- Opowiadanie: tfurca - Ernest Guzik (VI-IX)

Ernest Guzik (VI-IX)

Oceny

Ernest Guzik (VI-IX)

VI

 

Mrok pomieszczenia przelewał się wolno w jego umysł jak w opróżniony kielich, wypełniając swą czernią niemal całe jestestwo. Ogarniał go coraz większy lęk. Może nie był to lęk silniejszy od tego, z jakim tu przyszedł, ale po prostu inny. Zdawało mu się, że wiedział, czego może się spodziewać. Teraz zupełnie nie rozumiał sytuacji i ten fakt sprawiał, że lęk odczuwał niewspółmiernie do jego rzeczywistego natężenia, jak chłód w wietrzną i wilgotną pogodę.

Łagodność kardynała była zdumiewająca. Bez emocji przyjął wieści o niepowodzeniu misji. Rozedrgany blask świec nie pozwalał z całą pewnością stwierdzić, czy się uśmiechał, ale było to prawdopodobne, sądząc po tonie, jakim się odzywał. I to, że pozwolił mu usiąść w swojej obecności… Zaprawdę, zdumiewające! Niepokojące!

– Jesteś bardzo zdenerwowany, synu – zauważył kardynał.

– Ojcze, obiecałem, a nie dałem rady. Może rzeczywiście się nie nadaję – odrzekł zrezygnowanym tonem.

– Wcale tak nie uważam – powiedział zupełnie poważnie kardynał. – Nie powinieneś tak krytycznie oceniać efektów swoich działań. Wszystko przecież zmierza ku dobremu. Powiedziałeś, że zostali rozdzieleni, czyż nie? – ni to zapytał, ni stwierdził purpurat, widząc zdziwienie na licu gościa.

– To prawda. Doszło do gwałtownego starcia, zupełnie niekontrolowanego. Jak już wspomniałem, nastąpiło pęknięcie i powstał uskok, wzdłuż którego rozjechały się przestrzenie. Ponadto pojawiły się turbulencje, które spowodowały przemieszanie czasów. Oni są teraz na różnych poziomach czasoprzestrzennych.

– Jaka jest szansa, że się odnajdą?

– Zajmie im to nieco czasu, ale nie można nie doceniać Wasyla. Jednak dopóki temporakratony się nie ustabilizują…

– Temporakratony?

– Płyty czasoprzestrzenne. Ta jedna, ta z samicą, wciąż dryfuje. Szacujemy, że zatrzyma się gdzieś na wysokości wybrzeża bliskowschodniego, ale trudno ocenić jeszcze w jakim okresie. Sądzimy jednak, że będzie to w okolicach przełomu er.

– Czy to istotne?

– Dopóki temporakraton jest mobilny, nie możemy zaimplementować wtyczki.

– A ten drugi?

– Zakotwiczony. Gdzieś na Podlasiu, blisko współczesności. Zawiera gen. Niestety, jest strzeżony przez Wasyla, więc implementacja nie ma sensu, jak pokazały dotychczasowe doświadczenia.

– Ale skoro Wasyl strzeże Ernesta, nie może w tej sytuacji chronić Klary…

– Leny.

– Właśnie, Leny. Ona jest na tym drugim coś-tam-kratonie. W odpowiednim momencie wystarczy zatem kogoś podesłać. Prędzej niż oni. Sam zwracałeś mi uwagę, że eliminacja inkubatora przyniesie więcej korzyści.

– Zgadza się, ojcze, ale jak wcześniej zauważyłeś, może już istnieć jakieś potomstwo.

– Wyeliminujemy je.

– Lecz jak ocenić, które jest zagrożeniem?

– Wyrugujemy całą populację w wieku do trzech lat.

– Ależ ojcze, to byłaby rzeź niewinnych!

– Nie unoś się – rzekł groźnie kardynał. – Przecież to pseudobyty, a nie boskie stworzenia – dodał łagodniej.

– Lecz myślą i czują…

– Nie musisz się tym zajmować. Wyślę Hermana Odda.

– Nie! – zareagował gwałtownie. W trakcie rozmowy powróciła nadzieja. Nie mógł dać się odsunąć od sprawy. – Wykonam, co należy.

– Świetnie. Cieszę się, że mnie nie zawodzisz

Kilka chwil później sylwetka gościa rozpływała się w ciemnościach podwórca. Z mrocznego kąta gabinetu wychynęła masywna postać.

– To zakrawa na ironię, eminencjo – prychnął mężczyzna.

– Daruj sobie, Hermanie, te tytuły – odrzekł kardynał. Znał Odda i wiedział, że ten człowiek reaguje alergicznie na hierarchów. Czyli również na niego. Ale był mu potrzebny. – Co o nim sądzisz?

– Zużył się.

– Podzielam tę opinię. Ty przeprowadzisz całą operację. Potraktuj to jako priorytet, a potem…

– Leonid już nigdy więcej nie sprawi ci zawodu.

 

Teodor siedział w swoim „gabinecie", opierając łokcie na stole udającym biurko i wspierał głowę, ukrywszy twarz w dłoniach. Przetarł oczy opuszkami palców, westchnął ciężko i spojrzał tępo na Lenę stojącą w oknie przesłoniętym pelargoniami.

– Musimy się z nim skontaktować – powiedział, wykonując bezradny ruch ręką. Miało to znaczyć tyle, że zdaje sobie sprawę z bezsensowności swoich słów.

– Jesteśmy przed nim i cofamy się – szepnęła Lena, wpatrując się w znany na pamięć widok za oknem. Wydawało się, że nie mówi do Teodora, lecz do siebie. – Nawet Wasyl przeniósł się z trudem i w ostatnim momencie. Pamiętasz, co mówił? Jak zaczniemy dryfować, nie znajdą nas.

– Dobrze zrobił – wtrącił adwokat. – Musi chronić Ernesta, a my… coś wymyślimy.

– Nic nie wymyślimy, Teodorze – Lena odwróciła się i podeszła do stołu, opierając dłonie na blacie. – Powstał uskok, jakiego nie było do tej pory. Tego się nie przeskakuje jak kałuży błota. Jeśli Wasyl czegoś nie wymyśli, to koniec. Zdaj sobie z tego sprawę.

– Nie miał wyjścia, wiesz o tym. Musiał działać szybko i zdecydowanie, półśrodki spowodowałyby koniec natychmiastowy. Dobrze zrobił – upierał się Teodor.

– Wiem – przyznała Lena. – Ale to nie zmienia naszej sytuacji. Możemy tylko czekać. Nie wiem zresztą na co. Zakotwiczenie może się trafić za sto lat, albo za tysiąc. A nawet wtedy potrzeba by było armii ludzi z megawąchaczami, żeby nas znaleźć.

Nastąpiła chwila milczenia, w której tykanie ściennego zegara brzmiało jak bicie dzwonów kościelnych. Adwokat myślał intensywnie, jakaś mucha pomysłu latała wokół światła geniuszu, ale wciąż pozostawała nieuchwytna. Marszczył krzaczaste brwi, chrząkając. Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Lena zapatrzyła się ponownie w zniekształcony szybą widok wiejskiej drogi i stawu po jej drugiej stronie.

– Pojedziemy na Podlasie! – Teodor przerwał nerwowy marsz i podniósł znacząco wskazujący palec – Tam są zakotwiczeni, no nie? Tak powiedział Wasyl, zanim… no właśnie! I zostawimy im wiadomość.

– A jak ją znajdą? Wyślesz im sms-a: „Wiadomość pod głazem, podaję współrzędne?" – Lena uniosła brwi, kręcąc głową z dezaprobatą. – To miałoby sens, gdyby wiedzieli, gdzie jej szukać, gdybyśmy mieli umówione miejsce – zostawiamy tam coś teraz, a oni znajdują to za sto lat, czy nie wiem ile. I pod warunkiem, że w międzyczasie nikt inny tego nie znalazł. A tak? Beznadzieja… Ratuje nas tylko ewakuacja, a tego nie zrobimy bez Wasyla.

– Miejsce, miejsce… – mruczał Teodor.

– Daj spokój! Nawet jeśli się to uda, to co im napiszesz? Jesteśmy zdrowi, czujemy się dobrze? Jaką cholernie ważną informację masz do przekazania?

Twarz adwokata okrzepła. Usiadł po drugiej stronie stołu na taborecie z siedziskiem wyplecionym wikliną i odetchnął jak człowiek, który chce wyznać coś strasznego przed śmiercią.

– Lena. Słyszałaś o Hermanie Oddzie?

– Coś słyszałam, to najemnik. To nie było nic dobrego, co słyszałam.

– Domyślam się. Ale nie zawsze był taki. Kiedyś był po naszej stronie. Znałem go dobrze, bardzo dobrze.

– Jaki to ma związek z tym, o czym mówimy?

– Wtedy… dawno temu, kiedy jeszcze, kiedy… – mówienie o tym sprawiało Teodorowi wyraźną trudność, jakby wywoływało bolesne wspomnienia. – On dał mi coś, co może nam pomóc. Ukryłem to. Jeśli Wasyl będzie mógł to znaleźć, znajdzie też nas. I ewakuujemy się.

Lena pokiwała głową ze zrozumieniem. Zaczęła docierać do niej jego obsesja kontaktu z tamtym światem, z ich światem.

 – No dobrze, załóżmy, że pojedziemy na to Polesie…

– Podlasie – poprawił Teodor.

– Co ty mówisz, Teo. Pamiętam dokładnie, że Polesie, a nie Podlasie.

– A ja wiem, że Wasyl mówił Polesie – upierał się Teodor.

– Nie masz racji. Mówił Podlasie… Zaraz, a jak ja mówiłam w końcu?

– Ja już nie wiem. A co ja mówiłem?

– Ty chyba, że Polesie…

– No to Polesie. Ech, kobieto, nic dobrego nie potrafisz, tylko mieszasz. Do doskonałości wciąż ci bardzo daleko.

Lena się nieco zawstydziła, ale postanowiła kontynuować myśl, która nie dawała jej spokoju.

