- Opowiadanie: sfun - WyCHowaniec

WyCHowaniec

Zamieszałem z betowaniem, zapraszając do betowania członka Loży, musiałem więc prośbę wycofać. Ninie muszę dać tekst bez poprawek. Za wyjątkiem moich, oczywiście.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

WyCHowaniec

Nie powinienem o tym nikomu mówić, jednak pokusa, by komuś zdradzić, duszący mnie od lat sekret jest zbyt silna. W końcu, po dłuższym zastanowieniu, postanowiłem napisać opowiadanie, tu, na łamach Nowej Fantastyki, portalu największych bajkopisarzy w szarawym, pod wieloma względami kraju.

 

Więc od początku. Jestem Michał, lat czterdzieści, mężczyzna. Ani przystojny, ani brzydki. Ani specjalnie mądry, ale tez na pewno nie głupi. Średniak, szarak, przeciętniak. Mol książkowy, jajogłowiec, człowiek, który przejmuje się bardziej niszczeniem środowiska, niż planowaniem swojej kariery. Dla wielu – dziwak. Wspaniała partia, prawda dziewczyny? Ha, w dzisiejszych czasach, jak w tym wieku nie masz przynajmniej własnego samochodu, niechby nawet starego golfa i własnej kawalerki, nie masz co marzyć o zdobyciu życiowej partnerki. Chyba, że jesteś diablo przystojny…

Pewnie was więc zdziwi, że przed chwilą ożeniłem się z najładniejszą kobietą na Ziemi. Gdyby chciała, tytuł miss world, czy miss uniwersum zdobyłaby bez najmniejszego trudu. Gdyby chciała. Albo, gdyby mogła…

Ale do rzeczy, ciągle odbiegam od tematu. Każda historia ma swój początek, rozwinięcie i zakończenie, prawda? Początek mojej historii ma dokładną, co do minuty datę. To dwudziesty dziewiąty październik, dwutysięcznego czternastego roku, o godzinie dwudziestej pierwszej dziesięć. To wtedy, podczas rozmowy z moją ukochaną babcią dowiedziałem się od niej o rodzinnym skarbie, glinianej amforze z zamierzchłych czasów, którą dziadek wykopał na łące przed wieloma laty. Ot, nic nadzwyczajnego, nikt się tym nie interesował, więc babcia nie wiedziała nawet, czy gliniana pokraka, jak to obrazowo opisała, przetrwała rodzinne koleje losu. Ja jednak, wiedziony ciekawością postanowiłem pobawić się w Indianę Jonesa. Na szczęście przetrwała, odnalazłem ją następnego dnia, na stryszku. Waza, jak waza, archeologiem nie jestem, więc nie potrafiłem ocenić jej wartości historycznej. Ani jakiejkolwiek innej. Stara, gliniana, popękana i zakurzona… waza, tyle mogłem powiedzieć. To, co trochę dziwiło, to całkowicie zapchany grubą warstwą gliny otwór. Nie zaprzątałem sobie tym jednak głowy. Podniosłem naczynie z drewnianej podłogi, zrobiłem dwa kroki ku drabince, i… na tym mógłbym zakończyć opowiadanie, gdyby nie wrodzona niezdarność. Wyłożyłem się jak długi, zawadzając nogą o leżący karton, waza wyleciała mi z rąk, poturlała ku wejściu na strych. Po chwili usłyszałem huk, jak przy rozbijanej o podłodze szklance. Wiecie, szczęśliwy z tego powodu nie byłem, ale smutku też specjalnie nie czułem, w końcu to tylko kawał wypalonej gliny był…

Zszedłem po drabince, na parter. Owocem moich zdolności niszczycielskich była spora sterta ziemi, otoczona drobinkami glinianej skorupy. Przynajmniej wiedziałem już, że w środku nie było nic wartościowego. Poczułem słabe ukłucie rozczarowania, gdzieś głęboko w podświadomości oczekiwałem czegoś więcej. Poszedłem po wiadro i łopatkę, by posprzątać ten bajzel. Zagarnąłem trochę pyłu z wierzchu i… brzdęk! “O, a to ciekawe” – pomyślałem. To, co znalazłem miało kształt lekko wydłużonej kuli, kwarcową, mleczną powierzchnię i wielkość strusiego jaja. Ten przedmiot całkowicie odmienił moje życie, tamtego dnia był dla mnie jednak tylko ciekawostką. Zabrałem go do domu i odłożyłem na półkę, obok “Dzieci Hurina” Tolkiena. Nie miałem najmniejszego pojęcia, czym jest, ale to tym bardziej podsycało moją nadzieję na przyszłe, możliwe bogactwo.

Teraz, po latach odkryłem, że zaistniały wtedy trzy mało prawdopodobne incydenty. Pierwszym było odkrycie rodzinnej “tajemnicy”. Drugim rozbicie wazy. Trzeci wydarzył się podczas czyszczenia znaleziska, w końcu biologowie twierdzą, że każde życie opiera się na wodzie…

W każdym razie zostawiłem wyczyszczony skarb na półce. Przez kilka tygodni usiłowałem znaleźć w sieci jakiekolwiek informacje, co to może być. Ba, doszło do tego, że w desperacji pojechałem do powiatowej biblioteki! Wróciłem bogatszy o poplamione starym atramentem palce i zakurzone rękawy koszuli. Po jakimś czasie poszukiwania mnie znudziły, a kwarcowa kula stała się tylko dziwną ozdobą pokoju.

 

Jakieś dwa miesiące później zacząłem mieć dziwne sny. Dziwne i wspaniale jednocześnie. Wspaniałe, bo dzięki nim napisałem świetne opowiadanie o smokach, które w cuglach wygrało konkurs Dragonezy i ekspresowo trafiło do biblioteki portalu Nowej Fantastyki. To wtedy, po raz pierwszy, nieśmiało jeszcze zamarzyła mi się kariera wielkiego pisarza.

 

Smocze sny, jak je nazwałem były jednak czymś więcej. Były historią rozwoju i upadku obcej cywilizacji kosmicznej, przekazywaną mi przez podświadomość. Kroniką zmiennokształtnej rasy, która w poszukiwaniu formy najdoskonalszej, po eonach prób i błędów przybrała wygląd smoków, a następnie rozpłynęła się w bezmiarze kosmosu, badając nowe światy. Każdego ranka, po przebudzeniu usiłowałem przypomnieć sobie choć część tych snów, by mieć pisarski materiał. Rzecz jasna większość najzwyczajniej w świecie sam zmyśliłem, bazując tylko na oryginalnym świecie. Ale to wystarczyło. Saga o zmiennokształtnej smoko – dziewczynce, zakochanej w pozbawionym emocji, ale za to pięknym elfie, pogromcy rasy dragonów, okazała się materiałem na światowy bestseller i hollywoodzką ekranizację. Czy prosty chłopak z prowincji może odnieść większy sukces? I, co ważniejsze, czy jest na niego gotowy? Publikowałem pod pseudonimem i nigdy nie zdradziłem swojej tożsamości, ale kasa, kobiety… zawsze powtarzałem sobie, że mi, gdybym nagle stał się bogaty na pewno by nie odwaliło. Każdemu, ale nie mi. No cóż…

 

Opamiętanie i ratunek przyszedł z najmniej spodziewanej strony. Owszem, najbliższa rodzina robiła, co mogła, bym kompletnie nie zrobił z siebie idioty, ale w samodestrukcji potrafię być wyjątkowo sprawny, więc nie daliby rady mi pomóc. Nie, z bagna wyciągnęła mnie ksenomorfka. To dla niej usunąłem się w cień. Dla niej przeprowadziłem się z powrotem na wieś i ponownie stałem szarym, nikomu nie znanym prowincjuszem.

