- Opowiadanie: Mróz - Jesteś Historią

Jesteś Historią

Oto pierwszy rozdział książki, o której wspomniałem w innym, zamieszczonym przeze tutaj tekście pt. “Kości Pana Boga”. Życzę przyjemnej lektury.

 

Maciej

Oceny

Jesteś Historią

1. Logomanta

 

 

Słońce nieśmiało wychyliło się znad widnokręgu. Soczyście ciepłe promienie przeganiały zimową mgłę, barwiąc zaśnieżone pagórki Wyżyny Nołbadickiej odcieniami różu i czerwieni. Rozpięte wysoko na niebie chmurne welony zwiastowały dzień wolny od śnieżnych zamieci, a mroźne powietrze leniwie potrząsało gałęziami samotnych sosenek. Północną granicę morza śniegu wyznaczała ściana puszczy, południową zaś łańcuch wysokich, lesistych wzgórków, za którymi horyzontem władały skały jeszcze wyższe i bardziej niedostępne: Góry Farladeen. W tak przejrzyste poranki, ośnieżone szczyty stawały się naturalną orkiestrą słońca, którego symfonia świateł i cieni rozbudzała wyobraźnię nawet najbardziej niewrażliwej duszy.

Niedaleko za południowym skrajem wyżyny, gdzie wyrastające z ziemi skały sięgały wyżej niż szczyty sosen i jodeł, krajobraz naznaczała plamka cywilizacji, której żaden wędrujący po tych stronach podróżnik nie miał prawa ominąć. Niosący się daleko zapach dymu oraz dzwonienie wieży ratusza wskazywały drogę do wylesionej kotliny, gdzie wysokie, kamienne mury oddzielały dzicz od dachów kamienic i kominów licznych faktorii. Demogród, zapomniane przez pół świata, dawne górnicze miasto, najdalszy zakątek Zjednoczonych Miast Dwustuwież.

Pokryte zmrożonym błotem ulice wrzały od zgiełku porannej krzątaniny. Liczne powozy, bryczki, furmanki, wózki i riksze mijały się z pojedynczymi jeźdźcami na koniach i osiołkach. Chodnikami płynęły rzeki opatulonych ludzi wielobarwnego stanu i narodowości, z pewną przewagą miejscowych robotników i kupców. Kolorowe tłumy promieniowały atmosferą jarmarcznej wesołości niespotykaną w żadnym innym zakątku świata. W przeciwieństwie do wielkomiastowych, gościnni autochtoni mieli w głębokim poważaniu uprzedzenia wobec niebiednych obcokrajowców. Nigdzie indziej Dwustuwieżanie nie mijali się na ulicy z jasnowłosymi Stymijczykami, szarookimi Farladynami, ciemnoskórymi caddgyl oraz przedstawicielami bardziej odległych i egzotycznych krajów.

Pokojowe współżycie takiej zbieraniny nie byłoby możliwe za czasów, gdy okoliczne kopalnie jeszcze dostarczały złota. Lecz złoża w końcu się wyczerpały, nadeszła wojna, jedna, druga, i miasto byłoby niechybnie opustoszało, gdyby nie idealne wprost warunki do prowadzenia innej działalności, nie mniej lukratywnej, niż wydobycie szlachetnego metalu. Dwustuwieskie zapotrzebowanie na towary z przemytu uczyniło z Demogrodu najpewniejszy targ nielegalnych i prawie legalnych dóbr, począwszy od lewego tytoniu i alkoholu, przez wysoce cenione na salonach opium i rękodzieła, a skończywszy na towarze, który miał czasem własne zdanie.

Rządzący twardą ręką burmistrz Riljanow, były pułkownik, od dwudziestu lat cieszył się niezwykłym wręcz, jak na przedstawiciela władz, szacunkiem zarówno mieszkańców, jak i przemytników; umiał bowiem pogodzić wyniesioną z wojska dyscyplinę i dryl z hedonizmem i miłością kultury najwyższych lotów. Jak mawiali miejscowi, zdarzające się z rzadka nocne interwencje pułkownika były niewielką ceną za spokój, bogactwo i dostęp do wyrafinowanych dóbr.

 

Było niedługo po godzinie ósmej, gdy na podwórko warsztatu wojskowego przy ulicy Bukowicza wślizgnął się pękaty powóz pocztowy. Stalowe płozy zazgrzytały na odgarniętym ze śniegu bruku. Jan Rachocki, sędziwy pocztylion zaklął pod nosem i rozejrzał się w głębokim zdumieniu; dziury w ceglanym murze stały załatane, na ziemi nie walały się wiekowe rupiecie i sprzęty, a fasada i drzwi szerokiego garażu nosiły ślady gruntownego remontu. Podrapał się pod czapą, na moment dopuszczając do siebie myśl, że pomylił adresy. W nieodśnieżonej części podwórza odnalazł dwóch wartowników machających łopatami ze służbową apatią. Zeskoczył z zydla, chwycił za teczkę i podszedł do zapracowanych.

– Dzień dobry, panowie wojskowi! – zawołał żywo – Widzę, że wreszcie wzięło was na sprzątanie?

– Żeby tylko – odparł z wyrzutem młodszy żołnierz, nie przerywając pracy – Pewnie chce pan się widzieć z kierownikiem? Jest w garażu.

– W garażu? – zdziwił się Rachocki – A od kiedy to stary Szajkowski pracuje gdzieś indziej, jak poza gorzelnią, którą nazywa biurem?

– Szajkowskiego zdegradowali – rzekł pusto drugi żołdak, zerkając ze skrzywdzoną miną – Idź pan już, bo znowu dostaniemy opieprz!

Zdziwienie starca przerodziło się w zaciekawienie i tym żwawiej pomaszerował do uchylonego skrzydła bramy garażu, zza którego dochodziło ciche pojękiwanie gramofonu. Wewnątrz wysokiej hali stał rząd kilkunastu czołgów autologicznych, pancerlotów; krótkolufowych, bezkołowych maszyn, które przed laty broniły Dwustuwież przed zakusami Imperium Caddgyl. Perliście obłe pancerze błyszczały jak nowe w jaskrawym świetle zwisających z sufitu lamp gazowych. Na stanowisku remontowym, przy otoczonym wózkami z narzędziami pojeździe kręciło się dwóch gołowąsów w wysłużonych fartuchach, podczas gdy trzeci młodzian, wyraźnie starszy, pochylał się nad włazem wieżyczki.

– Czołem, młodzieży! Gdzie znajdę szefa tego zakładu?

Trójka chłopaków poderwała głowy w zaskoczeniu; siedzący na wieżyczce chudy okularnik nachylił się do włazu.

– Te, panie porucznik, ktoś do ciebie!

– Jeśli to te dwa nieroby – zabrzmiał męski głos – To powiedz im, żeby sprzątnęli jeszcze śnieg sprzed głównej bramy!

– Nie, to chyba dostawa, którą zamawiałeś – dodał chłopak, widząc jak pocztylion wyciąga papiery z teczki. Jak na zawołanie z włazu wychyliła się ciemna czupryna. Młody mężczyzna w sfatygowanym mundurze zabrał pomocnikowi szmatkę, zeskoczył na kamienną podłogę i przecierając twarz, podszedł do starca.

– Nareszcie, już myślałem, że się nie doczekam! Jak droga?

– Doskonale, pogoda bardzo dopisała, a wóz mam…

Zamarł, bo oto szmatka odsłoniła mu twarz rozmówcy.

– …bardzo dobry – dokończył słabiutkim głosem. Surowa, niemal ascetyczna fizjonomia sama w sobie nie budziłaby niepokoju, gdyby nie oczy. Szare, znaczy farladyńskie. Ale było w nich też coś innego, coś czego wzrok nie potrafił dostrzec, ale co wierciło w trzewiach. Rachocki dobrze znał to uczucie; poczuł gorąco na myśl, że spod szerokich brwi patrzą na niego oczy logomanty.

Widząc konsternację i lęk starego, porucznik uśmiechnął się przyjaźnie i wskazał róg sali, gdzie stolik, trzy krzesła i piecyk węglowy z czajnikiem i rondelkiem tworzyły improwizowaną kuchniojadalnię.

– Napije się pan herbaty, kawy? A może żurku? – zaproponował, na co staremu oczy się zaświeciły.

– Żurku, bardzo chętnie – odparł żywo – Ale co z towarami? Przecież muszę…

– Chłopaki! – zawołał oficer – Łapcie kurtki i wózek i rozładujcie panu powóz! Skrzynie pod tamtą ścianę, a wszystko inne do magazynu!

Pomagierzy wydali z siebie cichy pomruk zniechęcenia, lecz z miejsca ruszyli wypełnić polecenie. Porucznik posadził starego na krześle, postawił rondel na ogniu i pociągnął łyk wody ze stojącej na stole karafki.

– Widzę, że zaprowadziłeś pan tu własny porządek, młodzieńcze – rzekł Rachocki, wypakowując dokumenty – Ostatnio było tu tak schludnie na wiele lat przed wojną w Darsie.

– Doprawdy? – zaciekawił się – Bywał pan wtedy w tych stronach?

– Byłem ja kurierem wojskowym, a Demogród był jednym z kluczowych węzłów komunikacyjnych, ruchliwa okolica. Teraz mało kto ze stolicy tu zagląda, a zamówień z Dwustuwież nie przywoziłem tu… no, już od dziesięciu lat, bez mała. Więc jak parę dni temu statek ze stolicy przywiózł do Kutna tonę sprzętu, który miał trafić do was, to pomyślałem se, że to jakiś żart.

– Żartem był stan, w jakim zastałem to miejsce, gdy tu trafiłem po raz pierwszy – odparł z niesmakiem młodzieniec, mieszając zawartość garnka – Burdel pierwszej klasy. Nikt nie konserwował maszyn a potem dziwili się, że cała bateria czołgów i dziesiątki innych urządzeń nie nadaje się do użycia.

– Więc pan się tym zajmuje osobiście, tak? – przełknął ślinę – Jest pan logomantą?

– Tak – skrzywił się porucznik, uśmiechając się tajemniczo – Konkretnie autologikiem. Wie pan, maszynerie zasilane automagią…

– Wiem, synu, trochę w życiu widziałem – zaśmiał się starzec, czując, że może sobie pozwolić na pewną swobodę wobec tego człowieka – Jak to się stało, że trafiłeś pan do tej malowniczej dziury?

– Nic nadzwyczajnego – wzruszył ramionami – Potrzebowali kogoś do naprawy sprzętu, a ja potrzebowałem pracy.

– Pracy, powiadasz pan… – zamyślił się – Ale czyż nie zarobiłbyś pan więcej i łatwiej, gdybyś się pan najął u króla Stymii, jak inni?

– I stał się najemnikiem na jego usługach? – rzekł z niesmakiem – To nie dla mnie. Zresztą, może mi pan wierzyć lub nie, ale poza mną w tym kraju nie ma zbyt wielu ludzi, którzy umieliby to naprawić.

– Naprawdę? A ja zawsze sądziłem, że wszyscy magowie znają się na tym sprzęcie.

– Magowie… – powtórzył ze wyraźną złością – Nie cierpię tego słowa.

– A, pan wybaczy – zląkł się Rachocki – Ludzie tak mówią, ja z przyzwyczajenia…

– Nie, nie szkodzi – pokręcił głową. Zdjął rondel i przelał gęsty, parujący żurek do miski. Naczynie trafiło na stół wraz kawałkiem chleba i łyżką – To określenie doskonale pasuje do tych dyletantów, których dziś produkują szkoły. Smacznego.

Mięsny zapach żurku przypomniał o głodzie i starzec rzucił się do jedzenia, z upodobaniem pałaszując ogromne kawałki kiełbasy. Porucznik pochylił się nad stosem papierów, złożył parę podpisów, po czym dolał gościowi zupy, nałożył rękawice i przyłączył się do rozładunku.

Kwadrans później pośród naniesionego śniegu pod ścianą garażu wyrosła piramidka drewnianych skrzyń i pudeł. Zziajani czeladnicy parowali jak kotły, słaniając się na nogach.

– Dobra robota – rzekł z zadowoleniem porucznik – Zasłużyliśmy na przerwę.

Trójka twarzy rozjaśniła się wdzięcznie; dwaj najmłodsi pomocnicy nagle odnaleźli wigor i biegiem zniknęli za drzwiami z tyłu warsztatu. Okularnik westchnął ciężko i poczłapał do stolika, by dokończyć zimną już kawę.

– Poczęstuje się pan? – spytał uprzejmie, wyciągając papierośnicę. Stary nie odmówił i po chwili kurzyło dymem z najlepszego, stymijskiego tytoniu.

– Dobre, nawet bardzo dobre – rzekł rozanielony, pykając jak fajką i wielce zadowolony z faktu, że robi to w pracy. Wzrok jego odnalazł porucznika, który użerał się z gramofonem; po chwili z miedzianej tuby popłynęły słodkie brzmienia smyczków i obojów Zimowniczki z opery Sztermajera, w której rytm oficer przespacerował do półki z ciężkimi narzędziami.

– Dawno nikt mnie tak nie ugościł – zaśmiał się pocztylion, klepiąc się po brzucholu, po czym nachylił się a jego głos przeszedł w szept – A pierwej sądziłem, że mam do czynienia z zimnym służbistą.

– I nie pomylił się pan za bardzo – rzekł beztrosko okularnik – Porucznik to czystej wody pracoholik.

– Zamiast się wymądrzać, pal tą szlugę i bierz papiery i pióro, mój drogi Arturze – odgryzł oficer, wracając z łomem w dłoniach – Sprawdzimy, czy wszystko się zgadza.

– A nie mówiłem? – westchnął z bólem, podnosząc się z miejsca niespiesznie. Młodzi podeszli do skrzyń, a wraz z nimi pełen ciekawości starzec. Pierwsze wieko puściło po kilku minutach mocowania się z lodem. W wyścielonym słomą wnętrzu leżało kilka podłużnych pakunków owiniętych w grube szmaty, oraz obita skórą teczka podpisana "OGNIWA AUTOLOGICZNE C04-4x70 dM: DANE TECHNICZNE".

Artur zajrzał do papierów i zerknął niepewnie na porucznika, który oparty oburącz o brzeg skrzyni wpatrywał się mętnym wzrokiem w litery na okładce.

– Kurwa – wycedził przez zęby, pochylając głowę. Starzec zajrzał przez ramię.

– Coś nie tak?

– Wszystko. Przysłali nie te, co trzeba…

– Zajrzyj pan do pozostałych, może tylko w jednej się pomylili – zasugerował Rachocki.

– Wątpię – odparł sucho, sięgając po łom. Kolejne wieka spadały na podłogę, odsłaniając kolejne porcje rozczarowań. Gdy wszystkie skrzynie stały otwarte, porucznik zaklął siarczyście i zrezygnowany usiadł na zamkniętym na kłódkę drewnianym kufrze, podpierając ociężały łeb na rękach.

– Nie mogę w to uwierzyć – rzekł z wyrzutem – Robota się może przedłużyć…

– No… trochę potrwa, nim przyślą nowe.

Porucznik poderwał głowę, w oczach błysnęło osobliwe zacięcie.

– Nie ma mowy – rzekł zdecydowanie – Nie mam zamiaru czekać kolejnych dwóch miesięcy! Wykorzystamy, co mamy!

– Słucham? – zdziwił się okularnik – Przecież ceczwórki nie pasują do gniazd starego typu. Powstanie ogromna nadwyżka mocy, która może zatrzeć wszystkie silniki. Nie da się tego zrobić.

– Wręcz przeciwnie, mój drogi Arturze – uśmiechnął się pod nosem – Właśnie dlatego ja jestem logomantą, a ty nie

– Łatwo ci mówić, stary pryku – obruszył się Artur – Ty już się obroniłeś, a ja jestem wciąż praktykantem.

– To nie ma nic do rzeczy. Logomancja polega na wszelkich dostępnych środkach, jak ograniczone by one nie były. Zresztą, coś czuję, że nasz drogi rektor podesłał nam najnowsze modele z całkowitą premedytacją. Inaczej byłaby to dość kosztowna pomyłka.

– Po cóż miałby to robić?

– Żeby nas zmusić do myślenia.

Dał się słyszeć pisk zawiasów i w bramie garażu stanął dobrze zbudowany, jasnowłosy młodzian w czapce wojskowej i skórzanej kurtce. Papieros w ustach, ręce w kieszeniach, ruszył pewnym krokiem, omiatając wnętrze hali zniecierpliwionym wzrokiem. Pocztylion widział, jak twarz porucznika pochmurniała z miejsca, a zlękniony okularnik odsuwa się w tył.

– Widzę, że rupieciarze dostali nowe zabawki – rzekł nieznajomy, zaglądając do skrzyń i szczerbiąc się szyderczo – Co tam macie ciekawego?

– Czego chcesz, Dave? – rzekł sztywno porucznik – Jesteśmy zajęci.

– No, no! Przełożony cię o coś pyta!

Logomanta zacisnął palce na łomie i wziął głęboki oddech.

– To części do czołgów, kapitanie – odparł jednotonowo, krzywo akcentując ostatnie słowo – Dzięki temu naprawimy maszyny.

Na twarzy Dave'a mignął przelotny wyraz złości i rozczarowania. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i jeszcze bezczelniej.

– Rychło w czas! Pół roku się z tym grzebiecie! – zawołał, rozdeptując peta na podłodze – Mój wujaszek to ma naprawdę nasrane we łbie, żeby taką ważną robotę zlecać takim nierobom!

– Skończyłeś? – warknął porucznik – Jak tak, to powiedz, po co żeś tu przylazł i daj nam pracować.

Nie przestając się uśmiechać, Dave podszedł do porucznika i uderzył pięścią w brzuch, aż go zgięło. Ale oczy logomanty nawet na chwilę nie zeszły z napastnika.

– To, że masz chody u starego nie znaczy, że możesz sobie pozwalać – rzekł Dave, zapalając nowego – Dlatego radzę ci nie mielec ozorem, gdy dzisiaj przyjdziesz do Sztabu.

– A po co miałbym tam iść? – odparł porucznik, prostując plecy.

– Stary obchodzi urodziny i chce cię tam widzieć godzinę po zachodzie słońca. Możesz zabrać swoją panienkę – machnął na Artura, który zdawał się oddalać z każdą chwilą – I dobrze wam radzę, nie pokazujcie się tam bez porządnego zapasu gorzały.

– To wszystko?

– Nie, jeszcze jedno.

Porucznik zrobił krok w tył, mignęła pięść. Dave przestał się uśmiechać i obejrzał się ze złością. Nieustępliwe spojrzenie na kamiennej twarzy logomanty zniechęciły go do dalszych prób. Parsknął pogardliwie i stukając buciorami jak niezadowolone dziecko, wyszedł z garażu.

– Kto to był? – zaciekawił się stary.

– Dave Riljanow – pospieszył z wyjaśnieniem Artur, wychodząc spomiędzy szaf na narzędzia – Siostrzeniec burmistrza.

– I to wasz przełożony? – spytał z niedowierzaniem Rachocki – Ależ to się porobiło w tym wojsku… Współczuję.

– Nie warto się tym przejmować – odparł porucznik, z którego twarzy zdążyło zejść napięcie. Rozejrzał się pobieżnie po skrzyniach, zerknął do papierów i podpisał bez czytania – Wygląda na to, że wszystko się zgadza. Nie zatrzymuję już pana dłużej, pewnie chciałby pan jak najprędzej wrócić do Kutna.

– Słusznie, robota nie może czekać – zaśmiał się starzec, pakując dokumenty z powrotem do teczki – Dziękuję za poczęstunek, panie…

Wyciągnął dłoń do porucznika. Ten patrzył przez chwilę jak otumaniony, po czym wymienił uścisk i uśmiechnął się serdecznie.

– Michał Wirbel.

 

Warsztat przy Bukowicza zakończył tego dnia pracę wyjątkowo wcześnie, bo ponad godzinę przed zmierzchem. Wirbel odesłał uradowanych czeladników do domów, Artura zaś na targ, aby zaopatrzył się w kilka butelek Czarnej Łani: niezwykle mocnej, lokalnej wódki na korze i żywicy drzew iglastych. Sam porucznik zaś mknął ulicami ze słusznych rozmiarów skrzynką pod pachą.

Wirbel zakwaterowany był w tak zwanych koszarach oficerskich, wiekowej kamienicy na wschodnim brzegu miasta. Stary cieć na portierni nawet nie zauważył przemykającego logomanty. Ignorując kręcących się około klatki schodowej współlokatorów, dotarł na trzecie piętro i udał się do drzwi na końcu korytarza.

Pokój porucznika był podłużną klitką z wysokim, ale wąskim oknem, w której łóżko, niewielkie biurko i szafa walczyły o panowanie nad skrawkami drewnianej podłogi. Postawił skrzynię z ciężką ulgą i opadł na zasłany kocami materac, aż zatrzeszczało. Sypiący się z sufitu tynk tworzył dziwaczne kształty w których Wirbel widział uskrzydlone maszyny daleko szybsze i poręczniejsze niż stymijskie sterowce.

Nie potrafiąc długo odpoczywać, porucznik zmienił pozycję na siedzącą, po czym złapał za stojącą na biurku samoświecę i pokręcił korbą. Poszły iskry, a długa, szklana tuba zajaśniała bladym, jednolitym blaskiem. Pokój od razu wydał się większy. Wirbel wydobył klucz z szuflady i klęknął przy skrzyni z nastawieniem, że zawartość poprawi mu już i tak dobry humor.

Obite aksamitem wnętrze pachniało paczulką. Oprawione grzbiety książek o pokrętnych tytułach leżały ściśnięte jak sardynki; większość przestrzeni zajmował bowiem owinięty papierem pakunek, długi i szeroki na dwie dłonie. Zaskoczony tym Wirbel sięgnął do wnęki i wydobył zeń kopertę ze swoim imieniem. Legł na łóżku, pospiesznie rwiąc papier i wyciągając silnie perfumowany list. Wykaligrafowane czarnym atramentem litery układały się w słowa i zdania o tak osobliwej manierze, że porucznik nie potrafił czytać nie słysząc głosu osoby, która je napisała.

 

"Kochany,

Na wstępie wiedz, że nie mam pojęcia, dlaczego dostałeś nie te ogniwa, które zamawiałeś. Tłumaczyłam im, że przez to tylko zatrzymają Cię dłużej na południu, ale ani profesor Tarkin, ani dziadek nie chcieli o tym słyszeć. Rozumiem, że wiążą z Tobą duże nadzieje i lubią wypróbowywać Twoje umiejętności, ale mogliby czasem pamiętać o nas i naszych potrzebach. Ty i ja mamy bogatą wyobraźnię, ale szczerze mówiąc, mój własny dotyk już dawno mi się znudził. Przesiadywanie w bibliotece bez Ciebie to jednak nie to samo. Ale przynajmniej dzięki temu znajduję czas, by pisać pracę.

Zakładam, że nie uległeś ciekawości i nie otworzyłeś jeszcze szkatułki, którą wcisnęłam kosztem paru książek. Miesiąc temu mój brat nas odwiedził wraz z wojskowym dywizjonem ze Stymii i był potwornie zawiedziony, że Cię nie ma. Maciej chciał Ci to bowiem wręczyć osobiście, i pewnie byłby pojechał do tego cholernego Demogrodu, gdyby go nie wezwali do tej całej sprawy z Gwardią. Po ostatniej fali porwań i morderstw uwzięli się bowiem na zorganizowanych przestępców. Dziadek mówił, że Ojciec Arnuliusz szykuje coś większego, że chce wreszcie oczyścić Dwieściewież raz a dobrze.

A wracając do książek, zapewne ucieszysz się, że przypadkiem udało mi się znaleźć "Czystą Inteligencję" Marcina Teowicza. Była w dziale kulinarnym biblioteki, wyobrażasz sobie? Nie wiem, kto ją tam zostawił, ale to chyba jedyny egzemplarz w Akademii, więc dbaj o niego, zwłaszcza, że i tak jest już w fatalnym stanie. Swoją drogą, gdy już ją przeczytasz, będziesz miał wątpliwy zaszczyt chwalić się ludziom, że przeczytałeś wszystkie niemal wyroby spod pióra Teowicza. Przyznam, że nawet po naszej animosynergii nadal nie pojmuję twojej fascynacji tym człowiekiem. Rozumiem, że miał ogromny wkład w autologikę, ale nawet dziadek, który go przecież znał, mawiał, że on nie był normalny. Oby tobie się to nie udzieliło, inaczej Cię zamorduję.

Tęsknię za Tobą, i wiem, że Ty za mną też. Zrób nam więc tę przyjemność i wracaj prędko. I dbaj o siebie.

Zawsze Twoja i z Tobą,

Teresa

 

2 listopad 1900, Dwieściewież"

 

Uśmiechnął się pod nosem, czując wzbierające pod mostkiem i pod talią gorąco. Sięgnął po pakunek, dość ciężki, i usiadł na brzegu łóżka. Po zerwaniu papieru jego oczom ukazał się drewniany futerał z wizerunkiem włóczni skrzyżowanej z kluczem na tle zębatki, godłem Królestwa Stymii. Michał domyślił się od razu zawartości; z dawna obiecany rewolwer. Obok broni lśnił rządek około dwudziestu naboi, a w jednej ze szczelin tkwił kawałek papieru. Rozwinął go i rozpoznał nabazgrolone ręką przyjaciela litery.

 

"Czołem szwagier! Słyszałem, że wraz z tytułem autologika zostałeś też porucznikiem? Biedna Tereska, mieć dwóch trepów w rodzinie, i to obu na wyjeździe. Stary, ty nawet nie wiesz, jak ona za tobą tęskni. A może wiesz? Z wami logomantami nigdy nic nie wiadomo.

Jak widzisz dotrzymałem obietnicy i przemyciłem ci jeden z wynalazków Van Graffa. Podejrzewam, że po moim wyjeździe profesor się nieźle wściekł, więc będziesz musiał mi się jakoś odwdzięczyć. Dlaczego żeś się tak uparł, żeby taki mieć? Wiem, że juz raz z takiego strzelałeś, ale możesz nie pamiętać moich wskazówek, więc dołączam krótką instrukcję obsługi. Tylko uważaj bo ten egzemplarz ma dużo większego kopa.

Gdy wrócisz do stolicy ja już dawno będę z powrotem w Stymii. Niedługo mam dostać awans kapitański i prywatną kwaterę, więc ty i siora będziecie mogli mnie wreszcie odwiedzić na dłużej w Stevenson. Chociaż przy tym co się tu dzieje, boję się, że będę miał dodatkową robotę. Widzisz, ostatnio coraz więcej czubków poluje sobie na arystokratów i król musiał naobiecywać wszystkim, że odda część wojsk do ochrony osobistej.

Swoją drogą, dobrze by było, gdybyś wreszcie mi napisał, kiedy bierzecie ten ślub. Ileż można czekać?

 

Maciej Szamejmarowicz"

 

Skrzywił się i z przesadną ostrożnością podniósł pistolet, którego surowe wykonanie i brak wykończeń kazały się domyślić, że faktycznie nie było to model przeznaczony na sprzedaż. Był w rzeczy samej niepozornym kawałkiem ciemnej, matowej stali z odrobiną drewna w uchwycie. Wirbelowi podobał się jednak niezmiernie i rewolwer wylądował w kaburze, na miejscu starego pistoletu skałkowego.

Porucznik wyjrzał za okno i na zegarek, po czym zabrał komplet świeżych ubrań i udał się do łaźni. Po pół godzinie wrócił do pokoju odświeżony i przebrany w najlepszą wyjściową koszulę i spodnie na szelkach. Właśnie wiązał krawat, gdy rozległo się pukanie. W drzwiach stanął zziajany Artur z dwoma litrowymi butelkami wódki w dłoniach.

– Całe miasto dziś chleje – rzekł znad progu, stawiając flaszki na podłodze – Musiałem zapłacić podwójną cenę…

– Trudno – Wirbel wzruszył ramionami – Przy tym, co zarabiamy, możemy sobie czasem pozwolić.

Artur przysiadł na taborecie i zsunął czapkę. Sterczące i mokre włosy parowały jak polane wrzątkiem.

– Jak sądzisz, czego on może chcieć?

– Dave nie wyglądał na zadowolonego z faktu, że tam będziemy, więc raczej nie chodzi o opieprz – odparł porucznik, sięgając po podbitą futrem kamizelkę – On chyba po prostu chce, żebyśmy skorzystali z okazji i się u niego bawili, i tyle.

– Swoją droga, nadal nie rozumiem, dlaczego mu się nie postawisz. Przecież stary Riljanow sam ci powiedział, że możesz spokojnie bić palanta jeśli będzie ci zawracał głowę, byleby był w stanie sam wrócić do domu. Gdybyś chciał, mógłbyś wywinąć mu jaja na lewą stronę…

– Już ci mówiłem, nie warto marnować sił na takie bzdury – rzekł sztywno Wirbel, nakładając popielatą marynarkę – Zamiast tego zacznij się zastanawiać, jak dostosować ceczwórki do gniazd naszych pancerlotów.

– Myślałem, że ty wiesz jak?

– Tak – westchnął porucznik – Ale wolałbym, żebyś sam do tego doszedł. A teraz idź się ogarnij i ubierz w coś do ludzi.

Artur podniósł się z trudem i wyszedł na korytarz. Wirbel naszykował kapelusz i płaszcz, po czym siadł na łóżku z "Czystą Inteligencją" w dłoni i przekartkował; książka była w fatalnym stanie, ostało się ledwie kilkanaście stron. Niezrażony, otworzył na przedmowie.

 

"To jest książka o naszych marzeniach i zamiarach.

To jest książka o prawach historii naszego świata.

To jest książka o nas, esencji wszelkiego porządku.

To jest książka o przeszłościach i przyszłościach ludzi,

którzy choć krótkowzroczni w swej śmiertelności, pamiętają i marzą.

To jest książka o was, świadkach naszej chwały.

To jest książka o mnie, Czystej Inteligencji."

 

Porucznik skrzywił się, mrużąc oczy. Napisane w języku caddgyl słowa zupełnie zbiły go z tropu; składnia zdań w żaden sposób nie wskazywała, w jakiej osobie wyraża się autor. Było to szczególne, jako że pozostałe, nieliczne strony książki zapisane były po dwustuwiesku, z niewielkimi domieszkami stymijskiego.

Jednakże to treść tych niemych słów zadziwiała i zaciekawiała najbardziej. Wirbel znał dzieła Teowicza na wylot, spodziewał się toteż zwyczajowego wstępu: szczegółowego omówienia poruszanych zagadnień, logomanckiego żargonu i niewybrednych żartów pod adresem 'zwykłych ludzi'. Doszedł do wniosku, że metafizyczna podróż, na jaką zanosiła się ta książka, mogłaby otworzyć przed nim umysł największego logomanty w historii i być na swój sposób bardziej pouczająca, niż kolejna porcja praktycznych wywodów. Zwłaszcza te dwa słowa, postawione obok siebie: "czysta inteligencja" .

Rozmyślania zajęły porucznikowi więcej czasu, niż sądził; w drzwiach pokoju stał Artur, ubrany w melonik i wyjściową marynarkę.

– Co ty, głuchy jesteś? – zawołał, krzywiąc głowę – Ileż mam ci się drzeć nad uchem?

– Drzeć? – zdziwił się porucznik, mrugając oczyma – Nie słyszałem.

– Budynek by się spalił, a ty byś nawet nie zauważył – burknął, podnosząc flaszki – Idziemy?

Wirbela nagle naszła nieopisana niechęć do ruszania się z miejsca. Z wielkim wysiłkiem odłożył książkę, włożył kapelusz i płaszcz i zgasił światło. Stojąc w drzwiach spojrzał jeszcze tęskno w ciemność; pokręcił głową, drzwi trzasnęły, zamek zaskoczył.

– Dobrze się czujesz? – spytał okularnik – Oczy ci łzawią.

– To nic – mruknął – Chodźmy już.

 

W Demogrodzie nastało ciemne, zimowe popołudnie. Latarnie gazowe pracowały na każdym kroku, rozświetlając ruchliwe ulice chłodnymi płomieniami. Resztki śniegu błyszczały po chodnikach i na gzymsach kamienic, w niezasłoniętych oknach majaczyły cienie. Intensywne, miejskie światło barwiło nisko zawieszone chmury kolorem jasnego piwa, podczas gdy otaczająca miasto dzicz stała ciemnością i ciszą właściwą odległym, górskim zakątkom.

Za murami jednak cisza długo miała nie nadejść. Miasto świętowało bowiem urodziny gospodarza po swojemu, z iście festyniarskim rozmachem; knajpy pękały w szwach, zatłoczonymi ulicami ciągnęły grupki podchmielonych mężczyzn, gdzieniegdzie straże prowadzili pierwsze ofiary zabawy. Autologicy dotarli na rynek nie bez kłopotów; skręciwszy w prawo za ratuszem, mogli wreszcie odetchnąć. Jedynym lokalem na tej ulicy był bowiem Sztab: dawny klub dla oficerów, obecnie trzymający wątpliwy tytuł najdroższej mordowni w mieście.

Pod markizą przy wejściu do kamienicy stał koksownik otoczony trzema szafami w płaszczach oraz niewielkim, damsko-męskim tłumem. W górze, zza zasłoniętych okiennic dochodziły wytłumione odgłosy zabawy, śmiech i muzyka. Bramkarze gawędzili w najlepsze, starannie ignorując wszelkie prośby kolejkarzy, od czasu do czasu puszczając zniecierpliwione "Ni ma zaproszenia, ni ma wchodzenia!".

Wirbel wysforował się na czoło tłumu i chrząknął znacząco. Trzy pary malutkich oczu obejrzały sie groźnie. Logomanta uchylił kapelusza i przedstawił się, natychmiast wzbudzając coś na kształt szacunku na okrągłych fizjonomiach.

– A, pan magik – rzekł najniższy bramkarz, szczerząc się szczerbato – Witamy, witamy. Pan z kolegą, tak? Proszę, tylko zanim pan przejdzie do sieni, jest pewna sprawa…

– Cóż takiego? – zaciekawił się Wirbel.

– Nawaliła instalacja światłowa w kuchni i pan Riljanow prosił, by panu przekazać, bo na panu można polegać, powiedział…

– Oczywiście, zajmiemy się tym od razu – odparł żywo, wchodząc z przez uchylone drzwi. Po chwili logomanta i praktykant szli szerokim holem o ścianach obitych czerwonym materiałem. Naścienne świeczniki przelewały się od wosku, z cokołów spoglądały kiczowate bibeloty mające przedstawiać roznegliżowanych ludzi. We wnęce przed schodami widniała twarz siwego szatniarza, który kołysał się w klezmeryczny rytm piszczących na piętrze skrzypiec.

– Dobry początek – rzekł z przekąsem Artur – Może tym razem nie wyrzucą nas stąd po godzinie, co?

– Jeśli znowu wrobisz mnie w jakieś chlanie to uduszę – odparł lodowato Wirbel, podając cieciowi płaszcze i szaliki – Albo naślę na ciebie Dave'a.

– Chyba wolałbym duszenie…

Mężczyźni przeszli do sąsiedniego, mniej reprezentatywnego holu. Odziani w czerń kelnerzy kręcili się pomiędzy kuchnią, piwnicą a schodami na piętro. Trzech eleganckich mężczyzn stało na środku korytarza, dyskutując żywo. Wirbel rozpoznał kierownika lokalu oraz jego zastępców. Jeden z nich nagle się odwrócił i zwrócił uwagę pozostałych. Wysoki i chudy kierownik obejrzał się z taką wdzięcznością, że porucznika nie zdziwiłoby, gdyby zaczął bić pokłony.

Po krótkiej wymianie uprzejmości autologików wyposażono w kuchenne fartuchy oraz zestaw najprostszych narzędzi i zaprowadzono do segmentowanej kuchni. Zamontowana w niej instalacja samoświecowa pochodziła jeszcze sprzed wojny w Darsie i była jedną z niewielu, których Wirbel jeszcze nie naprawiał w tym mieście. Zawieszone pod sufitem podłużne lampy skwierczały przejmująco zamiast świecić z cichym sykiem, na każdym sprzęcie stał jakiś pojemnik ze świecami, z pieców buchała czerwona poświata, a zaaferowani pracownicy kuchni bez przerwy przewracali się o własne nogi.

Wstępne oględziny szaf z ogniwami przyniosły pomyślną diagnozę: zwyczajne spięcie spowodowane przez nadwyżkę mocy. Jak się okazało, w oczekiwaniu na wytężoną pracę tego wieczoru, ktoś przesadził z białowęglem w piecu, wskutek czego poszły bezpieczniki, a kilka ogniw przeładowało się i rozstroiło. Dla Michała i Artura była to jednak rutynowa robota; po kwadransie prostej zabawy z kablami i rurami, światłość wróciła, ku ogólnej radości pracowników i wielkiej uldze kierownika. Prace w kuchni ruszyły ze zdwojoną żywiołowością, a Michał i Artur mogli wreszcie udać się na zabawę.

Półpiętra i korytarze wokół głównej klatki schodowej obstawiały szukające konwersacyjnej prywatności dwu, trzyosobowe grupki. Gustowne, lecz niekrzykliwe suknie falowały wokół bujających się mundurów, garniturów i fraków. Gorące powietrze dusiło osobliwą mieszanką perfum, dymu tytoniowego, opiumowego i potu. Tu i ówdzie mignął ogon caddgyl, błysnęła siwa czupryna Farladyna. Twardozgłoskowych Stymijczyków było raczej słychać, niż widać.

Odgłos muzyki, podrygiwania i śmiechu wzmagał się z każdym pokonanym stopniem. Korytarz na drugim piętrze zapełniały pojedyncze zgrupowania kobiet i mężczyzn zażywających przeciągu. Idąc chodnikiem do drzwi na salę zwaną z konieczności balową, Wirbel zdążył pochwycić kilka niedyskretnych spojrzeń i pojedynczych słów.

– Tygodnia bez nas nie przeżyją – rzekł praktykant, poluzowując kołnierz błękitnej koszuli – Awarie będą się powtarzać, to nieuniknione.

– Może właśnie dlatego nas tu zaprosił – mruknął porucznik – Może chce nas przekonać, byśmy zostali w Demogrodzie.

Artur obejrzał się lękliwie, lecz Wirbel przyjął zwyczajową, obojętną minę. Przeszli przez wielkie, uchylone drzwi prosto na zabawę.

Rzadki dym pachniał żywicą i alkoholem. Wystrojona ciemnym drewnem, wysoko sklepiona sala przypominała zbójecką jaskinię wydrążoną w korzeniach ogromnego dębu. Wiszące na licznych kolumnach świeczniki oraz płomienie z wielkiego kominka malowały wnętrze stonowanym, ciepłym światłem. W rogu, obok szerokiego i bogato wyposażonego baru, orkiestra z dęciaków, smyczków, bębnów i akordeonów odgrywała wyjątkowo żywą i niecodzienną aranżację stymijskiej kamszałmutki, której hipnotyczny rytm trzymał tańczące pary na parkiecie. Na końcu pomieszczenia, nad lożami, wznosił się szeroki, oszklony balkon, którego wnętrza broniły czerwone zasłony.

– Szukamy sobie miejsca? – spytał Artur, którego wzrok zaczął wędrować za licznie tu występującymi, skąpo odzianymi pannami.

– Dobrze by było najpierw złożyć burmistrzowi życzenia – odparł Wirbel – Oho!

Z tańczącej masy nagle oderwały się dwie postacie w poluzowanych ubraniach i wyszły świeżym gościom na spotkanie. Porucznik rozpoznał wysokiego Roberta, jednego z synów Rijlanowa, oraz jego figlarnie urodziwą siostrę, Lilię. Dobrze już ciepłe rodzeństwo z miejsca zaczęło zachwalać wysiłki i pracę logomantów, mówić jak to ojciec docenia, nie przestając się przy tym obściskiwać. To tylko potwierdziło przypuszczenia Wirbela, co do intencji burmistrza. Czekała ich trudna rozmowa.

Chciał to załatwić jak najprędzej, lecz usłyszał, że stary Riljanow chwilowo zabawiał innych gości, lub raczej, był zabawiany. Robert wziął jednak na siebie ciężkie brzemię poinformowania ojca o ważnym pracowniku i wyrwawszy Arturowi butelki, oddalił się odważnie. Mina Lilii zrzedła, i wystarczyło jedno spojrzenie na porucznika "Mam narzeczoną" Wirbela, by zmarszczyła czoło ze złością i oddaliła się w poszukiwaniu kogoś, kto jej nie odtrąci dla zasady.

Mężczyźni zamówili więc po ciemnym piwie i usiedli przy wolnym stoliku nieopodal baru. Nie minęła chwila, gdy po kolei zaczęli się dosiadać różni znajomi i nieznajomi, pragnący zamienić chociaż kilka słów z logomantami. Artur uznał za stosowne nie prostować, iż właściwie to jest tylko praktykantem i chętnie się udzielał, podczas gdy porucznik przytakiwał machinalnie, rozglądając się wkoło.

Nagła cisza i rumor wchodzących na salę ludzi wyciągnął towarzystwo z piwnoczasowej dziury. Parkiet opustoszał, orkiestra zdawała się przetasowywać, a wokół zaczęły wyrastać ściany mocno już rozluźnionych obliczy, jak płaskorzeźby z kolorowych poduszek. Zaciekawiony Wirbel przepchał się na skraj pustego pola. Na środek wyszedł dobrze ubrany i wyraźnie trzeźwy człowiek, w którym poznał najstarszego syna burmistrza, Wasylego.

– Proszę Was, drodzy goście – rzekł aksamitnym głosem, przeczesując obecnych spojrzeniem jak u wygłodniałego wilka – Jeśli sądzicie, że jesteście rozgrzani, to jesteście w błędzie. Mój ojciec, a wasz gospodarz…

– Niech żyje!! – zawołała setka gardeł, przepłukując się winem i wódką.

– …nie zadowoli się rozgrzaną do czerwoności publiką, o nie! On chce dla was najlepiej, chce was rozpalić, aż zapomnicie, kim jesteście i po co żyjecie! To wielki miłośnik sztuki przyjemności, który umie dogodzić każdemu. Dlatego, w podzięce za wasze prezenty i przyjaźń, pragnie wam się odwdzięczyć dzisiejszym wieczorem, po którym wasze zmysły, wasze serca i wasze dusze na zawsze pozostaną nienasycone. Przedstawiam wam czardyff z Donnenburga, Sulowianki!

– Niech żyje!! Niech żyje nam!! – powtórzyło się. Wasyli zszedł z parkietu, słychać było jak służba gasi świece pod ścianami. Atmosfera zgęstniała, cisza zdawała się namacalna. Drzwi przy kominku otwarły się z piskiem zawiasów, a stojący nieopodal muzycy ruszyli bez pospiechu.

Bębny wybiły kilka taktów, baskordeon podjął rytm i nakreślił egzotyczną harmonię. Z ciemnego przejścia wyłoniła się kobieta o nieprawdopodobnie magnetycznym wyglądzie: młoda caddgyl o śniadej, błyszczącej olejkiem skórze na gibkim, niosącym ślady wojskowego rygoru ciele. Bose stopy niosły ją bezszelestnie po parkiecie. Długie, smoliste włosy opadały na gołe ramiona w charakterystycznych dla caddgyl lokach. Ciemno obrysowane, złote oczy o zawężonych źrenicach przeczesywały publikę spojrzeniem, jakim potrafi uraczyć tylko kotka. Pysznie uniesiony, pręgowany czernią i złotem ogon wił się w takt muzyki, podrygując przywiązanymi na końcu dzwoneczkami. Jedwabny hatat, ciemna, nisko wcięta spódnica, falował na rozkołysanych biodrach aż po gładkie łydki, a krótki gorsecik otulał płytki, ale kształtny dekolt. Skórzane rzemienie o haftowanych wykończeniach opinały nadgarstki i kostki, na szyi połyskiwała inkrustowana złotem obróżka.

Kotka zatoczyła krąg, pokręcając głową, po czym oddała ciało we władanie farladyńskich skrzypiec i dudnień kontrabasu. Oniemiała publiczność pochłaniała spektakl, uwiedziona hipnotyczną muzyką oraz falującymi ruchami tancerki, o których Wirbel wiedział na pewno, że nie były w kanonie ludowych tańców ani caddgyl, ani jakiegokolwiek innego narodu. Nim się obejrzał, wokół kotki zaczęła krążyć druga kobieta, srebrzystowłosa Farladynka o kredowej skórze. Kolejne tancerki wyłaniały się jak z powietrza, malując zamknięty w jednolitych obramowaniach obraz coraz szerszą paletą cielesnych odcieni i wirujących kształtów.

Zaiste piękny i bogaty był to czardyf: wolne kobiety, które razem utrzymywały się ze sztuk wszelakich. Lub jak mawiali złośliwi, obwoźny teatr tańca, pralnia, bank, bazar, bezpański harem i burdel jednocześnie. Michał był pod wrażeniem, jak szybko ta tradycyjna instytucja caddgyl rozprzestrzeniła się ostatnimi czasy w Dwustuwieżach, wyrastając tam, gdzie zamieszkiwały nieliczne caddgyl, trafiając w gusta i marzenia coraz szerszego grona dziewcząt, którym silne jak woły kotki z dawien dawna imponowały niezależnością.

– Piękne, nieprawdaż? – szepnął mu ktoś koło ucha. Porucznik obejrzał się, napotykając gładki uśmiech Wasylego – Ojciec prosi pana do siebie.

Odszedł, nie czekając na odpowiedź. Tancerki dobrały się w pary i jęły wykonywać jeszcze śmielsze układy. Prawdziwy, Muzyczny Teatr w stylu iście caddgyl. Wirbel z pewnym żalem oderwał wzrok od przedstawienia i ruszył za Wasylim. Młody Riljanow zaprowadził porucznika na koniec sali i po schodach na balkon, po czym zapukał do mocnych drzwi i zaprosił do środka z miną sugerującą, że Wirbela czeka rozmowa w cztery oczy.

Przekroczył próg, drzwi zatrzasnęły się. Muzyka z dołu była tu ledwie słyszalna. Zapach perfum i opium uderzał powonienie, rozkręcając karuzelę zmysłów. Przyciemnione nielicznymi świecznikami pomieszczenie rozdzielały nieregularnie zawieszone, szerokie zasłony w ciepłych kolorach. Miękkie dywany i wielkie poduchy walały się po parkiecie z artystyczną niedbałością.

Wirbel wszedł pomiędzy zwały aksamitu, po ścieżce wyznaczonej zielonym chodnikiem, aż dotarł do końca pomieszczenia. Podłogę pokrywały ciepłe jeszcze materace i poduszki, na których spały jeszcze cieplejsze, półnagie kobiety. Pod zastawioną ogromnymi regałami z książkami ścianą, za obstawionym świecznikami biurkiem, siedział stary Riljanow, którego sucha sylwetka ginęła w rozpiętej koszuli. Bazgrał w papierach ze skupieniem na twarzy, zdając się zupełnie nie zauważyć gościa. Porucznik wciąż nie mógł się nadziwić łatwości, z jaką ten człowiek żonglował najbardziej przyziemnymi przyjemnościami i obowiązkami.

– I jak przedstawienie? – mruknął burmistrz, zerkając z uśmieszkiem nad szkłami okularów – Czegoś takiego jeszcze nie było, prawda?

– Istotnie, proszę pana – odparł z całym przekonaniem – Czy to pański wynalazek?

– Nie, to żona je tu zaprosiła – rzekł, krzywiąc się jakby przepraszająco – Tańczyły dla mnie wczoraj, ale umyślałem pokazać to ludziom, bo to zbyt piękne, aby oglądał to tylko stary dziad.

– Jest pan bardzo hojny.

– Dla tych, którzy sobie zasłużyli, zawsze.

Porucznik wzdrygnął się, wyczuwając dwuznaczność tych słów. Stary odłożył pióro, zamknął kałamarz po czym sięgnął po papierosa, rozwalając się w fotelu z iście chłopską gracją.

– Powiem krótko – rzekł od niechcenia – Jestem zadowolony z twojej pracy, Wirbel. Bardzo zadowolony. Odnowiłeś u mnie wiarę w logomantów, by rzec ładnie.

– Robię swoje i tyle – odparł z uśmiechem – Byłoby jednak łatwiej, gdyby pański siostrzeniec…

– A, chuj z nim – warknął stary – Za stary już jestem, żeby użerać się z tym bękartem. Pozwoliłem ci doprowadzić go do porządku, więc nie zawracaj mi tym głowy. Zresztą, dziwisz mu się, że ma cię za dziwadło? Nie chodzisz do szynku, nie przepijasz pensji, nie bijesz się z mymi żołnierzami, nie bierzesz panienek, nic, tylko ten warsztat albo robota na mieście! Swoje przeżyłem i wiem co mówię, gdy mówię, że życie bez zabawy wywraca człowiekowi we łbie!

– Panie Riljanow, już o tym rozmawialiśmy…

– Wiem! Ale sam widzisz, jak bardzo mnie to dziwi, mnie, który widział i poznał tyle różnych ludzi z tylu różnych krajów! Nawet logomanci wojskowi, u boku których walczyłem w Darsie, nie byli tacy powściągliwi! Musisz się rozerwać chłopcze, zrobić coś głupiego!

– Gorzałę lubię, ale z umiarem, żołnierze boją się ze mną bić, a kwestię panienek już panu przedstawiałem – odparł sztywno porucznik, wskazując srebrną obrączkę na palcu – Czy możemy skończyć tę rozmowę? Wszak na pewno nie wezwał mnie pan tu tylko po to, by znowu to roztrząsać.

Stary westchnął bezradnie. Wzrok jego padł na leżące na podłodze dziewczęta. Jedna z nich wywijała przez sen kolorowym ogonem; niewielu ludzi miało okazję spróbować miłości z caddgyl, i do starego nie docierało, dlaczego Wirbel tak bardzo się opierał, mimo wszelkich obietnic o dyskrecji.

– Dobra, skończmy z tym – mruknął Riljanow – Jak idzie naprawa czołgów? Słyszałem, że dostaliście dzisiaj części, tak?

– Zgadza się. Najdalej za miesiąc, myślę, wszystkie dwadzieścia cztery maszyny powinny nadawać się już do eksploatacji.

– Wybornie.

– Naprawdę spodziewa się pan, że caddgyl będą próbować napadać na miasto?

– Przemyt to nie tylko wymiana towarów, chłopcze drogi – rzekł z marsową miną, rozlewając wódkę do kieliszków – Tam, gdzie schodzą się ludzie z daleka, schodzą się też plotki i historie. Nie po to zapraszam do siebie tych wszystkich dziwaków, żeby się z nimi napruć czy pochędożyć. Czasem dostaję wieści za darmo, czasem zapłacę, tak czy inaczej… ale zawsze staram się mieć coś świeżego. A najświeższe informacje od handlarzy robiących przy granicach imperium zdają się potwierdzać, że coś się tam gotuje. Niedawno gościłem tu centurię caddgyl, wyrzuconą z wojska za spoufalanie się z ludźmi. Miła kobitka, choć tyłek i cycki miała twarde, jak to legionistki – zaśmiał się – Mówiła, że takich jak ona bywa więcej, że Konklawe musiało wystosować osobne przepisy prawne dla takich przypadków, które dotychczas załatwiano zwykłą chłostą. W ogóle dzieją się tam teraz dziwne rzeczy. Podobno parę lat temu cesarz Mangyts Nagel po raz pierwszy w życiu otwarcie przeciwstawił się woli Konklawe i przetasował kilkanaście legionów. I jeśli moja centuria powiedziała prawdę, a sądząc po jej pomrukach, myślę, że tak było, to legion, który pięć lat temu zdobywał miasta Darsu został przeniesiony tuż pod granicę Dwustuwież, tuż pod mój nos. Czy to nie daje do myślenia?

Riljanow patrzył na porucznika okiem chłodnym i inteligentnym. Historia konfliktów Dwustuwież i imperium była Wirbelowi dobrze znana, wiedział nawet co nieco o zwyczajach caddgyl i potrafił całkiem płynnie porozumiewać się w ich języku. Już w Akademii o to zadbali. Ta podręcznikowa wiedza nie była jednak poparta doświadczeniami, dlatego słowa burmistrza, człowieka wielu kontaktów, padły na żyzny grunt, wzbudzając falę pomysłów i domysłów.

– Caddgyl zawsze były dość konserwatywne, zwłaszcza na wojnie – odparł przeciągle – Ale wojska, które zdobywały wicekrólestwo Stymii wykorzystywały znacznie nowocześniejszy sprzęt i podejście do walki. Łatwo wyobrazić sobie, jak bardzo zaskoczeni musieli być Stymijczycy, gdy na ich miasta zaczęły spadać kule armatnie. Jedno zostało zdobyte w przeciągu jednej nocy, podczas której legionistki zakradły się i bezszelestnie wymordowali wszystkich żołnierzy, o czym mieszkańcy przekonali się dopiero wychodząc z domów o świcie. Ta Niewidzialna Armia, jak ją nazwali, odniosła tak niespodziewany sukces, że cesarz przysłał dwa inne legiony do oblężenia Darsu, podczas którego zginęło ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi, w tym wielu logomantów, wysłanych na pomoc przez Dwieściewież.

Na chwilę przerwał, przygryzając wargę. Stary zdążył dostrzec krótki błysk żalu na obliczu porucznika; domyślał się, że ta wojna kosztowała Wirbela kogoś bliskiego.

– Jeśli więc te wojska zostały faktycznie przerzucone pod pański nos, jak pan to ujął – powziął porucznik – To faktycznie ma pan prawo się martwić. Ale w takim wypadku, może to zabrzmi bezczelnie, ale proszę się nie łudzić, że dwadzieścia cztery czołgi pozwolą panu odeprzeć ewentualny szturm, nawet tu, w górach.

– Wiem, chłopcze – odparł stary, spoglądając w zamyśleniu pomiędzy zasłonami na szybach – Mimo wszystko, potrzebuję sprawnych maszyn.

Wirbel zmarszczył brwi, czując, że słowa burmistrza pozostawiają w nim więcej pytań, niż odpowiedzi. Nie miał jednak zamiaru drążyć tematu, zwłaszcza, że robota miała się ku końcowi i niedługo mógł wreszcie wrócić do domu. Po tym co usłyszał, miał bowiem wielką ochotą jak najprędzej się stąd wynieść.

– Będzie je pan miał – odparł zdecydowanie. Stary uśmiechnął się, po czym sięgnął po wielką, oficjalnie wyglądająca pieczęć i podbił papier, nad którym wcześniej pracował.

– Wiem, chłopcze – rzekł burmistrz – Już mówiłem, że doceniam twoje starania. Dlatego wezwałem cię tutaj, bo chciałem podarować ci to osobiście.

Podał mu świeżo sporządzony dokument. Zaintrygowany porucznik podszedł do świecznika i zaczął czytać. Po chwili obejrzał się na starego, wybałuszając gały w najgłębszym niedowierzaniu.

– Ależ, to jest… – wybełkotał, na co Riljanow siadł beztrosko w fotelu i zapalił papierosa, podśmiewając się pod wąsem.

– Awans. Pieniędzy dostajesz niemało, kobiet ani chłopców nie chcesz, pomyślałem więc, że podaruję ci coś praktycznego.

– Ale… żeby od razu… na majora… – krztusił się Wirbel. Już nie porucznik, a major, jak wynikało ze stojących przed oczyma słów.

– Wybacz, sam mam rangę pułkownika i wyżej nie mogę cię podciągnąć bez uciekania się do fałszerstw. W moich oczach zasłużyłeś, a ja wiem, że znam się na ludziach. Jeśli dojdzie do najgorszego… – zawahał się – Trudniej będzie zmusić cię do nadstawiania karku na jakimś froncie.

– Co ma pan na myśli? – zaintrygował się, chowając papier do marynarki. Stary uśmiechnął się tylko i sięgnął do szuflady. Po chwili w ręku Wirbela błyszczały nowiutkie pagony majorskie z jego nazwiskiem.

– Nie musisz się tym przejmować, na razie – rzekł Riljanow, wychylając kieliszek – Skończ robotę, wracaj do domu, i korzystaj z życia, to rozkaz. A teraz idź.

Michał patrzył przez chwilę na zamyślone, pokryte bruzdami oblicze burmistrza. Już miał odejść, lecz uderzyła go nagła myśl.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – rzekł z uśmiechem, wyciągając z kieszeni niewielką książeczkę. Zaintrygowany stary ujął ją kościstymi palcami i z miejsca poweselał.

– Andriei Mierestiełkow, "Sto Dwadzieścia Nocy w Szarilem" – przeczytał na głos, zerkając szelmowsko – Chyba jednak umiesz docenić uroki tej najpiękniejszej z zabaw, chłopcze.

– Owszem – przytaknął Wirbel, szczerząc zęby – Książki potrafią otworzyć oczy na wiele spraw. Ale pan na pewno o tym wie – zerknął znacząco na uginające się pod tomiszczami regały – Miłego wieczoru.

Koniec

Komentarze

Ni­g­dzie in­dziej Dwu­stu­wie­ża­nie nie mi­ja­li się na ulicy z ja­sno­wło­symi Sty­mij­czy­ka­mi, sza­ro­oki­mi Far­la­dy­na­mi, ciem­no­skó­ry­mi cad­d­gyl oraz przed­sta­wi­cie­la­mi bar­dziej od­le­głych i eg­zo­tycz­nych kra­jów.

Ciemnoskórzy csddgyldzi to już z małej. To rasizm jest!

;-)

Chod­ni­ka­mi pły­nę­ły rzeki opa­tu­lo­nych ludzi wie­lo­barw­ne­go stanu i na­ro­do­wo­ści

Co? Co?

 

Dwu­stu­wie­skie za­po­trze­bo­wa­nie na to­wa­ry z prze­my­tu uczy­ni­ło z De­mo­gro­du 

 

To literówka, czy neologizm?

 

– Żeby tylko – od­parł z wy­rzu­tem młod­szy żoł­nierz, nie prze­ry­wa­jąc pracy – Pew­nie chce pan się wi­dzieć z kie­row­ni­kiem? Jest w ga­ra­żu.

Wkradł Ci się pewien błąd w zapisie dialogów. Po “pracy” kropka. Ewentualnie mogłoby jej nie być, gdyby dialog był kontynuowany, ale wtedy “Pewnie” winno być z małej litery.

 

 

Więc pan się tym zaj­mu­je oso­bi­ście, tak? – prze­łknął ślinę – Jest pan lo­go­man­tą?

A tu dla odmiany, “przełknął” z dużej, bo to czynność niewerbalna.

Gdzieś w Hyde parku jest wątek o poprawnym zapisie dialogów. Podlinkowałbym, ale… nie mogę znaleźdz:(

 

– Ma­go­wie… – po­wtó­rzył ze wy­raź­ną zło­ścią – Nie cier­pię tego słowa.

Wystarczy jak powtórzy “z” wyraźną złością:)

 

Na­czy­nie tra­fi­ło na stół wraz ka­wał­kiem chle­ba i łyżką

A tutaj “z” bym dodał.

 

Ogólnie dużo, dużo błędów. Fabuła też mnie nie porwała. Przykro mi, zwłaszcza, że nie piszesz wcale źle. Popracuj nad warsztatem,a może innym razem…

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Rzeczywiście, rzecz nie jest niesamowicie porywająca, ale… Z reguły, gdy ktoś zamieszcza tu ogromny fragment wielgachnej całości, a ja po kilku pierwszych akapitach nie gubię kapci, z miejsca oskarżam autora o grafomanię i proponuję zająć się wprzódy krótką formą. W tym tekście jednak jest spory potencjał, sporo roboty przy szlifowaniu, fakt, ale ode mnie masz duży kredyt zaufania. To znaczy, chętnie przeczytałbym dalszy ciąg. Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dzięki za feedback!

 

Z tym zapisywaniem dialogów to już dawno dałem sobie spokój z wszelkimi kanonami. Piszę tak, żeby było czytelnie, więc dopóki widać, gdzie dialog a gdzie narracja, mnie to ryba.

 

Pomijając sprawy techniczne, najbardziej interesowała mnie emocjonalna część Waszych odpowiedzi: że nie porwało. Zastanawia mnie, czy to wina samego sposobu opisywania tego co się dzieje, czy może to, CO się dzieje (czyli akurat tutaj niezbyt wiele). To zwyczajny prolog, który miał odzwierciedlić tempo życia w tym świecie.

To jest właśnie, Drogi Mrozie, niebezpieczeństwo publikowania na takich forach obszernych fragmentów jeszcze obszerniejszych całości. Jeśli nie walniesz jakiegoś fajerwerkuna początek, ewentualnie nie rzucisz czytaczy na kolana wspaniałością formy, większość z nich (czytelników owych) znudzi się po prostu i przeskoczy do następnego opka. Twój prolog może być znakomity w kontekście całej powieści, ale niestety nie przykuwa uwagi, jako reprezentatywny fragment. Ja dotarłem do końca, bo, po pierwsze, czytywałem tu już dużo, dużo gorsze rzeczy, a po drugie, bardzo lubię magiczno – steampunkowe klimaty.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dzięki. Teraz wiem już nad czym muszę popracować.

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka