- Opowiadanie: zapomnialemhasla - Laboratorium

Laboratorium

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Laboratorium

Szef nasz, jedynowładca Laboratorium, nie przypominał na każdym kroku, że jest Szefem, nie wymagał specjalnego tytułowania ani traktowania, wiedząc z niezachwianą pewnością, że Szefostwo jego nie podlega dyskusji ani wątpliwościom, nawet poleceń zbyt często nie wydawał, ograniczając się do cotygodniowego zatwierdzania Planu Pracy; podkreślał jednak swoją pozycję sposobami dyskretniejszymi, nie dla samego zresztą potwierdzenia, ile dla własnej rozrywki, przerwania nudy, o którą mocno go podejrzewaliśmy. Szef pracował w tym biznesie najdłużej z nas, zapewne od samego początku, toteż jego entuzjazm miał prawo wyparować, praca spowszednieć, pracownicy opatrzyć się, czego efektem musiały być drobne niestandardowości, odejścia od ścisłych procedur, którymi raczył starszych członków zespołu i dręczył młodszych. A pracę mieliśmy odpowiedzialną, precyzyjną, stresującą nawet wytrawnych rutyniarzy, nużącą jedynie Szefa, może trochę tych naprawdę najstarszych, pamiętających czasy, kiedy siwizna nie kładła się na tych okolicach jego głowy, na których miała jeszcze techniczne możliwości się kłaść, a powiedzieć trzeba, że ówcześnie okolice te zajmowały znacznie więcej miejsca. A i procedury obowiązywały nas ścisłe, dokładne, przewidujące wiele, ale i praktyczne, możliwe do opanowania przez Zespół, i właśnie ta praktyczność, implikując niedoskonałą szczegółowość, pozwalała Szefowi na jego drobne rozrywki, w zasadzie niestanowiące odejścia od Regulaminu, raczej wariację na jego temat, niestandardowe podejście do sensu w nim zawartego. Szef całkiem nieźle znał się na Regulaminie, wszak sam go kiedyś, dawno temu, napisał.

Plan Pracy pojawiał się na ścianie w każdy piątek około południa tak, by każdy miał czas zapoznać się z nim do poniedziałku, kiedy to wchodził w życie i obowiązywał do kolejnej niedzieli, określając ogólne działania Laboratorium. Ustalanie szczegółów leżało w gestii Szefa i Koordynatorów, a ponieważ Szef ufał swoim Koordynatorom, to przeważnie do nich; wyjątek stanowiły sprawy zaznaczone w Planie jako bezpośrednio podlegające Szefowi, których on sam w różnym stopniu doglądał, sugerował rozwiązania, dbał o realizację od początku do końca, nierzadko pracując wespół z szeregowymi technikami przy dopracowywaniu detali. Takie zadania należały jednak do mniejszości, zapewne dlatego, że nawet Szef nie potrafił się rozdwajać i nie mógł pracować nad kilkoma projektami, pilotować reszty i zabezpieczać całości funkcjonowania Laboratorium jednocześnie, ale takie właśnie zadania zapamiętywaliśmy najlepiej, bo w nich głównie ujawniało się niestandardowe szefowskie podejście przyprawiające techników o ból głowy i przezsenne wrzaski przerażenia.

Mieliśmy właśnie piątkowe popołudnie, w perspektywie dwa wolne dni, bo chociaż Laboratorium nigdy nie przestawało pracować, to w weekendy pracowało na zmniejszonych obrotach, obsadzone okrojonym składem i ja akurat zaliczałem się w tamtych dniach do okroiny. Wlepiałem wzrok w Plan, zobaczyłem go wróciwszy z Finalizacji, zerknąłem pobieżnie, zorientowałem się w treści po chwili, wróciłem do czarnych literek na żółtawym tle z mieszaniną zaskoczenia, irytacji i przekonania o kompletnym odfrunięciu Szefa, przeczytałem dwa razy i literowałem trzeci. Na tym zastał mnie Szef, zakradł się niezauważony mimo zwalistej postury, pewnie napawając się miną wiszącą na mojej twarzy, głupią i śmieszną i jeszcze napiętą naraz, chrząknął po jakimś czasie, podskoczyłem. Nie umiem panować nad mimiką, jednak nie znaczy to, że jestem na nią ślepy i jej nieświadomy; czuję, kiedy wyglądam śmiesznie, toteż rozbawienia Szefa świadom byłem zanim spojrzałem w jego twarz, facjatę uśmiechniętą z dziecinną właściwie satysfakcją; powziąłbym podejrzenie, że Plan jest wygłupem, głupim dowcipem, gdybym nie wiedział z całą pewnością, że Szef Plan może i wykorzystywać do drobnych żarcików, jednak wprowadzanie go w życie traktuje nad wyraz poważnie.

Czyżbyś uczył się tego na pamięć? – zagaił uprzejmie, przybrawszy poważną już minę, lekko drżały kąciki jego ust, ale kto nie stał wystarczająco blisko, ten nie zauważyłby nawet śladu wcześniejszej wesołości.

Staram się przeczytać dokładnie i niczego nie zrozumieć opacznie, Szefie – odparłem trochę wymijająco.

A co tu rozumieć, proste jak drut – Szef wzruszył ramionami, bawiąc się moją dezorientacją.

Bardzo… niestandardowe – ostrożnie wyraziłem niezgodę na szefowską ocenę.

Niestandardowe, może – zgodził się Szef – chyba pora na coś niestandardowego, jako standardowy technik musisz się już przecież bardzo nudzić.

Powinienem zapewnić, że nuda w mojej pracy nie wchodzi w grę, otworzyłem usta i zacząłem wydawać odpowiedni dźwięk, ale refleksja omiotła świadomość, dźwięk nie urodził się, usta zamknąłem, bo kwestia była niełatwa, nuda… Nudzić się w naszym Laboratorium jest trudno, natłok szczegółów, przyczyny, skutki, sprawy techniczne, to wszystko wypełnia czas tak bardzo, tak szczelnie, że na nudę nie ma czasu, ale przecież, oceniając z dystansu, a piątkowe popołudnie jest bardzo dobre na taką ocenę, więc oceniając z dystansu trzeba uznać, że owszem, czynności technika, do jakkolwiek ważkich i trudnych do przewidzenia (a przecież przewidzieć je trzeba precyzyjnie!) skutków by nie prowadziły, w samej swej istocie są powtarzalne i nużące i po latach satysfakcję przynosi nie ich perfekcyjne wykonywanie, ale najwyżej sam efekt, a on, jego postać, zależy przecież nie od technika, a od Planu. Tak, nie mogłem jednoznacznie zaprzeczyć, zawahałem się i Szef już wiedział, a że nie miał najwyraźniej zamiaru nadmiernie mnie dręczyć, to machnął ręką, żebym lepiej nic nie mówił, bo w sumie ani zaprzeczenie ani potwierdzenie w tej sytuacji nie brzmiałyby zręcznie.

Ten plan był inny.

„Wybrać ze zbioru losowego (w dyspozycji Szefa) jeden egzemplarz Przepisu, przeprowadzić symulacje na poziomie Laboratorium, wprowadzić w życie po uzyskaniu akceptacji Szefa, przestrzegać zasad tajności, stopień najwyższy” – brzmiał dotyczący mnie fragment planu – „skład Zespołu odpowiedzialnego…” – tu wymieniono osoby przyporządkowane do poszczególnych funkcji, ze mną jako Koordynatorem i jednym z dwóch Kierowników, sytuacja zwyczajna, kiedy drugim kierownikiem decydował się zostać Szef. Nieźle znałem wszystkich trzech techników wchodzących w skład grupy, Modyfikatora zaś kojarzyłem tylko z imienia przewijającego się w Planach, nic jednak dziwnego, Modyfikatorzy pracowali zwykle samotnie, najwięcej kiedy już wszyscy swoją pracę zakończyli, kontaktując się z rzadka z Koordynatorem którego przykrym obowiązkiem, poza całą masą innych, była współpraca z tymi mrocznymi postaciami. Zostawszy Koordynatorem pomyślałem w pierwszej kolejności o kontakcie z Modyfikatorem i myśli moje ułożyły się w dłuższy strumień, prowadzący do dziwnego wniosku, jakoby mroczność Modyfikatora nie do końca odpowiadała rzeczywistości, wszak realizował on to, co reszta zespołu opracowała – modyfikował Rzeczywistość według naszego Przepisu – ale sam od siebie dodawał niewiele lub zgoła nic. Gdyby nie niecodzienność planu, niewątpliwie rozmyślałbym nad tym zagadnieniem dłużej, jednak wtedy musiałem przejść do meritum, bo meritum jeżyło włos na głowie, mroziło serce i dusiło dech w piersiach, pozornie sprzeczne z Regulaminem, ale pamiętałem, że sprzeczność jest pozorna, kiedyś mieliśmy już podobną sprawę. Zbiorem losowym w dyspozycji Szefa określano po prostu stertę papieru ustawioną w kącie szefowskiego gabinetu, na pierwszy rzut oka jedną z wielu podobnych stert, na drugi rzut oka trochę bardziej błyszczącą, trochę barwniejszą, choć taką raczej blaknącą, płowiejącą barwnością, przy dokładnym spojrzeniu zupełnie różną, niebędącą jak inne sterty stertą pism biurowych, pojedynczych kartek papieru, broszur, rachunków, listów, zarządzeń, ale składającą się ze starych gazet lub czasopism, pamiętających zapewne czas, kiedy Laboratorium stanowiło jedynie Opcję. Ze sterty tej Szef wyciągał na chybił-trafił jeden z egzemplarzy albo, zależnie od sobie tylko znanych przyczyn, polecał losowanie Koordynatorowi, a wylosowany element – gazetę lub czasopismo – losowano po raz drugi, co do konkretnego artykułu i w ten sposób generowano Przepis. Sytuacja taka zdarzała się niezwykle rzadko, za mojej na przykład pamięci miała miejsce raz i wprawiła członków wybranego Zespołu, w tym mnie, w sporą konsternację, ponieważ Przepis okazał się niezgodny – tak przynajmniej uważaliśmy, jak się okazało, błędnie – z Regulaminem, co z kolei zwarzyło Zespołowi weekend, ponieważ z błędu wyprowadzono nas dopiero z chwilą wejścia w życie Planu, w poniedziałek rano, po niepewnej interwencji ówczesnego Koordynatora; jego drżący z przejęcia i chyba trochę lęku głos wciąż doskonale pamiętałem.

Zamyśliłem się, ponieważ tym razem to mnie obsadzono w roli tamtego Koordynatora, na szczęście bogatszego w doświadczenie, zresztą być może martwiłem się na zapas i wylosowany Przepis wprost, od początku do końca, okaże się zgodny z Regulaminem…? …taką miałem cichą nadzieję. Tak czy inaczej musiałem ruszyć do gabinetu Szefa – losowania odbywały się w dniu publikacji Planu, jako jego uzupełnienie, a Koordynator był przy nich obecny, gwarantował losowość, nikt nie mógł niczego zarzucić Szefowi – by dokonać aktu skompletowania Planu. Szef prychnął niecierpliwie, gdy w końcu dotarłem, wstał, ziewnął, patrzył na niepewnie stojącego w drzwiach mnie, czekał, w końcu machnął ręką w kierunku właściwej sterty, ruszyłem ku niej, minął mnie, przekręcił klucz, wrócił. Usiadł.

-Losuj.

Podszedłem, sięgnąłem po pierwszą z brzegu okładkę, dotknąłem śliskiej powierzchni…

-Nie, mówiłem: losuj. Pierwsze z brzegu to nie losowanie.

Sięgnąłem po którąś z środkowych, lewą ręką przytrzymując górę sterty, nogą dół, śliskie okładki trzymały się sąsiadek, sterta zachwiała się; Szef spojrzał, wyciągałem gazetę z programem telewizyjnym, mniej więcej z końca XX wieku, Szef prychnął.

-Nie, rozwalisz wszystko, to jest poukładane.

Zaschło mi w ustach, losowanie zamieniało się w farsę, kpinę, nie wiedziałem co zrobić, puściłem, sterta zachwiała się, powstrzymałem przed upadkiem w ostatniej chwili, delikatnie zacząłem wsuwać element, dwa sąsiednie wysunęły się z drugiej strony, Szef patrzył z niesmakiem, wstał, poszedł, przytrzymał, poprawił, szybkim ruchem wyszarpnął jeden z elementów spod szczytu, wieża nawet się nie zachwiała. Podał mi.

-Umiesz otworzyć na losowej stronie? – zapytał, znudzony, zdegustowany, kolejny raz patrzący na Koordynatora niespełniającego jego oczekiwań, ciężka jest praca Szefa.

-Umiem – wydukałem i otworzyłem, przeczytałem tytuł artykułu, właściwie opowiadania, wciągnąłem powietrze, zerknąłem na okładkę, na datę, początek XXI wieku, Szef kiwał głową z lekkim uśmieszkiem, spojrzałem na niego z pytaniem i wyrzutem, przecież to było jawne obchodzenie Regulaminu zakazującego modyfikacji nierealistycznych, przede wszystkim zakazującego modyfikacji samego Laboratorium; Szef znał Regulamin, więc nic nie powiedziałem. Szef skinął z aprobatą, rozumiał mnie bez słów, na pewno znajdował się w takiej sytuacji nie pierwszy i nawet nie dziesiąty raz i wszyscy Koordynatorzy patrzyli na niego tak samo znad Przepisu, którym zostali obarczeni, może raczej uderzeni, ogłuszeni, sponiewierani posiadłszy świadomość fasadowości wszelkich zasad i wszechmocy Szefa oraz własnej bezradności i przymusu.

I już było po losowaniu, Szef uścisnął mi dłoń, wiedział, że podjąłem się realizacji, znów nic nie powiedział ani ja się nie odezwałem, odwróciłem się, wyszedłem. Otrząsnąłem się nadspodziewanie szybko, bo przede wszystkim w tamtej chwili mieliśmy piątkowe popołudnie, to zobowiązywało; w Laboratorium dominowały zwyczaje dwudziestopierwszowieczne, równie dziwne co nachalne, zaraźliwe, podporządkowujące sobie pracowników, niestawiających zresztą zbyt wielkiego oporu. Ja też go nie stawiałem, początkowo zszokowany, później przytłoczony, dalej zrezygnowany, w końcu przekonany do ich wygody, proces ten trwał dość długo, niełatwo przeflancować człowieka z wieku XIX do XXI, nie ma jednak rzeczy niemożliwych, szczególnie w Laboratorium, więc i ja dołączyłem w końcu do sekty wyznawców piątkowego popołudnia i wieczoru, święcącej je litrami alkoholu i pokutującej w niedzielę, wszystko postawione na głowie. Obowiązki Koordynatora opóźniły moje wyjście, ruszyłem najpierw korytarzami Laboratorium, później ulicami Miasteczka w ślad za wszystkimi, goniąc ich rozmyślałem o tym wszystkim, starając się najmniej myśleć o poniedziałku, kierowałem myśli ku różnym miejscom, ale wciąż wracały jak magnesem przyciągane przez Laboratorium i jego jedyną w swoim rodzaju historię-niehistorię, bycie poza historią właściwie, a o czym w tej kwestii może myśleć zwykły technik, nawet taki awansowany na Koordynatora, skoro coraz bardziej podejrzewa, że awans zawdzięcza właśnie swojej ignorancji? Na szczęście dogoniłem wszystkich, dołączyłem do grupy witany gratulacjami, zazdrość i nieszczerość malowała się na twarzach, czasem ulga, że to nie ktoś inny, czasem złośliwa satysfakcja, rzadko zadowolenie, nigdy radość, zaraz ruszyliśmy świętować, zapomnieć, nie myśleć, tak nastał niedzielny poranek, ból głowy, suchość w ustach, pustka w żołądku, należało to opanować, zwalczyć do popołudnia i wrócić do rzeczywistości, zmierzyć się z Planem.

Za oknami zapadał zmierzch, kiedy po raz drugi patrzyłem na zadanie, projektowałem stronę techniczną, decydowałem o rozdziale obowiązków – rzecz dla mnie nowa – wszystko to starając się nie myśleć o konsekwencjach płynących z meritum i możliwych skutkach Realizacji, ale już nie mogłem się wycofać, odpowiednia chwila, wtedy w gabinecie Szefa, minęła i na pewno się nie powtórzy. Czytałem opowiadanie i zyskiwałem pewność własnej marionetkowości, tak ryzykownego planu nie powierza się debiutantowi, powinienem raczej walczyć z jakimś drobnym problemem własnych czasów, tymczasem współdziałałem w czymś skomplikowanym tak bardzo, że pozostającym na granicy moich możliwości pojmowania.

Wczytywałem się w opowiadanie.

Po pierwsze, czasopismo je zawierające, jak sam tytuł jasno precyzował, nie tylko zawierało, ale wręcz bazowało na elementach nierealistycznych, nienaukowych lub luźno związanych z nauką, tak czy inaczej niewystępujących w czasach do których odnosiło się zadanie, co jawnie łamało zasadę niezmienności zasad ogólnych; magiczność, wszystko określane mianem fantastyki swobodnie egzystowało w świecie mniej więcej do X wieku, później zanikało powoli, przechodziło do legendy i coraz mniej wpływało na rzeczywistość, w szczególności cywilizację, ustępując pola temu, co określamy mianem nauki i racjonalności, aż przegrywało zupełnie gdzieś między XVII a XIX wiekiem, co rodziło dwie konsekwencje: bezwzględny zakaz podejmowania jakichkolwiek modyfikacji przed X wiekiem a względny, w praktyce będący barierą dla mniej doświadczonych Koordynatorów, działań do wieku XIX oraz rekrutowanie pracowników Laboratorium z ludzi urodzonych po XVII wieku, najlepiej zaś od XIX wzwyż. Urodzeni wcześniej nie potrafili myśleć w sposób czysto racjonalny, nie potrafili współpracować z Głównym Komputerem, którego obliczenia z kolei nie opisywały precyzyjnie elementu nierealistycznego. Implementacja Przepisu w zadane warunki musiała doprowadzić do przeniesienia elementu nierealistycznego w czasy realizmu, a tego Regulamin zabraniał.

Po drugie, w opowiadaniu będącym teraz moim Przepisem występowało – choć nie mieściło mi się w głowie, jak mógł zaistnieć taki zbieg okoliczności – Laboratorium, co implikowało zmiany w jego strukturze po implementacji, a tego Regulamin zabraniał najwyraźniej ze wszystkiego, ostrzegał, kreśląc wizje destabilizacji i ostatecznego zniszczenia w przypadku zaistnienia automodyfikacji.

Rozbolała mnie głowa, odłożyłem tekst, przeszedłem się po pokoju, moje myśli popłynęły w stronę Szefa, nie wiedziałem, co myśleć, osoba Szefa stanowiła w umysłach pracowników coś w rodzaju ludzkiej reprezentacji Laboratorium, Szef przecież stworzył nie tylko Laboratorium Historyczne, ale zbudował od podstaw całą Inżynierię Historyczną w prawdziwym tego słowa znaczeniu, bo oczywiście Inżynieria Historyczna istniała od zawsze, zawsze ktoś, król, dyktator, psychopata, aktywista, przypadkowy człowiek, świadomie lub przypadkiem (zwykle przypadkiem) zmieniali coś i kierowali Historię na nowe tory, przy czym nawet jeżeli świadomie, to i tak przypadkiem, bo wiedzieli, że na nowe tory, ale nie wiedzieli dokładnie, na jakie. Aż przyszły komputery; moc obliczeniowa, raz obudzona wśród lamp elektronowych, wyrwała się na swobodę i rosła nieopanowana, podwajając się w stałych interwałach, a później coraz szybciej, za nic mając przepowiednie o końcu możliwości; gdzieś w połowie dwudziestego pierwszego wieku Historia dołączyła do nauk ścisłych, stała się przewidywalna i opisywalna za pomocą odpowiednich równań; po prawdzie zawsze taka była, ale wcześniej równań tych było zbyt wiele jak na możliwości cywilizacji. Ktoś, kto pierwszy to zauważył, zauważył też (wyliczył) wiele innych rzeczy, rzeczy mniej i bardziej oczywistych, od tego, że ucywilizowanie Historii wstrząśnie cywilizacją jak nic wcześniej i zapewne nic później (później w zasadzie już żadnych wstrząsów nie będzie) poprzez to, że taki wstrząs może może cywilizację zupełnie zniszczyć (wyliczył też, na szczęście, że do zniszczenia nie dojdzie, bo on sam do tego nie dopuści, blokując przedostanie się tej wiedzy do publicznej świadomości) aż po konstatację, że historię można liczyć wstecz (i zaczął liczyć, i odkrył obok Racjonalności Nieracjonalność, płynnie rozgraniczone Barierą X-XVIII Wieku stanowiącą jednocześnie granicę między Historią – nauką humanistyczną a Historią – nauką ścisłą).

Szef był właśnie tym kimś, a nawet kimś więcej, bo o ile początkowo Laboratorium ograniczało się do prowadzenia obserwacji, symulowało procesy historyczne, przewidując przyszłość, rekonstruowało przeszłe zdarzenia wymazując białe plamy z podręczników historii, a z czasem, wykorzystując to, że moc obliczeniowa nie przestawała rosnąć i możliwe stały się symulacje warunkowe, zaczęło odpowiadać na pytania, co by było, gdyby…? …na przykład, gdyby Hindenburg nie spłonął, Sobieski nie zdążył pod Wiedeń, a Władysław przyjął prawosławie… aż w końcu odkryło zasadę ogólną: w długiej perspektywie pojedyncze zdarzenia – z pewnymi wyjątkami – zmieniają niewiele, wzbudzając raczej ujemne sprzężenia zwrotne niż kaskady zmian – i wtedy skoncentrowało się na poszukiwaniu tych zdarzeń, które należały do wyjątków, o tyle sam Szef nie dał się poprowadzić tym oczywistym zdałoby się szlakiem i drogą regresji, szperając gdzieś na przełomie XIX i XX wieku, śledząc pewnego bałkańskiego geniusza natknął się na niepozorną maszynę, niedoszłe perpetuum mobile, hybrydę mechaniczno-elektromagnetyczną, napędzaną silnikiem parowym, mającą ciekawą właściwość opierania się strzałce czasu, prześledził jej konstrukcję i losy aż do czasów, w których sam się znajdował, odnalazł i odbudował.

Od tamtej chwili Laboratorium, będące tylko znacznie precyzyjniejszą, doskonalszą formą dotychczasowych prób manipulowania Historią, stało się czymś zupełnie innym, nową jakością – zyskało możliwość modyfikowania przeszłości, możliwość kształtowania Historii, tam gdzie była ona nauką ścisłą; wejść w obszar Historii – nauki humanistycznej Szefowi jak dotąd się nie udało i przez chwilę myślałem, że tym właśnie eksperymentem próbował tego dokonać.

Nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, dotrwałem do poniedziałkowego, szarego poranka – poniedziałkowe poranki zawsze są szare, nawet kiedy świeci wiosenne słońce, a powietrze jest rześkie i przezroczyste – o ósmej zameldowałem się pod gabinetem Szefa, bardziej niż w niedzielę niepewny, stremowany, wodząc wzrokiem po Zespole czekałem na drgnienie drzwi Gabinetu. Doczekaliśmy się, pokazał się Szef, zaprosił Zespół gestem, weszliśmy za nim, Gabinet zdał mi się jakby nieco bardziej uporządkowany, stert papierów zauważałem jakby nieco mniej, Zespół zmieścił się bez problemu, znanym mi gestem Szef zawarł drzwi, przeszedł między nami, usiadł za biurkiem, popatrzył, chrząknął, ręką skinął pozwalając usiąść i nam, czekał. Zacząłem referować. Nikt nie przerywał.

-Zauważamy w Przepisie dwie technicznie trudne kwestie – doszedłem do najtrudniejszego punktu, zaschło mi w ustach, zaschło w gardle, kaszlnąłem – pierwsza dotyczy konieczności głębokiego zejścia w przeszłość, druga…

-Nie przesadzaj – przerwał mi Szef – góra XIV wiek, nic strasznego, o ile masz jakieś ambicje… Chyba, że wolałbyś coś bardziej standardowego, ja wiem… Przyspieszenie wynalezienia maszyny parowej o tydzień? – pytanie Szefa zabrzmiało retorycznie i takie było, dawno już stwierdziliśmy, że maszyna parowa mogłaby równie dobrze zostać wynaleziona w starożytnym Egipcie.

-Wydawało mi się, że trzeba sięgnąć głębiej… – odniosłem się do pierwszej części wtrętu.

-Nie trzeba – uciął Szef. Kontynuowałem.

-Druga dotyczy wpływu realizacji Przepisu na Laboratorium i pośrednio, na realizację Przepisu… Istnieje ryzyko powstania osobliwości.

Zapadła cisza, wszystkie oczy zwróciły się ku Szefowi, Szef wzruszył ramionami, machnął ręką.

-Praktycznie żadne. Zapewne nie powstanie nawet pętla, nie ma żadnych szans na osobliwość.

-Regulamin… – zaprotestowałem.

-Przepis jest zgodny z Regulaminem – stwierdził autorytatywnie dając do zrozumienia, że uważa tą kwestię za zamkniętą, wzruszyłem ramionami, po prawdzie to tego właśnie się spodziewałem, kontynuowałem już bez przeszkód i po parunastu minutach Zespół rozszedł się do swoich zajęć, zostawił mnie samego naprzeciw Szefa, nie wiedziałem, co robić.

-Dobra – Szef rozparł się na fotelu – całkiem nieźle sobie poradziłeś. Parę małych niedociągnięć, ale to brak doświadczenia.

Skinąłem głową, ciągle nie wiedziałem, jak się zachowywać, co dalej robić, właściwie zrobiłem to, co należało do Koordynatora, pozostawał nadzór, przeważnie czysta formalność, w przypadku tego akurat Przepisu zapewne w mniejszym niż zwykle stopniu; Szef zajął się jakimiś swoimi papierami. Wstałem.

-Tak, idź ich przypilnować – rzucił, nie podnosząc głowy – przeniesienie sukkuba będzie dość trudne, lepiej dobrze je opracujcie. Reszta to standard.

-Kwestia Laboratorium… – rzuciłem jeszcze, wychodząc.

-O Laboratorium jest kilka ogólnych zdań – Szef wzruszył ramionami – nie będziecie mieli z tym dużo pracy.

Szef wiedział, o co mi chodzi, ale najwyraźniej wymyślił, że mam domyślić się sam albo nie wiedzieć w ogóle, mógł też być ciekaw mojej reakcji, postanowiłem to przemyśleć, wyszedłem.

Praca szła sprawnie. Obowiązki Koordynatora okazały się wymagać dużo mniejszego wysiłku niż stanowisko technika, sprowadzały się do rozdzielania pracy, kontroli jej wykonywania zgodnie z Przepisem, udzielania szczegółowych instrukcji w bardziej skomplikowanych albo niejednoznacznych sytuacjach, zgrywaniu całości tak, by wszystkie wysiłki Zespołu połączyły się na końcu w jeden spójny efekt, odpadła cała żmudność mechanicznych szczegółów zamazująca precyzję Realizacji, jej harmonię, piękno właściwie, zachłystywałem się panowaniem nad mechanizmem, żyłem nim, w głowie układały mi się przyczyny i skutki, Przepis ożywał. Miał rację Szef twierdząc, że nudzę się pracą technika, przyznałem mu tą rację już wcześniej, lecz dopiero zasmakowawszy w nowych obowiązkach, nowych możliwościach, obejrzawszy Realizację z perspektywy Koordynatora oceniłem rozmiar dotychczasowej nudy, monotonii, szczegółowości budującej, owszem, piękne w swej funkcjonalności struktury lecz jednocześnie przytłaczającej tworzone piękno wielopowtórzeniami relatywnie prostych czynności z rzadka przerywanych czy zmieniających swój charakter.

Pierwszą fazę zakończyliśmy w środę wieczorem, symulację na poziomie Laboratorium przygotowaliśmy na czwartkowy poranek, główny komputer mruczał cicho, jeden z techników wprowadzał kolejne serie przygotowanych przez Zespół danych, rząd tkwiących w portach pendrive'ów przelewał nową rzeczywistość do twardych trzewi maszyny, konfiguracja potrwała parę minut, wraz z Szefem sprawdziliśmy poprawność cyfrowej formy Przepisu, symulacja ruszyła, mruczenie komputera pogłębiło się, mieliśmy parę godzin wolnego czasu.

Rola Szefa nie dawała mi spokoju.

Siedziałem w okalającym Laboratorium parku zastanawiając się nad celem mojej pierwszej Realizacji, delikatne podmuchy wiatru doskonale współgrały z falami gorzkawego piwa przetaczającymi się co parędziesiąt sekund przez moje gardło, nie potrafiłem zrozumieć celu, chociaż tak dobrze czułem Przepis, tak dobrze zgrywał się on w mojej głowie, musiałem poczekać na wynik komputerowej symulacji; doświadczeni Koordynatorzy przewidywali go czasem z wysoką dokładnością. Komputer skończył wczesnym popołudniem, przejrzałem symulację, nie była to pierwsza symulacja, jaką widziałem – każdy z Zespołu miał dostęp do wyników prac – jednak chyba pierwszy raz widziałem wynik nic niewnoszący do rzeczywistości, gorycz porażki ścisnęła mi gardło, przejrzałem po raz drugi, po raz trzeci i kolejny, komputer uparcie twierdził, że wprowadzone zmiany, zmiany których kalibru tak się bałem, nie dadzą żadnych istotnych efektów, to przecież niemożliwe, kolejne odczytanie wyniku, coraz chłodniejsze myśli, coraz mniejsze emocje, trzeba być trzeźwym. Przejrzałem skupiając się na drażliwych elementach, obecności w Przepisie Laboratorium – nic, żadnej różnicy, ten sam ciąg wydarzeń, przeskoczyłem do fragmentu sprowadzenia z końca XIV wieku sukkuba, istoty nieścisłej, której obecności przepisie również się obawiałem, ale i on nie wpływał na procesy, był gdzieś w tkance rzeczywistości, zupełnie bierny, tak bierny, że nie podpadający nawet pod określenie „przyczajony”. Z wolna traciłem wiarę, od popadnięcia w rozpacz chroniła mnie tylko świadomość, że Szef zaakceptował projekt, wprowadzał własne pomysły, naniósł poprawki, a i ja nie miałem wątpliwości co do przebiegu i efektów pracy Zespołu, nie mogło być pomyłki, zabrałem się za kolejną analizę, wziąłem pod lupę każdy szczegół wyświetlonej przez Komputer rzeczywistości, coś znalazłem, warto było ślęczeć, oczy piekły, ale uchwyciłem wymykającą mi się wcześniej różnicę. Nie zdziwiło mnie przeoczenie, tkwiła na poziomie szczegółów, których nikt nigdy nie sprawdza; wygląda to bowiem tak, że symulacja modeluje Rzeczywistość i jej zmiany w czasie, a nas, pracowników Laboratorium, interesują właśnie te zmiany, procesy, ciągi wydarzeń, które modyfikujemy, sama tkanka Rzeczywistości traktowana jest po macoszemu, jako budulec, rzecz istotna, ale nierozstrzygająca. Diabeł tkwił w tej tkance, nie wpływającej (nie wiedziałem tego, ale zyskałem przekonanie, że brak wpływu był pozorny) na procesy, tkwił w miejscu, w którym właściwie tkwić powinien z racjonalnych względów (doszedłem do tego post factum) – cała nasza praca miała zmienić kilka słów w dwóch akapitach opowiadania opublikowanego w czasopiśmie i wcale nie poczułem zdziwienia, kiedy sprawdziłem, że był to numer o jeden wcześniejszy niż ten zawierający nasz Przepis. Powróciło pytanie o cel, pomyślałbym, że Szef sprawdza mnie, nie zamierzając w ogóle realizować symulacji, ale to było niemożliwe, Laboratorium nie pozwalało sobie na marnowanie mocy przerobowych, nie podejrzewałem więc takiego scenariusza, choć przez ostatnie dni sfalsyfikowało się wiele moich przekonań o jego funkcjonowaniu. Dochodziła północ, miałem coraz mniej czasu, mogłem poczekać na wyjaśnienia Szefa, zadać pytania, ale w głębi duszy czułem, że nie jestem już w stanie nikomu zaufać, nie uwierzę w nic, czego sam nie sprawdzę… miałem mniej niż osiem godzin… pośpiesznie wprowadziłem wynik symulacji jako warunki wyjściowe i uruchomiłem symulację wtórną, działałem opierając się tylko na intuicji, trochę na znajomości charakteru i wcześniejszych dokonań Szefa. Przed piątą miałem wynik, bingo! – zmiany znów były prawie niezauważalne, jednak tym razem wiedziałem, gdzie szukać, znalazłem nawarstwienie, dodatkowo zauważyłem coś, co przeoczyłem w pierwszej symulacji – Szef w pierwszej modyfikacji losował inny egzemplarz czasopisma niż w pierwotnej rzeczywistości i również to się nawarstwiało, czułem, że jestem blisko, gdzieś na granicy świadomości zamajaczył sukkub, zbyt długo nie spałem, zasnąłem, w ostatnim przebłysku świadomości domyśliwszy się, o co chodzi.

Strach, więcej – przerażenie, obudziłem się czując ciężką rękę na ramieniu, Szef patrzył na ekrany ściskając mój bark, szarpnąłem się, nie puścił, przycisnął, kiwał głową.

-Bystryś – stwierdził bez specjalnej złości, bez pretensji, strach nieco zelżał – wiedziałem, kogo wybieram do roboty.

Nic nie mówiłem.

-Domyślasz się, po co to wszystko? – spojrzał mi prosto w oczy – mechanizm znasz.

-Chyba tak… nie rozumiem tylko jednego…

Szef uniósł brwi przyzwalająco.

-Sukkub powinien wprowadzić większe zmiany.

Szef pokiwał głową.

-Powinien – potwierdził – wręcz musiał je wprowadzić.

Patrzył na mnie uważnie. Zrozumiałem. Wszyscy znali jego sekretarkę.

-Moja Realizacja nie jest pierwsza – bardziej stwierdziłem niż zapytałem. Szef pokazał uniesiony kciuk i zrobił minę, jakby był ze mnie dumny, coś pękło, szarpnąłem się, wyrwałem, wybiegłem z Pracowni Głównego Komputera, mijałem korytarze Laboratorium, roztrącałem zdziwionych współpracowników, nieświadomych swojej pośledniej roli narzędzi, z każdym krokiem coraz bardziej krystalizował mi się obraz stworzonej przez Szefa rzeczywistości, rzeczywistości której jedyną ważną figurą był on sam, podpisujący się pod opowiadaniami w „Nowej Fantastyce”, publikujący je w coraz wcześniejszych numerach z każdym kolejnym obrotem Modyfikacji, wyrastający na coraz ważniejszą postać w literaturze pozalaboratoryjnej Rzeczywistości. Wpadłem do swojej pracowni, Szef rozpierał się na fotelu, stanąłem jak wryty, pewnie było tak za każdym Obrotem, Szef musiał mieć wszystko wielokrotnie przerobione, podał mi pendrive z Realizacją.

-Dobrze się domyśliłeś – stwierdził po prostu – zawsze chciałem pisać fantastykę, ale nie chcieli mnie, do diabła, drukować… No to ich przechytrzyłem. A ty musisz dostarczyć to Modyfikatorowi, do mojego literackiego Nobla brakuje jeszcze przynajmniej piętnastu obrotów…

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Przeczytałam mniej więcej jedną trzecią i odpadłam. Przez te dziesięć kilo znaków nie tylko niewiele się wydarzyło. Jeszcze spotkałam niestandardowy, utrudniający odbiór zapis dialogów, długaśne zdania z monotonnie powtarzającym się Szefem, Planem i jeszcze kilkoma innymi słowami.

Obawiam się, że tekst jest za długi na konkurs.

Babska logika rządzi!

Pomysł, leżący u podstaw opowiadania, całkiem całkiem, rzekłbym, ale ta usypiająca narracja… Sięgnij po Strugackich “Poniedziałek…”, porównaj…

O niestandardowym, jak nazwała go Finkla, zapisie dialogów nic nie napiszę, bo dziś jest dzień dobroci.

Opowiadanie jest zdecydowane przegadane. Właściwie nic się nie wydarzyło, a nawet udało Ci się, autorze, przekroczyć limit znaków…

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

 

Może i miałeś pewien pomysł, ale przedstawiłeś go w tak niestrawnej formie, że z trudem doczytałam opowiadanie do końca. Nie opuszczało mnie wrażenie, że gdyby Laboratorium nie było tak przegadane, mogłoby okazać się ciekawsze.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka