- Opowiadanie: alus99 - Syrena

Syrena

Po długim czasie wróciła mi ochota na pisanie i postanowiłem skupić się na konkretnym temacie. Mam nadzieję, że niektórym opowiadanie się spodoba – pisanie go dało mi dużo frajdy. Miłego czytania!

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Cień Burzy, dj Jajko, zygfryd89

Oceny

Syrena

 

Kroki w dole wyrwały Małpę z drzemki. Chłopak wystawił głowę za kosz i utkwił wzrok w wychodzącym na pokład bosmanie. Stary Esteban miewał złe i jeszcze gorsze dni – sądząc z jego wyglądu miał to być początek jednego z najgorszych. Wolnym krokiem ruszył w stronę największej ze stojących w szeregu armat. Zauważywszy co się święci, Małpa zakrył uszy. Huk rozerwał ciszę na strzępy.

– Na pokład kurwie syny! Wszystkie ręce na pokład pieprzona zgrajo darmozjadów! – ryczał czerwony na twarzy bosman. Nawet z samej góry Małpa zauważył ogromną pulsującą żyłę, przebiegająca od nasady nosa aż po środek łysej głowy. Załoga karnie zaczęła gromadzić się w jego pobliżu – niektórzy wyglądali nawet gorzej niż stary, co według chłopaka było wyczynem, zważywszy na to jak paskudną gębę miał Esteban.

– Jak wszyscy wiecie dziś mamy do załatwienia sprawę nie cierpiąca zwłoki – zaczął dziwnie spokojnie, kiedy tylko ustał wszechobecny ruch. – Nasz kapitan jest w cholernie ciężkim stanie, o wiele gorszym niż te mendy, które próbowały go zabić. Wyprowadzić to ścierwo!

Oczy wszystkich zwróciły się w kierunku rufy. Wyprowadzani mieli skrępowane ręce i nogi, tak, że poruszali się drobnymi krokami, znosząc razy wymierzane im przez strażników. Nad załogą uniósł się gwar i wkrótce zaczęły się sypać pierwsze obelgi.

– Zdrajcy!

– Kurwy!

– Psy chędożone!

Na końcu wyprowadzono człowieka który różnił się od pozostałych. Nie był tak śniady jak marynarze, jego dłonie nie wyglądały jakby kiedykolwiek trzymał w nich szota. Także twarz miał zdecydowanie zbyt przystojną, jak na kogoś, kto ostatni miesiąc spędził na morzu. Poza tym, nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat. Małpa widział go tylko raz, kiedy ten próbował wypruć flaki z kapitana. Bunt został stłumiony w kilka sekund później, a ci członkowie załogi którzy działali na rzecz nieznajomego, zostali zapędzeni do klatki albo zabici na miejscu. Sam inicjator dostał pałką przez łeb tak mocno, że prawdopodobnie przytomność odzyskał dopiero dziś rano.

– Na tym statku przestrzega się kodeksu co do pieprzonej litery – za zdradę swojego kapitana, oficerów i załogi zostajecie skazani na śmierć.

Esteban ruszył w stronę ustawionych w szeregu zdrajców i wskazując po kolei swoim grubym paluchem ogłaszał sposób wykonania wyroku.

– Ty sobie pofruwasz. Deska. Ciebie miałem ochotę zaszlachtować już dawno temu. Beczka. Ty będziesz mógł w końcu się porządnie napić. Za burtę! Ty, ściągaj koszulę. Kot. Ty…

Kiedy doszedł do nieznajomego zamachowca, zatrzymał się na dłużej. Ten, choć obity niemiłosiernie, stał wyprostowany i dumny. Nie odwracał wzroku od Estebana. Choćby już z tego powodu, bosman zaczął ogłoszenie swojego wyroku od porządnego kopniaka w krocze. Duma skazywanego gdzieś się ulotniła.

– Nie mam zielonego pojęcia kim jesteś szczurze lądowy, ale jedno musisz wiedzieć – zadarłeś z takimi, którzy za każde wyłupane oko, wyłupują obydwa. Dla ciebie mam coś specjalnego. Greg i Brogg – liny!

– Nawet nie wiesz kim jestem! – wrzasnął nieznajomy i zaczął się szarpać z trzymającym go strażnikiem. Kolejny celny kopniak załatwił sprawę.

– Nie wiem i gówno mnie to obchodzi.

Małpa zaciekawiony przeskoczył nad koszem, chwycił się wanty i zaczął schodzić trochę niżej. Dwóch kamratów zbliżyło się do skazanego i skrępowało nadgarstki oraz kostki grubymi sznurami. Poprowadzono chłopaka między pozostałymi piratami w stronę dziobu, zatrzymując się dopiero na samym końcu. Towarzyszący mu strażnicy rozstawili się po obu stronach statku, tuż przy burtach. W dłonicach ściskali liny przywiązane do członków nieznajomego.

– Jakieś ostatnie słowo? – spytał bosman, prezentując sczerniałe zęby w karykaturze uśmiechu.

– Stój! Mój ojciec… – zaczął indagowany sięgając w stronę szyi.

Zwisający na wancie Małpa stracił nieznajomego z oczu, kiedy ten popchnięty wypadł poza pokład. Rozległo się głuche plaśnięcie, gdy strażnicy naprężyli liny i skazaniec zaczął zsuwać się w dół. Gdyby Małpa miał wolne ręce na pewno znowu zakryłby uszy – krzyki poniżej dziobu zaczęły brzmieć zupełnie zwierzęco. Nieznajomy ruszył na spotkanie z kilem. Chłopak zaczął bać się, że głowa mu eksploduje, ale krzyk urwał się tak nagle jak się zaczął. Zdrajca z pluśnięciem znalazł się pod wodą. Nic nie mąciło ciszy wśród załogi i dwóch trzymających liny, którzy z dziobu zaczęli się kierować ku rufie statku. Kroki, szum morza i poruszające się olinowanie – to jedyne co dało się słyszeć. Jeden z pozostałych zdrajców zaczął wymiotować pod siebie, drugi nie mógł powstrzymać moczu. Po czasie, który w odczuciu Małpy wydawał się wiecznością, zaczęto wyciągać liny po drugiej stronie statku. Kiedy zobaczył to co zostało z nieznajomego, sam nie mógł zapanować nad żołądkiem. Ścierwo zostało dogłębnie zbadane przez Estebana. Było niemalże rozcięte na dwie połowy, z twarzy pozostała krwawa miazga a płuca dyndały na wierzchu. Kilka skorupiaków z dna statku zostało we wnętrznościach. Pomiędzy nimi zawieszony na resztkach szyi wisiał medalion, który wcześniej ukryty pod koszulą, nie wzbudził niczyjej uwagi. Przyjrzawszy mu się dokładniej bosman zbladł.

– O żeż kurwa – zaklął szpetnie.

 

*****

 

Russel dziarsko wyskoczył z szalupy, rozchlapując przybrzeżną wodę. Zapiał niczym kogut i odwrócił się do swojego towarzysza, dopiero gramolącego się na brzeg.

– Esteban rusz dupę! Tym razem to na pewno jest TA wyspa.

Pirat w odpowiedzi tylko łypnął na niego przekrwionym okiem i łyknął ukrytego za pazuchą grogu. Ruszyli na przełaj w głąb wsypy, wchodząc w coraz większy gąszcz, który wkrótce zmusił ich do wycinania sobie drogi. Russel szedł nieco z tyłu, Esteban w awangardzie, jedną ręką operował szablą a drugą butelką. W końcu zamarł z jej czubkiem przy ustach i bronią wzniesioną nad uchem.

– O żeż w dupę… – wykrztusił z siebie tylko.

Tuż za ścianą gąszczu, wznosiła się w górę budowla z ciemnego kamienia. Przypominała raczej rzeźbę niż budynek – kształty miała obłe i gładkie jak muszla. Russel wysforował się naprzód i idąc gładził ścianę – jej delikatność sprawiała, że w jakiś sposób czuł się nieswojo.

– Zobacz tam – powiedział wskazując towarzyszowi na łuk powyżej. – Jest tak jak mówił ten stary, zapijaczony korsarz! Tyle że rysunki ładniejsze.

Esteban uniósł głowę – to samo zrobiwszy z butelką, i przebiegł oczyma po naściennych rzeźbieniach. Przedstawiały one to, co już wiedzieli od starego. Upadek podwodnego państwa i wygnanie jego mieszkańców na powierzchnię. Na większości płaskorzeźb można było dostrzec majestatyczną syrenę, nawet w kamieniu piękną, zupełnie jakby była żywa. Postacie dookoła niej, wzrok zawsze miały wbity w ziemię. Według korsarza była to wygnana królowa syreniego państwa, nazywana przeróżnie – czasami nawet na jednej wyspie, krążyły wzajemnie ze sobą sprzeczne legendy. Carina – tyranka, brutalna niczym zwierzę. Elis – delikatna jak morska piana. Sheli – mądra bogini. Jednak ludzie tak daleko na południu mówili na nią Almeda – „piękna”. Właśnie z ulic Vacres Russel wiedział o tutejszej legendzie o Królowej Almedzie, tak urodziwej, że choćby jedno spojrzenie pozbawiało patrzącego wzroku, pozostawiając mu jedynie słodkie wspomnienie najpiękniejszego stworzenia na świecie. Mówiono, że ci do których powracała w snach tracili zmysły i umierali z ekstazy.

– Co ty właściwie chcesz zrobić Rus?

– Jak to co? Sprawdzić co jest w środku! Stary mówił o skarbach na wagę tej twojej grubej dziwki sprzed tygodnia. Jak ona miała na imię?

– Wiesz, że jestem zbyt nieśmiały, żeby pytać o takie rzeczy.

Okrążywszy budowlę dwa razy nie dostrzegli żadnego wejścia. Russel zamyślił się i usiadłszy na kamieniu, nabił fajkę.

– Przyprowadź tego tubylca, którego wyłowiliśmy. Zanim dostał rumu jęczał, że jest szamanem.

– Aye kapitanie. Jeśli już pozbył się całej wody z płuc, nie powinno być problemu. Zabrać ze sobą do pomocy kogoś z załogi?

– Nie, sądzę że jest za płytko na krakena – rzucił Russel i wyciągając się w tył, wypuścił chmurę dymu. Podczas gdy Esteban przedzierał się z powrotem w stronę łodzi i statku, kapitan kontemplował w ciszy gładką fakturę ściany naprzeciwko. Ciągnęła się ponad szczyty palm, cały czas delikatnie się wijąc i skręcając.

– Wiem, że tam jesteś. Usłyszałem cię już na plaży – powiedział nie odwracając się nawet.

Powoli, krok za krokiem, ktoś podszedł na odległość kilku stóp. Russel już od dłuższej chwili trzymał jedną dłoń nonszalancko opartą o rękojeść pistoletu. Nie ściągając jej z broni, odwrócił się w stronę przybyłego. Kolor jego błękitno – zielonej skóry zaskoczył go nieco, nie na tyle jednak, żeby zareagować na to czymś więcej niż dodatkowym mrugnięciem. Poza tym na pierwszy rzut oka wyglądał na normalnego człowieka. Okutany był w coś, co wyglądało jak kawałek mokrego żagla. Oderwanym kawałkiem miał obwiązane oczy.

– To nie jest bezpieczne miejsce dla człowieka – wycharczał nieznajomy, po czym zarzęził głęboko.

– Rumu? – zapytał ni stąd ni zowąd Russel.

– …

– Wody?

Przybysz wziął bukłak, lecz zamiast napić się wody, wylał ją na głowę. Przez moment kolor jego skóry stawał się intensywniejszy tam gdzie spływała.

– Słodka – skrzywił się, jednakże jego głos brzmiał znacznie wyraźniej.

Russel wrócił do pozycji leżącej i przez dłuższy czas nic nie mówił. To przybysz w końcu przerwał ciszę.

– To Jej więzienie. Nie wiem ile się dowiedziałeś i podejrzewam, że twoją jedyną motywacją jest pełniejsza sakwa, ale brzmisz na kogoś, kto nie stroni od niebezpieczeństwa.

– Zwykle to ja je stwarzam – zripostował Russel kontynuując pykanie fajki.

– Bogowie z dna morza zamknęli naszą królową w tym więzieniu – powiedział nieznajomy, wskazując na budowlę. – Przez lata próbowaliśmy tam się dostać – na próżno. Te stwory sprawiły, że nie możemy wrócić do wielkiej wody, jesteśmy zdani na tę odrobinę, która spadnie z nieba, albo to, co uda nam się wykopać. Alternatywą jest śmierć – albo coś nawet gorszego w morzu. Oni coś zrobili, musieliście to zauważyć!

– Trudno nie zauważyć rekinów wielkości galeonu. Albo tych monstrualnych węgorzy. Musiałem wzmocnić statek – niektórzy nieostrożni zatopili swoje łajby po prostu wpadając na te bestie.

– Walczycie z nimi?

– Niektórzy na nie polują, nazywają siebie „Harpunnikami”. My zwiemy ich po prostu kretynami – wytrzepał popiół i schował fajkę za pazuchę. – Do rzeczy. Esteban może ma na oczach dwie ogromne monety, ale ja przyszedłem się przyjrzeć waszej królowej.

– Mogę cię zaprowadzić do wejścia.

Ruszyli tam skąd przybył nieznajomy. Szedł jak po sznurku, zapewne przemierzył tę drogę wiele razy. Zatrzymał się przy czymś co wyglądało jak studnia. Jednak zrobił to w pewnej odległości. Russel obszedł ją dookoła i zajrzał w dół. Nie udało mu się dostrzec niczego pod powierzchnią czarnej jak smoła wody.

– Mówią, że twoi ludzie nie ważyli się na nią spojrzeć. Ale ty ją widziałeś, prawda? – zapytał swojego przewodnika.

Ten rozwiązał opaskę i zamarł w bezruchu.

– Warto było?

Jego niewidzące oczy nie dały mu żadnej odpowiedzi.

 

*****

 

Kajuta kapitana wypełniona była wonią ziół. Czaszka uwijał się przy nieprzytomnym Russelu, mamrocząc przy tym jakąś mantrę. Esteban stanął nieopodal i z nerwów zaczął nieświadomie bawić się sekstansem, leżącym na stole z mapą.

– Lepiej z nim?

– Człowiek nigdy nie jest już taki sam, kiedy przyjrzy się z bliska własnym jelitom – odpowiedział szaman sentencjonalnie. – Ale wyjdzie z tego. To twardy skurwysyn.

Czarna opaska na oczy spoczywała na poduszce, obok głowy kapitana. Esteban do dzisiaj nie potrafił nadziwić się, jak przez te lata po stracie wzroku udaje się Russelowi być hersztem bandy. Postarzał się – zresztą jak oni wszyscy – ale pozostał ostry jak kordelas.

– Przypomina ci to coś? – zapytał bosman i na wyciągniętej dłoni pokazał Czaszce medalion przeciągniętego pod kilem chłopaka.

Szaman przelotnie rzucił okiem, ale po chwili wbił spojrzenie w kształt muszli na awersie i sycząc, wykonał gest odpędzający duchy.

– Wiedźma nie żyje! Pozbądź się tego, bo przyniesiesz nam pecha.

Esteban streścił mu przebieg wydarzeń. Jego słuchacz kręcił się niespokojnie jakby oblazły go mrówki. W końcu zastygł w miejscu i zasępił się.

– Może jakiś neofita? Wyznawca?

– Coś bełkotał, ale nie słuchałem.

– Tak czy inaczej, to znaczy, że już wiedzą – Czaszka podszedł do stołu z mapą i znowu zaczął mamrotać pod nosem. Strój z kości w który był odziany klekotał przy każdym ruchu. Zaczął wodzić palcem po mapie i zatrzymał się w punkcie, którego bosman nie widział. Wstał więc i przyjrzał się temu miejscu. Palec szamana spoczywał na Port Verband.

– Tu jest jedyna bezpieczna przystań w okolicy. Myślę, że to o wiele lepszy pomysł niż Gryfie Klify czy Cmentarzysko. Musimy to przeczekać.

– Dwa dni morskiej żeglugi co najmniej, a i to tak przy dobrych wiatrach. Plus przeprawa przez Cieśninę głupców. Chyba nie zapomniałeś o tym spaczonym wielorybie?

W odpowiedzi nerwowo zachichotał. W końcu jednak obaj doszli do porozumienia, z braku innego wyjścia.

– A więc Verband. Chyba mam tam dzieciaka.

Esteban rzuciwszy jeszcze okiem na Russela, wyszedł na świeże powietrze. Stanął przy sterniku i kazał mu zrobić sobie przerwę – dotyk drewna steru zawsze go uspokajał. Mówiło się, że potrafił jednocześnie drzemać i bez większych problemów kierować statkiem podczas sztormu.

Wiatr im sprzyjał, płynęli z rozpostartym gaflem. Bosman wydał rozkaz wyrzucenia logu za rufę. Jeden z marynarzy liczył węzły, drugi natomiast spoglądał na trzymaną w ręce klepsydrę.

– Czternaście węzłów, panie bosmanie!

– Wypieprzcie za burtę paru parszywych idiotów. Musimy płynąć szybciej.

Widząc ich konsternację roześmiał się sucho. Dzisiaj zabito kilkoro ludzi i z oczywistego żartu, to stwierdzenie stawało się niebezpiecznie dosłowne. Parę minut później, Esteban rzeczywiście zapadł w płytki sen, lekko oparty o ster. Tuż na granicy snu zdawało mu się, że widzi w oddali żagle. Ale to było niemożliwe – Małpa już dawno podniósłby alarm.

 

*****

 

– Wróć jutro o świcie.

Russel usłyszał ciche mruknięcie Czaszki, a następnie skrzypienie wioseł. Wziął głęboki oddech i wyprostował palce. Plaża pachniała solą oraz zgniłymi glonami. Pod stopami czuł gumowatą i śliską fakturę martwych meduz. Przykucnął na piasku – czekał. Poczuł ją zanim usłyszał. Zapach, jak świeża bryza o poranku.

– Miałam nadzieję, że będziesz w pobliżu – powiedziała miękko syrena.

Najpierw powietrze za uchem, przechodzące w lekki dotyk. Szmer i usta na policzku. Potem uszczypnięcie. Jej włosy pachną słońcem i solą. Chichot, kiedy jej dotyka, jęk, kiedy oddaje pocałunek. Parzący w plecy piasek – wiją się w nim jak węże.

– Chodź – wyszeptała Almeda podnosząc się.

Russel usłyszał kroki – stawiała je coraz pewniej. Długi czas zajęło jej przyzwyczajenie się do nóg, tylko jedna syrena na wyspie miała jeszcze ślady ogona. Odcięcie od morza zamieniło bogów w ludzi.

Szli tą samą ścieżką co zawsze, dlatego pirat nie potrzebował, aby prowadziła go za rękę, ale nie chciał jej puścić. Po zapachu poznał, że dotarli na miejsce. Wysoka trawa szeleściła pod jego stopami kiedy zbliżył się do kamienia, na którym zwykł siadywać.

– Próbowałam coś dla ciebie ugotować – usłyszał ją krzątająca się nieopodal. – Ale chyba nigdy nie będę w tym dobra.

Zapachniało ziemią i jakąś przyprawą której Russel nie rozpoznał. Poczuł, że wkłada mu w dłonie miskę. Uśmiechnął się i spróbował potrawy. Jak zwykle, pozostał opanowany kiedy sytuacja stawała się trudna – zupa była ohydna. Kontynuował więc posiłek, a uśmiech nie schodził mu z twarzy.

– Wiesz, że nie przyszedłem po zupę – powiedział kiedy skończył jeść.

– Tak? A po co takiego? – udawane zaskoczenie w głosie Almedy, rozśmieszyło go bardziej, niż się spodziewał.

Znowu na ziemi, spleceni w uścisku. Jej skóra jest ciepła i wilgotna. Jego podniecenie na granicy szaleństwa. Zderzają się góra i morze, gra muzyka namiętności. Ręce widzą to, czego nie mogą zobaczyć oczy. Ciało staje się zmysłem.

Kochali się niespiesznie, tak jakby na świecie byli tylko Russel i Almeda, a poza nimi trawa, powietrze i słońce. Seks z nią był dla niego jak narkotyk, nigdy nie czuł tego w taki sposób, nigdy nie miał w dłoniach doskonalszych piersi, nigdy nie trzymał w swoich objęciach prawdziwej bogini. Nie spieszyli się.

Noc przyszła niespodziewanie i zastała ich już siedzących, przy ognisku.

– Russ, chciałabym, żebyś został.

– Mogę powiedzieć szamanowi, żeby wrócił pojutrze…

– Nie. Chcę żebyś został naprawdę. Czego ty potrzebujesz tam, czego nie mógłbyś mieć tutaj?

– No wiesz, złota, rumu i dziwek.

– Rus…

Pirat delikatnie ujął jej głowę w swoje dłonie i pocałował w środek czoła. Potem wstał i niespiesznie nabijał fajkę.

– Żałujesz tego, że mnie zobaczyłeś? – spytała cicho, tak, że prawie wziął to za szelest liści.

Przypomniał sobie więzienie. Prawie utopił się na samym początku, jednak udało mu się dotrzeć do koralowej klatki. Od momentu, kiedy zbliżył się do krat, pamiętał wszystko z niesamowita ostrością. Ostrzegała go, żeby odwrócił wzrok, ale on nie mógł się powstrzymać. Spojrzał. Burza rdzawo-krwistych włosów otaczała oblicze, które nie można było przyrównać do niczego. Brakowało tu odniesień – to była czysta doskonałość. Stał tak, zachwycony i oszołomiony, nie potrzebując niczego do szczęścia. Chwilę później stracił wzrok. Ale jej obraz pozostał.

– Nie – wypowiedział to słowo głośno i wyraźnie.

– Zostaniesz?

– Nie.

– Dlaczego?

Zaczął się ubierać. Przez dłuższy czas panowała zupełna cisza.

– Ja chcę być dla ciebie człowiekiem. Przestań być dla mnie piratem.

Nie silił się na odpowiedź. Ubrał się do końca i odszukał ją po dźwięku oddechu. Pocałował ją mocno, opierała się nieznacznie i tylko na początku. Potem bez słowa skierował się tam skąd przyszedł. Kamień. Palma z odłupaną korą. Wydeptana ścieżka pod stopami.

– Kocham cię, Russel – dobiegło go z tyłu. Jak zawsze w trudnych momentach, zachował zimną krew.

– Wrócę za miesiąc.

 

*****

 

– Żagle na horyzoncie! – Esteban prawie przewrócił się na pokład. To wył Małpa. Nie minęła dłuższa chwila, kiedy pół załogi znalazło się przy krawędzi sterburty.

– Wracać na pozycje skurwysyny! Co? Statku nie widzieliście? – wrzasnął bosman odzyskawszy rezon. Krzyknąwszy na sternika, opuścił swoje stanowisko i spojrzał przez lunetę. Na maszcie nadpływającego statku widniała bandera z wizerunkiem czaszki przebitej harpunem. Esteban zasępił się. Łowcy potworów nie zwiastowali niczego dobrego, ale też z drugiej strony zwykle nie sprawiali problemów uzbrojonym pirackim brygom.

– Jakie barwy? – spytał Czaszka, pojawiwszy się nie wiadomo skąd.

– „Harpunnicy”. Płyną lewym halsem – myślę, że nawet się do nas nie zbliżą, zresztą nie mają powodu.

Czas mijał powoli, a statek był bliżej z każdym zwrotem. Chcąc nie chcąc, w odpowiedzi na taki bieg wydarzeń, bosman zarządził mobilizację. Zaczęto znosić amunicję i rozdzielać broń. Kilku piratów nuciło przy tym skoczną szantę, ale ogół się do nich nie przyłączył. Wszyscy wciąż czuli napięcie po ataku na kapitana. Esteban krzątał się nerwowo i obszedł statek co najmniej pięć razy, zanim znów stanął nieopodal steru.

Czekali w milczeniu, cały czas trzymając się obranego kursu. Statek „Harpunników” sunął po wodzie w ich stronę. Bosman po raz kolejny spojrzał w lunetę. Załoga nadpływającego statku stała w karnym szeregu – głowy zwrócone w kierunku pirackiego brygu. Stali zupełnie nieruchomo – nikt nie zajmował się takielunkiem, nikt nie zbroił armat. Ich dziób skierowany był prosto w kierunku „Zimnego trupa”.

– Kurwa, płyną prosto na nas! Kotwica w dół! Szmaty w dół! – wrzasnął Esteban chcąc zatrzymać statek zanim wejdzie w kolizję z „Harpunnikami”. – Ładować armaty i czekać na rozkaz! Wszyscy do roboty!

Rozległ się huk i kula roztrzaskała ster kilka stóp od Estebana. Odłamki drewna pofrunęły w powietrze, część z nich wbiła się piratowi pod skórę. Chwilę później rozległy się następne strzały – tym razem pochodzące z pirackiego brygu. Kamraci zaczęli strzelać bez rozkazu. „Zimny trup” nieco wyhamował, ale pęd był za duży, a kotwica nie miała prawa sięgnąć dna na otwartym morzu. Wrogi statek przepłynął tuż przed dziobem, niszcząc bukszpryt. Zaraz potem skierował się do nich burtą. Rozległ się niesamowity huk, kiedy posypały się na nich kule. Esteban runął na pokład i trzymając głowę nisko, doczołgał się w okolice kajuty. Kiedy piraci odpowiedzieli ogniem, dym zasnuł całą okolicę. Liny zakończone kotwiczkami przedarły się przezeń i duża ich część znalazła punkt zaczepienia.

– Gotować się do obrony! Kto chce żyć wiecznie?! – zawył bosman zaciągając kurki pistoletów. Wstał i pobieżnie przyjrzał się załodze. Jakby ich nie nazywał, kamraci zachowali zimną krew i wyglądali na gotowych. Czekali.

Na pokład zaczęli dostawać się wrogowie. Ubrani w skórzane stroje marynarze byli uzbrojeni po uszy. Esteban ruszył w dół po schodach i oddał strzał w twarz pierwszego napotkanego przeciwnika. Jego głowa targnęła się w tył i przeciwnik runął za burtę. Drugi strzał bosman zachował na później, rzucił się do walki uzbrojony w szablę o szerokim ostrzu. Ciął z góry następnego, jednocześnie wolną ręką chwycił za kołnierz stojącego obok. Krótkie spojrzenie na twarz marynarza, zmroziło mu krew w żyłach. Patrzył prosto w jego puste, zakrwawione oczodoły. Mrugnięcie oka później, pozbawił go głowy. Oczy zalała mu krew.

– Czaszka! To jest jakieś pierdolone szaleństwo!

Walka rozgorzała na długości całego pokładu. Esteban siekł i rąbał tych, którzy nawinęli się pod jego ostrze. Czuł, że ma głęboką ranę na łydce i zgruchotane żebro, ale nie ustawał. Panika zaczęła ogarniać załogę, kiedy uświadamiali sobie, że choć ich przeciwnicy są pozbawieni oczu, potrafią walczyć z ogromną zaciekłością. Bosman przedarł się przez ciżbę i chwycił zwisający w pobliżu fał. Dzięki jego pomocy przedostał się w stronę trapu. Jego ludzie zaczęli padać jak muchy. Ryknął i wyszczerzywszy zęby odrąbał rękę przeciwnikowi. A potem zwarł się z następnym, z dystynkcjami kapitana. Ten okazał się wyśmienitym szermierzem. Sparował obydwa jego ataki i zripostował trafiając Estebana w ucho. Zadzwoniło i pirat stracił równowagę. Uchylił się przed następnym, zapewne śmiertelnym ciosem, zamarkowawszy uderzenie na nogi. Zawirował w przeciwną stronę, wpadając na jednego z kamratów. Siła zderzenia powaliła go na ziemię. Szybko oceniwszy sytuację, przetoczył się w lewo i udało mu się złapać wroga za cholewę ciężkiego buta. Wkładając w to całą pozostałą mu siłę, pociągnął za obutą nogę. Wrogi kapitan przewrócił się na plecy, dwóch piratów doskoczyło i wraziło w niego ostrza swoich kordelasów. Bosman sapnął ciężko, podnosząc się do pozycji kucającej.

W tym momencie okręt dosłownie został porwany w górę. Olbrzymie płetwy zasłoniły słońce i runęły na maszty, w mgnieniu oka zamieniając je w drzazgi. Żołądek Estabana podszedł do gardła i niegodnie jak na wilka morskiego zwymiotował. Statek uderzył z powrotem w wodę, przewracając i wyrzucając za burtę obie walczące strony. Ogromna bestia, tworząca przerażającą krzyżówkę kilku morskich istot, wychynęła z wody od strony tego, co pozostało z dziobu. Otworzywszy paszczę i wywaliwszy swój ogromny jęzor na pokład, zamarła w bezruchu.

Jęcząc i stękając, pirat powlókł się w tamtą stronę.

Szła, czy raczej płynęła w jego stronę. Błękitna skóra opalizująca czarnym blaskiem, sieci żył żarzące się karmazynowo. I ta niesamowicie piękna twarz, będąca jednak zarazem maską furii. Oczy zasnuł mu mrok. A potem poczuł jak jego gałki oczne eksplodują. Rozdygotanymi rękami sięgnął po drugi pistolet. Całą wieczność próbował wycelować, ale był ślepy jak kret. W końcu nie wytrzymał i oddał strzał przed siebie. Rozległ się zatrzymujący krew w żyłach śmiech. Szalony kobiecy chichot.

A potem utopił się we wściekłym krzyku, żałując wszystkiego i niczego zarazem.

 

*****

 

Matka powiedziała mu, że dzisiaj pozna swojego ojca. Zdarzało mu się co prawda patrzeć na niego, kiedy te kilka razy w roku pojawiał się na Wyspie Wygnanych, ale nigdy nie odważył się przeciwstawić nakazom matki i wyjść z ukrycia.

Zauważył, że różni się od mieszkańców wyspy, o których wiedział, że kiedyś żyli głęboko pod wodą. Zaludniali ogromne miasta, o architekturze płynnej i delikatnej, od prostych ale pięknych domostw, aż po majestatyczne pałace. Społeczeństwo żyło w zgodzie z otaczającą je naturą, pływy poddawały się ich woli, a stworzenia dobrowolnie dały się zaprzęgać do pracy. Nad całym tym państwem czuwała ich dobra królowa – jego matka. Zawsze kiedy przychodziło jej opowiadać o powodach, dla których zostali wygnani, nie mogła powstrzymać emocji. Na początku były to tylko lakoniczne wypowiedzi, coś o Podwodnych Bogach i Czarnej Otchłani – potem zaś zupełnie pozostawiła ten temat. Udało mu się kiedyś podpytać Frilla, ale on nie wiedział zbyt dużo. Poza tym, jako jedyny z ocalałych spojrzał kiedyś na jego matkę i do dzisiaj był ślepy. Alonso był chyba jedyną osobą, która mogła na nią patrzeć i nie stracić wzroku. Czasami czuł się przez to wyjątkowy, czasami nie wiedział co o tym myśleć.

Tego dnia kończył siedemnasty rok życia i przez te lata widział jak jego matka coraz bardziej się zmienia. Kiedyś była bardziej uśmiechnięta, tak, że kiedy patrzył na ten uśmiech czuł się jakby żył na najlepszym ze światów. Z opowieści tych, którzy ważyli się z nim rozmawiać i słów zasłyszanych z ukrycia, wiedział, że chciała przywrócić swemu ludowi ich dawny status. Ale z biegiem lat skupiła się na innych rzeczach. Niektórzy w najgłębszej ciszy i mroku, mówili, że stała się człowiekiem. Królowa oddaliła się od swoich poddanych, próbowała swoich sił w przyrządzaniu posiłków, budowaniu rozpadających się szałasów, zaczęła nawet nosić ubrania, na modłę tego, w co przyodziewał się jego ojciec. Ale była coraz smutniejsza. Im dłużej go nie było, tym bardziej zapadała w melancholijny stan, często płakała i siedziała na plaży, wpatrując się w wielką wodę.

Powoli lud zaczął tracić nadzieję na powrót dawnej chwały. Co poniektórzy z żalu za morzem, oddawali mu swe umęczone ciała. Raz widział taki akt samozagłady i od tej pory trzymał się od tego z daleka. Ciało syreny zostało wciągnięte przez ocean i rozpuszczone w opalizującą, czarną maź. Przez cały czas krzyczała przeraźliwie – nie wiadomo było czy z bólu, czy z ekstazy. Królowa zaś usychała za swoim ukochanym, który nie zostawał nigdy dłużej niż na dwa, czasem trzy dni.

– Dzisiaj z nami zostanie, zobaczysz. Zaczekaj tutaj, przyprowadzę go, kiedy tylko z nim porozmawiam – powiedział mu matka, zanim wyruszyła w stronę plaży. Alonso czekał już dobrych kilka godzin, gdy w końcu zdecydował się sprawdzić co zajmuje im tyle czasu. Nie mógł się doczekać spotkania z ojcem, wiedział, że chociaż on nie będzie mógł go zobaczyć to pokocha go tak, jak kochała go jego matka. Z głową wypełnioną tymi myślami szedł przez zarośla. W miarę jak posuwał się naprzód słońce chyliło się ku zachodowi.

Stanął jak wryty na skraju plaży. Najpierw dostrzegł w oddali łódź, kierującą się w stronę stojącego dalej statku. Potem dostrzegł syrenę leżącą na piasku. Bez zastanowienia zaczął biec. Chwycił Almedę za ramiona i uniósł ją lekko.

– Mamo… Co… co się stało?

Oczy syreny były wpatrzone w pustkę, strużka krwi spływała z kącika jej ust. Na moment spojrzała jakby przytomniej, gdzieś ponad ramieniem Alonsa.

– On nigdy nie zostanie… Nie zrezygnuje… A ja… – wyszeptała.

Jej głowa opadła bezwładnie. Dopiero teraz Alonso zdał sobie sprawę, że odniosła poważne rany.

– Ma… – urwał w pół słowa i zaniósł się płaczem.

Wkrótce na plaży zgromadzili się wszyscy, którzy pozostali na wyspie. Frill delikatnie wyjął z objęć zesztywniałego Alonsa ciało Almedy i odwrócił się do ludu. Mówił coś, ale chłopak nie słuchał. Miał w głowie tylko jedną myśl. Zabić tego skurwiela. Oprzytomniał dopiero wtedy, kiedy Frill położył mu rękę na ramieniu.

– Alonso, nie ma tu dla nas niczego. Nadzieja umarła. Wracamy do wielkiej wody. Znam kilku ludzi na wschodnim krańcu wyspy, osiedli tu w poszukiwaniu spokoju – obiecali, że zajmą się tobą. Pożegnaj się z matką.

Chłopak przytulił się do zimnego ciała Almedy i odszedł nie odwracając się za siebie.  Lud morza natomiast, wracał na jego łono.

*****

 

Jej krzyk doszczętnie zdemolował pokład. Ludzie wyli, próbowali powstrzymywać wypływające oczy, bronili się przed gniewem bogini. Na próżno. Nie było Almedy, nie było Sheli ani Elis. Była tylko Shaxi – Furia. Wszystkie morskie stworzenia na jej skinienie, woda burząca się pod spojrzeniem płonących oczu. Piękna jak śmierć. Lewitowała nad pokładem, kierując się w stronę rufy. Ślepe niedobitki załogi, próbowały uciekać na wszystkie strony, zderzali się o pozostałości statku i o siebie nawzajem. Shaxi skupiła spojrzenie na szamanie. Wyśpiewywał mantrę z wyciągniętą przed siebie ręką. Zdawało się, że udało mu się zachować wzrok. Syrena zbliżyła się do niego na odległość kroku.

– GIŃ – wyszeptała.

Szaman eksplodował. Shaxi lewitowała dalej, w stronę kajuty kapitana. Tych kilkunastu którzy przeżyli, desperacko próbowało wymacać sobie drogę do szalup. Syrena zaczęła śpiewać przejmującą pieśń. Ludzie z żalu odchodzili od zmysłów, kiedy skończyła, pozostały z nich tylko bezmyślne worki mięsa.

Zza cudem ocalałych drzwi wyłonił się morderca. Shaxi wbiła w niego nienawistne spojrzenie. Jej wściekłość manifestowała się we wszystkim dookoła – czarna, jak najgłębsza otchłań oceanu.

– Zamieniłaś się w potwora – powiedział Russel.

– JEDYNY POTWÓR JAKIEGO WIDZĘ, STOI PRZEDE MNĄ – jej głos był hukiem błyskawicy. – NA KOLANA, MORDERCO!

Kapitan runął na pokład tak mocno, że połamał nogi. Rana na jego brzuchu otworzyła się i popłynęła z niej ciemna krew.

– ZABIŁEŚ SWOJEGO SYNA I KOBIETĘ KTÓRA CIĘ KOCHAŁA. ODRZUCIŁEŚ MIŁOŚĆ KOBIETY, TERAZ ZAZNAJ FURII BOGINI! – powietrze zgęstniało tak, że nie można nim było oddychać. – UMIERAJ… PIRACIE!

 

*****

 

„Zimny trup” dryfował w pobliżu Port Verband. Mieszkańcy, pomimo wczesnej pory wyszli na przystań, by przyjrzeć się wrakowi statku. Nie mogli się nadziwić, w jaki sposób to co z niego zostało, utrzymuje się na wodzie. Kiedy zarył o mieliznę niedaleko przystani, w pełni dojrzeli zniszczenia i trupy. Kilku śmiałków wyprawiło się w jego okolicę łodzią. Wdrapawszy się na pokład, zaczęli szukać kogoś ocalałego, ale ciężko było tu znaleźć nawet kompletne ciało. Kiedy już mieli się poddać, usłyszeli pod pokładem cichy śpiew. Jedynym ocalałym okazał się wysoki czarnoskóry chłopak o długich i zwinnych kończynach. Siedział wpatrzony w stopy i nie przestawał śpiewać przejmującej pieśni. Śmiałkowie cofnęli się przerażeni, kiedy podniósł na nich swoje puste oczodoły. Nagle przestał śpiewać i uśmiechnął się przerażająco.

– Co tu się stało chłopcze? – spytał któryś z ludzi.

Chłopak zaczął przeraźliwie szlochać. Wyglądało na to, że nigdy nie przestanie.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Ciekawa, wielowątkowa opowieść. Gorzej z wykonaniem.

Interpunkcja mocno szwankuje.

Przykłady błędów:

żesz => żeż

Choćby już tego powodu bosman zaczął ogłoszenie swojego wyroku od porządnego kopniaka w krocze.

Czegoś tu brakuje.

Dwóch kamratów zbliżyło się do skazanego i skrępowało jego nadgarstki i kostki grubymi sznurami. Poprowadzono go między pozostałymi piratami w stronę dziobu, zatrzymując go dopiero na samym końcu. Towarzyszący mu strażnicy rozstawili się po obu stronach statku, tuż przy burtach. W dłonicach

Nie sądzisz, że tych zaimków jest za dużo? Literówka.

Ruszyli na przełaj w głąb wsypy, zagłębiając się

Powtórzenie.

Jak zwykle pozostał opanowany kiedy sytuacja stawał się trudna

Literówka i powtórzenie.

Potem dostrzegł syrenę leżące na piasku.

Literówka.

Babska logika rządzi!

Dzięki. ;) Trochę zardzewiałem, jak widać, ale postaram się poprawić te błędy.

Dobre. Kilka rzeczy mi nie gra, ale komentarze na komórce to masakra… Wieczorem sprecyzuję.

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Dokonałem kilku poprawek – mam nadzieję, że większość przecinków znajduje się tam, gdzie być powinna.

Hm, poczekalnia to był doskonały pomysł, aż strach trwać w wyobrażeniu o mieszaniu w tyglu wybitnych, dobrych i tych jeszcze raczkujących, głównie od strony technicznej. 

Zatem do dzieła. Sam początek nie nastraja optymizmem, bo frajda pisania mija się z frajdą z czytania.  

Zdanie: Małpę obudziły kroki. [ stop! kolejne zdanie nie jest o małpie? Bo dla czytelnika ciąg dalszy brzmi jakby małpa ucięła sobie drzemkę! – błąd] Co prawda drzemkę uciął sobie w bocianim gnieździe, ale słuch jak zawsze go [ zaimkoza jest chorobą uleczalną] nie zawiódł. Monotonia morskiego bezkresu i jego [zaimkoza] powtarzalne dźwięki sprawiały, że niewielu zwracało choćby uwagę na szum fal. Za to jakiekolwiek dźwięki od tej monotonii odbiegające [narrator gada jak najęty, w języku znanym z Gwiezdnych Wojen – czyli Yoda_mowa], jawiły się wyraźniej niż w rzeczywistości.

 

Do tego koszmarna stylistyka, przykład: Monotonia morskiego bezkresu i jego powtarzalne dźwięki sprawiały, że niewielu zwracało choćby uwagę na szum fal. Za to jakiekolwiek dźwięki od tej monotonii odbiegające, jawiły się wyraźniej niż w rzeczywistości. – masakra. Koszmarek stylistyczny. Nawet nie wiem, jak spróbować wytłumaczyć ci, gdzie popełniasz błąd. Może przez tworzenie czegoś podobnie okropnego w odbiorze: Blask świecącego o zachodzie słońca sprawiał, że jakiekolwiek barwy były niewidzialne, bo niewielu zwracało uwagę na barwę światła. Za to jakiekolwiek kolory od tej monotonii odbiegające jawiły się wyraźniej niż w rzeczywistości.  – jak widać kompletny bełkot. 

Dodatkowo błędy, o których piszę, prawdopodobnie wynikają ze sposobu percepcji. Jesteś wzrokowcem, a próbujesz opisywać dźwięki. 

Dużo pracy przed Tobą, raczej siermiężnej, dlatego sugeruję krótsze formy, max 10 000 znaków, łatwiej o życzliwą pomoc, bo długie i męczące teksty są prawdziwą torturą dla wprawnego recenzenta. 

 

 

 

Dzięki za uwagi iHomer. Rzeczywiście na razie jest tak, że wiem o czym chcę pisać, ale technicznie muszę sporo poćwiczyć. Cieszę się, że zaimkoza jest uleczalna. Uwaga o byciu wzrokowcem również jest trafna. Pozdrawiam.

Kolejne zacne opowiadanie, które przeczytałem z przyjemnością. Nadal są pewne błędy w interpunkcji, a pozostawione bez odpowiedzi pytania, jak choćby to o biografię Syreny (UWAGA< SPOILER!) między chwilą, gdy ukochany ją zamordował (tak przynajmniej wynika z tekstu), a atakiem na “Trupa”, nie daje mi spokoju. Niemniej była to przyjemna, klimatyczna lektura.

I – po raz kolejny – nie zgadzam się z iHomerem. Dwa zaimki, w dodatku nie wprowadzające chaosu do narracji, to jeszcze nie zaimkoza, a zdania będące dla niego koszmarkiem, odnajduję poprawnymi, spójnymi i logicznymi. A nawet ładnymi.

Wniosek jest taki jak zawsze – wszystkim nie dogodzisz. Ćwicz więc warsztat, ale też kreuj własny styl.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dziękuję za komentarz. Wspomnianą lukę zostawiłem dla wyobraźni czytającego – zresztą, nie chciałem również mnożyć bytów ponad miarę.

Nie przejmuj się, i nie tłumacz nikomu, każdy przechodzi wiek szczenięcy, warsztat jest umiejętnością li tylko nabytą, najważniejsza jest nieograniczona wyobraźnia. Dzisiaj piszesz jak literacki przedszkolak, tak zaczyna prawie każdy twórca. Nikt nie rodzi się Dostojewskim, ale większość staje się rzemieślnikami, nielicznym dane jest kosztować prawdziwego sukcesu na miarę Kinga, Rowling, czy Sapkowskiego, któremu udało się coś więcej, bo pomysły przekuto na multimedia, tak dzisiaj pożądane przez nowe pokolenie. 

 

Interpunkcje na pewno musisz autorze poćwiczyć, ale patrząc na treść to jest całkiem dobre i spójne opowiadanie. Wciągnęło mnie i mam nadzieję, że masz więcej takich pomysłów.

Niezły pomysł, opowiadanie ma wstęp, rozwinięcie, zakończenie, tylko… Kto jest bohaterem? Esteban, tytułowa Syrena czy Russel? Z jakiego powodu Russel zabija Almedę? Zemsta morskiej bogini za mord czy za odrzucenie miłości (to drugie odrobinę łamie mi to pierwsze)? 

 

Nie bolało w czytaniu, jest kilka ciekawych wątków, a zarazem kilka luk fabularnych. no i chyba coś z przecinkami ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Niezły tekst. Podobał mi się klimat, niektóre sceny ładnie skonstruowane. Zgadzam się z Psychofishem, że jest trochę luk w fabule.

 

I popracuj nad przecinkami.  Z początku:

Zauważywszy co się święci, Małpa zakrył uszy. Huk rozerwał ciszę na strzępy.

– Na pokład[,] kurwie syny! Wszystkie ręce na pokład[,] pieprzona zgrajo darmozjadów! – ryczał czerwony na twarzy bosman. Nawet z samej góry Małpa zauważył ogromną pulsującą żyłę, przebiegająca od nasady nosa aż po środek łysej głowy. Załoga karnie zaczęła gromadzić się w jego pobliżu – niektórzy wyglądali nawet gorzej niż stary, co według chłopaka było wyczynem, zważywszy na to[,] jak paskudną gębę miał Esteban.

– Jak wszyscy wiecie[,] dziś mamy do załatwienia sprawę nie cierpiąca zwłoki – zaczął dziwnie spokojnie, kiedy tylko ustał wszechobecny ruch.

Nowa Fantastyka