły.

Do­strze­gał coś. Ko­lej­ne skal­ne wznie­sie­nia. Po obu stro­nach. Czy to ko­lej­ny ko­ry­tarz? Nie, ra­czej nie, po­my­ślał. To pew­nie ko­niec za­to­ki. Brzeg. Znaj­du­ją się w pew­ne­go ro­dza­ju kotle. Wiatr cał­ko­wi­cie ustał. Ledwo po­ru­sza­li się na­przód. Taka sy­tu­acja jest naj­groź­niej­sza dla że­gla­rza. Nie­zna­ny brzeg, mie­li­zna usła­na ska­ła­mi i okręt bez pręd­ko­ści, który po­wo­li traci swą ste­row­ność. Serce Ga­re­tha za­bi­ło szyb­ciej.

– Ga­reth! Co to jest? Boże! – krzyk­nę­ła Ka­thy­lin cho­wa­jąc się jak dziec­ko za jego ple­ca­mi i przy­tu­la­jąc do niego.

Młody ka­pi­tan spo­strzegł na skal­nym kli­fie dziw­ną po­stać. Czar­ny, nie­wy­raź­ny zarys. Coś człe­ko­kształt­ne­go. Jakby umię­śnio­ny męż­czy­zna z tym, że wyż­szy o dwie głowy od naj­wyż­sze­go czło­wie­ka ja­kie­go Ga­reth kie­dy­kol­wiek wi­dział. Jego dłu­gie ręce się­ga­ły do ziemi. Opie­rał na nich cię­żar ciała, po­ma­ga­jąc w ten spo­sób krót­kim, za­krzy­wio­nym nogom. Stwór nie mógł na­le­żeć do ga­tun­ku ludz­kie­go. Po­tęż­niej­szy od niedź­wie­dzia bu­dził strach i re­spekt. Za­ło­ga wpa­dła w pa­ni­kę.

– To duch!

– Stwór mor­ski!

– Bóg!

Męż­czyź­ni bie­ga­li po stat­ku kom­plet­nie wy­stra­sze­ni. Ga­reth po­krę­cił głową.

– Idio­ci! To tylko gwo­nom! To pra­daw­na rasa! Nigdy o nich nie sły­sze­li­ście?

Młody ka­pi­tan spo­dzie­wał się tego, że może spo­tkać tutaj gwo­no­mów. Pi­rac­kie opo­wie­ści, któ­rych osłu­chał się kiedy był jesz­cze zwy­kłym majt­kiem, mó­wi­ły o po­dob­nych z opisu osob­ni­ków do tego na kli­fie. Ga­reth zdał sobie spra­wę, że to nie mogą być de­mo­ny, ani duchy. Od­gadł, że może cho­dzić wła­śnie o tę mi­tycz­ną rasę człe­ko­kształt­nych bar­ba­rzyń­ców. Po­dej­rze­wał, że to wła­śnie one stwo­rzy­ły pry­mi­tyw­ną mapę, dzię­ki któ­rej do­pły­nął w to miej­sce. Uśmiech­nął się, choć sam za­czął od­czu­wać strach przed tymi dzi­ku­sa­mi.

Po­twór sto­ją­cy na kli­fie uniósł ręce. Za­ry­czał po­twor­nie, moc­niej niż stado niedź­wie­dzi. Głos odbił się echem od oko­licz­nych skal­nych ścian i roz­niósł po całej za­to­ce.

Zaraz potem Ga­reth do­strzegł dziw­ne świa­teł­ko, które za­pa­li­ło się na bia­łym nie­bie. Zwięk­szy­ło się. Usły­szał świst. Za­pa­lo­na strza­ła śmi­gnę­ła mu nad głową i wbiła się w drew­nia­ną becz­kę na rufie. Po chwi­li ko­lej­na utknę­ła w żaglu. Za­ło­gan­ci pu­ści­li szoty. Wpa­dli w pa­ni­kę. Bie­ga­li prze­ra­że­ni, krzy­cząc o nie­chyb­nej śmier­ci. Spod po­kła­du wy­do­by­li wy­pa­la­cze. Za­czę­li od­bez­pie­czać ar­ma­ty. Prze­ra­że­ni po­sta­no­wi­li się bro­nić.