– Załóżmy zatem, że udamy się tam… na to Polesie, czy gdzie… Wciąż będzie dzielił nas nieokreślony czas. Kilka wieków? Może tysiąclecie? Może dwa? Nie wiem, co ty tam masz od tego Odda, ale…

– Sądzisz, że o tym nie wiem?! – Teodor był wyraźnie rozdrażniony. Odsunął gwałtownie krzesło, które o mały włos nie wywróciło się. Założył ręce do tyłu i zaczął krążyć po izbie jak lew po klatce. Zawsze, gdy tak chadzał zły i zamyślony, wyglądał jak Napoleon. – Dajże mi pomyśleć w spokoju. Zobacz, co słychać u Moniki.

Gdy Teodor prosił o spokój, znaczyło to, że chce być sam. Lena wiedziała o tym doskonale.

– Dobrze, wpadnę do niej na babskie pogaduchy. Ona fatalnie znosi te czasowe zawirowania. Boję się, ze może to nieodwracalnie wpłynąć na jej psychikę. Wiesz, żałuję teraz, że byłam dla niej taka…

Teodor, pogrążony we własnym świecie, nie słuchał jej już. Lena założyła płaszcz i wyszła z chałupy. Nie poznała świata, w którym się znalazła.

 

Monika siedziała na taborecie i obierała ziemniaki. Właściwie miała wrażenie, że wciąż obiera tego samego ziemniaka od dłuższego czasu. Uśmiechnęła się do swoich myśli, gdy wyobraziła sobie, że obiera go przez pół życia. Wciąż ten sam ziemniak. Gdy obiera jedną stronę, druga znów zarasta skórką. Za oknem dzień miesza się z nocą, lato z zimą. Izba jakby zmieniała wystrój, niszczała, to znów odnawiała się. A ona wciąż z tym ziemniakiem. Trochę ochrypła od śpiewania. Kochała śpiewać i nic nie mogło jej w tym przeszkodzić. Śpiewałaby, nawet gdyby straciła głos. Nie miała pojęcia, skąd zna te wszystkie przyśpiewki. Zanuciła znów:

 

Godzina piąta minut trzydzieści,

Kiedy pobudka zagrała.

Grupa rezerwy szła do cywila,

A jej się dziecko ostało!

 

Coś było nie tak z tą przyśpiewką, ale nie mogła się nad tym głębiej zastanowić, bo nagle stała się rzecz dziwna. Ziemniak został obrany! Zawahała się przez chwilę, nim w końcu wrzuciła go do pustego garnka. Gdy wzięła w dłoń drugiego, usłyszała za oknem jakiś harmider. Nie minęły dwa pacierze, jak zaskrzypiały drzwi w sieni. Potem do izby wpadła Lena. Była zdyszana i zaczerwieniona na całej twarzy. Monika z zadowoleniem zauważyła, że nie wyglądała dziś najlepiej.

– Heroddowi najechali! Rżną… – zaciukała się Lena. Potrzebowała czasu, by odetchnąć.

– Ciebie może i zerżną – powiedziała bardziej z żalem, niż z satysfakcją Monika.

– Dzieci rżną… – Lena nie mogła złapać tchu.

– A to zboczeńcy! – Monika aż upuściła nóż i nie obranego ziemniaka.

– Znaczy… zarzynają dzieci. Mordują wszystkie małe…

Monika wstała wzburzona. Czy ta kobieta postradała zmysły?! Dlaczego ktoś miałby mordować małe dzieci?! Herodowi byli okrutni, ale nie aż tak! Dlaczego mieliby czynić tak ohydną zbrodnię?!

– Uspokój się, kobieto i powiedz, co się naprawdę stało – bo że się coś dzieje, nie ulegało wątpliwości. Ze świata dobiegał straszliwy zgiełk. A straszliwy, bo przetykany wołaniami o miłosierdzie, szczękiem oręża, przekleństwami, opętańczym jękiem.

– Oni chcą moich… – Lena upadła na kolana i chwyciła się za głowę. – To wszystko przeze mnie! Całe cierpienie przeze mnie – zaniosła się spazmatycznym płaczem, przy którym rwała sobie włosy. Monika dopadła do niej i przytuliła.

– Co ci, Lena! Uspokój się. Przecież ty swoich nie masz. Nie twoja to wina.

Lena raptownie przestała płakać. Jej twarz zmieniła się z czerwonej w siną. Spojrzała twardo w oczy Moniki i wyszeptała strasznym głosem:

– Nie mam. Ale oni o tym nie wiedzą. Ty o niczym nie masz pojęcia i lepiej będzie, jeśli tak pozostanie. Powiem ci tylko, że oni myślą, że mam dzieci z twoim Ernestem. Nie, nic nie mów! Ernest był mi przeznaczony, ale złe moce nas wciąż rozdzielały. Nasze dziecko byłoby więcej niż bogiem… Dlatego oni…

Ta kobieta oszalała – zdała sobie sprawę Monika. Ona i Ernest? Co za nonsens! Kimże był Ernest?! Nie zdążyła odpowiedzieć sobie na to pytanie. Do izby wpadło kilku żołnierzy. Z nagich mieczy ściekała krew. Płonące oczy wróżyły nieszczęście.

– Ha, dziewki! No to sobie poigramy! – zakrzyknął jeden, chyba dowódca.

 

VII

 

Od strony Drohiczyna sunęła drogą chmura kurzu. Ernest przyglądał jej się z obojętnością, siedząc w przydrożnym rowie. „No – pomyślał leniwie – jak do Kłyzówki jadą, to Anioł Pański. Tfu, tfu – co ja gadam! Przecież mnie Wasyl ostrzegał, trzeba się z tym pilnować. Jeszcze usłyszy ktoś z tych tam… Ale jak można słyszeć myśli?”

Chmura zbliżyła się na tyle, że Ernest mógł dojrzeć w jej jądrze pomarańczową bryłę żuka. „Aaa, to pewnie do sołtysa jadą z powiatu. Coś chyba będzie ze żniwami. Znów się kwintale im nie zgadzają, czy coś…”

Chrząszcz sfrunął z gałęzi rozłożystego drzewa na jego dłoń. Złożył starannie pokrywy skrzydełek i zaczął spokojnie lśnić tęczowymi barwami w promieniach letniego słońca. Ernest westchnął głęboko i powiódł wzrokiem po okolicy – łany dojrzałego zboża znieruchomiałe kłosami, zaklęte przez lejący się z nieba żar, dachy kłyzówkowych chałup kryte eternitem i strzechą, kępy zmęczonych drzew, raj zakłócony brzęczeniem natrętnego żuka sunącego drogą od Drohiczyna. Na domiar złego żuk zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie leżał Ernest. Przez chwilę wróciła cisza, a potem sfatygowany pojazd zajęczał, zgrzytnął i począł cofać się, wzniecając nowe tumany żółtego pyłu z polnej drogi.

– Ot! – mruknął Ernest z niezadowoleniem.

– Towarzyszu! A cóż to wy, nie na żniwach? – pyzata, czerwona twarz wychyliła się z okienka szoferki.

– Ja tu u rodziny jestem, na wypoczynku po chorobie ciężkiej – wyklepał nauczony na pamięć tekst.

– Aaa… – czerwony spuścił z tonu. – Meldunek jest?

– Jest, jest. Jakże by …

Pyzaty pociągnął nosem, rozejrzał się średnio przytomnie. Wyraźnie było po nim widać, że pił dziś nie tylko herbatę.

– Wasyla! – krzyknął. – Gdzie Wasyla znajdę?

Ernest drgnął. Pytają o niego jacyś tam, z powiatu, nie z powiatu. Szlag by to, łgać, czy co? Tego mu Wasyl nie mówił.

-Aaa… – odpowiedział roztropnie i dyplomatycznie.

Czerwony kiwnął głową, jakby dziękując za informację i żuk ruszył z mozołem do Kłyzówki.

 

Katedra Św. Trójcy uspokajała bielą swych murów wzburzone myśli Wasyla. Instynktownie czuł, że Teodor usiłuje się z nim skontaktować. Sytuacja przedstawiała się marnie. Jedyne co mógł robić, to chronić Ernesta. Ale nie było mowy o czymkolwiek, co popchnęłoby sprawy do przodu. Pat. Wszedł na dziedziniec furtką przytuloną do okazałej bramy, ozdobionej dwoma posągami. Zapatrzył się w milczące mury, myśląc: „Teo, daj mi znak. Wiesz gdzie jestem, mówiłem ci. Szukałem już wszędzie, po całym Podlasiu i nic. Jeśli nie tu, to chyba się już nie zobaczymy".

– Zwiedza pan? – usłyszał za sobą chrapliwy głos starego człowieka. Odwrócił się i zobaczył to, czego się spodziewał – starego człowieka.

– Trochę… – odpowiedział wymijająco. – Rozglądam się.

– Aha. Poszukiwacz? – staruszek zmrużył oko. – Badacz?

Wasyl zmarszczył krzaczaste brwi, przyglądając się twarzy tej dziwnej osoby. Zbieg okoliczności? Prowokacja?

– Tak… wie pan, amatorsko. Pasja taka, historia, ciekawostki…

– Aha. Ciekawostki. A pan wie, że pierwszy kamień na tę katedrę to aż z Jerozolimy przywieźli?

– Taaak? A nigdzie o tym nie piszą.

– Bo go tu nie ma, nie wzięli go na budowę. A dziwne, bo ten kamień czekał szesnaście wieków i zapomnieli o nim. Ale ludzie wiedzą, panie, wiedzą.

„Szesnaście wieków – pomyślał Wasyl. – To by się zgadzało. Teo, jeśli to ty – jesteś genialny.”

– A gdzie on jest, ten kamień? – zwrócił się do starca.

– O! Zaraz gdzie? To się tak od razu nie mówi. A tu za dwie ulice jest bar.

 

– Teo, czy my dobrze robimy? – zapytała Lena dziwnie słabym głosem. Siedziała na podłodze przytulona do pieca, w którym buzował ogień. Rękami obejmowała kolana, które podciągnęła pod brodę i na których złożyła głowę.

– Nie żartuj sobie ze mnie, kobieto – oburzył się Teodor. – Co możemy więcej zrobić, jeśli nie czekać.

– Nie o to mi chodzi, Teoś – odparła łagodnie. – Pytam, czy my rzeczywiście słusznie czynimy, że walczymy.

– Lenko, wiem, że jesteś zmęczona. Uprzedzałem cię, że będzie ciężko. Rozumiem, że w takiej chwili możesz mieć wątpliwości. Ale weź się w garść. Wytrwajmy jeszcze trochę, a wszystko się ułoży.

– Wiesz, chwilami marzę, żeby być zwykłą kobietą…

– Leno! – krzyknął Teodor, a jego głos zabrzmiał jak warczenie wściekłego psa. Jak zwykle w takich chwilach wstał i zaczął krążyć po izbie. Wiecie już jak, prawda? – Tyle razy o tym rozmawialiśmy. Myślałem, że jesteś rozsądna. Być zwykłą kobietą? To znaczy kim? Wiejską babą, co może mówić o szczęściu, jeśli trafi na chłopa, który trochę mniej pije i bije nie częściej niż raz w tygodniu? A może bizneswomen, która robi pieniądze i nagle orientuje się, że jest za stara na małżeństwo i dzieci, albo jest właśnie po rozwodzie? A może chciałabyś być bezbarwną gospodynią z blokowiska, służącą za maszynę do prania, sprzątania, gotowania, wychowywania, robienia zakupów? Może wolałabyś być drugą Moniką z mózgiem przeżartym programami telewizyjnymi?

Podszedł do niej, pochylił się i pogłaskał po głowie. Nie chciał być agresywny. Wierzył, że ciężko przeżywa całą tę sytuację. Zwłaszcza ostatnio zaczęła się załamywać. Zmienił ton głosu na ciepły, ojcowski.

– Zwykły człowiek jest nikim. Sam w sobie jest istotą bezwartościową. Jest jak ziarnko piasku na pustyni. Jeśli zostanie wywiane, nikt tego nie zauważy, pustynia się nie rozsypie. Natychmiast jego miejsce zajmie inny okruszek. Żyjemy po to, by w swej masie tworzyć taką pustynię. Właśnie tak – jesteśmy częścią masy, która służy komuś do tego, by ją obrabiać, lepić na swój sposób. Ale nie wiemy nawet, kto jest tym cholernym „artystą” i co chce z nas ulepić, ani do czego wykorzysta. Dlatego bierzemy sprawy we własne ręce i tworzymy nas takimi, jakimi chcemy, byśmy byli. Po to właśnie walczymy ze wszystkimi mocami, które chcą nas stłamsić i zawrócić na swoją drogę, przykuć do kieratu, jaki dla nas przygotowali. ONI konfigurują nam mózgi tak, byśmy myśleli, że żywot nasz jest wspaniały – tym wspanialszy, im bardziej cierpimy. Mówią nam: „Jesteście umiłowanymi dziećmi bożymi, jesteście Panami Świata” i tym podobne pierdoły, żeby trzymać nas w zniewoleniu umysłowym. Pytasz, po co walczymy? Po to, by być wolnymi.

Lena podniosła ku niemu wzrok. Miała smutne oczy.

– Nie czuję się wolna.

– Wiem. Ale jeśli zwyciężymy, w końcu nadejdzie pokolenie wolnych ludzi. A twoje życie, choć już minione, będzie miało sens.

– Skąd wiesz, że nasza droga jest słuszna? Skąd wiesz, że jesteś mądrzejszy od tego „artysty”?

Uśmiechnął się z lekką dozą politowania.

– Nie wiem – odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Ale przynajmniej wiem, dokąd zmierzam, zamiast iść na oślep, gdzie pogna mnie bizunem ktoś, kto twierdzi, że wie lepiej ode mnie.

– Jesteś bardzo mądry, Teodorze. Dlatego ci ufam, choć nie do końca rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. To nie na moją głowę.

– Twoja główka jest nie tylko śliczna, ale i inteligentna – Teodor potarmosił jej włosy.

– Zrobisz coś dla mnie?

– Jasne! – zapewnił Teodor, zadowolony, że znów odgonił chmurę zawahania jego najcenniejszego skarbu. „Dobrze, że została ze mną” – pomyślał. Wprawdzie Wasyl był najwierniejszym druhem, ale ten klejnot wolał mieć zawsze pod ręką.

– Zjadłabym kiszonego ogórka.

– Co takiego?! Skąd ja ci wezmę…

Lena zwymiotowała.

 

Targ w Jerozolimie tętni życiem okraszonym taką różnorodnością, jaką może przynieść masa ludzka. Młyn mielący charaktery, sprawy nie cierpiące zwłoki, brudne myśli, pieniądze i najprzeróżniejsze zapachy. Trudno odnaleźć się w tym wirze spojrzeń, krzyków, gestów i myśli, a jednak dwie osoby kiwają głowami, widząc się nawzajem i zgodnie kierują swoje kroki do straganu handlarza prosem. Tam jedna z nich szepcze:

– To dopiero jest proso, koń Antypatra by nie pogardził.

– Sama Kypros mogłaby nosić z niego korale – odpowiada druga i ruchem głowy wskazuje kierunek.

Po krótkim marszu wydostają się poza plac targowy, mijają Świątynię, co zajmuje im jakieś dziesięć minut, bocznymi uliczkami wydostają się na przedmieście i wreszcie zatrzymują pomiędzy bezładnie rozrzuconymi bryłami skał.

– Mesjasz nadchodzi, widziałem to we śnie – mówi ten, który ich przyprowadził w to miejsce. Ociera wierzchem dłoni czoło, poci się w przeciwieństwie do swojego rozmówcy. Ten najwyraźniej jest przyzwyczajony do lejącego się z nieba żaru.

– A jakie znaki o tym świadczą?

– Tu znaki niepotrzebne i nawet Świątynia Heroda nie byłaby wystarczającym na to dowodem. Większą Mesjaszowi zbudują.

– Kto, gdzie?

– Daleko stąd, bardzo daleko, ale pierwszy kamień pochodzić ma z tego miejsca, z krainy, gdzie Pan się narodzi i wyzwoli swój naród.

– Chwała wyzwolicielowi, cóż mogę uczynić dla niego?

– Zbierz braci, niech się gotują. Wyruszamy za cztery dni, w cztery wozy. Ten oto kamień zabierzemy, ale wcześniej musimy go inskrypcją naznaczyć.

Człowiek o skórze koloru oliwki kłania się z szacunkiem.

– Zakon Teologów jest gotów – mówi wyraźnie drżącym głosem.

 

 

Skończyło się już „Studio Sport" i Ernest, przyglądając się rzucanym przez ekran błyskom, zmieniającym się w złowróżbne cienie na ścianie, zaczął się niepokoić. Wasyl dość wyraźnie naświetlił mu całą sprawę, wiedział już o czasie i jego kontrolowanym biegu. Wiedział też o braku kontroli, o Monice i o swoim dawnym życiu. Resztę dopełniała potęga podświadomości, niewyczerpane źródło niepokoju i natchnień. Poza tym zdawał sobie sprawę z tego, gdzie i kiedy się znajdują – on i Wasyl. I to było głównym powodem trwogi, jaka ogarniała go z każdą minioną minutą coraz silniej, paraliżując jego umysł i redukując myśli do następujących: „Złapali go, zamknęli na dwadzieścia cztery. Już ci z bezpieki go nie wypuszczą". Co teraz? Mówił o planie B? Nie przypominał sobie tego. Zawsze było: „Damy radę, tylko cierpliwości”.

Zegar ścienny tykał bardzo wolno. Pomyślał, że wstanie z wersalki i sprawdzi co z nim, ale leżał nadal wpatrzony w ekran telewizora, obezwładniony otaczającą go próżnią. „Nie mam nikogo” – pomyślał. „Jestem wydmą przenoszoną przez wiatr z jednego miejsca pustyni na drugie. Zdechnę tu, w Kłyzówce, i nawet nie będą wiedzieli, kogo powiadomić. Takie mądre… Zamyślił się i oczy zaczęły mu się zamykać, powieki odmawiały dalszego dyżuru, sen zamigotał jak czarno–białe plamki wystrzeliwane z „Granita" na lakierowanych nóżkach. I rzeczywiście był jak film. Wasyl wpadł do pokoju trzaskając drzwiami. Płaty kredowej farby posypały się z okolic framugi na podłogę.

– Jest! – krzyknął. – Jest kontakt! Erni, pakuj się, jedziemy do domu!

– Co? – Ernest nie wiedział, czy to jakaś dwukolorowa lewitacja przyprawiona teatrem telewizji, czy coś innego.

– Mamy prezent od Teodora! Wiedziałem, wiedziałem…

 – Ale co?! – Ernest obudził się już zupełnie i ściskając rąbek koca wpatrywał się w szaloną twarz Wasyla.

– Wiem gdzie, ale nawet nie chcę myśleć, co. – Wasyl zrobił wielkie oczy. – Bo jeśli to, o czym myślę…

– Ale co?! – wrzasnął Ernest, zrzucając koc ze swojego wątłego ciała i rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu wojskowego plecaka.

 

– Ech, głupi ty, Teodorze, głupi! A głupi ty! Głupi – marudziła Monika, krzątając się po izbie i kiwając głową z dezaprobatą. – Ech, chłop, to i głupi. A głupi ty, głupi.

Cierpliwość Teodora niebezpiecznie oscylowała w granicach zera, ale powstrzymywał się z wyrażaniem niezadowolenia. W końcu to on przyszedł tu w interesach. A Monika była teraz nie byle kim! Nad podziw dobrze zaaklimatyzowała się w nowym otoczeniu. No, może nie nad podziw, bo tę zdolność pokazała już poprzednim razem. Znów nie pamiętała przeszłości i była przekonana, że mieszka w tej osadzie od urodzenia. Nie przeszkadzało jej nawet to, że mówiła po hebrajsku z lekkim akcentem. Dla innych było to wręcz oznaką wyjątkowości, zwłaszcza od kiedy została uznana za wieszczkę. Tak to czasem jest, że kiedy umysł śpi, podświadomość harcuje.

– Głupi ty. A głupi! – mamrotała swoje. – Jaka ci ona chora, głupi? Gdzie chora! Ty, głupi, naprawdę jesteś taki głupi? Jakby to była choroba, głupi, ludzkość dawno by wyginęła. Gdzie ona chora, co?

– Rzyga i w ogóle…

– Rzyga! To jak rzyga, znaczy chora, tak? Głupi.

– A jak nie chora, to co? Przecież nie… nie mów mi tylko, że ona jest…

– No to nic nie mówię. Głupi.

– Nie, nie, to niemożliwe.

– A niby dlaczego niemożliwe? Zdrowa baba z niej.

Jak tu wytłumaczyć Monice, że Lena nie mogła zajść w ciążę. Nawet ten gwałt nie mógł do tego doprowadzić. Ci ludzie… te istoty… znaczy to wirtualne nie wiadomo co nie mogło się krzyżować z prawdziwymi ludźmi z krwi i kości. Ale jak jej wyjaśnić, że całe otoczenie, które ją tak hołubi, w rzeczywistości nie istnieje. A nawet jeśli istnieje, to nie w taki sposób, jaki jesteśmy w stanie pojąć. Nawet Teodor do końca tego nie rozumiał. Zdaje się, że sam Wasyl też nie. Lena była po prostu chora i należało ją wyleczyć. Nie miał do kogo się zwrócić, bo za bardzo różnił się od otoczenia. Monika była najlepszym wyjściem. Musiała znać jakieś babskie sposoby na różne dolegliwości.

– Pomóż mi, Moniko…

– Monish – poprawiła Monika.

– Uwierz mi, ona naprawdę jest zwyczajnie chora. Daj mi jakieś leki.

– Nie jestem znachorką, tylko wieszczką – burknęła Monika, zakładając ręce na piersi.

– Wszystkie kobiety znają się na leczeniu. Albo popytaj. Tyle kobiet przychodzi do ciebie po poradę.

– Wierzysz, że jestem wieszczką?

– Tak – zapewnił Teodor, żeby jej nie urazić.

– To ci mówię, że na jesieni będziesz wujkiem. Tu nie ma nic do leczenia. A jak przyjdzie czas, poślij po mnie. Pomogę.

Teodor poddał się. Pojął, że nic tu już nie wskóra. Musi poważnie porozmawiać z Leną. A przede wszystkim musi ją chronić. Jego skarb.

 

Ulica otulona była dwoma rzędami niskich wiązów. Stali pod jednym z nich i obserwowali furtkę, jak kazał Wasyl. Ernestowi zdawało się, że to sen, że wszystko, co widzi, jest tylko mgłą wyobraźni. Seledynowe listki czepiające się gałęzi jak małe dzieci wielkiej matki, sztywne sztachety płotu niczym żołnierze stojący na baczność, obojętni na czas, cierpienie i ceny wódki, milicyjna nyska sunąca ulicą wiązów jak łabędzica. Zobojętniał. Gdyby nawet wulkan wybuchł o parę metrów od niego, nie zmarszczyłby chyba brwi. Dawał się po prostu ciągnąć Wasylowi ze sobą i przestał myśleć dlaczego i po co. Tylko czasami jakaś igła wspomnienia sprawiała mu ból. Było w tym ciepło, bezpieczeństwo, coś zwykłego, co da się zrozumieć i lubić.

Ale to były tylko ułamki sekund. Przez całą resztę rzeczywistość serwowała mu szokujące zastrzyki znieczulenia.

– Dobra – mruknął Wasyl, ściskając ramię Ernesta. – Idziemy.

– Wasyl, mieliśmy się przespać. Szliśmy dziś taki szmat drogi – Ernest wypowiedział swoją codzienną kwestię.

– Jesteśmy na miejscu, już nigdzie nie będziemy szli. To tu!

Pociągnął otumanionego Ernesta do furtki. Po chwili znaleźli się w ogrodzie. Krzaki magnolii łaskotały swoimi mackami ich twarze. Kierowali się w stronę altany. Wasyl stanął przed kamiennym ołtarzem i westchnął.

– No, Teo… chwila prawdy – nacisnął jeden z kamyków zdobiących front ołtarza i zamarł w oczekiwaniu. Usłyszeli ciche stuknięcie, szuranie, łoskot, a potem płyta za ołtarzem drgnęła i głosy ucichły. Podeszli bliżej. Wasyl klęknął i pomacał zimną posadzkę. Wyczuł szczelinę. Nacisnął na płytę i szpara powiększyła się, jakby była zawieszona na osi.

– Drugie wejście do krypty – szepnął.

– Co? – zapytał Ernest.

– Do drugiej części krypty – odpowiedział Wasyl. – Przynieś coś, jakiś drąg, sztachetę, coś!

Ernest rzucił się w krzaki magnolii. Pod płotem znalazł zzieleniałą kantówkę. Porwał ją w roztrzęsione dłonie i wrócił do altany. Podważyli nią płytę i zablokowali w takiej pozycji, że mogli wśliznąć się do środka. Wasyl włączył latarkę. „Zawsze przygotowany” – pomyślał Ernest.

Snop światła omiótł wnętrze krypty i spoczął na prostokątnym zarysie w ścianie. Oczy Wasyla zwęziły się w szparki.

– Ernest, uderz tam pięścią.

– Ja? Ja nie mam nic siły! Ledwo plecak dotargałem!

– Uderz! Zaufaj mi jeszcze raz!

Ernest bez przekonania podszedł do ściany i puknął palcem w środek zaznaczonego pola. Odgłos wskazywał na to, że jest tam pusta przestrzeń.

– Wal! – krzyknął Wasyl.

Ernest walnął. Jego pięść zapadła się, rozbijając cienką skorupę tynku. Oderwał wiszące strzępy zaprawy i odsłonił skrytkę. Stała w niej walizeczka wyglądająca na maszynę do pisania.

Wasyl wyciągnął ją i otworzył. Oczom Ernesta ukazała się… maszyna do pisania.

– Co to? Maszyna do pisania? – zapytał głupio.

– Chrononamierzacz – wyszeptał Wasyl. – Ernest! To istnieje!

 

VIII

 

Szli całą szerokością chodnika, siejąc popłoch wśród nadciągających z naprzeciwka przechodniów. Kto żyw, uchodził na drugą stronę ulicy, bądź chował się w zaułkach. Buła był zły. Brakowało mu kogoś, kogo mógłby zaczepić, zbluzgać, a potem strzelić w pysk. Ach, jakże swędziały go te jego wielkie łapska! W końcu nie wytrzymał i, wypatrzywszy jakiegoś starszego jegomościa, kupującego coś w kiosku za skrzyżowaniem, ryknął:

– Widziałeś go?! Widziałeś gnoja?!

– Kogo? – zapytał zdumiony Heniek, pociągnięty przez Bułę za rękaw.

– Tego tam – pokazał Buła paluchem wielkim jak parówka. – Widziałeś jak się gapił?

– Nie widziałem – przyznał Heniek.

– Co jest? – wtrącił się trzeci zbir, widząc, że kompani zostali w tyle. Obaj doprowadzali go do szału. Byli nieprawdopodobnymi tępakami, w dodatku kompletnie niezdyscyplinowanymi. Ale nadawali się do roboty. Do tej roboty. Dlatego musiał ich tolerować. Tylko czy na pewno powinien też pokazywać się z nimi publicznie? Ale jak to zorganizować, skoro trzeba ich nieustannie mieć na oku?

– Bo ten skurwiel tak się spojrzał, że normalnie nie wiem! Muszę mu przypierdolić, niech się nauczy kultury, kutas jeden – wytłumaczył się Buła.

– Daj spokój, Buła, mało ci jeszcze?

– Ale nie o to chodzi. Pozwolił mu się kto lampić? Chuj myśli, że co?

– Buła, nie wyżyłeś się w Judei? Tam mogłeś robić wszystko i jeszcze nagrodę za to dostałeś.

– Ech, pięknie było. Rżnęliśmy Żydków aż miło – wtrącił się Heniek. – Żałuj, Herman, że nie pojechałeś z nami na tę robótkę.

– No, było zajebiście – przyznał Buła. – A Żydów mógłbym tłuc codziennie. Należy im się za Jezusa, chujom jebanym. Temu Żydowi też zaraz przypierdolę w ryj.

– A skąd wiesz, że to Żyd? – zdziwił się Heniek

– Dość tego gadania, idziemy, mamy robotę – ponaglał Herman, próbując bezskutecznie zaprowadzić jako taką dyscyplinę.

– To widać, że Żyd. Nie widzisz? Przecież od razu widać. Żyd jak nic. Tylko się kamufluje. Ale mnie nie oszuka, ja się na Żydkach znam.

– Na Żydówkach też, no nie – zarechotał Heniek. – Pamiętasz te dwie…?

Buła pamiętał i aż się uśmiechnął na wspomnienie. Przypominał sobie jak się wiła i krzyczała. Gryzła i drapała, ale z nim nie miała najmniejszych szans. A im bardziej się szamotała, tym bardziej go to podniecało.

– To co wy tam jeszcze wtedy robiliście? Mieliście konkretne zadanie – zainteresował się Herman.

– Zadanie zostało wykonane jak należy. A po robocie była chwila rozrywki. Tylko ta moja tłusta była – przypomniał sobie Heniek nieco zawiedziony. – Tobie, Buła, to się dopiero trafiło. Niezła dupa z tej blondyny była.

– Oj, powierciłbym ją jeszcze kiedy… – przyznał Buła.

– Jakiej blondyny? – zdumiał się Herman, a przez głowę w jednej chwili przebiegł mu tabun myśli. – Widzieliście, durnie, kiedyś jasnowłosą Żydówkę?! – wrzasnął nagle rozwścieczony, wprawiając w osłupienie kompanów. Chwycił Heńka za gardło i potrząsnął jak szmacianą lalką. – Kto to był?! Gdzie to było?!

– Ja nic nie wiem! To Buła ją obracał!

Herman zwolnił uścisk. Pomyślał chwilę i rzucił krótko.

– Wracamy do Judei. Leonid jeszcze chwilę pożyje.

Buła spojrzał krótko na Heńka, potem pobiegł nerwowym wzrokiem za gościem odchodzącym od kiosku i podrapał się w klatkę opiętą błyszczącym dresem z napisem adidas. Wyraźnie zdradzał chęć rozdwojenia swojej masywnej bryły na dwie buły, z których jedna pobiegłaby za facetem spod kiosku, a druga zapytała spokojnie:

– Yyyy… znaczy jak, szefie. Znów rżnąć? Szef też będzie rżnąć?

– Stul pysk, Buła! – Herman pobladły na twarzy zbliżył się do niego i wskazującym palcem dotknął rozciągniętego znaczka na dresowej bluzie. – Jeżeli zrobiłeś to, co myślę, że zrobiłeś… Do wozu! Ale to, kurwa, już!

Herman, idąc za dwoma imbecylami zapakowanymi w sportowe ciuchy, myślał intensywnie i rozpaczliwie. Jednak w jego świadomość wkradała się podstępnie nutka sentymentu i żalu. Być może znów zobaczy Teodora, niewykluczone, że teraz będzie musiał go zabić. Głupiec! Pozostał w tym swoim grajdołku bez wyjścia, kiedy wszystko było w zasięgu jego możliwości. Ich możliwości! Razem mogli stworzyć potęgę, uzyskać niezależność i trwać wiecznie w nietykalnym królestwie na granicy dobra i zła. To było takie proste, ale on… „Głupiec, tchórz, naiwny jak harcerzyk! Zachciało mu się zmieniać porządek świata. Zapłaci mi. Zapłaci za to, że musiałem się tak poniżyć, zostać najemnikiem świadczącym usługi tym, którzy powinni teraz pełzać u moich stóp!”

Dotarli do furgonetki zaparkowanej przed supermarketem. Herman postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Kazał Heńkowi wyjechać za miasto. Wjechali w leśną drogę i przystanęli w zagajniku.

– Wyłącz radio – rzucił Herman i po chwili zapadła cisza. Słychać było szelest brzozowych liści i świergot leśnych ptaków, wpadający przez otwarte okno volkswagena. Milczenie przedłużało się, Buła zaczął dłubać w nosie swoim grubym paluchem. Sprawiało mu to sporą trudność, gdyż jego nozdrza nie były proporcjonalne do rozmiarów dłoni. Heniek wyciągnął szmatkę ze schowka i zaczął wycierać kokpit, nucąc piosenkę, której resztki zostały mu w głowie po wyłączeniu radia: „I widzę tylko …. twoje kapeluuuszee… jak statki na nieeebieee…"

– Buła, co masz z pukawek? – odezwał się Herman, przerywając zawodzenie Heńka i stukanie dzięcioła w zagajniku.

– No, jest tego – mruknął Buła. – FN 90, raki, glaubery, magi, TRG 22 i 42 i takie tam. A co, szefie? Przecież i tak to psu na budę, jak na Żydków do tej Judei walimy, czy gdzieś tam.

– Pakuj wszystko, przenosimy się z całym bajzlem – powiedział Herman tak cicho, że Heniek zmarszczył brwi i spojrzał na Bułę pytającym wzrokiem. Buła potarł czoło wielką dłonią i wycedził przez zęby swoją głęboką myśl:

– O żeż kurwa.

 

Trakt prowadził na północ do Sebaste w Samarii, a potem do portowej Cezarei jeszcze w granicach Cesarstwa, gdzie mieli przesiąść się na statek, którym dotrą do Frygii lub nawet Moesii nad Morzem Czarnym, jeśli Fazael sprawi się tak, jak obiecał.

Na przedzie niewielkiej karawany szedł Feroras, brat Fazaela, znakomity przewodnik, silny i odważny. Feroras wiódł wołu, który ciągnął pierwszy wóz. Drewniane koła toczyły się wolno, skrzypiąc i kolebiąc wozem na boki, w nim zaś przewalały się skrzynie i worki. I coś, a właściwie ktoś jeszcze. Gdyby chciało się powiedzieć, w jaki sposób Monika stała się członkiem tej ekspedycji, należałoby przyznać, że nie uczyniła tego z własnej woli. Ale to tylko wtedy, gdyby się chciało gadać. My zostawimy tę sprawę i przyjrzymy się dalej karawanie. Na drugim wozie, pół siedząc, pół leżąc, zakopana w poduchach i kocach, podróżowała Lena. Obecność Moniki dodawała jej otuchy, ta była bowiem nie tylko znaną wieszczką, ale i doświadczoną położną. Sprawa ciąży wciąż marszczyła czoło Teodora, który jechał wierzchem na osiołku, wdychając pył drogi, wzniecany kopytami zwierząt i kołami czterech ciężkich wozów. I choć dla Braci Teologów nie było niczym niezwykłym, że ich Mesjasz przyjdzie na świat z łona dziewicy, Teodor był w poważnej rozterce. Przycisnąwszy któregoś razu Lenę do muru wydobył z niej zeznanie, które w pierwszym odruchu wprawiło go w niewysłowioną radość, wkrótce jednak przywiodło chmury zwątpienia w szczerość usłyszanych słów. Lena zaklinała się na wszystko, na co tylko mogła się zakląć, że ojcem dziecka jest Ernest. Sam Ernest! Prawda, że cudowna nowina? Prawda, że niewiarygodna? Jednak jej historia była logiczna. Podobno zdarzyło się to na pastwisku w noc poprzedzającą rozdzielenie. Przyszła do niego i zaskoczyła w półśnie. Nie był zdolny się opierać. Nie zdążył pomyśleć o Monice, o tym, że może go przyłapać. Żaden lęk nie zburzył jego męskości. Dzięki temu tym razem był sprawny do szczęśliwego finału, do ostatniej kropelki. Oznaczało to, że Lena znalazła się przy nadziei, zanim pojawili się w Judei. I to miało sens, bo czas by się mniej więcej zgadzał. Teodor zresztą nie potrafiłby tego precyzyjnie wyliczyć. Skąd zatem wzięły się wątpliwości? Czy z powodu oczu, które zdradzały przerażenie, gdy o tym mówiła i starała nie patrzeć się prosto w jego oczy? A może przez te fałszywe nuty w głosie, wypieki na twarzy, drżące wargi, napięte mięśnie, przez ten pot na czole o chłodnym poranku? Cokolwiek to było, Teodor wiedział, że jeśli to nie Ernest był ojcem, instynkt macierzyński zmusi ją do kłamstw. Lecz jeśli nie Ernest, to kto? Pocieszał się tym, że mimo intensywnego wysiłku umysłowego nie potrafił znaleźć innego wiarygodnego wytłumaczenia.

Z zamyślenia wyrwał go jeden z galilejskich Braci, Józef z Kany, który, minąwszy go, podbiegł do wozu wiozącego Lenę i podał jej bukłak z wodą. Kobieta wdzięcznie przyjęła dar i zrewanżowała się uśmiechem. Józef był przystojnym młodzieńcem, duszą towarzystwa podczas wspólnych wieczerz. Nad wyraz troskliwie i opiekuńczo odnosił się do Leny. Teodor postanowił mieć go na oku. Dobierał towarzyszy starannie, ale nie wszystkich dobrał sam. W pełni zaś ufał tylko sobie.

Nagle Lena upuściła bukłak i gwałtowna konwulsja targnęła jej ciałem. „Trucizna!” – to pierwsza myśl, jaka wdarła się do głowy Teodora.

– Budźcie Monish! – wydzierał się Józef.

Po krótkim chaosie objawiającym się przemieszczaniem postaci, rykiem osłów, nawoływaniem woźniców i suchym szelestem okryć, Monika przywróciła spokój na wozie wiozącym Lenę. Rzuciła kilka komend, warknęła na Teodora wytrzeszczającego oczy bardziej niż jego osioł i wzięła się do roboty.

O świcie do porykiwania zwierząt pociągowych dołączył się płacz zdrowego chłopca. Teodor, dopuszczony wreszcie przez Monikę, wpatrywał się podejrzliwym wzrokiem w twarz dziecka i pytał samego siebie: "Czy to on? Czy doczekaliśmy się?". Czuł, że nie wszystko układa się tak, jak zamierzali. Wprawdzie najważniejsze było potomstwo Leny i Ernesta i to się udało, ale ich sytuacja jest trudna. Jeśli nie nawiążą kontaktu z Wasylem, pozostaną odcięci od czasów, w których można działać na rzecz Sprawy. Dlatego muszą kontynuować podróż i chronić dziecko. Jeśli Wasyl go nie zawiedzie i jeśli kamień z inskrypcją przetrwa do dwudziestego wieku, jest szansa. Mała, ale trzeba ją wykorzystać bez względu na trud, jakiego to wymaga.

Westchnął i spojrzał dookoła. Ludzie przy wozach stali w gotowości, szczęśliwi i wpatrzeni w niego. „W nich cała nadzieja" – pomyślał Teodor. „Oni, ich dzieci i wnuki będą strażnikami kamienia. I muszą mi wybaczyć, że swoje życie poświęcają dla prawdy, której nie znają". Józef wpatrywał się w niego jak w obraz, w oczach tego człowieka kryło się bezgraniczne oddanie i wiara. Zerwał się poranny wietrzyk, który poruszył aksamitne grzywy osłów i zawirował ziarenkami piasku na drodze do Samarii.

 

W pokoju wynajętego mieszkania mimo słonecznego dnia panował półmrok. Powodowały to zasunięte brązowe zasłony, udekorowane motylami z cieniutkiego plastiku. Ernest zanurzony w olbrzymim fotelu myślał: „Po co ktoś zadał sobie tyle trudu z tymi motylami? Miało być romantycznie i nastrojowo, a wyszło tandetnie". Jednak przyciągały jego zmęczony wzrok, przypominały mu jakieś ledwie uchwytne wspomnienia, które w żaden sposób nie mogły przybrać realnego kształtu. Miały zapach pastwiska, ciepłego mleka i łaskotały jego umysł niewidzialnymi źdźbłami traw, ale nie mówiły nic konkretnego. Pociągnął tęgi łyk ciepłego piwa z butelki stojącej na wiklinowym stoliku i krzywiąc się z niesmakiem popatrzył na Wasyla. Ten, pochylony nad biurkiem, majstrował coś przy chrononamierzaczu.

– Wasyl – mruknął Ernest, czując, że piwo skleja mu powieki i ugniata wyobraźnię. – Jak to jest, że mamy to mieszkanie i piwo i, no wiesz, wszystko jest, a nikt z nas nie pracuje, ani nic.

– Organizacja zapewnia to. – Wasyl dmuchnął pomiędzy klawisze i zatarł dłonie. – No, gotowe! Erneście, jutro ich znajdziemy.

– Dlaczego nie dziś?

– Trzeba wypocząć. Dałbyś spokój z tym piwem, sączysz już chyba szóste. Powinieneś się wykąpać i wyspać. Podróże w czasie nie odmładzają i nie dodają sił.

– Nawet nie staraj się wytłumaczyć mi tego – Ernest pociągnął kolejny łyk piwa i znów się skrzywił czując, że jest ciepłe. – Duża jest ta organizacja?

– Nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Ważna jest sprawa, nie wielkość.

– Ty nie wiesz? Przecież praktycznie teraz trzymasz to wszystko w garści!

Nastała chwila ciszy i Ernest mógłby przysiąc, że słyszy szum skrzydeł plastikowych motyli odlatujących z brązowych zasłon. Było to jednak szemranie windy sunącej gdzieś za trzema albo czterema ścianami w swoim szybie.

– Nie, Erneście. To nie tak, jak myślisz. My… my jesteśmy tylko jedną grupą. Jedną ze ścieżek, możliwości, prób. Rozumiesz? Szanse naszego powodzenia są znikome, więc gdyby Organizacja opierała się na nas, na mnie… nie miałoby sensu jej istnienie.

– Za dużo mi mówisz, Wasyl. Ja chcę tylko wiedzieć, skąd oni mają pieniądze na to wszystko.

– To jest najmniejszy problem. – Wasyl sapnął nosem z lekceważeniem. – Pomyśl tylko, jakie możliwości daje przemieszczanie się w czasie.

Ernest pomyślał. Łyknął resztkę piwa i zmrużył szelmowsko oczy. Walka dobra ze złem? Wielka sprawa? To niech sobie walczą, niech się wykańczają nawzajem. A ja swoje na tym skorzystam, należy mi się. I Monice też.

– Idę wziąć prysznic. Tobie też radzę. Wiesz, może jutro zobaczysz się z Leną – Wasyl mrugnął znacząco lewym okiem.

– A jak zobaczę, to właściwie co z tego? Co ja tu tak naprawdę robię? Dlaczego mnie w to wpakowaliście?

– Jesteś nosicielem… – zaczął Wasyl, ale bardzo niewyraźnie, bo akurat ściągał przez głowę podkoszulek

– Ktoś mnie zaraził?! – krzyknął przerażony Ernest, niemal spadając z fotela i natychmiast trzeźwiejąc.

– …nosicielem genu, który uległ specyficznej mutacji. Można powiedzieć, że jesteś wyjątkowym człowiekiem w skali całej ludzkości. Taka mutacja zdarza się niezwykle rzadko – kontynuował Wasyl rozpinając pasek spodni. Udobruchany Ernest ponownie usadowił się wygodnie w fotelu, a krew na nowo poczuła błogie promile. – Ja się dokładnie na tym nie znam, to działka Teodora – ciągnął dalej Wasyl zdejmując spodnie, – ale podobno ta mutacja wywołuje w pewnym wieku jakąś straszną chorobę.

– Akurat! Już mnie nie strasz. Gdyby tak było, nie byłbym nikomu potrzebny – powiedział Ernest hardo, ale z nutką niepokoju w głosie.

– Nieprawda – odparł Wasyl, walcząc ze skarpetkami. – Rzecz w tym, że w pewnych wyjątkowych warunkach ten gen działa nie destrukcyjnie, ale wręcz stymulując rozwój intelektualny osobnika.

– O! – zakrzyknął skromnie Ernest. – Znaczy, że u mnie?

– U ciebie jeszcze nie. Dopiero jak połączy się z genotypem, który nosi w sobie Lena – Wasyl rzucił w powietrze skarpetki. Jedna z nich zawisła na zasłonie, zaczepiona o plastikowego motyla. Druga wylądowała na brzuchu Ernesta. Nie pachniała przyjemnie. Wasyl wyciągnął z segmentu świeży ręcznik. – Dlatego musicie… rozumiesz… tego… – dodał, człapiąc boso w samych slipkach do łazienki.

Ernest nic już nie powiedział. To nie było na jego głowę. Zresztą Wasyl sam przyznał, że i on się na tym nie zna. Lepiej zapytać Teodora, gdy się już spotkają. Szum wody z łazienki zmieszał się ze szmerem windy. Ernest żałował, że nie ma już piwa. Łatwiej byłoby myśleć o pieniądzach, które zamierzał zdobyć. Winda stuknęła zatrzymując się na piętrze. Zaskrzypiało i słychać było, jak wypada z niej stado sąsiadów. Ernest chwycił z obrzydzeniem wasylową skarpetkę w dwa palce. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyć, czy nie otworzyć, oto jest pytanie! Gdyby zwlókł się z fotela, mógłby pójść do sklepu na rogu i kupić browara. Pukanie powtórzyło się z większą natarczywością.

Za drzwiami stał mężczyzna w kapeluszu i czarnym skórzanym płaszczu.

– Tawariść Wasyl Izydorowicz Szumielewskij? – zapytał krótko. Miał dziwny akcent. Chyba wschodni.

– Bierze ką… Kto? To pomyłka…

Drzwi zostały pchnięte z takim impetem, że uderzony Ernest potoczył się kilka kroków do tyłu i upadł na podłogę w salonie. Skórzany wkroczył do mieszkania w asyście trzech milicjantów, którzy natychmiast rozproszyli się po pokojach. Szybko rozpoczęło się zwyczajowe trzaskanie sprzętami i darcie pościeli.

Mężczyzna z akcentem rozejrzał się bystrym wzrokiem po salonie. Jego uwagę przyciągnął stojący na biurku chrononamierzacz. Natychmiast w tę stronę skierował swe kroki. Buty też miał skórzane i czarne. Wysokie. Trzeszczały złowrogo przy każdym stąpnięciu.

– Zostaw to! Macie nakaz? Wynoście się! – krzyczał przerażony Ernest, rozcierając guza na czole.

Skórzany zupełnie go zignorował i zamierzał stuknąć palcem w klawisz chrononamierzacza. Ernest chwycił jedyną broń, jaką znalazł pod ręką na dywanie. Skarpetka wylądowała na ramieniu przybysza. To odwróciło jego uwagę. Mężczyzna zbliżył się do Ernesta i pochylił nad nim.

– A tawariść to niby kto? Pisatiel’? – zapytał z pogardą w głosie. – My uwidim, co też tawariść Pugawica za poemy wypisywał na etoj maszinkie.

– To naprawę pomyłka – Ernest tak właśnie w tej chwili pomyślał i cień nadziei wlał się w jego posiniaczoną głowę. – Ja nie nazywam się Pugawica, tylko Guzik. Ernest Guzik. I nie jestem żadnym pisarzem, tylko…

– Durak! – przerwał ostro Skórzany. Sięgnął za pazuchę i wyjął z zanadrza jakąś broszurkę. Rzucił ją Ernestowi w twarz. – A maszinka zaregistrawana? My wsio prawierim!

Mężczyzna wyprostował się, założył ręce do tyłu i zaczął przechadzać się po pokoju, strącając od czasu do czasu jakiś kryształ z segmentu lub książkę z półki, albo też kopiąc porzucone na podłodze ubranie Wasyla. Zdawało się przez chwilę, że leżący na dywanie, skulony ze strachu Ernest przestał go interesować. Było to jednak tylko złudzenie.

– Nu, dawaj! Gdzie radiostancja, a?

– Radiostacja?? To nieporozumienie, proszę pana. Błagam, zostawcie mnie, ja nic nie wiem – wydukał drżącym głosem Ernest.

– Idiot! – skwitował Skórzany. – My uże wsio znajem! My was namierili, kagda wy signały pasyłali.

Mimo paraliżu spowodowanego przestrachem, Ernest zaczął co nieco rozumieć. Gdy Wasyl włączył na próbę chrononamierzacz, urządzenie widocznie zaczęło wysyłać sygnały radiowe, czy jakieś tam. Tylko dlaczego Wasyl był taki nieostrożny? I gdzie on jest?!

Do pokoju wrócił jeden z milicjantów. Buraczana czerwień na twarzy była chyba jego naturalną ozdobą. Z pewnością była też systematyczne pielęgnowana.

– Towarzyszu komisarzu, dolary! – pokazał z satysfakcją gruby plik zielonych banknotów. – I złotówki – w drugiej dłoni dzierżył następny plik.

– Charaszo, Głąbiński – komisarz odebrał czerwonolicemu pieniądze i schował za pazuchę, pewnie w miejsce po broszurce. – A Szumielewskij?

Milicjant zaczerwienił się jeszcze silniej. Zmieszanym głosem powiedział:

– Nie rozumiem jak to się mogło stać. Nigdzie go nie ma.

Ernest wytężył umysł, szukał w jego zakamarkach sposobu ocalenia, ale znalazł tylko strumyki jęczmiennej brzeczki szumiące w niekontrolowanych jazach. Skórzany podszedł do chrononamierzacza i spytał:

– Nu kak? Pagawarim?

– Da – Ernest całą siłą woli przypomniał sobie wklepywane w jego mózg rosyjskie słówka. Razem z tym wspomnieniem ujrzał biodra pani Sajny, nauczycielki języka rosyjskiego ze szkoły podstawowej. Boże, jak to było dawno – pomyślał. Paliłem wtedy „Radomskie" i miałem wszystko w dupie. A teraz?

– Szto eto takoje? – skórzany z niecierpliwością pukał palcem w obudowę starej maszyny do pisania. Głąbiński oglądał swoje dłonie pozbawione dolarów i złotówek, jego czerwona twarz nareszcie pasowała do stanu jego duszy – palił się w niej piekielny ogień. Tyle gotówki, tyle szampana, kobiet, kawioru, wódki… I wsio w pizdu!

– Eto maszinka – powiedział niewinnie Ernest, jednocześnie rozglądając się w poszukiwaniu ratunku. Zawiesił wzrok na plastikowym motylu wtopionym w brązową zasłonę, na nim zaś przysiadła skarpeta Wasyla. Ten widok uzmysłowił mu, że może liczyć tylko na siebie.

– A wy pisatiel’? – podejrzliwie zapytał Skórzany.

– Nu da, pisatiel’ – Ernest postawił wszystko na jedną kartę. Nie miał pojęcia gdzie podział się Wasyl, teraz pragnął tylko jednego – uratować swoją dupę i (jeśli się uda) zrealizować swój plan zatytułowany w podświadomości „napchanie kabzy mamoną".

– Piszytie! – rozkazał Skórzany, łypiąc okiem na Głąbińskiego.

– Szto? – Ernest z biciem serca podszedł do chrononamierzacza, próbując przypomnieć sobie wszystko, co Wasyl mówił mu o jego działaniu. Teraz dopiero żałował, że słuchał go z lekceważeniem i zapamiętał trzy po trzy wszystkie instrukcje.

-Szto nibudz’! Nu, bystro! Posmotrim, kakij wy pisatiel’!

Ernest wyciągnął drżącą dłoń w kierunku klawiatury i ogarnął rozpaczliwym spojrzeniem plastikowe motyle na zasłonach. Wydało mu się, że odlatują, muskają jego twarz delikatnym trzepotem skrzydeł, zmierzając do prostokąta drzwi dzielących klatkę ponurego mieszkania od wolności. Wolność, szczęście, życie… te skojarzenia kazały jego palcom wystukać klawiaturą jedno słowo: „LENA".

 

IX

 

Herman siedział na wielkim, wyściełanym skórą krześle, nogi trzymając na stole zasłanym resztkami jedzenia, drewnianymi misami, kuflami i dzbanami z trunkami. Brodę miał wspartą na zwiniętej w pięść dłoni. Był wyraźnie zafrasowany. Naprzeciwko niego na ławie przysiadł Heniek. Ręce zwisały mu bezwładnie wzdłuż tułowia, a wzrok miał tępo wbity w kufel z winem. Wyglądał na przeraźliwie znudzonego. Wokół nich, jak ćma wkoło świecy, krążył nerwowo Buła. Jakiś impuls pobudził ciało Heńka, który warknął zniecierpliwiony:

– Przestań łazić, wkurwiasz mnie.

Buła faktycznie zatrzymał się, ale tylko po to, żeby ostro odparować (myślenie, chodzenie i mówienie jednocześnie to trochę za dużo jak na jego możliwości podzielności uwagi):

– Jarać mi się chce!

Tyle starczyło za wytłumaczenie psiego humoru w ciągu ostatnich godzin.

– Ja też nie mam co palić, ale nie łażę.

– A ja łażę! Zresztą, lepiej stul ryja. Okłamałeś mnie, miałeś jeszcze szluga, a potem sam go zjarałeś. Taki z ciebie, kurwa, kolega.

– Ostatni był. Na dwóch za mało, dla nikogo nie byłoby pożytku.

– Ale ty masz jeszcze nikotynę w mózgu. Ja już nie mam, to łażę. Też będziesz niedługo łaził.

– A ty masz gówno w mózgu.

Nastała chwila ciszy. Buła wrócił do swojej czynności, która tak denerwowała Heńka. Chodzenie czasem napędzało pracę jego umysłu, jak jakieś dynamo. Od tego Buła niekiedy wpadał na pomysły. Zwykle były głupie. Właściwie zawsze były głupie.

– Herman, nie mógłbyś kazać Żydkom skręcić dla nas jakieś ćmiki? W końcu jesteś tu królem, możesz kazać wszystko.

Herman nie zareagował. Buła doczekał się za to odpowiedzi od Heńka.

– Ty to naprawdę masz nasrane we łbie, Buła. Skąd niby oni mają wziąć tytoń, co? Z trocin mają ci skręty zrobić?

– A choćby i z trocin. Mają tu takich cudaków, co to niby wodę w wino zamieniają, to niech zamienią trociny w tytoń – bronił się Buła.

– Ja tam od nich nic nie chcę. Ten Tarik miał zrobić dla nas karty i co z tego wyszło! – Heniek podniósł ze stołu czarną kartę z wyrysowanym na niej białym kościotrupem z kosą. – Przecież tym nie zagrasz ani w tysiaka, ani pokera, ani w chuja nawet.

– Ziyad akurat nie jest Żydem, tylko jakimś barabanem, czy jakoś tak.

– Berberem. Znaczy Arabem. Jeszcze gorzej. Pierdolony terrorysta.

Buła pokiwał głową na znak zrozumienia. Ponownie rozpoczął podróż wokół komnaty, ale po kilku okrążeniach znów zatrzymał się, by w skupieniu się wysłowić.

– Herman, za długo tu już siedzimy. Kończą nam się zapasy z cywilizacji. Poszedłbym na jakieś normalne dziwki. Urlop się nam należy, nie?

Niespodziewanie Herman odezwał się w końcu.

– Sam jesteś dziwką.

Nikt nie mógłby sobie pozwolić na takie słowa wobec Buły w jego obecności. Nikt, prócz Hermana. Dryblas zacisnął tylko pięści i rozdziawił gębę.

– Heniek też jest dziwką. I, co gorsza, ja też jestem dziwką. A wszystkich nas wydymał Teodor. Jesteśmy dupy do rżnięcia i tyle.

– No co ty, Her. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Wysłaliśmy tyle patroli, granicę obstawiliśmy tak, że mysz się nie przeciśnie. Żydzi musieli im pomagać wbrew zakazom.

– Właśnie, to wszystko przez Żydów. Powinniśmy im sprawić jakiś pogrom.

– Szukaliśmy tam, gdzie nie trzeba. Oni wcale nie wyruszyli do Egiptu.

– Nie, Her, o to możesz być spokojny. Widziałem jak wyciągano zeznania. Rzymianie potrafią to robić fachowo. Sam się sporo nauczyłem, na przykład…

– To Teodor rozpuścił pogłoski o ucieczce do Egiptu. Ten facet ma jakiś szósty zmysł. Przecież nie mógł wiedzieć, że ktoś go będzie ścigał. – „Nie mógł wiedzieć, ale postąpił zgodnie z procedurami. A ty, Hermanie, procedury olałeś i teraz masz za swoje” – dodał w myślach. – O świcie ruszamy do Syrii. A jak będzie trzeba, jeszcze dalej na północ. Ruszcie się, chłopaki, przygotujcie wszystko.

– Wyciągnąć volkswagena ze stodoły?

Herman popatrzył tylko z politowaniem na Bułę.

 

W namiocie panował półmrok niemrawo rozświetlany migotliwym blaskiem samotnej świecy. Feroras zbliżył się do leżącego na skórach człowieka i przyklęknął u wezgłowia. Gdy dostrzegł, że ten ma oczy otwarte i przytomne, uśmiechnął się i wyszeptał:

– Zwyciężyliśmy, Teodorosie! Pognaliśmy barbarzyńców aż do rzeki i tam rozbiliśmy do szczętu. Wielu się potopiło, wzięliśmy też setki jeńców. Nimi wykupimy sobie dalszą bezpieczną drogę. To prawdziwy cud!

Była to znakomita wieść, która podziałała na Teodora jak balsam, skuteczniej niźli zioła i maści, którymi obłożono jego ranę.

– To nie cud. Huntzvot jest znakomitym generałem, Ferorasie.

– Huntzvot ma talent i doświadczenie z rzymskiej armii, to prawda. Ale postępował jedynie wedle twoich wskazówek. Ty i Dzieciątko czuwaliście nad nami. Sarmaci byli pięciokroć liczniejsi. To cud!

Teodor nie oponował dłużej. Jego ludzie uwielbiali cuda. Bez tego świat był dla nich zbyt monotonny, a życie bezbarwne, wiążące się zwykle z samym cierpieniem. Dzięki „cudom” zebrał ich niegdyś wokół siebie i przyciągał nadal kolejnych „wiernych”. Wystarczyło choćby skrzesać ogień zapalniczką, by zostać uznanym za proroka niosącego światło duszom. Pomyśleć, że wyruszali ledwie w cztery wozy, a dziś pokonali armię nieustraszonych barbarzyńców!

– Muszę powiedzieć ci coś bardzo ważnego, przyjacielu.

Feroras pochylił głowę, by lepiej łowić słowa Teodora

– Może się tak zdarzyć… czekam na to… że odejdę. Ja, Lena, Dzieciątko. To będzie oznaczało, że przeznaczenie się wypełni. Nie smućcie się wtedy, lecz radujcie, bo to będzie znak, że wciąż będziemy żyć, ale w innym świecie. Nie potrafię ci tego wszystkiego wytłumaczyć, nie wiem, czy mógłbyś to pojąć…

– Rozumiem cię, mój Teodorosie. Wiem wszystko. Monish znów wieszczyła. Mówiła, że za dwa millenia objawicie się po raz wtóry i wówczas Wybraniec stoczy ostateczny bój.

Teodor poczuł ulgę. Ciągłe okłamywanie tych ludzi sprawiało mu niemal fizyczny ból, choć były to ledwie jakieś fantomy chwiejące się na granicy bytu i ułudy w zagubionej rzeczywistości. Poza tym był tak osłabiony, że samo mówienie sprawiało mu spory wysiłek. Nieoczekiwanie Monika znów przydała się ze swoimi wizjami.

– A czy wygra? – pozwolił sobie na delikatny żart.

Feroras rozłożył bezradnie ręce.

– Chciałbym pomóc, ale nie wiem jak – powiedział z żalem.

– Ty masz swoją misję – odparł Teodor.

Zmęczenie i ból w końcu go zmogły. Zapadł się w zupełną ciemność.

Feroras westchnął. „Oby sen wrócił ci siły” – pomyślał. Z leżącego pod ręką tobołka wyciągnął brulion – jeden z cudów Teodorosa – oraz gęsie pióro. Przysunął świecę. Spod bandaża okrywającego ramię przyjaciela wyciekła strużka krwi. Feroras zanurzył w niej koniec pióra. Dłoń tylko przez chwilę zamarła nad papierem. A potem zaczęła kreślić równym, starannym pismem słowa płynące prosto z duszy:

 

„Wybrańcze Jasno Przepowiedziany!

Chwalbo naszych Jaźni!

Powiedźże dusze nasze marnawe ku Opętaniu Zbawczemu,

Radości Wszechwiecznej…"

 

 

Rubus plicatus, jeżyna fałdowana – pomyślał Ernest, czując na twarzy kolczaste pędy i podparł swe wątłe ciało podrapanymi dłońmi, usiłując wstać. Namacał przy tym jakiś kanciasty kształt, walizkę albo pudło. Ciemność uniemożliwiała mu zidentyfikowanie tego obiektu. Intuicyjnie wyczuł jednak, że jest to coś ważnego, więc włożył przedmiot pod pachę i natężając siły wytaszczył się z zarośli na drogę biegnącą skrajem lasu. Tu było jaśniej, księżyc nieśmiało przebijał się swoim światłem przez chmury i z mroku zaczęły wynurzać się niewyraźne kontury namiotów.

– Obozowisko – szepnął Ernest, klękając na mokrej trawie. Postawił przed sobą walizkę wytarganą z krzaków i stwierdził, że jest to chrononamierzacz zapakowany w swój futerał. Tu musi być Lena, a może i Teodor. Przypomniał sobie ich ostatnią rozmowę. Prosił go wtedy, żeby mu coś obiecał: że jak to wszystko się skończy, to wrócą po Monikę. Co za przewrotność losu, teraz sam wraca po nich wszystkich, on – Ernest Guzik. Tylko czy są tutaj razem? Czy Monika jest z nimi? A może znajdzie tylko Lenę? Złapał kurczowo uchwyt walizki i ruszył sztywnym krokiem w stronę namiotów, nie mając zielonego pojęcia o tym, co zrobi za chwilę, co powie pierwszemu napotkanemu człowiekowi, ani czy on zrozumie cokolwiek.

Pierwszy napotkany człowiek pojawił się niemal natychmiast, stanowczo zbyt szybko, by dać Ernestowi czas do myślenia. Za to odezwał się zupełnie zrozumiałym językiem, co ucieszyło Guzika, mimo szorstkości usłyszanych słów:

– Stój na miejscu, tam gdzie stoisz, bo flaki twoje użyźnią za chwilę to pole!

– Stoję, stoję! – wykrzyknął Ernest, stawiając walizkę na ziemi, której miał dostarczyć nawozu w postaci swoich wnętrzności. – Ja swój!

– Co za swój? Znaczy czyj?

– Ernest. Ernest Guzik. Mam tu coś bardzo ważnego dla… – zawahał się. A raz kozie śmierć! – Dla Teodora! Prowadź strażniku! – dodał z animuszem, starając się jednocześnie opanować nagły atak drżenia kolan i szczęki. Strażnik pomasował dłonią zarośnięty podbródek i spytał, zmieniając ton głosu na trochę bardziej uprzejmy:

– A od kogóż ten dar, czy co tam, można wiedzieć?

– Od Wasyla! – odparował Ernest hardo, chociaż nie bardzo mógł uzmysłowić sobie, gdzie się znajduje źródło tej odwagi. Być może – pomyślał – tak to jest z ludźmi, że w obliczu zagrożenia mobilizują się w nich jakieś ukryte, tajemne rezerwy brawury, o których nie śmieli nawet marzyć w snach. Najwidoczniej tak musiało być, bo dodał pewnie:

– Powiedz mu, że od Wasyla, na pewno będzie wiedział, o co chodzi!

– Chodź ze mną, tylko bez sztuczek, a dar poniesie ten tu…– obejrzał się krótko za siebie. – Izaak! Chodź! – z mroku wyłonił się tyczkowaty młodzieniec o twarzy czujnego szczura. – Weź to i idź przodem, trza zaprowadzić tego Guzikosa do obozu. Przypilnujecie go z Abimelem, a ja powiadomię Ferorasa.

Serce Ernesta zabiło żywiej, kiedy wkroczyli między namioty. W obecnej sytuacji oznaczało to, że tłukło się jak oszalałe po całej klatce piersiowej, którą zresztą można by spokojnie nazwać klateczką. Starał się myśleć o Monice, o tym, że przybywa po nią jak rycerz z La Manchy po swoją Dulcyneę, ale całym swoim wątłym ciałem wyczuwał obecność Leny i nie mógł się tego wrażenia pozbyć.

Później wszystko stało się szybko – pozostał na kilka chwil z Izaakiem i jego druhem Abimelem, a kiedy strażnik wrócił z jakimś facetem wyglądającym na natchnionego, Ernest zapytał:

– Czy mogę wreszcie zobaczyć Teodora?

– Czeka na ciebie. Weź co masz dla niego i idź ze mną – odpowiedział Natchniony i miał przy tym nieszczęśliwą minę. Zupełnie jak dziecko, któremu obiecano lody pistacjowe, a potem się okazało, że lodziarnia jest zamknięta z powodu awarii.

– Nie trzeba tego sprawdzić? – zaniepokoił się strażnik, wskazując głową walizkę trzymaną już przez Ernesta.

– Nie. Teodoros zna tego człowieka. – Natchniony skinął dłonią i ruszyli w głąb obozowiska. Ernest rozglądał się, czując otwierający się w jego wnętrzu wulkan. Każdy namiot, każdy kamień, powróz, bukłak, wszystko na czym zatrzymał wzrok krzyczało do niego: „Jestem tu!". I każda komórka jego ciała wyczuwała energię, o której marzyć mogą konstruktorzy elektrowni atomowych, we wszystkich jądrach jego atomów lśnił czerwony neon – LENA. Dotarli do dużego namiotu, którego wejścia strzegło dwóch podejrzanych i ponurych typów. Skinęli głowami na widok Ferorasa i wpuścili ich do wnętrza, gdzie Ernest od razu zobaczył Teodora leżącego na legowisku ze skór.

– Udało się – szepnął Obcina, uśmiechając się z wysiłkiem. Na jego twarzy malowała się radość, gaszona dotkliwym cierpieniem.

– Co ci to? – jęknął Ernest niewyraźnie, zasłaniając nos z powodu odoru wypełniającego wnętrze namiotu.

 Guzik wielokrotnie przeklinał w duszy chwilę, w której los zetknął go z tym człowiekiem, czyniąc z jego życia pasmo koszmarów na jawie. Jednak cała ta niezwykła, przebyta wspólnie droga zbliżyła ich do siebie. A może chodziło o to, że bez Teodora nie spotkałby nigdy Leny? Tak, czy inaczej Ernest wzruszył się. Uświadomił sobie, że nigdy nie miał prawdziwego przyjaciela. Czy Teodor mógł nim być?

Upuścił walizkę, która z chrzęstem uderzyła o ziemię i podszedł do leża, przy którym smród wyraźnie się wzmógł.

– Jakże to, czy nikt o ciebie nie dba?

Teodor próbował machnąć ręką, ale syknął z bólu.

– Tylko nie rób mi tu żadnych głupstw! Zaraz wrócimy do naszych czasów. Pójdziesz do szpitala…

– Spokojnie, to tylko draśnięcie – bolesna mina przeczyła słowom. – A gdzie Wasyl?

Proste pytanie wprawiło Ernesta w zakłopotanie. Czy powinien zrzucać na głowę Teodora kolejne zmartwienie? Zwłaszcza, że nie wiadomo było, czy należało się martwić. Przecież milicja go nie złapała.

– Wasyl wie, co robi – odpowiedział dyplomatycznie, wierząc jednak we własne słowa. Poznał Wasyla na tyle, by wiedzieć, że ten człowiek potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji. – A co z Leną? – szybko zmienił temat. Zdziwił się, że odruchowo zapytał o nią, choć zamierzał pierw wypytać o Monikę.

– Wszystko dobrze. Ach, Erneście, muszę ci pogratulować!

– Nic takiego nie zrobiłem, Wasyl mi wytłumaczył, jak to zrobić…

– W tym to ci akurat Wasyl chyba nie pomagał! – zaśmiał się Teodor, pokonując ból. – Zostałeś ojcem! Masz wspaniałego syna!

Ernest zamarł. Przysłuchujący się rozmowie Nawiedzony wbił zdumiony wzrok w Ernesta.

– Przecież Monika nie może…

– Nie Monika… – nagły atak kaszlu wstrząsnął całym ciałem Teodora. Krwawe plwociny opryskały twarz Ernesta. Coś zarzęziło w płucach rannego, który nagle uniósł się, wyprostował jak struna, po czym zwiotczał i bezwładnie na powrót legł na skórach. Uchylone usta nie poruszyły się. Przerażony Ernest nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Nawiedzony rzucił się do posłania, by sprawdzić, czy Teodor dycha jeszcze, gdy nagle ich uszu doszły okrzyki spoza namiotu.

Harmider stopniowo narastał. Okrzyki mężczyzn i kobiet, świst bicza, czyjeś skomlenia o litość, szczekanie psów, szczęk broni mieszały się ze sobą. Ponad ten tumult przebijał się mocny głos, naznaczony niezwykłym miękkim i śpiewnym akcentem, zupełnie nie podobnym do twardych tonów języków tubylczych ludów.

– Puśćcie mnie! Puskajtie! – dawało się wyłowić pojedyncze słowa, z każdą chwilą bliższe i coraz wyraźniejsze. – Nie wiecie, psubraty, na kogo rękę podnosicie!

Znów świsnął bat. Człowiek z obcym akcentem zaskowyczał. Szybko jednak zebrał się w sobie i wrzasnął wściekle:

– A job twoju mat’!

I rozległ się strzał z broni palnej.

Koniec

Komentarze

No, sytuacja ładnie się rozwija, faktycznie zrobiło się bardziej SF. Podobają mi się odwołania religijne, Herman świetny.

Nie wiem zresztą na co.

Przecinek po “zresztą”.

Nazwy marek pojazdów małą literą, żuka też.

czarno – białe => czarno-białe

Czy z powodu oczu, które zdradzały przerażenie, gdy o tym mówiła i starała nie patrzeć się prosto w jego oczy?

Czy to powtórzenie było celowe?

wyciekła stróżka krwi

Oj, wstydźcie się.

Babska logika rządzi!

Tym razem niczego nie poprawiałam, skupiłam się na lekturze, a czytało się świetnie. Znakomite postaci, pierwszorzędny humor. Uruchamiam chro­no­na­mier­zacz i przenoszę się do ostatniej części. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka