- Opowiadanie: bobx46 - Strach

Strach

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Strach

Tamta noc na długo miała pozostać w pamięci mieszkańców Kruszwicy – małego miasteczka położonego gdzieś na krańcach ówczesnej Polski. Już kilka godzin po opisanych tu wydarzeniach ludzie zaczęli opowiadać sobie, że owego dnia po zachodzie słońca wampiry snuły się po okolicy, wiedźmy latały nago na miotłach, po zagajnikach watahy wilkołaków czyhały na swe ofiary, a psy kryły się po budach bądź kątach mieszkań swych właścicieli, skamląc ze strachu.

Jaga, kobieta chora na ciele i umyśle przepowiadała już wcześniej na ten dzień koniec świata. „Ukarani będą grzesznicy” – głosiła. Szczury w wielkiej liczbie miały pojawić się w mieście, trupy porzucić groby i chadzać po ulicach jak za życia. „Sarny i wilki razem będą polowały, żaby opuszczą sadzawki i stawy, gdzie woda wrzeć będzie, jakby diabli gotowali zupy. Konie, krowy i osły będą, jak w wigilię, ludzkim gadać głosem” – straszyła.

Trudno dziś orzec, co miało miejsce naprawdę, a co dodały później babskie lub gospodarskie języki. Jednak w każdej baśni lub opowieści kryje się ziarno prawdy…

 ***

Noc. Zbliżała się właśnie godzina duchów – północ. Gdy mała i duża wskazówka zegara dobiegły cyfry dwanaście, przeraźliwie zaskrzypiała otwierana czyjąś ręką żelazna brama. Skulona postać przemknęła się i weszła na teren cmentarza. Mężczyzna (sądząc po sylwetce i ruchach) w ręku trzymał latarnię, delikatnie rozpraszającą ciemność, a na plecach dźwigał coś, co przywodziło na myśl krzyż. Czego tu szukał? Jakie nieczyste siły go tu przywiodły?

Zadarł głowę i poprzez gałęzie drzew spojrzał na miesiąc w pełni, którego tarcza wyglądała z tej perspektywy, jakby ktoś wyrysował na niej czarne, nieregularne linie. Gdzieś blisko zawył pies, cichym lotem przemknął się nad jego głową nietoperz, potem drugi, trzeci… – Cholera! – zaklął, schyliwszy się. – Co je wystraszyło? – W końcu dotarł na miejsce, chwilę odsapnął i powiedział sam do siebie: – Nieźle się wpakowałem.

 

 ***

Mężczyzna szedł polną drogą, zagłębiając się niemal po kolana w błocie. Było już po zmroku, wiał silny jesienny wiatr, wczoraj cały dzień padał deszcz. Kierował się od swojego domostwa w stronę pobliskiego miasteczka, Kruszwicy. Szczelniej dopiął płaszcz, mocniej owinął wokół szyi czerwony szal, tak jak lubiła jego żona, tak jak go nauczyła, na zewnątrz wierzchniego okrycia. Kultywował ten zwyczaj nawet po jej śmierci. Odeszła z tego świata dziesięć lat temu (jak ten czas leci – pomyślał); zabiła ją gruźlica. To go załamało. Stał się zgorzkniały, smutny, zaczął pić. Trzy lata przed towarzyszką życia pochował swoją nowonarodzoną córeczkę, nawet nie zdążyli nadać jej imienia. – Gruźlica płuc – orzekł lekarz. Psioczył wówczas na cały świat, przeklinał Boga. Nie wiedział wtedy jeszcze, co go czeka w przyszłości, co zgotuje mu los trzy lata później, wszechmocny Bóg. Dziś był złamanym życiem czterdziestoletnim mężczyzną, z bujną, siwą czupryną, ze zniszczonymi dłońmi. Żył z pracy własnych rąk – kuźnia stojąca opodal drewnianej chaty, w której mieszkał, była jego drugim domem.

Powoli zbliżał się do pierwszych zabudowań miasta. Kazimierz, bo takie nosił imię, słynął w okolicy z niezwykłej siły i odwagi. Mawiano, że z niedźwiedziem mógłby się brać za bary, widziano ponoć jak szarżującego byka chwycił za rogi i kark mu skręcił w gniewie, sam głosił, iż samego diabła z piekła za uszy by wyciągnął, gdyby mu zalazł za skórę. Ile było w tym prawdy, a ile wyobraźni ludzkiej i przechwałek samego bohatera? Trudno powiedzieć. Na pewno wszyscy schodzili mu z drogi, bano się go powszechnie, matki straszyły nim niegrzeczne dzieci.

 Zaraz po śmierci żony (Agata nadal odwiedzała go w snach) nie przeżył ani jednego dnia bez pijatyki, rozróby. W miarę upływu czasu, jak ból łagodniał, częstotliwość tych ekscesów również traciła na intensywności. Ale i dziś jeszcze potrafił rozbić drewnianą ławę na czyimś grzbiecie albo rzucić kimś o ścianę. Miejscowy proboszcz wyklinał go z ambony, wzywał do poprawy – nic nie docierało do zapalczywej głowy.

W oddali majaczyła murowana wieża kościoła p. w. św. Jana Chrzciciela, z której w niedziele rozchodził się dźwięk dzwonu, wzywającego wiernych na nabożeństwa. Dwa razy w tygodniu udawał się tą drogą do oddalonej o jakieś dwa, trzy kilometry Kruszwicy: we wtorki na cotygodniowy targ, by załatwić sprawunki i w soboty do miejscowej gospody „Pod Czerwonym Bykiem”, by topić swe smutki, żale w alkoholu wraz z nielicznymi przyjaciółmi jacy mu pozostali – lokalnymi obibokami i nicponiami.

Wszedł właśnie w obręb miasta. Latarnie nikłym światłem rozświetlały kamienice i brukowane uliczki, na których zalegały wciąż po wczorajszej ulewie kałuże i masy błota. Zaklął szpetnie i prawie biegiem ruszył w stronę gospody, czuł już w ustach smak wódki i piwa, ale też spieszno mu było zobaczyć pasierbicę gospodarza, siedemnastoletnią Martę.

Marta. Poznał ją zaraz po śmierci swojej ukochanej. Ona straciła wtedy ojca, on dwie kochane istoty; to zbliżyło ich do siebie. Zaczął się wtedy bać, że może stracić również i ją, nie mógł spać po nocach i często zrywał się z krzykiem.

 Po roku Jagoda, matka dziewczynki wyszła za mąż po raz drugi za obecnego właściciela „Pod Czerwonym Bykiem”, Jakuba, jednak zawiązana wówczas przyjaźń pomiędzy dorosłym, zgorzkniałym mężczyzną, a dzieckiem przetrwała do dziś. Pamiętał jak siadywała mu na kolanach i prosiła, żeby opowiadał jej bajki; robił to z wielką radością. Kiedy kończył jedną opowieść, patrzyła mu w oczy, a potem szeptała do ucha: – Jeszcze, wujku, jeszcze jedną, ostatnią. – I opowiadał dalej. Dziwne, ten gburowaty człowiek potrafił rozmawiać z tym małym aniołkiem, lgnęła do niego i w przeciwieństwie do innych nie bała się go wcale. Jej matka początkowo patrzyła na tę ich przyjaźń z niechęcią; potem przywykła, pogodziła się z nią – i tak zostało aż do teraz. Może dziewczynka dostrzegała w nim ojca, wsparcie w trudnej chwili, pociechę, on na pewno widział w niej utracone dziecko. Marta miała kruczoczarne włosy i ciemne jak węgiel oczy, podobnie jak jego zmarła córka. To ona zapewne uchroniła go przed postępującym szaleństwem, a kto wie, czy i nie przed samobójstwem, to sam jej widok tamował w nim gniew, destrukcję. Dziś dziewczyna była pannicą i oglądali się za nią chłopcy. Ona sama również wodziła oczyma za co przystojniejszymi kawalerami, jednak nie miała jak do tej pory żadnego, a chętnych nie brakowało – panna była nad wyraz urodziwa.

Stanął wreszcie u celu swej krótkiej podróży.

Dębowe, dwuskrzydłowe drzwi broniły dostępu do jej wnętrza. Nad nimi wisiał przymocowany grubymi gwoźdźmi, również z dębowego drewna, szyld. Krwistoczerwony napis głosił: „Pod Czerwonym Bykiem”. Pod nim namalowano niewprawną ręką coś, co miało odzwierciedlać nazwę gospody. Na początku śmieszył go ten obrazek. Ni to byk, ni to krowa – mawiał, dopóki nie dowiedział się, że autorem rysunku jest „jego” Marta. Od tamtej pory przestał z niego szydzić i nie pozwalał na to innym. Nacisnął klamkę, zdecydowanie pchnął drzwi i wszedł do środka.

– Witaj, Kaziu! – rozległ się w tym samym momencie głos z głębi sali. – Czekaliśmy właśnie na ciebie!

Należał on do brodatego, barczystego mężczyzny około pięćdziesięciu lat z bujnymi, długimi włosami opadającymi mu na ramiona. Musiał mieć już nieźle w czubie, bo wstając i próbując jednocześnie zamachać ręką, zachwiał się.

– Jak się masz, Protazy! – odkrzyknął Kazimierz, zbliżając się jednocześnie w jego stronę. – Nie widzieliśmy się kawał czasu! – powiedział z humorem.

– Od zeszłej soboty. W porównaniu z tym, jak bywało dawniej, zaniedbujesz ostatnio naszą kompanię – rzekł poważnie.

– Wiem, wiem – powiedział z niechęcią. Mam teraz sporo roboty. Sam rozumiesz… Muszę przecież z czegoś żyć – ciągnął dalej. A i wódki nie dają tu za darmo.

– Niestety, niestety, stary druhu – zaśmiał się. – Ale dość gadki! Siadaj! – powiedział i po chwili odwracając się w stronę szynkwasu, ryknął – Karczmarzu, kufel piwa i szklankę wódki dla mojego przyjaciela!

Kilka zaledwie świec nie mogło rozjaśnić sali i gdyby nie buzujący w kominku ogień, byłoby prawie ciemno. Przy surowym, ledwo ociosanym stole z buczyny siedziało jeszcze czterech innych mężczyzn. Wszyscy oni znani byli z pijaństwa, burd i nieróbstwa. Najmłodszy zwany Kozikiem ze względu na wprawę w posługiwaniu się tym narzędziem, miał jakieś dwadzieścia pięć lat i już po jego twarzy można było poznać, że lubił alkohol. Wciąż siedział na utrzymaniu matki. Biedna kobieta ciągle klepała „zdrowaśki” w kościele, żeby syn się zmienił, przestał pić i znalazł sobie w końcu żonę. Najstarszy, na którego wołano: Ojciec, był milczkiem i samotnikiem. Towarzystwo, podobnie jak Kazimierz, tolerował tylko przy pijaństwie i rozróbach. Wynajmował się do różnych robót i prac polowych, w ten sposób zarabiając na kawałek chleba i wódkę. Pozostali dwaj to: Kartofel i Mietek. Ten ostatni od wczesnej wiosny do późnej jesieni pracował jako drwal. Nazywano go poza plecami: głupkiem. „Silny jest jak tur, ale jego rozum można by zmieścić w dłoni” – mawiali złośliwi. „Ale Kazimierzowi nie dałby rady!” – Krzyczeli inni. „No, pewnie!” – Odpowiadali tamci. O Kartoflu mówiono, że żyje z kradzieży, chociaż nie znalazł się taki, który z czystym sercem mógłby powiedzieć: „Mnie okradł”.

– Kaziu! – Odezwał się Protazy. – Gdyby nie ty, dawno bym już rozwalił kuflem łeb temu łysemu pokrace. Powolny jest jak ślimak i tylko pieniądze potrafi liczyć szybko – zarechotał przy tym, jak z najlepszego dowcipu.

W tym momencie  pojawił się właściciel gospody

– No, nareszcie! Już myślałem, że musisz wyprodukować te zacne trunki – znowu zaśmiał się Protazy.

– A gdzie Marta? – zwrócił się Kazimierz do oberżysty.

– Zaraz powinna być z powrotem, żona wysłała ją w jakiejś sprawie. Jakiej nie wiem. Nie pytaj – odpowiedział i zaraz wycofał się na zaplecze.

– Czemu się go zawsze czepiasz, Protazy. Przecież wiesz, że Marta jest dla mnie jak córka.

– Dobrze, już dobrze… – zabełkotał tamten i nagle zaintonował pijacką pieśń:

Hej, Wytoczmy razem beczkę piwa!…

No i takiego cię lubię, mój Protku – rzekł Kazimierz i wychylił jednym haustem szklankę wódki. Obtarł rękawem usta i odetchnął z ulgą.

– A ja ciebie takiego, Kaziu! I zaśpiewał dalej:

Czy to w dzbankach, czy w kufelkach,

Wyżłopiemy z niej ten trunek.

Hej, wynieśmy drugą beczkę piwa!

Pragnienie nam dokucza.

– Za wasze zdrowie, pijackie mordy –wzniósł ni z tego, ni owego toast Mietek.

– I za twoje – krzyknęli zgodnym chórem pozostali biesiadnicy.

Towarzystwo rozochocone alkoholem, zachowywało się coraz głośniej. Gospodarz „Pod Czerwonym Bykiem” co chwila zerkał zaniepokojony. Znowu będzie awantura – pomyślał. – Żeby tylko Marta wróciła na czas. Pozostali goście byli chyba podobnego zdania, bo co jakiś czas jeden po drugim wymykali się chyłkiem. Może by i poszli do innej gospody, gdyby takowa istniała w Kruszwicy.

– Skaranie Boskie z tymi drabami – szeptem stwierdził jeden z gości, siedzący blisko Kazimierza i jego kompanii.

– Masz racje, nie ma na nich kary, a sami nie mają wstydu – odpowiedział jego sąsiad. – Zabijaki – prawie krzyknął na koniec i zaraz przestraszył się swego wybuchu.

„Wesoła kompania” jednak tak już pogrążyła się w pijaństwie, że nic, co działo się wokoło, nie docierało do ich uszu.

W tym czasie Kazimierz głęboko się zamyślił. Co ja tu robię z tymi pijakami i durniami? – dumał. A przecież byłem kiedyś porządnym człowiekiem. Miałem żonę, rodzinę, byłem szczęśliwy, przede mną otwierała się przyszłość. A teraz co? Co ona by powiedziała, widząc jak ja teraz żyje? Wolał o tym nie myśleć. Przed oczyma stanęła mu Agata. Była piękną kobietą. Przynajmniej on ją taką pamiętał, może po prostu był w niej mocno, do szaleństwa zakochany i to przesłaniało mu jej wady. Tak! Bardzo ją kochał! Miłością czystą, niebanalną. Miała długie, kruczoczarne włosy. Zawsze nosiła je rozpuszczone, bo on tak lubił, robiła to dla niego. Kochana Agata – zapłakał w duszy. Boże Czemuś mi ją odebrał i… nasze dziecko, tę małą, niewinną istotkę. Boże! Jak mi ich brakuje!

Gdy zachorowała ich córeczka, a lekarze rozkładali bezradnie ręce, poszedł do znanej w okolicy znachorki. Nazywano ją czarownicą Heleną. Odczyniała uroki, dawała wywary dla nieszczęśliwie zakochanych, leczyła rany, oparzenia, postrzały, gdy „myśliwy” polował nielegalnie i bał się zgłosić do prawdziwego lekarza, a może po prostu wierzyli bardziej czarownicy. Leczyła też „normalne choroby”. Niestety! Nie pomogła jego maleństwu! Jakoś przełknął tę gorzką pigułkę.

Potem zachorowała Agata. Znów po pewnym czasie lekarze rozłożyli ręce; przeklął ich. Ponownie udał się do Heleny. Ta po raz drugi zawiodła go. Wściekł się. Kilka dni później, po kilku głębszych, oszalały z rozpaczy i wściekłości, postanowił udać się do chaty czarownicy, żeby, jak sam to nazwał w myślach, dać starej jędzy nauczkę. Położona ona była w pobliskim lesie na skraju moczarów, otoczona gęsto starymi dębami i bukami. Niewielu zapuszczało się w okolicę, gdzie zamieszkiwała Helena, czy to ze strachu, czy z szacunku dla starej, a najprawdopodobniej z tych dwu powodów naraz. Skoro leczyła, to mogła, jeśli by chciała, zaszkodzić. 

Długo szykował się na tę wyprawę. Ogolił się, wykąpał, ubrał odświętne ubranie i wystrugał sporych rozmiarów kij – karę. Gdy to wspominał, czuł wstyd. Dlaczego się tak tamtego dnia zachował, co go opętało? Przychodził mu na myśl tylko diabeł. Nie taki z opowieści, legend czy nawet biblii, ale taki prawdziwy, wychodzący ze środka jego samego – mrocznej duszy. Zdawał sobie sprawę z irracjonalności swego zachowania. Czemu się przed wyjściem tak wystroił? Chciał się oczyścić, sprawić, że poczuję się lepiej? Chyba sam nie wiedział. Przecież znachorka nie była niczemu winna, wręcz przeciwnie – chciała pomóc, tak jak, pomagała do tej pory innym mieszkańcom Kruszwicy i okolicznych wiosek. Wielu ją szanowało byli jej wdzięczni.

Czekał do zachodu słońca (może żeby ukryć wstyd?). Wtedy wziął kij i wyszedł. Poruszał się powoli, z ociąganiem, prawie wlókł nogę za nogą, jakby chciał odwlec ten moment. Może coś walczyło w jego wnętrzu – pojedynek dobra ze złem, coś, co miał w duszy jeszcze dobrego ścierało się w tej chwili z jego mrocznym „ja”. Kiedy dotarł do skraju lasu, przyśpieszył; teraz prawie biegł. Wreszcie jego oczom ukazała się chatka Heleny. Przystanął, jakby zdziwiony, że tak szybko dotarł. No, jestem! – powiedział na głos, dodając sobie prawdopodobnie tym samym odwagi. W leśnym domku paliło się światło.

Chatkę zbudowano z drewnianych bali, a dach pokryto strzechą. Dwa okna (tylko w jednym paliło się światło) przedzielały jednoskrzydłowe drzwi. Przed swoim domkiem „stara jędza” – jak ją w tamtych dniach nazywał Kazimierz – urządziła mały ogródek pełen kwiatów i ziół, latem pięknych i kwitnących, teraz przywiędłych i pożółkłych. Miałem kiedyś tako ogródek – zasmucił się. I to go popchnęło do działania. Podbiegł do drzwi i otworzył je jednym potężnym kopnięciem, wyrywając je niemal wraz z futryną.

– Co, do diabła! – zaskrzeczała zaskoczona Helena, odwracając wzrok w stronę drzwi. W jej oczach pojawiło się najpierw zdziwienie, potem strach.

Kobieta miała tego typu „urodę i ubierała się w taki sposób, że trudno było ocenić jej wiek. Mogła mięć pięćdziesiąt, jak również osiemdziesiąt lat. Nikt w okolicy nie wiedział ile wiosen sobie liczy; ludzie różnie o tym rozprawiali. Ona sama, kiedy ją o to pytano, milczała. Pojawiły się plotki, że może mieć i sto lat.

– Czego chcesz? – powiedziała, rozpoznając gościa. – Nic już dla ciebie nie mogę zrobić.

Kazimierz nie odpowiedział. W jego oczach kobieta dostrzegła szaleństwo i wtedy naprawdę zaczęła się bać.

On błędnym, dzikim wzrokiem rozejrzał się po izbie. Poza drzwiami prowadzącymi do sąsiedniego pomieszczenia, zobaczył tylko skromne wyposażenie siedziby znachorki: stół, dwa zydle, oraz kilka worków z ziołami i naczynia stojące wprost na podłodze. Następnie kopnął kobietę w twarz. Cios musiał być dobrze wyprowadzony, bo upadła na podłogę. Potem zadał jej następne kopnięcia i ciosy kijem. Niewiele już dziś z tamtego wieczoru pamiętał, za to wyraźnie utkwił w jego mózgu ranek. Kac! kac! i jeszcze raz kac! I to nie tylko ten fizyczny, ale przede wszystkim ten moralny, psychiczny. – Co mi strzeliło do łba! – krzyczał, rwąc włosy z głowy. – To wszystko przez wódkę!

Kobieta przez miesiąc przychodziła do zdrowia; nikogo w tym czasie nie przyjmowała, nie leczyła. Ludzie w Kruszwicy patrzyli wilkiem na Kazimierza. Kiedy pewnego dnia spotkał Helenę na miejskim rynku, chciał podejść do niej, by ją przeprosić. Ona jednak wpadła w szał. Zakryła twarz rękoma, skuliła się i zaczęła wrzeszczeć:

– Żebyś przepadł na wieki, żebyś zgnił za życia, zbóju, morderco! – Zobaczysz! Zemszczę się, choćby zza grobu! – wyła.

Nic pozostało mu nic innego, jak odejść, tym bardziej, że zaczęło się robić zbiegowisko.

– Cholera! – zaklął. – Muszę skończyć z pijaństwem! – szczerze postanowił.

Na postanowieniu się jednak skończyło. Kazimierz pił dalej. Może rzadziej, ale alkohol towarzyszył mu wciąż. Bał się, że nie poradzi sobie bez niego, bez ukochanej kobiety, dziecka, rodziny… chciał umrzeć! Śmierć jakby znając jego pragnienia, omijała go szerokim łukiem.

Śmierć!!! Pamiętał dokładnie dzień w którym odeszła Agata, jakby to było dziś. Choroba objawiła się kilkanaście tygodni wcześniej. Była wiosna. Słońce przebywało coraz dłuższą drogę po niebie, kwitły kwiaty, bujnie rosła trawa, ptaki śpiewały, przysiadając na ich płocie lub pobliskich drzewach. Czasami na skraju lasu przemknął lis, zając lub sarna. W niedalekim stawie wieczorem kumkały żaby, w trawie od czasu do czasu żałośnie zagrał świerszcz. Wtedy to się zaczęło, pojawiły się pierwsze objawy tej strasznej, wyniszczającej człowieka choroby. Tak! Znał ją już! Agata zaczęła najpierw kasłać, wystąpiła gorączka, po kilku dniach zaczęła pluć krwią, schudła. Był przerażony. Opiekował się nią do ostatnich dni, do ostatnich godzin, minut; cierpiał razem z nią. Mył ją, ocierał pot z czoła, robił, co mógł. Na próżno! Wieczorem, któregoś dnia odeszła. Trzymał jej dłoń do świtu, aż stała się zimna, lodowata. Ale nawet wówczas ocierał jej pot z czoła, pot, którego już nie było. Nie miał pojęcia, co dzieje się wokoło niego… Aż poczuł czyjąś rękę na ramieniu, otrząsnął się.

– Czego chcesz? – spytał cicho.

– Chciałem podkuć konia, ale… – zaczął silny, męski głos.

Gospodarz nie pozwolił mu dokończyć.

– Przecież widzisz, że nie mam dziś czasu. Opiekuję się chorą żoną – rzekł z wyrzutem.

Mężczyzna przez chwilę wahał się, potem zrozumiał. Podszedł do Kazimierza i położył mu dłoń na ramieniu:

– Przyjacielu! – szepnął. – Ona jest już na tamtym świecie.