– Nic nie ru­szać! – wrza­snął Ga­reth. – Nie wal­czy­my z nimi! Prze­stań­cie do nich mie­rzyć z wy­pa­la­czy!

Wy­rwał sto­ją­ce­mu obok sie­bie męż­czyź­nie broń i wy­rzu­cił za burtę. Wszy­scy onie­mie­li. Nie ro­zu­mie­li dla­cze­go mieli nie po­dej­mo­wać walki.

– Nie wal­czy­my! – Ga­reth kazał ja­kie­muś fa­ce­to­wi trzy­mać pro­sto ster, a sam szedł wzdłuż stat­ku na­ka­zu­jąc za­ło­dze po­rzu­ce­nie broni. – Kto wy­strze­li – zgi­nie! Trzy­ma­my kurs!

– Wy­rżną nas jak kacz­ki! – pa­ni­ko­wał stary za­ło­gant.

Pani Ele­ono­ra padła na ko­la­na i ci­ska­ła w niebo mo­dli­twy. Grad strzał zalał ledwo po­su­wa­ją­cy się bryg. Drew­nia­na łajba łatwo za­czy­na­ła się palić. Naj­szyb­ciej za­ję­ły się płó­cien­ne żagle. Wszy­scy wi­dzie­li w Ga­re­th­cie wa­ria­ta. Nie mieli po­ję­cia co za­mie­rza. Wie­dzie­li jed­nak, że zaraz spło­ną albo pójdą na dno. Sza­lo­ny ka­pi­tan nie po­dej­mo­wał walki ani nie zmie­niał kursu. Pły­nął w samo pie­kło. Ka­thy­lin do­bie­gła do niego i chwy­ci­ła za ra­mio­na. Pa­lą­ca się strza­ła mi­nę­ła ją o cal.

– Ga­reth, co ty ro­bisz ko­cha­ny? – py­ta­ła pa­trząc mu w oczy, które  pło­nę­ły dziw­nym świa­tłem.

– Je­stem pi­ra­tem – wy­po­wie­dział, jakby był w ja­kimś głę­bo­kim sta­nie psy­cho­zy.

– Ko­cha­ny, my zgi­nie­my! – Łzy po­pły­nę­ły jej po po­licz­kach.

Spoj­rzał jej głę­bo­ko w zie­lo­ne źre­ni­ce. Uśmiech­nął się za­wa­diac­ko tak uj­mu­ją­co jak tylko on po­tra­fił.

– Nie zgi­nie­my. „Wstrzy­maj swój gniew i wa­lecz­ne serce, naj­więk­szy skarb otrzy­masz w po­dzię­ce” – za­re­cy­to­wał.

Nie zro­zu­mia­ła, co ta­kie­go miał na myśli. Dla­cze­go cy­tu­je ja­kieś głu­pie na­pi­sy na mapie? Po­ca­ło­wał ją.

– Ka­thy­lin. Po pro­stu nie ru­szaj się. Nie bie­gnij pod po­kład. Nie cho­waj się, nie walcz. Pod­daj się, a nie zgi­niesz.

Przy­ci­snął ją moc­niej do pier­si. Gdy to po­wie­dział ko­lej­na strza­ła prze­le­cia­ła im nad głową de­li­kat­nie mu­ska­jąc włosy.

– Ga­reth… Pro­szę… Zrób coś dla mnie.

– Co ko­cha­na?

– Jeśli mnie ko­chasz od­płyń­my stąd. Nie ważne czy bę­dzie­my mieć pie­nią­dze na życie czy nie. Po­ra­dzi­my sobie, za­ro­bisz ina­czej. Bła­gam uciek­nij­my. Ja tego już nie chce.

Nie ode­zwał się. Pa­trzy­li sobie głę­bo­ko w oczy. Szu­ka­ła w jego oczach śla­dów to­czą­cej się walki – tru­dów pod­ję­cia de­cy­zji. Spo­dzie­wa­ła się, że cięż­ko bę­dzie mu wy­brać mię­dzy pi­rac­kim ma­rze­niem, a nią. Do­strze­gła coś, co ją prze­ra­zi­ło i za­smu­ci­ło. On już zde­cy­do­wał. Teraz tylko my­ślał, jak jej po­wie­dzieć, że nie speł­ni jej ży­cze­nia.

– Nie walcz – to było je­dy­ne słowo na jakie się zdo­był.

Roz­gląd­nął się do­ko­ła. Za­ło­gan­ci, któ­rzy cho­wa­li się pod po­kła­dem, wy­bie­gli stam­tąd krztu­sząc się. Ogień zajął już wszyst­kie ka­ju­ty.

– Mój oj­ciec! – krzyk­nę­ła Ka­thy­lin zda­jąc sobie spra­wę, że męż­czy­zna jest uwię­zio­ny pod po­kła­dem.

– Już za późno – chłod­no od­parł ka­pi­tan.

– Ga­reth ty… Przez cie­bie… Za­bi­łeś… – ko­bie­ta sama nie wie­dzia­ła jak ma sfor­mu­ło­wać oskar­że­nie pod ad­re­sem uko­cha­ne­go. Nie mogła uwie­rzyć, że on po­tra­fi my­śleć już tylko o skar­bie.

Ga­reth zde­ner­wo­wał się, wi­dząc jak od­su­wa się od niego jak od ja­kie­goś po­two­ra.

– Po pro­stu nie walcz! Nie ru­szaj się!

– Ko­cha­łam cię, ty dra­niu!

Od­wró­cił się. Strza­ła świ­snę­ła mu przed ocza­mi. Roz­gląd­nął się. Okręt pło­nął. Za­czął biec. Sły­szał za sobą płacz uko­cha­nej. Pło­mie­nie tra­wi­ły drew­nia­ny bryg. Żagle były już tylko strzę­pa­mi szmat. Prze­dzie­rał się przez ogień i dym. Wszę­dzie na po­kła­dzie wa­la­ły się ciała za­ło­gan­tów. Pani Ele­ono­ra miała wbitą strza­łę w szyi. Jakiś sta­rzec udu­sił się dymem. Mu­siał prze­ska­ki­wać zwę­glo­ne ciała. Carol trzy­mał się za pierś, w któ­rej tkwił bełt.

– Ga­reth kurwa…

Mijał ich wszyst­kich. Do­tarł na dziób i wsko­czył na buksz­pryt. Ni­czym cyr­ko­wiec cho­dzą­cy po rów­no­waż­ni, wszedł na jego czu­bek. Ko­lej­ne tu­zi­ny strzał świ­sta­ły mu koło uszu. Uśmiech­nął się. Roz­po­starł ręce. Czuł jakby fru­nął. Pod­dał się, od­pu­ścił. Był go­to­wy wszyst­ko przy­jąć na pierś. Wstrzy­mał gniew i wa­lecz­ne serce. Nie zgi­nie. Trze­ba się pod­dać gwo­no­mom. Każdy z nimi wal­czył. Naj­wspa­nial­si pi­ra­ci nie wczy­ty­wa­li się w to zda­nie na mapie, ba­ga­te­li­zu­jąc je. Ga­reth wie­dział, że to wska­zów­ka. Ko­lej­na strza­ła mi­nę­ła o cal jego oko. Krzyk­nął jakby chciał za­ry­czeć jak wcze­śniej po­twór sto­ją­cy na kli­fie. Nie­ste­ty jego głos nie był tak do­nio­sły. Nie za­bi­ją go. Oddał się. Za­wró­cił. Wstrzy­mał się jak chcie­li. Spraw­dzi­li go. Wy­grał test. Po­ka­zał, że ma jaja na swoim miej­scu. Ka­thy­lin wrzesz­cza­ła za jego ple­ca­mi. Lekko od­wró­cił głowę. Krwa­wi­ła. Umie­ra­ła, pła­cząc. Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie. O mały włos nie zwy­mio­to­wał. Czuł jak łza pły­nie także po jego po­licz­ku. Spoj­rzał po­now­nie przed sie­bie. Nie, nie zre­zy­gnu­je!

– Prze­cież się pod­da­łem! – krzyk­nął w prze­strzeń przed sobą, tam gdzie mu­sie­li znaj­do­wać się strzel­cy. – Wstrzy­mu­ję walkę!

W tej wła­śnie chwi­li po­czuł ude­rze­nie w pierś. Pło­mie­nie de­li­kat­nie mu­ska­ły jego twarz. Siły w jed­nej chwi­li opu­ści­ły go. Stra­cił rów­no­wa­gę.