 

Nie pamiętam, jak i kiedy przyszła na świat. Wiem tylko, że stało się to w Warszawie, po jednej z wielu imprez, na które zapraszałem ludzi udających moich przyjaciół i łatwe, puste dziewczyny. Rzecz jasna nie dawało mi to szczęścia, ale jak już raz się wpadnie w wir takiego życia… seks, alkohol, potem narkotyki. Skończyłbym pewnie albo na cmentarzu, albo w psychiatryku. Na szczęście pojawiła się ONA. Bardzo dobrze zapamiętałem ten dzień…

 

Otworzyłem ciężkie, jak ołowiowe zasłony powieki. Światło Słoneczne nakurwiało przez wielkie okna loftu, wywołując ból i wściekłość. W głowie dzwonił mi młot pneumatyczny, najmniejszy dźwięk słyszałem zaś, jakby wydawał go startujący myśliwiec. Cóż, nie pierwszy raz miałem kaca i wiedziałem, co robić. Sięgnąłem ręką po lekarstwo, jednak jakiś złośliwy, wstrętny gnom, butelkę z resztką Smirnoffa zostawił na szklanej ławie, około pół metra od mojej aktualnej pozycji. Zdecydowanie za daleko. Przeklinając pod nosem niesprawiedliwy świat i krzywiąc się bólu, wychyliłem rękę wraz z barkiem. Może liczyłem na ukryte zdolności, w rodzaju kończyn z gumy? To by mogło być przydatne i w innych okolicznościach… Albo, chociaż na skromną telekinezę? Gdzie tam, fizyka na trzeźwo i na kacu jest taka sama. Głupia suka! Już, już, niemal dotykałem palcem butelki, gdy zabrakło mi ręki… i równowagi. Spadłem z leżanki na podłogę. Nic to – stwierdziłem – prześpię się jeszcze.

 

Że coś po mnie łazi poczułem, gdy wyparował mi z krwi alkohol i dodatki. Zmysł dotyku dawał mi wyobrażenie o wielkości tego “czegoś” Byłem pewien, że to szczur. Chociaż… szczur w lofcie? Dziwne. Gdy otworzyłem oczy, zamiast szczura, na swoim udzie zobaczyłem małą istotkę. Miniaturkę człowieka, malutką kobietkę wielkości myszy. Pamiętacie tę scenę z Kingsajza, gdy bohater filmu wspina się po udzie nagiej Katarzyny Figury? Było podobnie, tyle, że z odwróconymi rolami. No i ja nie byłem nagą Katarzyną Figurą, taki mały szczegół… (No, nie taki mały). W każdym razie piękność wspinała się po moim udzie. – “Ki diabeł” – pomyślałem, podejrzewając delirkę, lub pierwsze objawy choroby psychicznej. Podobno w delirce widzi się białe myszki, ale przecież byłem pisarzem a ci może mają inne zwidy? A choroba psychiczna? Niby czułem się normalnie, ale… jak zdefiniować “normalność”? A? Myślałem o tym wszystkim, gdy liliputka podążała ku strefie niebezpiecznej. Sen tysięcy facetów, chociaż nikt się do tego nie przyzna… Na szczęście – no, zależy, jak na to spojrzeć – zobaczyła, że na nią patrzę i przykucnęła, przestraszona, prychając na mnie.

 

– Spokojnie, nic ci nie grozi – odezwałem się, wciąż będąc przekonanym, że to sen lub majaki. Powoli podniosła się z klęczek, patrząc mi badawczo w oczy. Wydawało mi się przez chwilę, że prześwietla mnie, czyta we mnie, jak w otwartej księdze zapisanej ogromnymi literami. Jeśli tak było, musiała sięgnąć bardzo głęboko, do nadal tkwiącego gdzieś we mnie dobra. A ja, przez te ostatnie miesiące życia w Wawie bardzo postarałem się, by uważano mnie za skurwysyna.

– Sshhhsssh… – wydała z siebie dźwięk, który mógł znaczyć wszystko. Widząc, że nic nie rozumiem pokazała ręką na brzuch. To zrozumiałem.

– Jesteś głodna… coś poradzimy. Wyciągnąłem dłoń w jej kierunku, syknęła ostrzegawczo, cofając się.

– Chcesz jeść, musisz mi zaufać – powiedziałem, trochę obrażony jej nieufnością.

– No, Calineczko, wskakuj. – Zachęciłem raz jeszcze. Trochę się wahała, ale najwyraźniej głód wygrał. Podniosłem ją na wysokość ławy, na którą wskoczyła. Dźwignąłem się z podłogi, walcząc z zesztywniałymi, obolałymi stawami. Uklękłem przy meblu, podsunąłem jej plastikowe wieko po nutelli, do którego wrzuciłem rozdrobnione plasterki salami. Spojrzała na mnie pytająco, więc pokazałem palcem na usta i pogładziłem się po brzuchu. Uniwersalny język dzieci zadziałał też i tym razem. Ugryzła delikatnie kawałek mięsa, po czym powoli, z początku z rezerwą przeżuła. Wkrótce jednak wcinała kawałki wędliny, zupełnie jak mój stary, łapczywy kocur. Obserwowałem istotkę z fascynacją, cały czas przekonany o swoich urojeniach. Zdumiewał też jej apetyt, filigranowe stworzonko, wielkości domowej myszy, w pół godziny zjadło tyle salami, ile mi starcza zwykle na całą kolację. Gdy już nasyciła głód rozejrzała się po ławie, czegoś szukając. Podeszła do niemal już opróżnionej flaszki z wódką, dotykając jej i patrząc w moją stronę. Czynność wykonała kilka razy, zanim wreszcie zrozumiałem.

– Pić ci się chce! – Stwierdziłem oczywistą oczywistość. – Ale to się nie nadaje do picia… zaczekaj sekundkę! – Pobiegłem do kuchennego zlewozmywaka, odkręciłem z pustej butelki po napoju nakrętkę i nalałem do niej odrobinkę wody. Po chwili wróciłem, by manewr ten powtórzyć z kieliszkiem, pięćdziesiątką. Jej pragnienie dorównywało apetytowi. Gdy zaspokoiła jedno i drugie beknęła z zadowoleniem, po czym położyła się, by po chwili zasnąć. Wzruszyłem ramionami i sam też zaległem na ulubionej leżance.

 

Rano, następnego dnia, po raz pierwszy od setek lat obudziłem się trzeźwy. Co więcej byłem tak ciekawy sprawdzenia swoich wieczornych majaków, że wcale nie myślałem o wódce. Z bijącym głośno sercem podszedłem do ławy. Aż zawyłem z zachwytu, ONA, Calineczka cały czas tam była! To oczywiście, w żadem sposób nie mogło świadczyć, że wszystko ze mną jest w porządku, ale trochę zmniejszało prawdopodobieństwo choroby psychicznej. Przynajmniej miałem taką nadzieję.

 

Pierwsze, co zauważyłem, podchodząc do stolika, będącego teraz królestwem Calineczki, było to, jak wyrosła przez noc. Z myszki urosła do wielkości kota i to w jedną noc. I nadal dopisywał jej apetyt, pałaszowała właśnie resztki pizzy. Była już na tyle silna, by sama poradzić sobie z zamkniętym pudłem.

– Witaj, piękna nieznajoma! – zawołałem, przerywając jej śniadanie. Moje nagłe pojawienie trochę ją speszyło, ale widać już było, że wcale się mnie nie boi. Pamiętam, że zastanowiłem się wtedy, czy to dobrze, czy źle… wiecie, była fenomenem

a z fenomenami nigdy nic nie wiadomo. Ja jednak też się jej nie bałem, w jakiś sposób nieświadomie czułem, że nic mi z jej strony nie grozi. Ona najwyraźniej czuła to samo, co do mojej osoby. – Wwhitttaaj nnneznnnaoma! – powtórzyła powitanie, przypominając tym papugę. Jako, że tego dnia byłem wyjątkowo trzeźwy, nie miałem problemów z wnioskowaniem, więc wyrobiłem sobie już pewien obraz sytuacji. Tajemnicza, miniaturowa istotka, płci żeńskiej, diablo piękna, bardzo inteligentna… nie trzeba być geniuszem, by stwierdzić, że najprawdopodobniej jest kosmitką i, w związku z tym następuje masa implikacji: po pierwsze, gdyby ktoś się o niej dowiedział wybuchła by sensacja. Po drugie, możnaby na tej sensacji sporo zarobić, mi jednak kasy nie brakowało, a nawet, gdybym był gołodupcem… nie, nigdy bym jej nie sprzedał. Po trzecie, i najważniejsze, jeśli ktoś się o niej dowie… nie, do tego nie można dopuścić! 

Rozmyślałem o tym wszystkim, gdy do mieszkania, jak burza, wpadła, nie zadając sobie trudu dzwonienia, czy pukania moja eks… a czasami nadal dziewczyna, Magda.

A ja głupi, na kacu nigdy nie pamiętam o zamykaniu drzwi. Zresztą, mieszkając na strzeżonym osiedlu nowobogackich juppies, nie musiałem przejmować się złodziejami.

– Michał? Gdzie jesteś, pijasie jeden? Muszę z tobą pogadać, wczoraj, na imprezie coś się wydarzyło… – darła się od progu, strasząc Calineczkę, która schowała się pod leżankę. Niestety, ten ruch zauważyła Rybka, czarna kotka Magdy. Serce podeszło mi do gardła, gdy w kilku zgrabnych, pełnych gracji skokach Rybka dopadła do leżanki, nurkując pod nią z poślizgiem. Byłem przekonany, że już po Calineczce, ale po chwili kotka wyprysła spod kanapy z przeraźliwym miauczeniem… i osmalonym, dymiącym ogonem!

– Rybka? Rybka?! Co… co się stało! Michał, ty głupi debilu, kretynie ostatni, zostaw w spokoju mojego kota! – krzyczała eks, podchodząc do mnie.

– Nic jej nie zrobiłem, spokojnie! I nie wyzywaj mnie…

– Nic? A to? – Pokazała na osmaloną końcówkę kociego ogona. – To jest nic? Dobra, nieważne, to, że ci odbija wiem już od jakiegoś czasu i to jest pewnie moja ostatnia tu wizyta, dlatego muszę z tobą o czymś pogadać… – oświadczyła, puszczając Rybkę, która czmychnęła z mieszkania przez niedomknięte drzwi.

– Wal.

– Wczoraj wydarzyło się coś dziwnego… poszłam do gabinetu, znudzona waszą popijawą, zobaczyć, nad czym teraz pracujesz… tak, jak myślałam: znowu smoki, tylko teraz w wydaniu sci – fiction. No, ale jeśli ludzie nadal chcą wydawać na to kasę… Ale nieważne, nie o twojej nowej powieści chcę rozmawiać. Na półce zauważyłam popękaną kulę z kwarcu…

– Nie, na pewno nie była popękana. – Zaprotestowałem.

– Była! Przysięgam…zresztą nie zależy mi, czy mi wierzysz. Ja… wzięłam to ustrojstwo do ręki, ciekawa, co to jest, i…

– Tak? – Ponagliłem, zniecierpliwiony, cały czas myśląc o Calineczce.

– I ona rozleciała się na moich oczach! A na dłoni, pośród kwarcowych okruchów było coś, co przypominało mikroskopijnego smoka!

– Smoka powiadasz? Słuchaj, ja wiem, że nie bierzesz alkoholu do ust, bo twój tatuś był pijakiem, ale wiem też, że innych wspomagaczy nie unikasz… powiedz, co wczoraj brałaś?

– Nic! Przysięgam, jutro mam kolokwium, muszę zakuwać, na imprezę przyszłam, chcąc zakończyć całkowicie nasz związek… Widzę, że nie jesteś zaskoczony i nie rusza cię to… zawsze taki byłeś… obojętny.

– Do rzeczy.

– Właśnie, do rzeczy… Weźmiesz mnie za obłąkaną, jak dokończę, ale przysięgam, tak właśnie było! Na dłoni miałam małego smoka, który, po otwarciu oczu… zamienił się we mnie! We mnie, tylko znacznie mniejszą, w dodatku też… ładniejszą. Dużo ładniejszą, bez tych wszystkich niedoskonałości, których chcę się pozbyć…

 

Rzeczywiście, teraz, jak się nad tym zastanowiłem, faktycznie Calineczka przypominała nieco moją eks. Dlaczego od razu tego nie zauważyłem? Częściowo tłumaczyłem to sobie kacem, częściowo słabym wzrokiem… ale pewnie prawdziwym wytłumaczeniem było to, że Calineczka nie miała tych wszystkich drobnych niedoskonałości Magdy. Nie, żeby mi one specjalnie przeszkadzały, pięknością Magda nie była, ale gdyby stać ją było na usunięcie pieprzyków, lekkie wyprostowanie i skrócenie noska… powiększenie piersi, to z całą pewnością mogłaby konkurować z największymi top modelkami świata. Calineczka miała to wszystko.

 

– Michał, słuchasz mnie?

– Tak… ale, co ja mam ci powiedzieć?

– Nic… po prostu, musiałam komuś o tym powiedzieć… Michał, czy kiedykolwiek myślałeś, że jestem wariatką?

– No… tak, ale w taki pozytywny sposób… no wiesz, coś w stylu “pozytywnie zakręcona”. Ale, jeśli masz na myśli chorobę psychiczną, to nie. Jesteś najtwardziej stąpającą po ziemi dziewczyną, jaką znam.

– Dzięki… ale to nadal nie wyklucza, że zwariowałam…

– Wiesz… wszyscy ludzie, w pewnym stopniu są wariatami. To nasza reakcja obronna na stres, na ten cały bajzel. Wydaje mi się, że dopóki nie robisz sobie, ani innym krzywdy, dopóty jesteś normalna…

 

Gadaliśmy tak jeszcze długo, zastanawiając się czym jest normalność. W końcu udało mi się jakoś przekonać Magdę, że nie wariuje, wmawiając jej, że musiała zasnąć w gabinecie, gdy czytała mój szkic powieści o smoczej planecie. Do końca jej to nie przekonało, ale przynajmniej uspokoiło jej racjonalny umysł. Gdy w końcu wyszła, rozejrzałem się zaniepokojony po mieszkaniu, szukając Calineczki. Zamiast niej, pod leżanką znalazłem… kota Magdy! Po chwili jednak zamienił się w złotego smoka, a ten z powrotem w Calineczkę. Jeśli o Calineczce mogę powiedzieć, że jest pięknością, tak sam akt przemiany ma w sobie… cząstkę Boga. Brak mi słów, by wyrazić cudowność procesu transformacji, gdy materia zmienia się z jednej rzeczy w inną. Dla Calineczki przemiana jednak nie był cudem, dla niej była przekleństwem. Wiła się z bólu, krzyczała, cierpiała przez długie minuty, nim zmiany się utrwaliły. Dlaczego więc, zamieniła się w kota? I dlaczego, nie poprzestała na ponownej zamianie w smoka, tylko powróciła do ludzkiej formy, co przysporzyło jej dodatkowych cierpień? Mogę tylko zgadywać, bawić się w naukowca, że zamiana w Rybkę była odruchem obronnym, natomiast powrót do postaci ludzkiej wynikał z tego, że jesteśmy najinteligentniejszym i dominującym gatunkiem na Ziemi. Ale, to tylko moja teoria.