Świeżej daty wdowiec spojrzał na gościa, jakby dalej nic do niego nie docierało. Za chwilę jednak wstrząsnął nim dreszcz i zapłakał.

– Agata!… Agata!… nie żyję! – wydusił z siebie.

Nowopoznany mężczyzna pomógł mu w pierwszych, najtrudniejszych dniach. Powiadomił rodzinę, zajął się pogrzebem, stypą. Po wszystkim zaprosił Kazimierza na wódkę. Pili przez trzy dni z rzędu, robiąc tylko przerwy na sen. Ostatniego dnia wyciągnął po prostu rękę i powiedział:

– Jestem Protazy.

Takie były początki ich przyjaźni; złe języki twierdziły, że niekończącej się libacji.

– A ty, co, Kaziu? – wyrwał go z rozmyślań głos Protazego. – Spiłeś się, przyjacielu?

– Nie, nie, zamyśliłem się.

– Do dobrze, bo już myślałem… – nie dokończył. – My, starzy to możemy jeszcze wypić, bo ci młodzi są do niczego. Spójrz na Kozika. Bidula już ma dość na dzisiaj.

Kazimierz zwrócił wzrok w stronę młodzieńca. Kozik półleżąc, półsiedząc, zwiesił głowę na ramionach opartych o stół, cicho pochrapując. I gdyby chwilę potem nie zwalił się pod stół, dotrwałby tak do rana. Przyjaciele od kieliszka przenieśli go na ławę.

– Za tych, co już nie mogą! –  zaryczał Kartofel, szczerząc zęby w pijackim uśmiechu.

– Za młodych! Niech się uczą sztuki picia wódki! – dołączył się Mietek.

– A wiesz ty, Kaziu, o czym my rozmawialiśmy, zanim przyszedłeś? – powiedział Ojciec.

– No?

– Kozik wpadł na pewien wariacki pomysł. Miał iść sam o północy na cmentarz i przyniesie jakieś trofeum na znak, iż rzeczywiście tam był. Ustawiliśmy zakłady: całkiem niezła sumka – podpuszczał. – Pokaż – rzucił w stronę Mietka.

Wskazany wyciągnął zza pazuchy pękaty woreczek z wyprawionej skóry, rozwiązał rzemyki i wysypał całą jego zawartość na stół.

– Całkiem nieźle – powiedział Kazimierz.

– Ale już chyba nie pójdzie – stwierdził Kartofel, wskazując na śpiącego młodzieńca i ryknął śmiechem. Zawtórowali mu pozostali. – Szkoda tego grosza – judził z kolei on.

– Ale ja pójdę! – grzmotnął pięścią w stół, aż ława zatrzeszczała Kazimierz.

– Gdzie pójdziesz, wujku? – zapytała Marta, która właśnie weszła do gospody.

Kazimierz zmieszał się, zrobiło mu się głupio.

– Ja… – zaczął.

– Kaziu pójdzie samotnie na cmentarz i przyniesie jakiś fant – powiedział Mietek. – Zrobiliśmy zakłady. Spora…

– Czyś ty oszalał!? – przerwała mu Marta.

Kazimierz nie wiedział, co odpowiedzieć. Gdyby mógł w tym momencie, to by udusił Mietka gołymi rękami.

– Marta! – prawie krzyknął. – Chodź, porozmawiamy na boku.

I kiedy znaleźli się w oddaleniu od reszty biesiadników, zaczął mówić:

– Nie wiem, co mi strzeliło do łba, ale już się zgodziłem, więc teraz muszę iść, bo jakże… Marta, posłuchaj! Byłaś zawsze dla mnie jak córka… Wiesz przecież… – mówił urywanymi zdaniami. – Obiecuję ci, że to ostatni raz. Możesz mi wierzyć! – ciągnął dalej. Przyrzekałem sobie sam nie jeden raz, ale… Po raz pierwszy przysięgam tobie. Od jutra nie tknę wódki, ani piwa. Dość! Marta! Wierzysz mi! – prawie krzyknął.

– Oj, wujku, wujku, chyba tak… Mam nadzieję, że mówisz prawdę… Chcę ci wierzyć – niepewnie powiedziała dziewczyna.

– To uwierz! Tobie nie rzucałbym słów na wiatr. Zanim przyszłaś – ciągnął – myślałem o tobie, swoim życiu, żonie, dziecku, spojrzałem wstecz… i – prawie się jąkał – nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. Mam dość!

– Musisz skończyć z tym, burdami, rozróbami, bo… inaczej, źle się to dla ciebie skończy. I tak miałeś dużo szczęścia…

– Szczęścia? – przerwał jej. – Co to za szczęście? – powiedział z goryczą.

– Wiesz, że nie o tym mówię.

– Wiem, Marta. Wiem. Przepraszam cię. Wiesz! Chciałbym jeszcze zatańczyć na twoim weselu…

– Wujku – powiedziała zawstydzona.

– Może i ja poznam jakąś wdówkę, ożenię się drugi raz. Ale przede wszystkim chciałbym, żeby tobie się udało, żebyś była szczęśliwa.

Długo milczeli oboje; wreszcie Kazimierz przemówił:

– Idź teraz do siebie! Porozmawiamy jeszcze jutro, jak będę trzeźwy. Załatwię tylko szybko ten głupi zakład i wracam do domu.

Marta spojrzała na Kazimierza i powiedziała: – Idę, uważaj na siebie, mam złe przeczucie.

– Nie martw się, będzie dobrze. Rano dokończymy naszą rozmowę.

– Pa, wujku.

– Pa, Marta.

Kazimierz wrócił do stołu, ale nie siadł.

– To czas na mnie, przyjaciele – powiedział. – Załatwię sprawę z tym zakładem i zaraz wracam.

– Wiwat, Kazimierz! – ryknęli Mietek, Ojciec i Kartofel. Tylko Protazy milczał i drapiąc się po brodzie, nad czymś głęboko się zamyślił.

– Kaziu, to głupi zakład, nie musisz wcale iść – odwodził go Protazy.

– Jak to, zakład jest, musi iść! – zapeszyła się reszta ferajny.

– Skoro żeście tacy mądrzy, to idźcie sami.

– Głupi, nie głupi, słowo się rzekło – stwierdził Kazimierz.

– Jak chcesz – zrezygnował Protazy.

Kazimierz chwycił szklankę z wódką i pociągnął spory łyk. Odstawił ją z łoskotem, chwycił płaszcz i szalik, i wyszedł.

Kiedy znalazł się za drzwiami, w duchu przyznał rację i przyjacielowi, i Marcie. Głupi jestem jak but, niczego się nie nauczyłem przez te lata, wręcz przeciwnie z wiekiem idiocieje. Marta dobrze powiedziała, że źle to się musi dla mnie skończyć. Muszę przestać. To zresztą już postanowione. Trzeba dalej normalnie żyć, naprawić to, co można jeszcze naprawić. Choćby ze względu na Martę, ale też ze względu na siebie samego, na pamięć Agaty.

Tak rozmyślając, szedł ulicami Kruszwicy, rzucając długi, błądzący po ścianach i bruku cień. Gdzieniegdzie paliły się w oknach lampy, bądź świece. Uliczne latarnie igrały światłem. Wzeszedł księżyc, pojawiło się kilka gwiazd. Powoli opuszczał miasteczko i zbliżał się do położonego niedaleko od niego cmentarza. Wreszcie dotarł. Otworzył bramę, która straszliwie zgrzytnęła i wszedł na teren miejsca wiecznego spoczynku mieszkańców Kruszwicy.

***

Spojrzał jeszcze raz na księżyc, który zaczęły przesłaniać chmury. Noc ciemniała. – Cholera, nic nie widać! – mruknął. – Mogłem wziąć latarnię. Co by tu wziąć na dowód – pomyślał. – Do diabła! – znowu zaklął. I kierowany jakimś dziwnym odczuciem chwycił pierwszy przedmiot, jaki wymacał w ciemności rękoma – wyrwał drewniany krzyż. Wyszedł lekko. – Grób musi być świeży – dotarło do niego. Zarzucił go na plecy i ruszył w stronę wyjścia. Wtedy usłyszał dziki śmiech. – Chyba puszczają mi nerwy, duchów przecież nie ma – przeszło mu przez głowę. Za cmentarną bramą przyspieszył kroku. – No i po strachu! – odsapnął. Wkrótce otwierał drzwi do gospody.

– O, Kaziu, jesteś! – przywitali go.

– Ano jestem! Wódki – krzyknął.

– Co tam przyniosłeś? Pokaż! – zaciekawił się Kartofel.

Wtedy Kazimierz spojrzał po raz pierwszy na swe trofeum w pełnym świetle i aż go zmroziło. Na tabliczce przybitej do krzyża odczytał: Helena Kowalówna. Chwycił szklankę wódki i łyknął spory łyk. Odkaszlnął i robiąc dobrą minę do złej gry, stwierdził: – Mamy do siebie szczęście, co?

– Kartofel z Mietkiem wybuchnęli śmiechem. – Chyba tak – zgodnie przytaknęli.

– I co masz teraz zamiar zrobić? – zapytał Protazy.

– Odniosę z powrotem. Dość się ode mnie nacierpiała za życia – rzekł zamyślony. – Aha! Dajcie jakieś światło! Ciemno jest jak diabli!

– Słusznie – stwierdził przyjaciel. Niewiadomo tylko czemu przytakiwał, czy odniesieniu krzyża, czy zabraniu ze sobą oświetlenia.

Kazimierz jeszcze raz pociągnął porządny łyk wódki, wziął jedną z latarni stojących na stole, pod pachą umieścił krzyż i powiedział: – No to idę. A wy szykujcie pieniądze. Zaraz wracam.

Kiedy zatrzasnął drzwi gospody, zrobiło mu się nieswojo. Jeszcze bardziej niewyraźnie poczuł się, gdy ponownie stanął przed cmentarną furtą; znowu zaskrzypiała kiedy ją otwierał. Ciemność zdawała się gęstnieć, wzmagał się wiatr. Skierował się następnie w stronę grobu czarownicy. Odszukanie go przyszło mu z niesłychaną łatwością, jakby ktoś niecierpliwy chciał, żeby go szybko odnalazł. Stanąwszy tam, po raz drugi usłyszał śmiech. Za dużo dziś wypiłem – pomyślał. Postawił latarnię na ziemi, chwycił oburącz krzyż, podniósł go do góry i mocno wbił w ziemię, mniej więcej w to samo miejsce. Chmury całkowicie przykryły księżyc. Powiał mocny wiatr i przewrócił latarnię, gasząc ją. – Cholera! – zaklął. – Nic mi dzisiaj nie wychodzi.

Gdy już odchodził, poczuł, że ktoś chwycił go za szyję. Zaczął się dusić. Próbował po omacku w ciemnościach odszukać przeciwnika, ale natrafił tylko na pustkę. Kto to? Do diabła! – myśl jak błyskawica przeleciała przez jego mózg. Zaczął opętańczo walczyć. Pomimo że użył całej swojej niemałej przecież siły, dalej nie mógł uwolnić się z uścisku. Walczył desperacko. Jednak im bardziej chciał się uwolnić, tym bardziej uścisk się zacieśniał. – Kto to może być – pomyślał. Komu tak zalazłem za skórę, że na mnie dybie? Poczuł, że słabnie z minutę na minutę, język wychodzi mu na wierzch, a oczy niemal z orbit. Kurczowo zaciskał pięści. I wtedy trzeci raz usłyszał obłąkańczy śmiech. Rozpoznał głos. Helena! – chciał krzyknąć, ale z jego gardła wydobył się tylko charkot. Po raz pierwszy w życiu zaczął się bać. Przed zamglonymi już oczyma stanęła mu czarownica, przypomniał sobie całe wyrządzone jej zło. I w tej chwili usłyszał wyraźnie ostatnie do niego skierowane słowa kobiety: „Żebyś przepadł na wieki, żebyś zgnił za życia, zbóju, morderco! Zobaczysz, zemszczę się, choćby zza grobu!”.

Wiatr ciągle nabierał na sile, zaczął padać deszcz, szumiały liście targane przez wiatr. W ciemności rozległ się głos puszczyka, do swojej nory przemykała się uciekająca przed deszczem polna mysz, wysoko na drzewie zamiauczał obserwujący wszystko kot. Ale Kazimierz nic nie słyszał poza tryumfalnym, opętańczym śmiechem Heleny, który głuszył wszystkie inne dźwięki.

***

Tymczasem w gospodzie „Pod czerwonym bykiem” towarzystwo dalej wesoło się bawiło. Kozik ciągle chrapał na ławie, Kartofel zaczął kiwać się przy stole, ledwie utrzymując równowagę, Ojciec bełkotał sam do siebie, a Protazy miał zamglony wzrok. Poza nimi nikogo już nie było. Oberżysta zniecierpliwiony krążył przy kontuarze, nie śmiał jednak wyprosić swych ostatnich gości, zresztą od dawien dawna panował tutaj zwyczaj, że gospoda czynna jest dopóty, dopóki ostatni gość jej nie opuści.

Marta nie mogła zasnąć tej nocy zaniepokojona o Kazimierza i co jakiś czas schodziła ze swojej sypialni, która mieściła się dokładnie nad główną salą gospody.

– Długo nie wraca – powiedziała za którymś razem do Protazego.

– Nie martw się, może gdzieś przysnął po drodze albo poszedł do domu – odpowiedział, chociaż sam był zdenerwowany z powodu przedłużającej się nieobecności przyjaciela.

– Chyba sam w to nie wierzysz – rzekła Marta.

– No, może do domu to nie wrócił, zaszedłby tutaj, ale pewnie gdzieś śpi.

– Chodźmy go poszukać.

– To nic nie da. Jest ciemno, nic nie zdziałamy. Możemy minąć się po drodze.

Marta tupnęła nogą i powiedziała z pretensją w głosie: – To co, mamy tu siedzieć i nic nie robić!

– A co możemy teraz po ciemku zdziałać? – odpowiedział jej pytaniem.

– Nie wiem! – krzyknęła – Ale bezczynne siedzenie tu na pewno nic nie da.

– Uspokój się, dziewczyno! Jak słońce wzejdzie, pójdziemy go poszukać.

Marta wróciła do sypialni. Nie mogła znaleźć sobie miejsca. Długo chodziła po pokoju z miejsca na miejsce. Co się mogło stać – myślała. – Przecież już powinien dawno wrócić. Od początku miałam złe przeczucia. Mówiłam mu, żeby nie szedł, ale mnie nie posłuchał. Gdzie on teraz jest? Czy nic mu się nie stało. Muszę coś zrobić! Tylko co? 

Złowiła jednym uchem ciche pukanie.

– Marta, Marta, nie śpisz – rozległ się głos matki.

– Nie! Wejdź, mamo.

– Ja też nie mogę spać. Boli mnie głowa. Usłyszałam, jak miotasz się po pokoju, podłoga tak strasznie piszczy,  i…

– Dzisiaj nie usnę. Boże! Kiedy nadejdzie ranek! Chyba oszaleję!

Kobieta weszła i przytuliła córkę. Marta wtuliła się w pierś matki i cicho załkała.

– Co się dzieje, Martuś?

– Mamo, boję się!

– Czego, kochanie?

– Wujek nie wraca.

– A gdzie go licho znowu poniosło?

– Poszedł na cmentarz.

– Co? A po co on tam polazł?

Dziewczyna uwolniła się z objęć matki i odpowiedziała: – Założyli się, że…

– No? Mów! Jestem przecież twoją matką.

– …że pójdzie tam nocą i… i przyniesie na to dowód. Przyniesie jakiś fant… I przyniósł… Tylko że to był krzyż Heleny Kowalówny… I z powrotem tam…

– Mów po woli, bo tak do niczego nie dojdziemy – przerwała jej matka.

Marta zebrała się w sobie. Odetchnęła głęboko, wzięła głęboki oddech i kontynuowała przerwany wątek: – Poszedł tam z powrotem, żeby go odnieść na miejsce…

– No i dobrze!

– Ale to był jakieś trzy godziny temu. Mamo, powinien już dawno wrócić – krzyknęła. – Protazy chce iść dopiero z rana. Ja oszaleję, mamo, do tego czasu!

Jagoda przez chwilę trawiła to, co usłyszała od córki. Gruba bruzda przecięła jej policzek.

– A niech go piekło pochłonie! Po śmierci córki, a potem żony zwariował – stwierdziła.

– A dziwisz się mu! – Marta prawie krzyknęła. W jej głosie słychać było rozgoryczenie, złość na matkę, ale i zrozumienie dla bólu Kazimierza.

– Marta, to człowiek przeklęty! Kiedy to wreszcie zrozumiesz!

– Dla mnie był zawsze jak ojciec.

– Może dla ciebie. A dla innych?

– A co mnie obchodzą inni? – odpowiedziała pytaniem dziewczyna.

– Marta! Pamiętasz, co zrobił Helenie?

– Opowiadał mi. Żałował tego. Dzisiaj powiedział mi, że od jutra przestaję pić.

– I ty mu uwierzyłaś!?

– Nie wiem, mamo, chyba tak

– Córcia, on już się nie zmieni!

– Wiem. To człowiek przeklęty – rzekła z goryczą i podeszła do okna. Otworzyła je i

wyjrzała na zewnątrz. – Przestało padać. Niebo jest pełne gwiazd – mówiła jakby do siebie. – Jaka dzisiaj piękna noc.

Jagoda podeszła do córki i położyła jej rękę na ramieniu. – Marta, połóż się chociaż na chwilę, obudzę cię. Protazy ma racje, trzeba czekać do rana.

Marta nie odpowiedziała, ani nie odwróciła się w stronę matki.

– Jaka piękna noc. Wyczuwam coś złego. Jaka piękna noc, mamo.

Jagoda ze łzami w oczach wyszła po cichu. Nie wiedziała jak pomóc córce, chociaż bardzo kochała swoją jedynaczkę.

Marta dalej krążyła po pokoju. W końcu niebo na horyzoncie zaróżowiło się. Słońce najpierw nieśmiało, potem z coraz większą pewnością siebie pokazywało swą czerwono–krwistą twarz. Nadchodził piękny jesienny dzień.

 ***

Marta zbiegła schodami na dół.

– Protazy, Protazy! – krzyczała już z góry – Jest ranek! Idziemy!

Protazy, Mietek, Ojciec i Kartofel spali w pozycji siedzącej oparci głowami i ramionami o blat stołu, a Kozik dalej chrapał w kącie na ławie.

– Protazy! Protazy, wstawaj! – krzyknęła mu do ucha.

– Co!? Podniósł głowę i powiedział: – Cholernie łeb mnie boli.

– Kto się tak drze, do diaska? Pospać nie dadzą – rzekł Mietek. – A to ty, Marta. – Co się stało, że się tak wydzierasz z samego rana?

– Jak to co? Mieliśmy iść szukać Kazimierza.

Kartofel również został zbudzony krzykami dziewczyny. – Łeb mi pęka – pożalił się. – Napiłbym się wody – poprosił.

– Zaraz przyniosę – powiedziała Marta. – A wy szykujcie się.

Ojciec otworzył oczy, przetarł je i szeroko ziewnął. Tylko Kozik nie przejmował się wrzaskami Marty i dalej spał w najlepsze.

Protazy podszedł do niego i ryknął – Wstawaj, Kozik!

– Co? Co się stało? – pytał zdezorientowany.

– Idziemy szukać Kazia. Podrapał się po głowie. – A prawda, ty nic nie wiesz – przypomniał sobie.  – Pamiętasz wczorajszą noc?

– No, nie bardzo – odpowiedział zawstydzony.

– Miałeś iść na cmentarz o północy. Zakład zrobiliśmy. Dowód miałeś przynieść. Ale się spiłeś jak świnia i Kaziu poszedł. I jeszcze do tej pory nie wrócił.– wyjaśniał.

– O, cholera! Co się mogło stać? – zainteresował się.

– Nie wiem. Pewnie gdzieś usnął po drodze.

W tym momencie z pełnym dzbankiem wody weszła Marta.

***

W godzinę później szli cmentarną aleją: na przedzie Marta z Protazym, z tyłu pozostali. Pożółkłe liście drzew wyścielały im drogę, wiatr, czasami w postaci jakby małych trąb powietrznych, wirował tymi oznakami jesieni, unosząc je, by za chwilę rzucić je w innym miejscu. Maszerowali już dosyć długo, bo czasami zbaczali w boczne uliczki, rozglądając się za Kazimierzem. Nie dane im jednak było go odnaleźć. Kierowali się teraz w stronę grobu Heleny.

– Daleko jeszcze? – zapytał Protazy dziewczynę.

– Zaraz będziemy na miejscu – odpowiedziała. – O, tu skręcamy!

I rzeczywiście kilka sekund później Marta oznajmiła:

– O, już widać grób czarownicy!

Kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, widok jaki stanął przed ich oczami, zmroził krew w ich żyłach. Przystanęli i zdumieni wpatrywali się przed siebie. Pod Martą ugięły się kolana, Protazy zdjął kapelusz z głowy i cicho westchnął, Mietek rozdziawił usta, Kartofel wybałuszył oczy, Ojciec ściągnął brwi, jakby nie wierzył w to, co zobaczył, a Kozik zbladł jakby cała krew odpłynęła z jego twarzy.

– Skończył, jak żył – oznajmił Kartofel, wycierając nos rękawem płaszcza.

– Zamknij gębę! – uciszył go Protazy. – Patrz, byś sam tak nie skończył!

– Boże! Co to ma znaczyć? – szepnęła Marta.

I rzeczywiście widok mógł przyprawić chorego na serce o zawał. W pierwszej chwili pomyśleli, że Kazimierz zrywa się do biegu, w podobnej bowiem pozie się znajdował. Ręce miał zaciśnięte i wyciągnięte przed siebie, jakby przed kimś lub przed czymś uciekał, twarz przybrała barwę sino-bladą, oczy wychodziły niemal z orbit, a nienaturalnie długi język zwisał na brodzie. Cała jego postać wychylona była do przodu, a podtrzymywał ją szal, którego jeden koniec okręcony był wokół szyi mężczyzny, a drugi przyszpilał (niczym wielki gwóźdź) krzyż do ziemi.

Czarny kot na pobliskim drzewie z ciekawością obserwował przybyłych. Po czym powoli zsunął się z gałęzi, błysnął czerwonymi oczyma i zniknął pomiędzy grobami. Słońce dalej pięknie świeciło.

Tylko Marta uroniła kilka łez.

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem z zainteresowaniem. Sporo błędów. Jednak opowiadanie ciekawe. Pozdrawiam.

Dziękuję. Również pozdrawiam.

Hej. Wiarygodna kreacja bohaterów, ciekawy wątek, naturalne dialogi i trochę błędów. Przeczytałam z zainteresowaniem. Taka typowa, polska cmentarna historia. Babcia opowiadała mi takie, mam do nich słabość, pozdrawiam.

Moja babcia także opowiadała takie historie, stąd wątek krzyża i szalika, reszta jest moim pomysłem. Cieszy mnie, że piszesz, iż dialogi są naturalne. To moje trzecie skończone opowiadanie, a pamiętam, że wcześniej “zarzucano” mi ich sztuczność.

Na koniec miałbym prośbę: jeżeli ktoś czuję się na siłach wskazać mi błędy, to będę wdzięczny. Na pewno mam problemy z interpunkcją, reszta… myślę, że nie robię strasznych błędów ortograficznych, ale… człowiek w pewnym momencie traci dystans itp. i zaczyna popełniać błędy, których nie jest wstanie wyłapać {nawet literówki}. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Jestem po prostu zmęczony tekstem.

Z góry dziękuję. Pozdrawiam.

Autorze.

Od dokładnego pokazywania błędów są tutaj członkowie Loży. Czekaj cierpliwie. Pozdrawiam.

Aha! Jestem tu nowy, więc nie wiedziałem. Dziękuję.

Z przykrością to piszę, ale opowiadanie niespecjalnie mi się podoba. Jest dość naiwne i przewidywalne. Przypomina historie o duchach, którymi młodsza młodzież straszy się przy biwakowym ognisku.

Wydaje mi się, że Autor, aby umotywować, iż to opowieść dla dorosłych, zakropił ją sporą dawką alkoholu, dodał kowala moczymordę, staczającego się po śmierci bliskich, a wszystko okrasił przekleństwem Heleny, by jakoś umotywować śmierć Kazimierza i przy okazji wprowadzić nieco czegoś nadprzyrodzonego.

Opowiadania, niestety, nie czytało mi się najlepiej. Głównie z powodu wielu źle skonstruowanych zdań, których sens nie pokrywa się z tym, co Autor miał nadzieję powiedzieć. Dodatkowa trudność, to powtórzenia, nadużywanie zaimków i fatalnie zapisane dialogi. Proponuję zajrzeć tutaj: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Ciekawi mnie, w jakich czasach została umiejscowiona akcja Strachu. Z jednej strony karczma oświetlona świeczkami, z drugiej strony morderczy, kilkumetrowy szalik…

 

Gdy mała i duża wska­zów­ka ze­ga­ra do­bie­gły cyfry dwa­na­ście…Gdy mała i duża wska­zów­ka ze­ga­ra do­bie­gły liczby dwa­na­ście

 

Gdzieś bli­sko zawył pies, ci­chym lotem prze­mknął się nad jego głową nie­to­perz, potem drugi, trze­ci… – …ci­chym lotem prze­mknął nad jego głową nie­to­perz

Czy nietoperze przemykały nad głową wyjącego psa?

 

Męż­czy­zna szedł polną drogą, za­głę­bia­jąc się nie­mal po ko­la­na w bło­cie. – Skoro błoto było tak głębokie, mężczyzna raczej brnął/ przedzierał się/ człapał. ;-)

 

Dwa razy w ty­go­dniu uda­wał się tą drogą do od­da­lo­nej o ja­kieś dwa, trzy ki­lo­me­try Krusz­wi­cy – Czy Kruszwica zmieniała położenie i raz była oddalona dwa, a innym razem trzy kilometry? ;-)

 

…by topić swe smut­ki, żale w al­ko­ho­lu wraz z nie­licz­ny­mi przy­ja­ciół­mi jacy mu po­zo­sta­li – lo­kal­ny­mi obi­bo­ka­mi i nic­po­nia­mi. – Dlaczego, wraz ze smutkami, topił nielicznych przyjaciół? ;-)

Proponuję: by, wraz z miejscowymi obi­bo­ka­mi i nic­po­nia­mi – nie­licz­ny­mi przy­ja­ciół­mi, którzy mu po­zo­sta­li, topić w alkoholu smut­ki i żale.

 

La­tar­nie ni­kłym świa­tłem roz­świe­tla­ły ka­mie­ni­ce i bru­ko­wa­ne ulicz­ki… – Wolałabym: La­tar­nie ni­kłym świa­tłem roz­jaśniały ka­mie­ni­ce i bru­ko­wa­ne ulicz­ki

 

…bru­ko­wa­ne ulicz­ki, na któ­rych za­le­ga­ły wciąż po wczo­raj­szej ule­wie ka­łu­że i masy błota. – Wolałabym: …bru­ko­wa­ne ulicz­ki, na któ­rych, po wczo­raj­szej ule­wie, wciąż stały ka­łu­że i zalegały masy błota.

 

Sta­nął wresz­cie u celu swej krót­kiej po­dró­ży. Dę­bo­we, dwu­skrzy­dło­we drzwi bro­ni­ły do­stę­pu do jej wnę­trza. – Czy drzwi broniły dostępu do wnętrza krótkiej podróży? ;-)

 

Nad nimi wi­siał przy­mo­co­wa­ny gru­by­mi gwoźdź­mi, rów­nież z dę­bo­we­go drew­na, szyld. – Gwoździe z dębowego drewna??? ;-)

 

…do­pó­ki nie do­wie­dział się, że au­to­rem ry­sun­ku jest „jego” Marta. – Piszesz, że byk był namalowany, więc: …do­pó­ki nie do­wie­dział się, że au­to­rem malunku/ obrazka jest „jego” Marta.

 

Na­zy­wa­no go poza ple­ca­mi: głup­kiem. – Czy to znaczy, że pleców tak nie nazywano? ;-)

Może: Za plecami nazywano go głupkiem.

 

Boże Cze­muś mi ją ode­brał…Boże, cze­muś mi ją ode­brał

 

Ogo­lił się, wy­ką­pał, ubrał od­święt­ne ubra­nie… – W co, ewentualnie czym, ubrał ubranie???

Ubrania się nie ubiera!!! Ubranie można np. włożyć, założyć, przywdziać, ubrać się w nie, odziać się w nie, ale nigdy, przenigdy, nie można ubrać ubrania!!!

Za ubranie ubrania, kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, twarzą do ściany i z rękami w górze! ;-)

 

Cze­kał do za­cho­du słoń­ca (może żeby ukryć wstyd?). – Dlaczego nawiasy są wytłuszczone?

Ten błąd powtarza się kilkakrotnie w dalszy ciągu opowiadania.

 

Ko­bie­ta miała tego typu „urodę i ubie­ra­ła się w taki spo­sób, że trud­no było oce­nić jej wiek. – Nie zamknąłeś cudzysłowu.

 

Mogła mięć pięć­dzie­siąt, jak rów­nież osiem­dzie­siąt lat. – Literówka.

 

Na po­sta­no­wie­niu się jed­nak skoń­czy­ło. – W jaki sposób można postanowić się?

Może: Skończyło się jednak na postanowieniu.

 

Miał iść sam o pół­no­cy na cmen­tarz i przy­nie­sie ja­kieś tro­feum …Miał iść sam o pół­no­cy na cmen­tarz i przy­nie­ść ja­kieś tro­feum/ dowód

 

Ale ja pójdę! – grzmot­nął pię­ścią w stół, aż ława za­trzesz­cza­ła Ka­zi­mierz. – Czy to znaczy, że ława, trzeszczącym trzaskiem powiedziała: Kazimierz?

Pewnie miało być: Ale ja pójdę! – Kazimierz grzmot­nął pię­ścią w stół, aż ława za­trzesz­cza­ła.

 

Głupi je­stem jak but, ni­cze­go się nie na­uczy­łem przez te lata, wręcz prze­ciw­nie z wie­kiem idio­cie­je.Głupi je­stem jak but, ni­cze­go się nie na­uczy­łem przez te lata, wręcz prze­ciw­nie, z wie­kiem idio­cie­ję.

 

Grób musi być świe­ży – do­tar­ło do niego. Za­rzu­cił go na plecy i ru­szył w stro­nę wyj­ścia. – Zarzucił grób na plecy?! ;-)

 

Chwy­cił szklan­kę wódki i łyk­nął spory łyk. – Powtórzenie.

Może: Chwy­cił szklan­kę wódki i łyk­nął spory haust. Lub: Chwy­cił szklan­kę wódki i wypił spory łyk.

 

Nie­wia­do­mo tylko czemu przy­ta­ki­wał…Nie­ wia­do­mo tylko, czemu przy­ta­ki­wał

 

Ka­zi­mierz jesz­cze raz po­cią­gnął po­rząd­ny łyk wódki, wziął jedną z la­tar­ni sto­ją­cych na stole – Skąd nagle na stole kilka latarni, skoro wcześniej napisałeś: Kilka za­le­d­wie świec nie mogło roz­ja­śnić sali i gdyby nie bu­zu­ją­cy w ko­min­ku ogień, by­ło­by pra­wie ciem­no.

 

Wiatr cią­gle na­bie­rał na sile, za­czął padać deszcz, szu­mia­ły li­ście tar­ga­ne przez wiatr. – Może: Wiatr cią­gle przybierał na sile, za­czął padać deszcz, szu­mia­ły li­ście tar­ga­ne podmuchami.

 

Mów po woli, bo tak do ni­cze­go nie doj­dzie­my – prze­rwa­ła jej matka.Mów powoli, bo tak do ni­cze­go nie doj­dzie­my – prze­rwa­ła jej matka.

 

Ode­tchnę­ła głę­bo­ko, wzię­ła głę­bo­ki od­dech i kon­ty­nu­owa­ła prze­rwa­ny wątek… – Oddech, to wdech i wydech. Można głęboko odetchnąć, można głęboko nabrać powietrza ale nie można wziąć głębokiego oddechu.

Proponuje: Odetchnęła głęboko i kontynuowała

 

Ale to był ja­kieś trzy go­dzi­ny temu.– Literówka.

 

Słoń­ce naj­pierw nie­śmia­ło, potem z coraz więk­szą pew­no­ścią sie­bie po­ka­zy­wa­ło swą czer­wo­no–krwi­stą twarz.Słoń­ce, naj­pierw nie­śmia­ło, potem z coraz więk­szą pew­no­ścią sie­bie, po­ka­zy­wa­ło czer­wo­no-krwi­stą twarz.

 

Marta zbie­gła scho­da­mi na dół. – Skoro zbiegła, to wiadomo, że na dół. Nie można zbiec na górę.

Wystarczy: Marta zbie­gła po scho­da­ch.

 

Idzie­my szu­kać Kazia. Po­dra­pał się po gło­wie. – Skąd wiedzieli, ze Kazio podrapał sobie głowę? ;-)

 

…uno­sząc je, by za chwi­lę rzu­cić je w innym miej­scu. – Drugi zaimek zbędny.

 

Ma­sze­ro­wa­li już dosyć długo, bo cza­sa­mi zba­cza­li w bocz­ne ulicz­kiMa­sze­ro­wa­li już dosyć długo, bo cza­sa­mi skręcali w bocz­ne alejki

 

Kiedy zbli­ży­li się jesz­cze bar­dziej, widok jaki sta­nął przed ich ocza­mi, zmro­ził krew w ich ży­łach. – Wyobraziłam sobie, że widok siedział, a kiedy się zbliżyli, stanął. ;-)

Proponuje: Kiedy zbli­ży­li się jesz­cze bar­dziej, ujrzeli widok, który zmro­ził im krew w ży­łach.

 

Cała jego po­stać wy­chy­lo­na była do przo­du, a pod­trzy­my­wał ją szal, któ­re­go jeden ko­niec okrę­co­ny był wokół szyi męż­czy­zny, a drugi przy­szpi­lał (ni­czym wiel­ki gwóźdź) krzyż do ziemi. – W jaki sposób szal, niby wielki gwóźdź, przyszpilał krzyż do ziemi? ;-)

Osobiście uważam, że Kazimierz, pijany i uduszony, powinien się przewrócić.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, no, autorze, mam nadzieję, że teraz jesteś zadowolony. Pozdrawiam roześmiany.

Bobx46 – „Od dokładnego pokazywania błędów są tutaj członkowie Loży”. – Tym zdaniem zostałeś wprowadzony w błąd. Obowiązkiem członków Loży jest bowiem czytanie i komentowanie opowiadań, szczególnie tych, które zostały dodane w dni ich dyżurów. Żaden członek Loży nie jest „Od dokładnego pokazywania błędów. Jeżeli to robi, czyni to tylko i wyłącznie z własnej i nieprzymuszonej woli. ;-)

 

Przykre, że nie wiedzą tego długoletni użytkownicy naszego portalu. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Autorze.

Osobiście uważam, że Twoje opowiadanie, biorąc pod uwagę brak doświadczenia, jest zupełnie niezłe. Osoby występujące w opowiadaniu są według mnie wiarygodne psychologicznie. Fabuła jest moim zdaniem poprowadzona ciekawie i realistycznie. Mimo mankamentów czytało mi się dobrze. Zachęcam do dalszego pisania i pracy nad literackim warsztatem. Pozdrawiam życzliwie.

Włosy stanęły mi dęba! Sporo błędów logicznych. Dziękuję za trud. Zdaję się, że poszedłem na żywioł. Udostępniam swoje teksty, żeby się czegoś nauczyć. Nie zgadzam się z Tobą, Regulatorzy co do końcowej sceny, horror rządzi się swoimi prawami {zjawiska paranormalne – i tak należy to traktować}. Czas akcji jest nieokreślony {na pewno dzieje się w przeszłości}, więc nie widzę sprzeczności jeżeli chodzi o szalik. Dziękuję, Ryszardzie za miłe słowa. Pozdrawiam wszystkich i zapewniam, że wszystkie uwagi traktuję poważnie.

Bobixie46, jeśli pomogłam, bardzo się cieszę.

Żywioły można opanować i ujarzmić. Jeśli chcesz pisać, będziesz to robić. Z każdym opowiadaniem coraz lepiej. Bardzo Ci tego życzę. ;-)

 

Doskonale wiem, jakimi prawami rządzi się horror, dlatego mnie Twoja opowieść nie przestraszyła. Ani jednym fragmentem.

Dość naciągany  wydaje mi się pomysł, żeby czterdziestoletni mężczyzna lazł nocą na cmentarz, aby w ten sposób udowodnić kamratom, jaki jest dzielny i nieustraszony. Toż to zachowanie godne podrostka, pragnącego przekonać podobnych sobie gołowąsów, że jest odważniejszy od nich.

Mówisz, że rzecz dzieje się w przeszłości. Tak też się domyślałam, dlatego dziwi mnie wiejski kowal, ubrany w płaszcz i kilkumetrowy czerwony szal. Na wsi tak się nie ubierano.

Nadal nie kupuję martwego kowala, który, dzięki szalowi, kilkanaście godzin stał na własnych nogach i nie przewrócił się.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

OK., Regulatorzy. Jak wcześniej napisałem szalik, krzyż i sam zakład są z gawędy mojej babci. Rzecz ponoć działa się przed  wojną. Ile w niej prawdy? Nie wiem. W czasach, gdy nie było telewizji, zbierano się wieczorami na wsiach u jednego z gospodarzy i straszono się takimi historyjkami. Pewnie są one naiwne, ale – moim zdaniem – mają swój urok. Próbowałem w swoim opowiadaniu oddać atmosferę tych opowieści. Czy w bajce {tak to chyba powinno się odbierać} mojej babci występował płaszcz, i czy mężczyzna miał czterdzieści lat? Nie pamiętam. Na pewno nosił długi szal, którego jeden z końców został przyciśnięty do ziemi przez krzyż. Mężczyzna dostał zawału i zmarł. Z tego, co twierdziła moja babcia nie wszyscy mieli wtedy światło na wsiach. Nie jest moim zamiarem przekonywanie Ciebie, ani nikogo innego do tego “nieszczęsnego” szalika. Dla mnie  była to zabawa z pisaniem oraz zdobywanie, czy też próba zdobywania warsztatu. Oczywiście bronię tylko samego szalika. Jeszcze raz dziękuję.

Nowa Fantastyka