***

De­li­kat­ne świa­teł­ko przedar­ło się przez za­sło­nę ciem­no­ści. Udało się mu otwo­rzyć po­wie­ki. Chciał zła­pać od­dech, ale za­czął się dła­wić. Był pod wodą. Strza­ła nadal tkwi­ła w jego ciele, ale przy­naj­mniej zgasł pło­mień. Z tru­dem ma­chał no­ga­mi i rę­ko­ma. Wy­pły­nął. Na­brał po­wie­trza. Kasz­lał. Po­wo­li pły­nął przed sie­bie. Pło­ną­cy bryg do­tarł do celu. Ude­rzył w skały. Ga­reth nie pa­trzył na to. Wciąż krztu­sząc się wodą, roz­pacz­li­wie pró­bo­wał do­trzeć do brze­gu. Nie chciał pa­trzeć jak sta­tek i wszyst­kie jego ma­rze­nia idą na dno. Jak bę­dzie mógł po­go­dzić się ze swoim czy­nem? Jak stra­wi fakt, że zabił tylu ludzi, w tym wła­sną uko­cha­ną. Czy bę­dzie się tym truć? Czy za­to­pi się w smut­ku? Po­peł­ni sa­mo­bój­stwo? Pły­nął. Woda wciąż do­sta­wa­ła się do jego ust. Wi­dział już brzeg po­wo­li wy­ła­nia­ją­cy się z gę­stej mgły. Krztu­sił się wodą. Po­zo­sta­wiał za sobą krwa­wy kil­wa­ter. Do­pły­nął. Brzeg oka­zał się ko­lej­ną skal­ną ścia­ną. Za­cze­pił się jej by utrzy­mać na po­wierzch­ni. Z tru­dem łapał od­dech.

 

Koniec

Komentarze

Siemka

 

Przeczytałem – jak na razie – tylko pierwszy, bardzo długi akapit. Z resztą opowiadania spróbuję się później; w jakimś bliżej nieokreślonym “później”. Ale nie wiem, czy dam radę przeczytać, bo już sam początek strasznie mnie zmęczył. Nawalone pół żeglarskiego słownika, jakbyś za wszelką cenę chciała udowodnić czytelnikowi, że wiesz, o czym piszesz, figury retoryczne, do których trzeba wracać, by je zrozumieć, no i te zdania: Miejscami zwyczajnie błędne, a nade wszystko krótkie, suche, i pozbawione jakiegokolwiek emocjonalnego ładunku. To już nawet ciężko nazwać stylem komentatorskim. Bardziej jak skróty myślowe zapisane w formie na szybko kreślonych notatek, które dopiero później mają posłużyć do przekucia ich w coś konkretnego. Często też powtarzasz te same myśli. Na przykład to:

 

Spróchniałe drewno skrzypiało, strasząc niedoświadczoną załogę

A chwilę później:

 

Na prędko zrzeszeni w jedna grupę szotmani i fokmani, nie mieli doświadczenia w żeglowaniu. Ba! Nie mieli bladego pojęcia, czym jest żegluga.

Nie wiem, czy zdołam przebrnąć przez tak zapisany tekst, który ma prawie 60k znaków. Na razie jednak niczego nie skreślam, bo znalazłem też i parę ładniejszych fragmentów.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Hej!

 

No cóż mogę rzec. Nie jest nawalone pół słownika. Opowiadanie jest o żeglarstwie. Postanowiłam wystartować bo to akurat temat , na którym się znam. Nie potrafię tych zdań wypowiedzieć inaczej niż wiem jak powinny być. Niestety żagle mają swoje nazwy, a kapitan wydaje komendy według określonego wzoru. Nie mówi: Bardzo proszę byście zdjęli na dół ten mały żagiel, o, tam z przodu. Oczywiście w pierwszym akapicie jest tego dużo gdyż miało to stworzyć pewną żeglarską atmosferę, nadać profesjonalizmu. Reszta opowiadania jest kompletnie pozbawona tego typu zdań i słów. Chciałam tylko swtorzyć klimat. No, ale nie czytałeś drugiego akapitu… Cóż no rozumiem, że jeśli opowiadanie jest słabe nikt nie będzie na siłe czytać go od deski do deski, ale 1 akapit z 20 stron to nawet nie fragment. Natomiast rozumiem, że coś może być (może moje opowiadanie jest) kompletnym badziewiem i po pierwszym zdaniu wiadomo, że to śmieć. Rozumiem to, trudno.

Co do drugiego zarzutu, że jest słabo napisane. Nie kłócę się.

Hmmm. Przeczytałam do pierwszych gwiazdek i nie wciągnęło mnie. No, płyną sobie i jest zimno. Ale żeby od razu z tego powodu umierać? Ubrań nie wzięli? Przecież nie może być tak naprawdę zimno, skoro morze jeszcze nie zamarzło i płyną…

Niekiedy interpunkcja szwankuje.

Miał piracka duszę.

Literówka.

Morgan to mężczyzna czy kobieta?

Babska logika rządzi!

Nie, nie i nie! Nie. Proszę nie odbierać mojego komentarza jako bezwzględnej, złośliwej i kategorycznej krytyki, a tym bardziej, że już zostałaś osadzona i potępiona. To co napisałem, to moje tak zwane pierwsze wrażenie po jednym fragmencie tekstu. Do reszty naprawdę zamierzam wrócić, bo Dj zrobił mi dobrze tym konkursem. A gdy już przeczytam Cię w całości, to napiszę jakiś naprawdę wiążący komentarz.

Oczywiście, że przesadziłem z tą “połową słownika”, ale jak dla mnie – kolesia, który również ma jakie takie pojęcie o żeglarstwie – zwyczajnie przesadziłaś z tym profesjonalizmem. Ujmę to tak: używasz marsjańsko brzmiącego określenia na dziwną rzecz, która nie wiadomo czym jest, ani do czego służy. Gdyby to opowiadanie było napisane na wieczorek w klubie żeglarskim, gdzie każdy wie, czym jest stewa dziobowa, to okej. Ale większość osób, które przeczytają To tutaj, to szczury lądowe (ja, w gruncie rzeczy, też – to, tak, gdyby ktoś poczuł się urażony) zupełnie, albo niemal zupełnie, nie obeznane ze słownikiem żeglarskim, więc stewa sama w sobie nie powie im (nam) zupełnie nic, a w tekście brakuje jakiegoś konkretnego punktu odniesienia; opisu albo scenki, która umożliwiłaby czytelnikowi choćby domyślenie się, o co be? Mam kumpla, mechanika, który jest mistrzem w swoim fachu nie lada, ale ma tą… nazwijmy to wadą… że nie jest w stanie sobie wykoncypować, iż nie każdy wie o samochodach tyle, co on. I kiedy pytam go, dlaczego coś mi tam stuka w kole, to dostaję długi, bardzo fachowy wykład o jakichś – dajmy na to – tulejach, zabieraczach i innych cudach na resory. Efekt jest taki, że mija pół godziny, a ja nie dość, że nadal nic nie wiem, to jeszcze w dodatku czuję się totalnie skołowany i ogłupiony. U Ciebie jest poniekąd tak samo – pierwsze zdanie i już zagoniłaś mnie w kąt. Po czymś takim ciężko oczekiwać przyjemnej, lekkiej rozrywki. A pierwsze wrażenie, jak twierdzą ludzie obwieszający ściany swoich gabinetów dyplomami z psychologii, jest najważniejsze.

Jak jest dalej – jeszcze nie wiem, ale rzuciła mi się w oczy jedna rzecz: W swoim komentarzu piszesz: Nie potrafię tych zdań wypowiedzieć inaczej, a jednocześnie – właśnie samym tym komentarzem, będącym tak skrajnie różnym od suchej formy, którą przyjęłaś w opowiadaniu; składającym się ze złożonych, bogatych, pełnych ekspresji zdań – udowadniasz ponad wszelką wątpliwość, że jednak potrafisz.

 

Peace!

 

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Przeczytałem fragment początkowy, a potem zakończenie. Niestety, nie podobało się. Zdania budowane są niezdarnie, pełno literówek, błędów logicznych. Np.: “jakiś starzec zadusił się dymem”. – a po czym bohater poznał, że starzec zadusił się dymem? A może umarł na zawał? Tak się opowiadań nie pisze. Proszę o wybaczenie, że nie byłem w stanie przeczytać wszystkiego, ale to było ponad siły. Radzę szczerze spróbować krótszych form i ćwiczyć warsztat. Pozdrawiam.

Też się przyczepię (na razie, bo chwilowo nie mam czasu od razu przeczytać całości) do pierwszego akapitu. Jest zdecydowanie za długi. Dobrze by mu zrobiło kilka enterów. I zgodzę się z Cieniem, że figury retoryczne są przekombinowane. I nad tym można popracować.

Za to nie widzę tego pół słownika, a jedna stewa (też nie wiem, co to), dla mnie tragedii nie czyni. Z żeglarstwem nie mam nic wspólnego (poza słabością do szant), ale jako osoba umiarkowanie oczytana spokojnie radzę sobie z tymi kilkoma podstawowymi pojęciami, jakie się na początku pojawiły.

 

EDYCJA – żeby nie pisać drugiego komentarza. Doszłam do pierwszych gwiazdek i mam kilka uwag. 

 

śnił kiedyś o włożeniu kapitańskiej czapki i sterowaniu pirackim statkiem

OK, kapitan też za sterem czasem staje, ale generalnie dowodzi, gdyby chciał tylko sterować, zostałby sternikiem. I takich dziwnych konstrukcji jest więcej. 

Do tego – interpunkcja! 

 

Jakąś dziwną personą na statku pirackim (?) jest sprzątaczka (która na dokładkę szmatą w jakiejś lodowej aurze szorowała pokład). Poza tym załoga w 100% złożona z laików, szczurów lądowych. Nie mogę sobie takiej opcji wyobrazić. Sorki, ale w każdej epoce, w prawie każdym porcie dało się znaleźć matrosów, którzy zamusztrowaliby gdzie bądź, w tym na piracki statek.  Jak na razie wygląda mi to na zabawę w piratów jakiegoś dziadka przy forsie, a nie na piratów. 

Spróbuję w kolejnej wolnej chwili poczytać dalej, chociaż ten początek mnie osobiście do tego nie za bardzo zachęca. 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Samo opowiadanie nie przykuło mojej uwagi, błędy też zniechęcają do dania mu drugiej szansy. Za to podoba mi się grafika – jeśli to twoja praca autorko, to znacznie lepszą przyszłość widzę u ciebie w tym kierunku. Pozdrawiam.

Bardzo mi przykro, Autorko – tekst leży jak długi…

Fantastykę czytamy po to, aby na kilka minut, na pół dnia albo i na jeszcze dłużej uwierzyć w niemożliwe, nieznane, nieistniejące. W coś, czego nigdy nie było, czego jeszcze nie ma. Brak takich elementów w opowiadaniu, które nam zaprezentowałaś. To nie fantastyka, to fantazja na temat fantastyki. Tak to widzę, odbieram…

Nie zgadzam się z Wami. Uważam, że opowiadanie jest super i w ogóle. Nikt się ne wczytał w głębie nie przeanalizował to na czym głównie się skupiłam – duszy bohatera. Nie dziwię się, skoro nikt nie przeczytał więcej niż jedną stroną. Z tego co widzę to najbardziej przyłożyłam się do konkursy stwarzając epicką opowieść. Nie jest to fantasy bo nie ma smoka czy potwora? Uwierzyć w niemożliwe, w nieistniejące? Ja tutaj widzę bohatera, którym nie mogę być marzącego i robiącego coś co ja nie mogę. Nie potrzebuje magii by świat był fantastyczny. Nie zgadzam się z Adamem KB. Zrobiłam super opowiadanie o przygodzie i marzeniach ludzkich dusz. Dostaje feedback, że jest niefajne bo jest niefajne. Finkla hejtuje bo chce wygrać gównianym shortem.

Sally been, uprzejmie informuję, że na tym portalu nie tolerujemy argumentów w rodzaju: Finkla hejtuje bo chce wygrać gównianym shortem. To zdanie świadczy wyłącznie o Tobie, nie o Finkli, ani o jej opowiadaniu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Aha, no rozumiem, rozumiem. Dobrze. Rozumiem, przyjmuję ban, proszę o bana. Tylko jeszcze chciałam zapytać gdzie mam podać adres, na który wyślecie mi zwycięską nagrodę.

Sally been – to świetnie, że podoba Ci się swoje własne opowiadanie, ale, jak widzisz, inni nie podzielają Twojego zachwytu. Bycie skrytykowanym nie jest miłe, ale to nie powód, żeby zaczynać wysuwać niepoważne oskarżenia. Ochłoń.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Sally been, chyba jednak nie rozumiesz. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kurde, czytając komentarz sally z początku uznałem, że to epicki przykład przymrużonego oka, a tu takie rozczarowanie. Finkla hejtuje? Gównianym szortem? Serio?

 

Cokolwiek się tu dzieje, ja zamierzam dotrzymać danego Ci słowa i przeczytam Twoją epopeję.

A adres możesz podesłać Dj’owi Jajko np. na priv. Daj Ci Boże, żeby z niego skorzystał (w sposób przewidziany w regulaminie konkursu, naturalnie).

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Zgadzam się z przedmówcami. Opowiadanie albo wciąga i ma się je chęć czytać albo nie. Twoje zlicza się do bramki numer dwa. I już nawet nie chodzi o błędy czy interpunkcję. To jest zwyczajnie bardzo słabo napisane. Przekombinowałaś i pogódź się z tym. Może następnym razem pójdzie ci lepiej.

Na prędko zrzeszeni w jedna grupę szotmani i fokmani, nie mieli doświadczenia w żeglowaniu. Ba! Nie mieli bladego pojęcia, czym jest żegluga.

Naprędce ?

Jeżu kolczasty, to co ci ludzie robili na pokładzie jako fokmani i szotmani? To jakaś abstrakcja?

 

Cześć z nich po raz pierwszy w życiu znalazła się na wodzie.

Ich cześć po raz pierwszy została wystawiona na wodę? A to cuchnące śmierdziele! ;-)

 

nie był pocieszony

był niepocieszony?

 

Odpadłem po pierwszym akapicie, wyjaśniającym, że Gareth miał doświadczenie i zarazem miał dwadzieścia lat. To się logicznie kupy nie trzyma. Podobnie, jak załoga złożona z ludzi, którzy nigdy nie pływali, a teraz chyba są piratami. 

 

Związku przyczynowo-skutkowy, na pomoc! To jest kompletnie niewiarygodny wstęp do tekstu, odstręczający od dalszej lektury.

 

Tak tylko dobiję :-) To naprawdę jest źle napisane :-( Ale uszy do góry, to oznacza jedno: następny tekst będzie lepszy!

 

Proponuję przeczytać tekst Seleny: “Poradnik dla piszących”.  Dowcipnie, ale i konkretnie, pomaga rozprawić się z większością wymienianych wyżej błędów.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dobri denek!

Jak obiecałem – jestem. Przeczytałem Twoją opowieść, i to raz, że z zainteresowaniem, dwa, że z pewną przyjemnością.

Technicznie słabiutko, tu nie ma co się oszukiwać. Zaginione przecinki, powtórzenia i inne cudeńka zdają się wołać z otchłani: Na imię mi "Legion", bo nas jest wielu. Niemniej warsztat to tylko składowa umiejętności pisarskich. W dodatku taka, którą można poprawić – ba! Każde następne napisane zdanie, każdy postawiony przecinek i każde usunięte powtórzenie, to właśnie udoskonalanie techniki. Tak więc wszystko przed… nami.

Sama historia, naprawdę interesująca, a zakończenie; no cóż – życiowe jak cholera. Podobało mi się, jak uchwyciłaś dosyć skomplikowane relacje między członkami załogi, oraz wewnętrzne rozterki kapitana i jego ukochanej. Bogactwo żeglarskiego słownictwa, też – jak się w końcu okazało – na plus. Może dlatego, że nie były już tak bardzo wyrwane z kontekstu i człowiek mógł się domyślić co jest czym na podstawie opisów. A te, miejscami, też bardzo fajne.

Kolejny plusik, to przekleństwa. Wielu i bardzo wielu ich nadmiar pewnie by zraził, ale dla mnie – Prostak jestem, miło mi – miały swój urok.

A to:

Pani Eleonora biegała od burty do burty ze szmatą. Jej zadanie zawsze było takie samo – zapierdalać.

Po prostu genialne. Banan na ryju i te klimaty.

Inna rzecz, że rozmowy Kapitana z Carolem też wydały mi się nieco komiczne i groteskowe. Osobiście zapisuje to in plus, ale mam wrażenie, że nie do końca taki był zamysł Autorki.

 

Krótko – po zwiastującym katastrofę, woniejącym grafomanią początku, doznałem miłego zaskoczenia Twoim opowiadaniem. Warto było zebrać siły i zmierzyć się z nim ponownie.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nowa Fantastyka