 

Pomogłem Calineczce wrócić na ławę, służąc swoją dłonią. Następnie, widząc, jak bardzo jest wykończona przemianą, przygotowałem dla nas kolację. Jedliśmy w milczeniu, ja mając moralnego kaca, po wizycie Magdy, Calineczka regenerując siły.

 

Następnego dnia Calineczka sięgała mi już do kolan, czyli miała wielkość mniej więcej półrocznego dziecka, ale o proporcjach ciała, jak u dorosłego człowieka. Była więc małym człowieczkiem, dorosłym, ale przypominała dziecko. Dorosłe ciało, wielkości dziecka, i prawdopodobnie o takiej psychice… istne kuriozum!… No i, na tym etapie jej nagość była już kłopotliwa… dla mnie, wymogłem więc na niej noszenie przepasek z ściereczek. Tego dnia, będąc silnie przekonanym o jej wysokiej inteligencji postanowiłem rozpocząć naukę. Pokazywałem jej różne przedmioty, ona próbowała powtarzać ich nazwy.

– Szklanka. – Nazywałem rzecz, ona powtarzała.

– Shhhqqlll anka! Shhhkllanka! Szzzklanka Szklanka! – Uczyła się niezwykle szybko, zwykle wystarczało jej pięć prób a raz zapamiętanej lekcji nigdy nie zapominała. Gdy, po kilku dniach znała już nazwy wszystkich przedmiotów w lofcie i na ulicy, widocznej przez okna, postanowiłem nauczyć ją pojęć abstrakcyjnych. Wziąłem do ręki szklankę, popatrzyła na mnie znudzona. Zakryłem naczynie ręką, mówiąc: – “Nie ma“. Ożywiła się, więc odkryłem rękę, mówiąc: – “Jest”. Wystarczyły trzy próby, by zaczęła sama kombinować: “Szklanka jest” “Szklanka nie ma”.

– Dobrze – odparłem, ale mówimy: “Jest szklanka, nie ma szklanki”. Odmianę i szyk zdań pojęła w kilka godzin. Naukę mowy zaczęła późnym rankiem, wieczorem mogliśmy już swobodnie rozmawiać. No, powiedzmy, rozmowa przypominała dialog z dwulatkiem, i to ona miała więcej pytań, niż ja. Moje musiały jeszcze poczekać.

“Co to jest?” “Jak to działa?” “Dlaczego?”Była jak małe dziecko, ciągle głodne wiedzy. Właśnie… głodne. Tydzień minął błyskawicznie, Calineczka podrosła, miała już jakieś metr dwadzieścia i niepohamowany apetyt. Pochłaniała nie tylko jedzenie, w tydzień pozbawiając mnie zapasów, które powinny starczyć na miesiąc, ale też wiedzę. Naukę mowy skończyliśmy trzeciego dnia, czwartego i piątego uczyłem ją czytać i pisać,przez dwa ostatnie dni tygodnia już samodzielnie czytała książki. Na szczęście po tygodniu ekspresowego dorastania fizycznego i psychicznego proces spowolnił, już nie była dwa razy większa, po każdym moim przebudzeniu. Urosła jednak na tyle, że przypominała mniej więcej dziesięcioletnią dziewczynkę, choć, muszę to przypomnieć z ciałem o proporcjach dorosłej kobiety. To, plus konieczność odnowienia zapasów żywnościowych oznaczało wizytę w sklepie. Tylko był pewien problem: nie mogłem jej zostawić przecież samej w lofcie. Wiedziałem też, od kilku dni była smutna i melancholijna, że spora, ale jednak ograniczona przestrzeń mieszkania ją krępuje.

– Calineczko… – Zagadnąłem. – Chciałabyś zobaczyć świat na zewnątrz?

– Taaaak!

– I ja też bym się chętnie przewietrzył, ale widzisz… nie możesz wyjść w tej postaci…

– Dlaczego?

– Widzisz… różnisz się trochę od zwyczajnych ludzi… dzieci… nawet bardzo się różnisz, mogłabyś wywołać nieprzewidywalne reakcje, może nawet… nie, nie może, na pewno by cię zabrali… odebrali, a mnie zamknęli w więzieniu, gdzie nie można schylać się po mydło, pod prysznicem…

– A gdybym wyszła w ciele kota?

– Co? A! No jasne! Ależ ze mnie osioł! Tak, wtedy nikt by na Ciebie nie zwrócił uwagi… chociaż niebezpieczeństw nadal będzie sporo…

– Ale to boli…

– Przemiana?

– Tak… wszystko się wtedy gotuje i miesza… w środku… – Pokazała na brzuch.

– Więc przemiana jest wykluczona! Nie chcę, byś cierpiała! I kto wie, czy to nie jest dla ciebie niebezpieczne… a nawet śmiertelne…

– Więc mamy… dylemat, tak? Dobrze mówię? Przeczytałam definicję tego słowa w twoich książkach, chyba dobrze?

– Tak, mamy cholerny dylemat, Calineczko…

Wtedy zadałem sobie pytanie, które powinienem zadać sobie na samym początku, gdy pierwszy raz zobaczyłem moją kosmitkę.

– Calineczko, ale dlaczego właściwie przybrałaś tą postać?

Zastanowiła się chwilę.

– Chyba dlatego, że to moje pierwsze wspomnienie…

– Widziałaś Magdę – Odgadłem. Więc zamieniłaś się w nią… ale dlaczego nie transformowałaś do jej wielkości?

– Nie wiem… po prostu nie potrafię powiększyć swoich rozmiarów… ani zmniejszyć

– Tak… tak myślałem… Mam pewien pomysł. Będziesz musiała się zmienić, ale to będzie na dłużej, może nawet wystarczy na miesiąc… A i kłopotliwe też to będzie, jak diabli… ale to chyba najlepszy sposób. Posłuchaj, zaczekaj tu na mnie a jak wrócę siedź cichutko, nie będę sam. Będziesz wiedziała, co robić.

– Dobrze… nie zostawisz mnie?

– Nigdy.

Wyszedłem na klatkę schodową, zapukałem do drzwi apartamentu sąsiadów. Tak, jak przypuszczałem zastałem tylko ich dziesięcioletnią wnuczkę, Kasię. Uchyliła drzwi, ale blokady nie zdjęła.

– Cześć mała, są dziadkowie?

– Nie, jeszcze w pracy. W czym mogę pomóc?

– Przyjechała do mnie siostrzenica, nie zna tu nikogo, mogłabyś do niej wpaść na chwilę? Ja muszę coś załatwić na mieście…

– Nie mogę sama wychodzić… a dziadkowie mówili, że pan jest pijak i dewiant i mam pana unikać.

– Hej, a wiesz chociaż, co to znaczy “dewiant”? – Zdałem sobie sprawę, że tak nic nie wskóram. Pora improwizować.

– Nie… ale dziadek…

– Dobra, ok. A gdybym przyprowadził siostrzenicę do ciebie? Wpuściłabyś ją? Jest w twoim wieku… proszę, muszę wyjść!

– Jak do mnie… tak, chyba tak.

– Świetnie, zaraz będziemy!

Wpadłem do apartamentu, wiedząc, że będę musiał zaryzykować. A jeśli się nie uda… cóż, tydzień temu i tak byłem na granicy samodestrukcji. Teraz przynajmniej, miałem cel w życiu.

– Calineczko! Masz, włóż to… i to! Szybko, nie ma czasu! – Podałem jej swoją bluzę z oparcia fotela i spodnie sztruksowe z podłogi. Ubrała je posłusznie, choć i bluza i spodnie były na nią zdecydowanie za duże. Podwinąłem nogawki i rękawy, i już ciągłem ją za rękę do czekającej Kasi.

– Dlaczego ona jest tak dziwnie ubrana? – zapytała dziewczynka.

– Wiesz, co robić. – Zwróciłem się do Calineczki.

Spojrzała w oczy dziecka, a jej spojrzenie, czułem to, chociaż rzecz jasna patrzyłem z zupełnie innej perspektywy miało moc Słońca. Calineczka zaczęła zmieniać się w Kasię. Jej włosy z popielatego koloru poprzedniej właścicielki, teraz przybrały barwę kasztanową, twarz zrobiła się bardziej okrągła, czoło uległo obniżeniu, nos wyraźnie się zmniejszył. Piękne, zadbane zęby Magdy ustąpiły miejsca popsutym mleczakom Kasi. Ale najważniejsze zmiany, będące przyczyną tej niemiłej wizyty, miały miejsce gdzie indziej.

Po dwóch, może trzech sekundkach biedna Kasia patrzyła na swoje lustrzane odbicie. Zemdlała. Gdyby zostawiła drzwi otwarte mógłbym od ręki załatwić i drugi problem, rzecz jasna nie sam, zrobiłaby to Calineczka. Niestety, przez zamknięte łańcuchem drzwi nie dała się zdobyć dziewczęcego ubrania. Ale już miałem plan, który pozwoliłby na załatwienie dwóch problemów. Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy, zadzwoniłem do dziadka dziewczynki.

– Halo? Pan Radzinski? Dzwonię, bo pańska wnuczka zemdlała… Nie, nic jej nie jest… nie, nie wpuściła nas do mieszkania i w tym problem… tak, nas, jestem z siostrzenicą… Tak, czekamy… Tak, wezwałem karetkę, oczywiście!

– Calineczko, teraz musisz się ukryć w mieszkaniu, to już nie potrwa długo, obiecuję.

Zadzwoniłem po pogotowie, wyjaśniając, że zemdlała mała dziewczynka za zamkniętymi drzwiami, ale jej dziadek jest już w drodze.

Sanitariusze zjawili się mniej więcej po dziesięciu minutach, a Radzinski po dalszych piętnastu, akurat w momencie, gdy sanitariusze zdołali ją ocucić

Mężczyzna, sześćdziesięcio kilkulatek pojawił się w apartamentowcu po około trzech kwadransach, co jak na Warszawę jest wynikiem niezwykłym. Od razu poczęstował mnie nieufnym spojrzeniem, niczym szeryf poszukiwanego zbiega.

– Co się stało? – Rzucił krótko.

– Przyjechała do mnie siostra z córką. Miała zostać jeden dzień, ale niestety konferencja przedłuża się, więc musi zostać jeszcze trzy dni. Zdecydowaliśmy, że mała zostanie u mnie a ona pojedzie do hotelu, by nie tracić czasu na dojazdy, ale niestety Magda ma ubranie tylko na dwa dni, więc pomyślałem, że może Kasia coś by jej pożyczyła… ale zemdlała… – Skończyłem przydługawe wyjaśnienie. I zaraz też zorientowałem się, że ma spore luki…

– Ale, przecież pan chciał, bym wpuściła Magdę, nic pan nie mówił o ubraniu…

Nie straciłem zimnej krwi. Odpowiedź miałem już wcześniej przygotowaną.

– Nie zdążyłem ci tego wyjaśnić, zemdlałaś, gdy przyprowadziłem Magdę.

– Właśnie… gdzie jest pańska siostrzenica?

– Rozpłakała się, gdy Kasia zemdlała, nie chciałem jej stresować, więc odesłałem taksówką do siostry. Była trochę wkurzona, jest zajęta, ale jak jej wszystko wyjaśniłem stwierdziła, że dobrze zrobiłem. Jednak może się zając córką tylko przez dwie godziny, potem taksówka ją przywiezie tutaj.

– No tak… logiczne to wszystko… ale, czy mógłby pan zadzwonić do swojej siostry…

– Nie ufa mi pan? – Zapytałem, myśląc: “Stary pierdoła”

– Nie

Co było robić, wyjąłem znów komórkę, wybrałem numer nieużywanego, zapasowego telefonu i przyłożyłem Radzinskiemu do ucha.

– Numer niedostępny. – Oznajmił po chwili. Wzruszyłem ramionami.

– Normalne u niej.

– No dobrze, choć pan, wnuczka chętnie pomoże potrzebującej, prawda kochanie?

Kasia nie odpowiedziała, popatrzyła tylko niepewnie na mnie. Być może, z mojej winy przez jakiś czas będą ją dręczyć koszmary, ale… mała to cena za szczęście Calineczki.

Po godzinie było już po wszystkim. Wróciłem do apartamentu, siadłem ciężko na leżance, oddychając z ulgą. Byłem też z siebie niesamowicie zadowolony, w nieco ponad godzinę udało mi się rozwiązać dwa bardzo duże kłopoty a po drodze zaradzić trzeciemu. Zamiast dziewczęcych ubrań mogłem mieć bransoletki, sprzyjało mi jednak szczęście. Teraz, gdy z wyglądem Calineczki było już wszystko w porządku, gdy miała w końcu normalne ubranie i gdy sąsiad kupił bajeczkę z siostrzenicą mogłem się z nią bezpiecznie pokazywać. Mogliśmy w końcu wyjśc, chociaż odczekaliśmy jeszcze dwie godziny, wezwałem nawet taksówkę, by uwiarygodnić bajeczkę. Czułem bowiem, że podejrzliwy sąsiad czuwa, na szczęście wiedziałem też, że daszek nad wejściem zasłania wchodzących i wychodzących. Kazałem więc taryfiarzowi tam właśnie zaparkować, co kosztowało mnie dodatkowe pięć dyszek.

 

Pojechaliśmy do centrum handlowego, zrobiłem zapasy na tydzień, poszliśmy też do kina. Przez następny tydzień odkrywała, co to kino, lodowisko, biblioteka, księgarnia, wesołe miasteczko, zoo, park miejski, Warszawskie Łazienki, Centrum Nauki Kopernik, Wilanów, Zamek Królewski, Pałac Kultury. Z mieszkania wychodziliśmy wcześnie rano, przed wszystkimi lokatorami i wracaliśmy późno nocą, gdy niemal wszyscy już spali. Wszyscy, za wyjątkiem wścibskiego Radzinskiego, którego sylwetkę na tle okna jego apartamentowca widziałem za każdym razem, gdy wracaliśmy.

 

Wtedy podjąłem decyzję o wyjeździe na wieś. Dalsza zabawa w kotkę i myszkę z Radzinskim była zbyt niebezpieczna, zaś Calineczka, choć dużo wolniej, cały czas rosła, nadal znacznie szybciej od normalnych dzieci. To oznaczało, że najdalej za miesiąc znów będzie musiała zmienić swój wygląd. Rad, nie rad zadzwoniłem do rodziców. Opowiedziałem im historyjkę, że jedna z moich przygodnych miłostek zaszła w ciążę, o czym nie wiedziałem. Po latach wróciła, podrzucając mi dwunastoletnią córkę – na tyle teraz wyglądała Calineczka – a sama ulotniła się, wyjeżdżając na dłuższy czas. Nie wiem, czy bajeczka była aż tak prawdopodobna, czy rodzice tak bardzo pragnęli, bym skończył z dotychczasowym życiem. W każdym razie prowincja czekała. Uprzedziłem jeszcze Calineczkę, że teraz będzie miała na imię Weronika.

 

Wtedy też Weronika – Calineczka spowolniła swój szaleńczy wzrost. Nie wiem, czy miało to związek z jej pierwszą miesiączką, ale przypuszczam, że jej rasa jest czymś więcej, niż tylko zmiennokształtnymi. Nie, miałem wszelkie podstawy sądzić, że przybierając formę ludzką stają się naprawdę ludźmi. Z naszymi mocnymi, ale też i słabymi stronami. W każdym razie, gdy osiągnęła wygląd dwunastolatki jej wzrost wyhamował do tempa naszego gatunku. Co oznaczało dużo mniej kłopotów dla mnie i dla niej. Zapisałem ją do szkoły, od razu do piątej klasy. Było z tym niemało problemów, ale kilkadziesiąt tysięcy złotych i znajomy prawnik załatwiły sprawę. Weronika dostała nawet paszport.

 

Lata mijały spokojnie, moja fałszywa córka skończyła podstawówkę, potem gimnazjum, liceum. Uczyła się rewelacyjnie, zdobywała dla szkół i nauczycieli nagrody, miała wielu przyjaciół. Stała się Weroniką. Wieś też, chociaż na początku huczała od plotek zaakceptowała mój powrót, z córką. Byłem szczęśliwy i ona była szczęśliwa. Jednak relacje między nami się pogarszały, w miarę jak dorastała. Pewna erotyka między nami była obecna niemal od samego początku, gdy Calineczka była dorosłą miniaturą mojej byłej dziewczyny, jednak od samego początku była dla mnie podopieczną, opiekowałem się nią. Potem stała się dla mnie prawdziwą córką, której nigdy nie miałem i raczej już mieć nie będę. Ona z kolei dopiero po pierwszej miesiączce odkrywała, co to kobiecość, i wtedy właśnie wszystko zaczęło się psuć. Bunt nastolatki w połączeniu z pociągiem seksualnym do mnie stanowiły mieszankę wybuchową. Burza zbierała się na horyzoncie, tylko cud mógł nas uratować.

 

I cud się stał, chociaż z początku wszystko szło ku katastrofie. Na osiemnastce Weronika po raz pierwszy w życiu upiła się, przez co straciła kontrolę nad swoimi zdolnościami. Tej nocy, jak się później dowiedziałem, a częściowo domyśliłem jeden z jej znajomych próbował ją poderwać, ona jednak była całkowicie nieczuła na wszelkie zaloty. Chłopak, zamroczony alkoholem zbyt natarczywie próbował ją pocałować. Nie, to nie była próba gwałtu, przynajmniej tak sądzę. Po prostu, amant zbyt długo nie mógł pogodzić się z odmową. Weronika, na oczach kilkudziesięciu gości zamieniła się w złotego smoka, wielkości sarny. W odruchu obronnym zionęła ogniem, na szczęście zachowując dość świadomości, by w ostatnim momencie skierować płomień na sufit. Wybuchła panika, a chwilę później pożar. Tragedia była blisko, ale właśnie w tym momencie zdarzył się, tak potrzebny cud. Nie, tym cudem nie były zraszacze przeciwpożarowe, cudem był… wynędzniały, brudny, wiejski kundel, który wszedł do sali balowej, stanął w przejściu tarasując uciekającym wyjście… i zamienił się w najpiękniejszą kobietę, jaką ktokolwiek, kiedykolwiek widział.

– Spokojnie! – krzyknęła do przepychających się ludzi. – Właśnie byliście świadkami pokazu efektów specjalnych, zamówionych w naszej firmie przez ojca Weroniki. Cóż, trochę przedobrzyliśmy…

– Więc to tylko efekty specjalne… – Odezwał się jeden z kolegów Weroniki.

– No jasne, nie myślałeś chyba, że Wera zamieniła się w smoka! – Złośliwie zapytał ktoś z zebranych, wywołując nerwową wesołość.

– Jasne, że nie… ale to było tak realne… a ten ogień, jak to zrobiliście?

– Pewnie ukryli jakoś przewód z gazem… szacunek!

 

Gdy młodzież się uspokoiła, obsługa, zachęcona dodatkową wypłatą, posprzątała wyrządzone szkody, impreza rozpoczęła się na nowo. Nikt z gości, rozentuzjazmowanych niecodziennym pokazem, nie zwrócił uwagi na zniknięcie Weroniki. Ta, pod postacią smoka uciekła gdzieś w ciemność nocy. Tajemnicza kobieta, gdy tylko opanowała sytuację zwróciła się do mnie.

– Bez mojej pomocy jej nie znajdziesz, chodź. – Podała mi dłoń.

Wyszliśmy na parking leżącej na uboczu wioski sali bankietowej, tylko w kilku miejscach oświetlony lampami. Zaprowadziła mnie w najdalszy, najciemniejszy kąt, nim znowu się odezwała.

– Jesteś gotowy cierpieć, by odnaleźć córkę? – Zapytała.

– Tak – odparłem, nie wiedząc nawet o sie czekającego mnie bólu.

– Przemiana i dla nas zawsze jest bolesna, ale dla twojego gatunku… – Ścisneła mi dłoń, po chwili poczułem rozchodzące się od ręki, po całym ciele ciepło, które po chwili stało się gorącem nie do wytrzymania. Próbowałem wyrwać się, ale trzymała mocno. Poczułem każdy nerw, mięsień i narząd swojego ciała. Czułem, jak niektóre rosną, inne maleją a wszystkie przemieszczają się w inne miejsca. Jedne kości pojawiały się, inne zanikały. A wszystkiemu towarzyszył ból nie do opisania. Nagle wszystko wskoczyło na swoje miejsce, ból ustąpił, powoli odblokowując zmysły. Całkiem nowe zmysły. Choć noc, widziałem jak w dzień, a będąc na drugim końcu sporego parkingu słyszałem nerwowe szepty i szuranie ciał w samochodzie zaparkowanym po przeciwnej stronie.

I szum skrzydeł z góry. Spojrzałem w kierunku dźwięku, wysoko, na tle pochmurnego nieba, czasem tylko rozjaśnianego słabą poświatą księżyca zobaczyłem swoją córkę. 

– “Na co czekasz, leć do niej” – usłyszałem głos nieznajomej, chociaż wcale nie poruszała ustami. Z początku myślałem, że zwariowała, przecież człowiek nie potrafi latać, ale zamieniając się w smoka stałem się nim, wystarczyło więc posłuchać instynktu.

Wzbiłem się w chmury, odnalazłem Werę.

– “Dlaczego nie możesz mnie kochać?”

– “Kocham cię… jak córkę”

– “To za mało… chcę, byś kochał mnie jak kobietę, ale wiem, że to niemożliwe”

– “Chodź, na dole czeka na nas kobieta z twojej rasy, może nam pomóc”

 

Gdy wylądowaliśmy kobieta dotknęła mojego smoczego grzbietu.

– Dla was, ludzi, zbyt długa zmiana postaci jest niebezpieczna – Wyjaśniła, ponownie zamieniając mnie w zwykłego człowieka. Poczułem żal i tęsknotę.

– Kim jesteś? – Zapytała Weronika.

– Jedną z twojej rasy… tak mało nas już zostało, jesteś naszą nadzieją…

– Jesteś taka, jak ja?

– Jak ty? Nie, ty jesteś… młoda. Chciałabym ci kogoś przedstawić… i być może rozwiązać twoje miłosne problemy… Chodźcie.

 

Zaprowadziła nas parę kilometrów za wioskę. Droga była długa, w dodatku w ciemności, więc co chwila potykałem się o kamień, albo korzeń. Nieznajoma wzięła mnie pod rękę.

– Wiesz. – Zagadnęła. – Zaimponowałeś mi. Obserwuje was od kilku lat, odkąd zorientowałam się, kim jest Weronika. Oddałeś jej całe swoje serce, bezinteresownie… chroniłeś ją, ryzykowałeś dla niej… a przed chwilą przyjąłeś cierpienie, jakiego mało który człowieka zazna… Wera nie mogła lepiej trafić.

– Dzięki, ale… tak właśnie robią degeneraci i… fantaści. Dla mnie Wera jest… snem.

– Eh, ludzie… znam was od kilkuset lat, ale nigdy nie przestaniecie mnie zaskakiwać…

– Kilkuset? Opowiedz o tym, Wera pewnie też chcę poznać swoje dziedzictwo.

– Czemu nie? Mamy czas… ale sama nie wiem wszystkiego. Jestem z trzeciej fali.

– Trzeciej fali?

– Nie przerywaj… tak… pierwsza fala miała miejsce jakieś pięć tysięcy lat temu, w Chinach, tam też trwaliśmy najdłużej. Druga wydarzyła się trzy tysiące lat temu, w środkowej Ameryce. Trzecia, ostatnia około osiemset lat temu, tu, w Europie. I trwała też najkrócej, wybiliście nas w kilkadziesiąt lat. Przetrwali ci, którzy zrezygnowali z naszej smoczej natury. Ale jest nas garstka…

– Ale… to znaczy, że masz ponad… siedemset lat!

– Siedemset dwadzieścia jeden… spokojnie, nasza rasa starzeje się niezwykle wolno…podobno ci z pierwszej fali mieli po pięć tysięcy lat, nim dopadła ich ostatecznie wasza cywilizacja.

– Wow… ależ to… fantastyczne!

– Raczej smutne… jeśli Weronika nie pokocha ostatniego młodego samca…

– To trochę krępujące dla mnie…

– No tak… jesteś jej ojcem… wiesz, jeszcze kilka lat w formie człowieka i już nigdy nie będzie mogła zmienić kształtu… tak samo, jak Michał… ten ostatni. A widzę, że przywykli już… No, dotarliśmy!

 

W pewnej, raczej sporej odległości od wioski, w samym niemal środku lasu, w miejscu, które wydawało mi się znajome, stała mała, stara gliniana chata, jedna z ostatnich reliktów starego budownictwa. Z ciemności wyszedł rosły, przystojny młodzieniec.

– Michale, to Weronika, Weroniko, to Michał – Przedstawiła ich sobie nieznajoma.

– A ty, jak masz na imię? – Zapytałem.

– Rib Istet Ajmil

– Piękne imię…

 

To już właściwie koniec historii. Żyję z ukochaną na odległej wyspie, z daleka od coraz bardziej zepsutej cywilizacji. Michał i Weronika chyba się w sobie zakochali, ale wybrali nasz gatunek. Ja z kolei… jeszcze nie teraz, ale w przyszłości, kto wie? Ukochana obiecała spełnić moją prośbę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ciekawy tekst, czytałam z zainteresowaniem. Spodobał mi się pomysł przemiany człowieka w smoka, nigdy się z czymś takim nie zetknęłam.

Językowo – pozostało Ci trochę błędów. Faktycznie, beta by się tekstowi przydała. Ale wyszło, jak wyszło…

Babska logika rządzi!

Niestety… cóż, c”est la vie!:) Lekcja na przyszłość: czytać uważnie, kto jest w jury konkursu:)

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

Średnio mi się podobało.

Sama historia ma potencjał. Ale szybko wkrada się nuda, a niektóre wydarzenia kleisz na siłę.

 

Rozumiem, że tekst wrzuciłeś bez betowania, ale odniosłem wrażenie, że tekstu nawet nie przeczytałeś. 

 

– Tak – od­par­łem, nie wie­dząc nawet o sie cze­ka­ją­ce­go mnie bólu.

 

Takie błędy (i wiele innych) wyłapałbyś sam.

 

Co do przemiany człowieka w smoka to pomysł nie jest nowy. W konkursie do wygrania jest między innymi “Ziemiomorze” LeGuin.

Mamy tam Ważkę potrafiącą się zmieniać w smoka, mamy tam Tehanu, poparzoną dziewczynkę, którą sam Kalessin uznał za swą smoczą córkę.

 

Podsumowując:

sfunie, odnoszę wrażenie, że podchodzisz do swych tekstów jak do… zapalonej zapałki trzymanej w dłoni. Gdy tylko zobaczysz płomień odrzucasz ją bojąc się poparzyć. Na tym polega trudność literatury. Trzeba włożyć rękę w płomienie, sparzyć się, by wzniecić pożar prozy, który pochłonie czytelników bez reszty.

Twoją metodą rozniecić można tylko grilla;) Ale życzę Ci, byś kiedyś wzniecił i pożar!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Napisałam, że ja nigdy się nie zetknęłam. Urszulę czytałam bardzo dawno i chyba nie wszystko.

Babska logika rządzi!

Finklo, jak już wygrasz, to w ręce wpadnie Ci cała saga;)

Wtedy odświeżysz lekturę.

Poza tym myślałem, że Ty sięgasz raczej po SF.

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Nie wygram. Loża sędziuje w tym konkursie, więc nie może brać udziału. No jak by to wyglądało? No jak w takich okolicznościach zachować pozory obiektywizmu?

A zdziwiłbyś się, ale dość często czytam fantasy (książki), to w SF mam olbrzymie braki.

Sfunie, przepraszam za offtop.

Babska logika rządzi!

Że opowiadanie ma potencjał mogę się zgodzić:) Że kleję sceny na siłę absolutnie nie. Tak właśnie to sobie wyobraziłem, dodawanie fajerwerków (smoczych walk, smoczej apokalipsy itp) gdzieś mi chodziło po głowie, ale to nie pasuje do klimatu, do charakteru… Weroniki:)

A pomysł? Oczywiście, że nie jest nowy. Zainspirowała mnie scena z Wiedźmina, ze złotym smokiem… Hm, dam (jak już będę bogaty) milion złotych temu, kto wymyśli coś całkowicie nowego, świeżego.

Ps. Zapałka? Nie tym razem Nazgulu! Tekst wielokrotnie czytałem, odleżał swoje… i miał iśc na betowanie, ale tu dałem dupska…

Pps. Finklo, nie ma za co:)

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

No nic, znowu poraszka. Trzeba więc zabrać się do pisania kolejnego opowiadania:P Nu pagadi! (jakoś tak):P

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

Przeczytałam.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Aha… i?

 

Chyba się nie spodobało, skoro tak lakonicznie…

 

Albo (w co baaaardzo chciałbym wierzyć:P) jest tak dobre i bez błędów i w ogóle:P

 

Ale końca świata (jeszcze) nie będzie….

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

Sfunie, na właściwy komentarz musisz poczekać do rozstrzygnięcia konkursu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytalam z ogromna przyjemnoscia! Bardzo podoba mi sie nawiazanie do wielu roznych znanych powiesci,  no i historia zdegenerowanego pisarza heh :D Moge nie znac sie na gramatyce czy interpunckji, ale czytelnikiem wiernym jestem i z checia bym jeszcze cos przeczytala spod Twojego piora :)

 

Dziękuje, zawsze miło jest przeczytać przychylny komentarz! Zwłaszcza po dłuższym czasie od napisania opowiadania, kiedy zapomina się już o nim i nabiera dystansu. I – niestety – zauważa się błędy, wpada na nowe pomysły… :(

 

A ostatnio coś posucha z pomysłami, oj posucha :(

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

Możliwość edycji istnieje cały czas. Dlaczego nie poprawiasz chociaż tych najbardziej widocznych błędów?

