Szumiący wiatr zagłuszał koncert okolicznego ptactwa. Narcystyczne słońce odbijało swą dumną twarz w jeziorze, po którym leniwie sunęły kaczki. W parku było pięknie. Krajobraz psuł tylko jakiś zboczeniec, który, nieudolnie schowany w krzakach, bacznie mi się przyglądał.
Nie ma to jak zacząć od opisu przyrody. I to jeszcze tak tandetnego. Trudno, nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Co za sztampa. Na przyszłość obiecuję poprawę.
Siedziałem w karczmie i rozmawiałem z moim krasnoludzkim przyjacielem Taurynem… Głupi żart.
Siedziałem w parku zirytowany światłem bijącym po oczach. Narcystyczne słońce puszczało zajączki. Niby mógłbym przenieść się na ławkę obok, ale zwyczajnie mi się nie chciało. Właściwie, to dlaczego ja mam się ruszyć, a nie słońce. Niesprawiedliwe. Gdybym potrafił, szturchnąłbym wredną gwiazdę, ale cholera jest za daleko. Choć czasami odnoszę wrażenie, że potrafiłbym to zrobić.
Mój psychol, to znaczy mój psychiatra, nigdy mi nie wierzył. Wszyscy tacy są. Najpierw udają, że słuchają, a po seansie idą do baru obgadywać pacjentów. Co poradzę, że od dziecka wydaje mi się, że świat jest z modeliny. Mogę kształtować rzeczywistość za pomocą myśli. Prawdę mówiąc, wiem, że mogę, ale jeszcze nie umiem. Postaram się ująć to bardziej elokwentnie. Posiadam dar, którego nie potrafię wykorzystać. Jestem dumnym właścicielem pirackiego skarbu: rubinów, szmaragdów, złota. Wszystko zamknięte w masywnej skrzyni, do której nadal szukam pasującego klucza. Cóż, nie wyszło zbyt elokwentnie.
Stworzyłem nawet własną teorię. Może przyczyną porażek jest wrodzone lenistwo i problemy z koncentracją. Medytacja zawsze mnie nużyła. Nie potrafię skoncentrować się na jednym problemie, łatwo się rozpraszam. Neurony błądzą losowo jak banda pijaków. Nie da się w takich warunkach wytworzyć stabilnego pola psi. W końcu modelinę też trzeba ogrzać przed lepieniem ludzików. Z parapsychologii nici, jeśli nie nauczę się ogniskować myśli.
Zdaniem psychola wszystko sobie ubzdurałem. Na ostatniej sesji przekonywał, że świat jest wystarczająco piękny i nie ma potrzeby bawić się w poszukiwanie zjawisk paranormalnych. Zapytałem go, czy w tym cudownym świecie mogę pójść na koncert niebieskiego flaminga grającego na bongosach. Psychol przyznał, że to niemożliwe. Zrozumiałbym, gdyby wyprzedali wszystkie bilety, ale okazało się, że w tym chorym uniwersum flamingi nie potrafią grać na kubańskich bębnach. Nawet nie mają niebieskich piór. Jakiś absurd.
Trochę przynudzam, wiem. Wróćmy do ciekawszego tematu parku i zboczeńca w krzakach. Zatem siedziałem w parku i uświadomiłem sobie, jaki ze mnie idiota. Przecież, gdyby nawet udało mi się przesunąć słońce siłą woli, dowiedziałbym się o tym najwcześniej po ośmiu minutach. A może nawet szesnastu. Nie chciałem tyle czekać, więc dałem za wygraną i przesiadłem się na inną ławkę. Dewiant w krzakach też się poruszył. Fascynujące, psychol faszeruje mnie lekami jak całodobową aptekę, a mimo to od kilku dni mam objawy manii prześladowczej. Mój stalker chyba skończył korespondencyjny kurs szpiegostwa incognito, a cały kamuflaż kupił w sklepie “Wszystko za pięć złotych” za pięć złotych. Wielkie okulary, kulfonowaty nos i te wąsy. Prawdziwy szpieg nie pozwoliłby sobie na taką amatorszczyznę. W tym jednym psychol miał rację, to zwykłe złudzenie. W parku byłem tylko ja i kaczki.
Zrobiło się zimno, więc zamierzałem wrócić do domu. Podnosiłem się z ławki, kiedy z krzaków wyszedł ten zboczeniec. Pewnie znowu planował mnie dyskretnie śledzić przez całą drogę. Naprawdę nie nadawał się na tajnego agenta, nie z taką sylwetką. Przypominał bałwanka. Ciekawe, czy gdyby przewrócić go na plecy, umiałby podnieść się o własnych siłach, czy może szamotałby się bezradnie jak żuczek.
– Dzień dobry – powiedział niespodziewanie wyimaginowany erotoman. No co? Przesiadywał w krzakach i miał wąsy. Ergo był erotomanem.
– Nie gadam z omamami – odparłem, nieco zaskoczony, jakie figle płata mi wyobraźnia.
Omam uśmiechnął się pod obleśnym wąsem. Zauważyłem, że trzyma w dłoni białą szmatkę, pewnie równie urojoną, jak on sam. Wzruszyłem ramionami, gdy iluzoryczny dewiant podszedł bliżej. Zignorowałem, gdy przystawił mi szmatkę do twarzy. Ale kiedy poczułem mdłą woń, puściły mi nerwy i postanowiłem skopać zbokolowi jego nieistniejący tyłek. Traf chciał, że akurat wtedy straciłem przytomność.
***
Mama zawsze powtarzała, żebym nie ufał psychiatrom. Co prawda mówiła też, żebym trzymał się z dala od prawników, stomatologów, urzędników, księży, polityków, dziennikarzy i bednarzy. Tymczasem nie miałem kontaktu tylko z tymi ostatnimi.
Trzeba było słuchać mamusi, psychol nałgał mi jakichś bzdur o manii prześladowczej i nie miałem szans się obronić. Ciekawe, czy w jego uczonych psycholskich książkach jest coś o zadziwiająco skutecznym działaniu urojonego chloroformu.
***
Odzyskałem przytomność. Wszystko było jakieś zamglone, niewyraźne. Siedziałem na krześle, nie mogąc ruszyć rękami. Musieli mnie związać. Ale kto? Może to prawda, że pod cienką warstwą codzienności skrywa się gigantyczny międzynarodowy spisek. Może nawet międzygalaktyczny. Wszechświatowy. Nie zdziwiłbym się, gdyby ich parszywe macki sięgały do wszechświatów równoległych. Nie przeczę, że zostanie porwanym przez takie szychy stanowi swego rodzaju nobilitację, tylko czego oni mogą ode mnie chcieć?
Przede mną stał jakiś zielony prostokąt. Chyba tablica. Wzrok nadal odmawiał posłuszeństwa. Przyjrzałem się uważniej i zobaczyłem rozmyty biały kształt. To był trójkąt. Zaraz, więc wujek miał rację. Za sznurki pociągają Illuminati!
Zamrugałem. Obraz zrobił się odrobinę wyraźniejszy. Był i drugi trójkąt, odwrócony. Chwileczkę, to gwiazda. Co może oznaczać sześcioramienna gwiazda? Czyim symbolem jest heksagram i kto zawsze miał pociąg do władzy? No jasne, babcia mówiła prawdę. Jakie to oczywiste. Za wszystkim stoją szeryfowie z Dzikiego Zachodu!
Zmrużyłem oczy. Widziałem już całkiem nieźle. Problem w tym, że trójkątów było więcej, znacznie więcej. Obrazek wyglądał jak kubistyczny płatek śniegu, spotkałem już gdzieś podobny kształt. Pamiętam go… Ale to niemożliwe, to absurd. To by znaczyło, że światem rządzą…
– Jesteśmy matematykami.
Obok tablicy stało dwóch mężczyzn.
– Profesor Borkowski – powiedział wysoki brunet w niebieskiej, pogniecionej koszuli. – Interesuję się fizyką matematyczną i kosmologią.
– Profesor Wencel – przedstawił się pulchny człowieczek w okularach. Nadal nosił przebranie, więc bez problemu go poznałem. To był ten zboczeniec z parku. – Specjalizuję się w logice rozmytej, algorytmach ewolucyjnych, sieciach neuronowych…
– …oraz ukrywaniu się w krzakach, porywaniu Bogu ducha winnych ludzi i noszeniu kretyńskich masek – dokończyłem.
– Do dwóch pierwszych zarzutów się przyznaję. Ale o jakie maski chodzi? – spytał zdziwiony matematyk-erotoman. Zdjął okulary, ale, ku mojemu zdziwieniu, jego ogromny nos pozostał na miejscu.
Poczułem się trochę głupio. Nie chciałem sprawiać nikomu przykrości. Niby mnie odurzyli, porwali i związali, ale jakoś nie miałem im tego za złe. Od kiedy psychol przepisał mi zoloft, starałem się dostrzegać jasne strony nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach. Co złego zrobią mi matematycy? Najwyżej mnie scałkują. Inna sprawa, gdybym trafił na biologów. Aż zadrżałem na samą myśl. Na szczęście tajemniczy obrazek przedstawiał płatek Kocha, a nie prątek Kocha. Mogłem odetchnąć z ulgą.
Zmysły powróciły już do normalnego stanu, więc rozejrzałem się po pomieszczeniu. To była jakaś niewielka klasa. W kącie leżała sterta matematycznych brył z tektury. Kolekcja składała się z czworościanów, sześcianów i wielkiej szarej kuli.
– Nie chcę być nieuprzejmy, ale dlaczego mnie tu więzicie? – spytałem.
– Cóż, to dosyć proste – odezwał się Borkowski. – Wszystko zapisaliśmy na tej tablicy.
Poza fraktalem, który na początku zwrócił moją uwagę, tablicę zajmowała dżungla całek, greki i innych śmiesznych znaczków, z którymi nigdy nie byłem za pan brat. Poza tym nagminnie przewijało się słówko “trywialny”. Nic z tego nie kumałem. Nagle poczułem dreszcze. Zobaczyłem tam swoje nazwisko.
– Pan Sebastian Dolniak? – spytał ten niewyżyty zbok Wencel. No co? Z wąsami naprawdę wyglądał jak przestępca seksualny.
– Tak, ale możecie mówić mi Seba.
– Trzydziestoletni kawaler?
– Tak, ale…
– Zamieszkały przy ulicy Zielonej siedemnaście?
– Owszem, tylko…
– Przeciętnie uzdolniony księgowy?
– Oj tam zaraz przeciętnie…
– Tak czy nie?
– Niech wam będzie. Ale co ja tu właściwie robię?
– Borkowski, wyjaśnij mu. Ja nie mam siły tłumaczyć takich trywialności.
Profesor Borkowski odchrząknął i zaczął wykład. Od razu poczułem się sennie.
– Na tej tablicy znajduje się szkic dowodu twierdzenia, które wstrząśnie światem, tak, jak w latach trzydziestych, zrobiło to twierdzenie Gödla. Razem z szanownym kolegą Wenclem badamy związki między matematyką a filozofią. Wychodząc z zasady antropicznej, staraliśmy się odpowiedzieć na słynne leibnizjańskie pytanie. Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?
– Nie macie większych problemów? – spytałem kompletnie znudzony i potężnie ziewnąłem.
– Proszę nie ziewać!
– To mnie zakneblujcie! Do rzeczy!
– Może ja dokończę – zaproponował Wencel. – Wspólnie z szanownym kolegą Borkowskim chcieliśmy stworzyć spójny model wszechświata usuwający wszelkie osobliwości i anomalie. Jesteśmy już bardzo blisko sukcesu, tylko pojawił się pewien drobny problem. Układając puzzle przyrody, znaleźliśmy pewien niepasujący element. Jakby z innego pudełka. Coś, co istnieje, a nie powinno.
– Pewnie dziobaki – zasugerowałem. – Kto to widział, żeby ssaki składały jaja. To chore.
– Nie, nie dziobaki.
– A może żyroskopy – próbowałem ponownie. – Jak takie ustrojstwo działa? Cuda na kiju.
– Nie chodzi ani o dziobaki, ani tym bardziej o żyroskopy. Niepasującym elementem, psującym naszą przełomową teorię, jest człowiek.
– Jakie to głębokie – zauważyłem. – Wychodząc z zasady antropicznej, wywnioskowaliście, że ludzie tak naprawdę nie istnieją.
– Nie, durniu! – Wencel skarcił mnie i zmierzył obleśnym wzrokiem. – Niepasującym elementem nie są ludzie, tylko człowiek. A konkretnie niejaki Sebastian Dolniak, trzydziestoletni kawaler, przeciętnie uzdolniony księgowy, zamieszkały przy ulicy Zielonej!
– Że niby ja? Ale przecież ja istnieję! – krzyknąłem. Dla pewności sprawdziłem jeszcze, czy nic się w tej materii nie zmieniło. Ale nie, istniałem nadal.
– I właśnie w tym problem. Mógłby pan łaskawie przestać?
– Nie za bardzo – odpowiedziałem. – Może macie jakiś błąd w obliczeniach. Dzielenie przez zero czy coś w ten deseń.
– Niewykluczone – stwierdził logik. – Pełna wersja dowodu ma koło stu stron. Nadal go weryfikujemy. Nie wiem, czy pan zauważył, ale przez ostatni tydzień śledziłem każdy pana krok…
– Zauważyłem.
– Tak? – Wencel trochę się zdziwił. – Szukałem informacji, jakichś wskazówek. Chciałem znaleźć inny sposób na rozwiązanie problemu.
– Inny? To już jakiś macie?
– Tak, profesor Borkowski ma świetny pomysł. Przyznam, że na początku byłem przeciwny. Pan rozumie, jako teoretyk, nie przepadam za środkami typu brute force. Wolę poszukiwać metod z Księgi, najpiękniejszych, najbardziej subtelnych…
– Ale nuda – stwierdziłem nieuprzejmie. – Rozwiążcie sprawę i dajcie mi spokój.
– Mogę? Rozumiesz, dla dobra nauki. Bez tego nie dostaniemy grantu – zapytał profesor Borkowski.
Wencel kiwnął głową.
Profesor Borkowski stanął naprzeciwko mnie i wyciągnął z lewej kieszeni wskaźnik laserowy. Pomyślałem, że czeka mnie kolejny przydługi wykład. Mogliby chociaż dać mi kawę.
– Przepraszam – powiedział Borkowski, zarechotał i plasnął się w czoło. – Gapa ze mnie. Nie ta kieszeń. Oczywiście w prawej.
Potem wyjął pistolet i strzelił mi prosto w łeb.
***
Też myślicie, że to doskonały moment na szczyptę retardacji? Choć może bardziej pasowałoby tu określenie bullet-time. Spokojnie, przecież wiadomo, że nic mi się nie stanie. W końcu chroni mnie immunitet pierwszoosobowej narracji.
Podobno w takich chwilach przed oczami przelatuje nam całe życie. Teoria co najmniej idiotyczna. Po obejrzeniu kilkudziesięciu lat skompresowanych do kilku sekund, czułbym się jak po przejażdżce rollercoasterem. Może zdążyłbym jeszcze przed śmiercią puścić wzorzystego pawia. Nie chciałbym być tak zapamiętany przez potomnych.
Osobiście bardziej skłaniałbym się ku alternatywnej teorii. Zamiast całego życiorysu widzimy jedno wybrane wspomnienie. Ulubioną chwilę, z którą pragnęlibyśmy zostać pochowani. Wygrzebujemy z pamięci ostatniego towarzysza.
U mnie trafiło na żonkila. Miałem pięć lat, kiedy go znalazłem. Piękny, żółty kwiat kłaniał się nisko niczym skruszony Japończyk. Niesamowite, najbardziej narcystyczna z roślin złożyła mi hołd. Przynajmniej tak to wyglądało. Moje ulubione wspomnienie. Czy świat musi być z modeliny, abym mógł go pokochać? Może najwyższy czas dostrzec piękno w twardych koralikach atomów. Zupełnie zapomniałem o szalonych matematykach i lecącym pocisku. W tej chwili istniał tylko uroczy żonkil. Zogniskowałem swoje myśli. Pistolet okazał się soczewką, której szukałem przez całe życie.
***
Nabój leciał podejrzanie wolno, jakby trochę się krygował przekroczyć granicę mojego intymnego dystansu. Przyspieszył i stał się nieco śmielszy po przemianie w żółtą maź, przypominającą zawartość lampy lava. Gdy uderzył mnie w czoło, był już dojrzałym, pewnym siebie narcyzem. Świat z modeliny… Więc jednak nie byłem szalony.
Matematycy wyglądali na kompletnie zdezorientowanych.
– Borkowski, gdzie ty kupiłeś ten pistolet! – wydarł się Wencel.
– Iwan załatwił broń. Ten mój doktorant z Petersburga, mówiłem ci. Z pistoletem wszystko jest w porządku. Nic z tego nie rozumiem, jakby nabój zmienił się w tego… kaczeńca.
– To żonkil, idioto! – wtrąciłem się. – Co się stało? Czyżby wasze śmieszne równanka tego nie przewidziały?
Naukowcy spojrzeli na siebie, a potem rzucili się do tablicy. W amoku przeglądali notatki, próbując znaleźć wytłumaczenie. Starali się wcisnąć gdzieś niepasujący kwiatek, który istniał, choć nie powinien. Jakby w świetle odkrytych równań świat był wielkim kożuchem.
Postanowiłem jeszcze bardziej popsuć ich idiotyczną teorię. Skrzynia została otwarta. Nikt już we mnie nie celował, więc lepienie nie szło mi za dobrze. Ale wiedziałem, że dam radę. W skupieniu patrzyłem na sznur, którym zostałem związany. Wystarczyło się wyciszyć, nie słuchać otoczenia. Sznur zaczął bulgotać i po chwili przekształcił się w zieloną serpentynę. Cudnie.
Profesorowie niczego nie zauważyli. Nadal bazgrali po tablicy i szukali błędu. Namiętnie gestykulowali i ględzili o tych swoich lematach, twierdzeniach oraz innych dziwactwach. Ale nie rozpraszało mnie to, jakbym słyszał rozmowę w nieznanym języku. Jeśli nawet uda im się jakoś uwzględnić żonkila w obliczeniach, przygotowałem więcej osobliwości.
Ulepienie krzesłom po piątej nodze okazało się bajecznie proste, czy, jak kto woli, trywialne. Pięcionogie krzesła. To ci anomalia. Zdecydowanie ambitniejszym zadaniem było przekształcenie tekturowej kuli w żyroskop. Misja zakończyła się porażką. Nie dlatego, że nie mogłem się skupić, tylko dlatego, że nie mam pojęcia jak działają żyroskopy. Nikt tego nie wie. Obniżyłem więc poprzeczkę i wyrzeźbiłem wielki szary kamień. Zabawne, spróbowałem podnieść go siłą woli, ale okazał się dla mnie za ciężki. Następnie stworzyłem butelkę z papierowego sześcianu. Wyszła trochę kanciasta. Chciałem uformować olbrzymiego shurikena z płatka Kocha, niestety zdążyli już go wymazać. Co by tu jeszcze wymyślić. Ciekawe, jak lepi się w żywej tkance…
Nagle spostrzegłem, że matematycy mówią już ludzkim językiem. Chyba znaleźli lukę.
– Wencel, ty skończony kretynie! – ryknął Borkowski. – Jak mogłeś się machnąć w lemacie Fatou!
– Spokojnie – odpowiedział logik. – Sprawdzałem to tysiąc razy, ale wiesz, jak jest. Każdy może się pomylić. Pewnie dowód można jeszcze naprawić.
Twarz Borkowskiego przybrała kolor kredy. Zauważyłem, że drżą mu ręce.
– Tak, można go naprawić. – Borkowski przełknął ślinę i narysował na tablicy niewielką gwiazdkę. Tuż przy moim nazwisku. – Znam tylko jedno wytłumaczenie. Pomyliliśmy znaki. Wszystko na odwrót. Sebastian Dolniak istnieje. To cała reszta jest urojeniem.
– Co? – spytał z niedowierzaniem Wencel. A potem poczuł, jak pęcznieje mu głowa.
– My też – dodał Borkowski. – Moja szyja…
Wybaczyłbym herezję, idolatrię czy inne głupstewka, ale próba odstrzelenia Demiurgowi głowy to jednak lekka przesada. Matematycy byli wyjątkowymi pechowcami. Bo, wiecie, nigdy nie miałem talentu plastycznego, a w szkole najlepiej wychodziły mi karykatury.
***
– I co pan powie o koncercie? Podobało się panu? – spytałem.
Psychol sprawiał wrażenie odurzonego. Trochę mnie rozczarował. Jak można wybrać się do filharmonii bez marynarki.
– To nie powinno…
– Tak, wiem. Psychiatra nie powinien spoufalać się z pacjentami. Ale co pan powie o muzyce?
– Po co pan mi to pokazał? – Psychol spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem. Zauważyłem, że bez przerwy szczypie się po rękach. – To sen, prawda?
– Możliwe. To jedna z teorii – odparłem rzeczowo.
– W takim razie dlaczego nie mogę się obudzić?
Roześmiałem się.
– A kto powiedział, że to pański sen? Czyżby mój psychiatra miał urojenia ksobne? Jeśli to naprawdę jest sen, to raczej mój. Ale rozważałem też inne opcje. Może mamy do czynienia z symulacją, wirtualną rzeczywistością, a może spiskiem szeryfów z Dzikiego Zachodu. Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Tak czy siak, nie zamierzam się obudzić. Ale na pocieszenie mogę panu ulepić trzecie oko. Do zaglądania w podświadomość. Przyda się psychiatrze. Chce pan?
– Jeśli to prawda… Jeśli, oczywiście czysto hipotetycznie, świat jest z modeliny, to dlaczego traci pan czas na przekonywanie mnie? Skoro może pan wszystko, to…
– Bo chcę, żeby pan to powiedział.
– Co?
– Że nie jestem szalony! Po to zaprosiłem pana na koncert! Przecież widział pan flaminga, słyszał bongosy. Własnoręcznie je ulepiłem. Z modeliny świata – powiedziałem trochę zbyt patetycznie.
– Widziałem – przyznał niechętnie psychol. – Koncert? Przecież to był jakiś chory freak show! Flaming miał guziki, a mniejszy z bębnów obleśne wąsy. Nawet nie myślę, skąd pan wziął tę swoją modelinę.
– Powiedz to w końcu, psycholu! – wycedziłem.
Powoli zaczynałem tracić cierpliwość. Nie chciałem majstrować przy psycholskich strunach głosowych. Wolałem poczekać, aż powie to z własnej woli.
– Jest pan szalony – stwierdził stanowczo psychol i złożył dłonie w diamencik. Poczułem się jak na sesji terapeutycznej. – Obaj jesteśmy obłąkani. To najrozsądniejsze wytłumaczenie. Niech pan zrozumie. Nie uwierzę w niebieskie flamingi i modelinowy świat. Prędzej przestanę ufać własnym zmysłom. Jestem racjonalistą i bez ścisłego dowodu…
– Dowodu?
Uśmiechnąłem się i poprawiłem żonkila w butonierce.