Nietypowa historia. Lekka i sympatyczna.

Zapomniałem o tekście:)

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

Zapomniałem o tekście:)

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

Czytało się ok, fabuła w porządku, ale kompozycja opowiadania trochę kuleje. Sekwencja z pozyskiwaniem “widoku” dziesięcioletniej sąsiadki jest za długa, chyba dłuższa niż przykrótkawy finał opowiadania.

 

Co jeszcze wyłapałem (głównie na początku, potem skupiłem się na historii):

ale tez – też

dwudziesty dziewiąty październik, dwutysięcznego czternastego roku – cóż to za rok, w którym jest tyle październików :P, “dwudziesty dziewiąty października”

to, co znalazłem (,) miało – przecinek

Smocze sny, jak je nazwałem były jednak czymś więcej. Były historią – może lepiej, by wyeliminować powtórzenie: “Smocze sny, jak je nazwałem, były jednak czymś więcej –  historią”

smoko – dziewczynce – smoko-dziewczynce

nie znanym – nieznanym

Światło Słoneczne – słoneczne

sześćdziesięcio kilkulatek- sześćdziesięciokilkulatek

Kazałem więc taryfiarzowi tam właśnie zaparkować, co kosztowało mnie dodatkowe pięć dyszek. – Pięć dyszek? Poszaleli w tej Warszawie?

nie rad – nierad

– Wow… ależ to – nie podoba mi się to wow, wolałbym “łał”

Przecinkologia stosowana to jest dla mnie terra incognita. Stawiam je na wyczucie. Z Polskiego od podstawówki do matury włącznie miałem dostateczny. Nie zawsze zasłużenie. To, że nie walę byków ortograficznych i dość składnie piszę to tylko dzięki temu, że od zawsze lubiłem czytać. Błędy poprawię, dzięki.

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

Przeczytane. 

Zgadzam się z Zygryfem (hmm… piszę to jużkolejny raz…), przede wszystkim co do tego, że kompozycja opowiadania jest mocno zaburzona. Mamy wstęp, który jest w dobrym tempie, potem rzeczywiście kwestia ubranka dla dziewczynki ciągnie się i ciągnie, a potem nagle wyjeżdżamy na wieś, dziewczyna dorasta na przestrzeni kilku akapitów, szast, prast i koniec. Nie za dobrze to wypada.

 

Inna sprawa, że mnie generalnie podobał się bardziej początek. To zakończenie wydaje mi się jakieś takie… no nie wiem, nie usatysfakcjonowało mnie.

 

Rozumiem, że nasz bohater zszedł się ze starą smoczycą, czy tak?

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nie powinienem o tym nikomu mówić, jednak pokusa, by komuś zdradzić, duszący mnie od lat sekret jest zbyt silna. W końcu, po dłuższym zastanowieniu, postanowiłem napisać opowiadanie, tu, na łamach Nowej Fantastyki, portalu największych bajkopisarzy w szarawym, pod wieloma względami kraju.  – Łał, konkretnie pofrunąłeś z przecinkami :)

Ogólnie, jak przewijam tekst, widzę sporo błędów z przecinkami oraz błędów typu “tez”, “coz”. Uważam, że nie powinno się wklejać tekstów z takimi błędami. Wiadomo, każdemu się zdarza, ale bez przesady. 

Jeżeli zaś chodzi o treść, zniechęcił mnie sam początek. Wygląda, jakby był pisany na siłę. I domyślam się, że reszta opowiadania jest napisana w tym samym stylu, także nie będę kontynuować lektury. 

@jaseheim: tak, motyw z zamianą dziewczynek niepotrzebnie rozbudowałem chcąc jak najlepiej to opisać a potem goniłem… no i do dzisiaj nie wiem, czy w tej niepotrzebnie skomplikowanej scenie nie ma nielogiczności.

 

@winter: nie lubię “dłubać” w tekście i szukać w 50000 znakach przecinków i zjedzonych ogonków. Taki już jestem, może z czasem się zmienię. Może to przez to, że mam fatalny wzrok, który też coraz bardziej siada. Niedługo jednak dostanę laserem po oczach… i zobaczymy:P

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

dwudziesty dziewiąty październik

 

dwudziesty dziewiąty (dzień) października : P

 

Wspaniałe, bo dzięki nim napisałem świetne opowiadanie o smokach, które w cuglach wygrało konkurs Dragonezy i ekspresowo trafiło do biblioteki portalu Nowej Fantastyki.

 

be – psuje nastrój, od razu mi się przypomniało, że jestem żurem – a nie czytelnikiem

 

Jak ktoś zauważył – struktura jest wadliwa, pierdoły ze środka opowieści zajmują zdecydowanie zbyt dużo miejsca. Warto też zauważyć, że nasz bohater mógł pokazać tej swojej podopiecznej byle dzieciaka przez okno, a przede wszystkim zdobyć ubrania dziecięce ze sklepu ; )

Końcówka jest sympatyczna, ale przeskok czasowy jest zdecydowanie zbyt duży. 

I po co to było?

W powiatowej bibliotece są księgi pisane starym atramentem? ;-)

Opis kaca – świetny! ;-) Uśmiałem się.

 

No dobrze, choć pan,

Nie gardź Ortografią, powiadam ci, to mściwa suka… ;-)

 

Mnóstwo braków w przecinkologii. Niektóre zdania proszą się o podzielenie na dwa, krótsze. Wiem, bo jestem mistrzem w pisaniu długich, niezrozumiałych zdań – zapytaj regulatorzy ;-)

O kompozycji już wszystko powiedziano.

 

Opowiadanie rzeczywiście jest lekkie, nietypowe, optymistyczne w swoim wydźwięku – tym bardziej boli masa niepoprawionych błędów. Moim zdaniem warto, żebyś je wyszlifował (przede wszystkim skróć niepotrzebnie długą scenę ze zdobywaniem ubrania, niczemu później w tekście nie służy, a uzasadnić podejrzliwość sąsiada możesz w kilku-kilkunastu zdaniach).

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Całkiem dobry pomysł, niestety, chyba zmarnowany.

Sfunie, zachodzę w głowę, dokąd tak Ci się śpieszyło? Dlaczego zdecydowałeś się przysłać na konkurs opowiadanie tak fatalnie napisane? Mimo że miałeś mnóstwo czasu, nie poprawiłeś nawet palcem wskazanych błędów. W tej sytuacji nie trudziłam się łapanką, bo i po co, skoro Tobie to niepotrzebne.

Opowiadanie bardzo nierówne. Są momenty całkiem niezłe, które fajnie się czytało, by po chwili nadziać się na rozwlekłe perypetie z dziewczynką zza ściany i jakby dla zrekompensowania przydługiego fragmentu, w ekspresowym tempie dotrzeć do osiemnastych urodzin Weroniki i wyjaśnienia całej historii.

Pozostał niedosyt, Sfunie, duży niedosyt. A mogło być tak ładnie…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mogło…sam nie wiem, czy mogło, Reg. Chwilami to opowiadanie pisało się samo, chwilami miałem ochotę wyrzucić je do wirtualnego kosza. W ogóle ostatnio nie miałem najmniejszej ochoty na pisanie czegokolwiek. Dziś jest pierwszy dzień od listopada, gdy wena (trochę to słowo mnie razi, ale niech zostanie) przyszła.

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

No to korzystaj z okazji, Sfunie, skoro się pojawiła. Niech Cię natchnie, a potem, z całą resztą już sobie poradzisz. Zobaczysz. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka