- Opowiadanie: Vito Vivalecci - Jutrzenka

Jutrzenka

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Jutrzenka

– Lubi zwroty akcji, kurwi syn.

Gedymin splunął. Siedział na niedawno ściętym pniu dębu. Jeszcze kilka lat temu za ścięcie Świętego Drzewa drwal zginąłby w najgorszych męczarniach, myślał, żując owoc krwikwiatu.

– Ano, lubi. Ale ja, dobrodzieju, powiem w sekrecie, że świat się zeszmacił. No niech dobrodziej spojrzy– mości panowie tera w beretach chadzają, pinkne szaty przyodziewają – kolorowe, że ha ha! Wyładniały chłopy, nie ma co!

– Ale za to obyczaje się upodliły.

– To i ja wim, właśniem do tego zmierzał. No i chodzą te panki w błyskających bucikach, godnie, dostojnie. To się chwali. Ale widzioł dobrodziej, co one, znaczy te panki, w karczmie robią? Skaranie boskie! Tylko wódę pić, dziewki macać. A rżnąć je, gdzie popadnie! Panie, ja żem kędyś szedł swe sprawunki pozałatwiać. I co żem uwidzioł? A no jakiś mości pan dziewkę tarmosił. Na środku rynku! A dziewka – zero wstydu! Tylko piszczała, co by jom mocniej dociskał! Uwierzyłby pan?! Przecie to…

– Dobrze, wystarczy. Powie mi pan, dokąd poszedł?

– A cóż to dobrodziejowi tak śpieszno? A tak, zapomniałbym, sprawy szlacheckie. Jam znoł kiedy szlachcica, poczciwy chłopina był. Ale naiwny. To go własny stajenny wykiwoł, żonę wychędożył i zbiegł, majątek cały biorąc.

– Panie, litości…

– Już godom. Ano był tu takowy delikwent, uwiodziołem, bo pstrokaty jakiś, nie miejscowy. Szedł tam, do boru. Ale ja dobrodziejowi nie radzę za nim…

– A to dlaczego?

– Straszy tam. Dziewki z krzykiem uciekają, że je demony jakie posiąść chcom. A chłopy… ajć, panie, nawet chłopy na schwał bojom się wchodzić. Bo że zbóje.

– Nie straszne mi zbóje. Demony tym bardziej.

– Dobrodzieja słowa, ja żem ostrzegł. Krzyżyk pański niech będzie…

– I z tobą.

Gedymin wstał, wypluł szkarłatną łupinkę, poprawił pas i ruszył w stronę konia. Chwycił go za uzdę i poprowadził w stronę lasu.

Był to mężczyzna mocnej budowy, ale nie nazbyt umięśniony. Skórzany kaftan ciasno opasał jego ciało, uwydatniając mięśnie. Twarz miał niezwykle męską, ale w oczach można było odnaleźć ciepło i wrażliwość. Długie, kruczoczarne włosy, teraz związane rzemykiem, gładko spływały po karku.

Przez plecy przewieszony miał jednoręczny miecz – dzieło najwybitniejszych kowali, efekt mozolnej pracy polegającej na kompresji surowca aż do otrzymania pożądanej gęstości. Miecz był znacznie cięższy od zwykłych, lecz dla silnego mężczyzny był to oręż wymarzony – mógł on posługiwać się nim równie łatwo co stalowym, przy jednoczesnym zwiększeniu siły uderzeń i płynności ruchów. Precyzyjnie wymierzony środek ciężkości pozwalał na niesamowicie płynną walkę, a dzięki ciężarowi odbijanie broni przeciwnika przychodziło niezwykle łatwo, otwierając drogę do szybkiego, głębokiego cięcia po trzewiach.

Wędrowiec, czujny niebezpieczeństwa, sięgnął do torby przewieszonej przez bok konia. Wydobył z niej długi na dziesięć cali łańcuch zakończony sztyletem. Obwiązał koniec wokół lewej rękawicy. Była to broń sprowadzona z Dalekiego Wschodu, a jej źródła należy szukać w odległych górach Baltimoru, gdzie to mnisi ćwiczyli się w walce tymże orężem. Przy odpowiednim wyszkoleniu sztylet okazywał się znacznie bardziej zabójczy od kuszy, gdyż zapewniał większą mobilność.

Gedymin ruszył w głąb boru, nie obawiając się już niebezpieczeństwa.

 

*

 

I tym razem przeczucie go nie oszukało. Po niedługim marszu natknął się na grupę rzezimieszków. Puścił uzdę konia i wyciągnął miecz z pochwy.

Od razu przyskakuje do najbliższego przeciwnika. Szerokie cięcie przez tors powala zaskoczonego zbója. Szybkie odbicie topora spadającego z prawej strony, przekazanie energii na dźgnięcie w lewo. Cichy jęk upewnia Gedymina, że napastnik zginął.

Daleki unik, zamach lewą ręką. Wypuszczony sztylet wbija się głęboko w krtań przeciwnika. Gedymin błyskawicznie wyszarpuje ostrze, atakuje łukiem, odstraszając rzezimieszków na bezpieczną odległość.

Przymierza się do kolejnego zabójczego skoku. Nie wie jednak, że za jego plecami czai się napastnik. Ten sam, którego ścigał przez wiele tygodni.

Uderzenie obuchem w tył głowy zdradza zasadzkę.

 

*

 

– Powiesić go… nie, idioci, za nogi… tak, żebym mógł mu spokojnie jaja uciąć…

Świat powoli układał się z odłamków mozaiki. Obraz pojawił się do góry nogami, mimo to Gedymin uświadomił sobie jedno – jest w dupie. I to głęboko.

– O, nasz dzielny wojownik się budzi. Dobrze. Lepiej, żeby był w pełni świadomy tego, co mu zaraz zrobię.

Gedymin począł delikatnie poruszać stopą. W cholewie buta był ukryty sztylet, który właśnie miał zamiar wykorzystać.

– Myślałeś, że mnie wykiwasz? Zadźgasz gdzieś na odludziu?

Ostrze minimalnie się poruszyło. Gedymin napiął wszystkie mięśnie, starając się nie zdradzić zamiarów.

– A teraz bardzo chętnie zabawię się w wyciąganie z ciebie wszystkich informacji. Co wiesz, z kim pracujesz, kto tobą steruje.

Sztylet wypadł z cholewy. Gedymin uniósł tułów, w dłonie z związanymi nadgarstkami pochwycił ostrze. Wykorzystując wszystkie pokłady energii uniósł się jeszcze wyżej i spróbował dźgnąć napastnika w gardło. Niestety, źle skupiona moc poprowadziła sztylet w bok tułowia.

– Psi syn! Dźgnął mnie, matkojebca! Wyciągnijcie ten sztylet!

Podczas gdy zaskoczeni przeciwnicy starali się pomóc swemu dowódcy Gedymin siłował się z gałęzią, na której wisiał. Przyuważył to jeden ze zbójów, nie zastanawiając się długo walnął więźnia w przyrodzenie.

Grupa w końcu opanowała chaos. Przywódca, uciskając ranę zakrwawioną ręką, splunął pod nogi, a właściwie głowę Gedymina.

– Sprytnyś. Widzieli go? Chciał mnie zajebać. Na waszych oczach. A wyście co zrobili? Nic. Ale wami zajmę się później…

Krótki sierpowy w podbrzusze. Cichy, wydobyty z przygryzionych ust jęk. Następny cios, tym razem wymierzony bardziej precyzyjnie.

– Virnes…

– Co mówisz? Już zaczynasz skomleć?

– Virnes… zapłaci więcej… kiedy będę w jednym kawałku…

– Pewnie. Co nie znaczy, że nie mogę ci parę razy przypierdolić.

 

*

 

Gedymin szedł, przywiązany do swego wierzchowca, na którym dumnie jechał oprawca. Był potwornie zmęczony długotrwałą wędrówką, jednak starał się tego nie okazywać. Nie chciał dać satysfakcji.

Bronin, bo tak zwał się przywódca zbirów, nie szczędził konia. Poganiał go, uderzając piętami w boki. Gedymin tłumił w sobie wybuch furii. Nie znosił bezpodstawnej agresji, a w dodatku koń był niezwykle cenny i wędrowiec nie chciał, by został zajechany.

Podróż trwała już dwa tygodnie, przerw na odpoczynek praktycznie nie było. Po drodze nie zostali zatrzymani przez żadnych ludzi – któżby zatrzymał królewskich wysłanników?

Dotarli w końcu do Vinkeldorfu, zamku będącego zarazem stolicą krainy. Stał się nią zaraz po Wielkim Przewrocie, kiedy to stary model władzy upadł na rzecz nowego, lepszego.

Zamek był położony w szczerym polu, w najbliższej okolicy nie rósł żaden las, nie płynął żaden strumyk. Teren był równinny. Gedymin w myślach wyśmiał krótkowzroczność króla, który w tak przewrotnych czasach na siedzibę wybrał właśnie tak nieosłonięte miejsce.

Został przywiązany do postawionego w pobliżu wrót prowadzących na rynek pala i pozostawiony pod strażą dwóch osiłków. Wiedział, że bez problemu mógłby ich powalić, uwolnić się z więzów i uciec. Nie chciał. Głównie dlatego, że cały jego majątek – koń i uzbrojenie – były w rękach Bronina.

Poza tym miał do wykonania misję która nie cierpiała zwłoki.

No i dawno nie widział Virnesa.

 

*

 

Przed majestat został wezwany niedługo później. Rzucono go na kolana przed ogromnym, kamiennym tronem. Nie pochylił głowy, dumnie wpatrywał się w króla.

Władca miał długą, oprószoną siwizną brodę. Nawet królewskie szaty nie były w stanie zakryć jego sylwetki – potężnej niczym góra. W zamierzchłych czasach Virnes słynął z tego, że potrafił gołymi rękami zmiażdżyć głowę przeciwnika. Gedymin był pewien, że nadal to potrafi.

– Czym sobie zasłużyłem na audiencję, Virnesie?

– Królu. Odrobina szacunku, albo karzę obedrzeć cię ze skóry. Możecie zostawić nas samych.

Gdy straż wyszła król od razu przeszedł do naglącej go sprawy.

– Słyszałem, że polujesz na Bronina. Rozsądek podpowiada mi również, że to ty stoisz za śmiercią wielu z moich pokornych poddanych. Mam rację?

– Twa mądrość mnie onieśmiela, królu.

– Skończ z tą udawaną pokorą. Dlaczego?

– To, że zapytasz nie oznacza, że dostaniesz odpowiedź.

– Och, widzę, że z przepaści w przepaść. Dobrze więc. Kat już się tobą zajmie. Usłyszę wszystkie interesujące mnie odpowiedzi. A nawet te, które mnie nie interesują.

Gedymin ukłonił się nisko.

– Dobrze, mój panie. Królewskie życzenie jest dla mnie rozkazem.

 

*

 

– Nie działa. Skurwiel je najwytrzymalszy, jakiegom miał. Torturuję go, najlepiej jak mogę, a ten się ino chichra. I to chichra jako diaboł jakiś, jak Boga kocham! – tutaj kat się przeżegnał – Mogę go zajebać, kurwiego syna, ale mości król chciał, ażeby żył. No nie wim, co robić.

– Toteż – dowódca straży podrapał się po szczęce – reasumując, kurwa, należy tą informacją podzielić się z królem. I śmiem twierdzić, że nie będzie zadowolony z twojej pracy. A to znaczy, że będziesz, kurwasz jego mać, powieszony. Za niesubordynację. Kurwa.

– A cóż to ta… niesubornacja je?

– Słyszałem, że poprzedni kat… pamiętasz Zenka, tego małego kutasa? Właśnie on… został za to powieszony.

– Ale przecie on mówił Orlandowi, co mu pacjenci na spowiedzi godoli.

-… Jeden chuj. Niesubordynacja. Jak Boga kocham.

Kat znów zrobił znak krzyża.

– Niechaj bogowie mają mnie w opiece…

 

*

 

Gedymin wyglądał okropnie. Twarz przeoraną miał pociągnięciami bicza i ranami ciętymi. Policzek był porządnie przysmażony. Ledwo trzymał się na nogach, jednak z pogardą spoglądał w stronę Virnesa I Potężnego.

– I co ja mam z tobą zrobić, Gedyminie? Wypuścić ? Abyś nadal spiskował przeciwko mnie?

– I tak niczego ze mnie nie wyciągniesz.

– Prawda. Ale znam cię od lat. Wiem, że nie ryzykowałbyś życia by uchronić kogoś innego. A to oznacza, że pracujesz sam, toteż mogę wysłać cię na szafot.

– Jak tylko rozkażesz, królu.

– Mogę cię też ułaskawić. Zaczniesz pracować dla mnie. Przydadzą mi się twoje zdolności…

Gedymin splunął.

– Kiedyś przyjąłbym twoją propozycję bez zastanowienia. Poszedłbym za tobą w ogień. Ale się skurwiłeś.

– Tak… zawsze to samo… może jakiś czas spędzony w lochu przywróci ci rozsądek.

 

 

*

 

Gedyminowi było cholernie niewygodnie. Ręce miał przykute wysoko nad głową, a kajdany na nogach uniemożliwiały powstanie. Od czasu do czasu wykonywał niewielkie ruchy, aby być sprawnym . Gdyby nadarzyła się okazja ucieczki.

W lochu śmierdziało niemiłosiernie. Śmierdziały szczury, od czasu do czasu podgryzające spodnie. Śmierdziało siano, na którym Gedymin siedział.

W końcu śmierdział i towarzysz niedoli, stary chudzielec, oskarżony o gwałt.

– Mówię ci, że jej nie zgwałciłem. Sama mnie podkusiła. Prosiła, błagała, żebym ją przerżnął. Że mąż jej nie dogadza… to co miałem zrobić? Ruchać mi się chciało, a i ona niezła dupa była…

– Nie tłumacz się mnie. Szczędź język dla kata.

Więzień umilkł. Po jakimś czasie nie wytrzymał ciężaru ciszy.

– A ty? Za co siedzisz?

– I ja tłumaczyć się będę przed katem.

– Opryskliwy. Niedoruchanyś pewnie. Pochędożyłbyś, co?

Gedymin nie odpowiedział. Starał się obmyślić plan ucieczki, a monolog towarzysza skutecznie to utrudniał.

– Wiem, jak stąd uciec.

Słowa te wyrwały Gedymina z zamyślenia. Spojrzał na współwięźnia.

– Jak?

– Strażnik jest spedalony. Jak dasz mu dupy to łatwo ukradniesz klucze.

– Czy ja wyglądam tak, jakbym chciał mu dać?

– …Faktycznie. Dobra, słuchaj. Ja mogę się poświęcić. Ale nie zrobię tego za darmo.

– Czego chcesz?

– Wyglądasz na silnego. Przyda mi się ktoś taki. Umowa jest taka– ja nas wydostaję, ty eskortujesz mnie do najbliższego wolnego miasta. A mówiąc bardziej szczegółowo – do Brienne.

– Za daleko.

– Jeśli chcesz zawisnąć razem z innymi to droga wolna. Ja stąd spierdalam.

– Czekaj. Umowa stoi.

– Panie strażniku!

Po kilku pacierzach więzień wrócił, niosąc w ręku pęk kluczy.

– Zawsze zasypia po seksie, sodomita w dupę jebany.

Rozkuł kajdanki Gedymina. Ten wstał, rozmasował nadgarstki i uda.

– No, to spierd…

Nie kończy. Zostaje pchnięty na ścianę. Zaskoczony uderza w nią twarzą. Upada, z nosa obficie cieknie krew. Gedymin przyskakuje do niego i zaczyna dusić.

Cały proces trwa niezwykle krótko, a zarazem bezgłośnie. Gedymin wstaje, ociera zakrwawione ręce o koszulę towarzysza.

Wychodzi z niestrzeżonych lochów. Kieruje swoje kroki do bramy, unikając patroli. Zatrzymuje się jednak w okolicy jednej z trzech wież. Wyczuwa, że właśnie w niej przebywa Bronin.

Jego cel. Nie zastanawiając się długo rusza w tamtą stronę.

Pierwszego strażnika powala celnym uderzeniem w krtań. Gdy upada, wyszarpuje mu z pochwy miecz, który wbija w pierś drugiego. Miecz wchodzi głęboko, zaczepiony o żebra jest niemożliwy do wyrwania.

Gedymin pcha wrota. Szybkim krokiem rusza po schodach. Słyszy, że ktoś biegnie w jego stronę. Gdy postać wyłania się zza zakrętu, ciągnie ją w dół. Przeciwnik spada z głośnym krzykiem. To alarmuje resztę strażników. Ciemność rozświetlają pochodnie. Gedymin unika ciosu mieczem, który uderza o ścianę. Celne uderzenie łokciem wybija broń napastnikowi. Druga pięść trafia w podbródek. Kolejny strażnik tnie pionowo. Gedymin z wielkim trudem unika tego ciosu, w krótkim skoku łapie leżącą broń. Paruje kolejne cięcie, już zdobywając przewagę uderza szybko pod nogi. Ciężki do odbicia cios wybija z rytmu napastnika, to otwiera drogę do długiego cięcia przez szyję.

Drugi strażnik nie zdołał się nawet podnieść, spada na niego ciężar oręża.

Gedymin kopnięciem otwiera drzwi. Niczego nie świadomy Bronin podnosi się z łóżka.

– Co… Ty?! Czego chcesz? Co…

– Cisza. Nie przyszedłem tutaj z tobą rozmawiać. Nie jestem bohaterem pieśni, nie będę wygłaszał poruszającej przemowy.

Podchodzi do Bronina, przeciąga ostrzem po jego krtani. Ofiara nie protestuje. Ciężko opada na łóżko.

Gedymin ze stołu podnosi swój miecz – Jutrzenkę – i sztylet na długim łańcuchu.

 

*

 

Odjeżdżając na klaczy jeszcze raz spogląda w stronę Vinkeldorfu. Dogania go bicie dzwonów. Spogląda w stronę najwyższej wieży, tej, w której salach przebywa król.

– Wrócę po ciebie… wcześniej, niż się spodziewasz.

Koniec

Komentarze

Pomysł nie powala oryginalnością, ale za to językowo całkiem przyzwoicie. Nie rozumiem tylko, dlaczego w czasie walki wskakuje Ci czas teraźniejszy.

i ruszył w stronę konia. Chwycił go za uzdę i poprowadził blasu.

Powtórzenie.

efekt mozolnej pracy polegającej na kompresji surowca aż do otrzymania pożądanej gęstości.

Hmmm. Na fizyce mówili, że nawet ciecze są nieściśliwe. A co dopiero metale… Chcesz zmieniać gęstość, to chyba tylko magią.

Sztylet wypadający z buta. Jak go powiesili za nogi, skoro więzy nie przeszkadzały w wypadnięciu? Za palce u nóg? Jakim cudem nikt nie zauważył manipulacji ze sztyletem? Żelastwo miało co najmniej metr do przelecenia, wszyscy powinni patrzeć z zainteresowaniem na więźnia. Co za głąb nie związał rąk przesłuchiwanemu?

Babska logika rządzi!

Czas teraźniejszy “wskakuje” Autorowi zapewne dlatego, że zasugerował się twierdzeniami o zwiększeniu tym zabiegiem dynamiki oraz emocjonalności opisu. Prawda, ale nie zawsze. Prawie drobiazg.

Natomiast nie jest żadnym drobiazgiem wszystko, w co Autor każe mi wierzyć pod koniec zaprezentowanego rozdziału. Bez wdawania się w dłuższe wywody napiszę: mogę uwierzyć w sposób uwolnienia z lochów, nie daję wiary w bezproblemowe ich opuszczenie i taką kondycję torturowanego Gedymina, że swobodnie radzi sobie w dwoma strażnikami. Fantasy też potrzebuje odrobimy logiki, na co wskazała w swoim komentarzy Finkla – patrz scena ze sztyletem w cholewie buta.

Przeczytałam historyjkę tak niewiarygodną, że niemal zabawną. I szalenie fantastyczną, bo chyba tylko fantazji Autora można zawdzięczać, że przedstawiając koleje losu Gedymina, nie pokusił się o odrobinę logiki, np. opis potyczki, w której storturowany bohater, natychmiast po uwolnieniu z łańcuchów, staje przeciw strażnikom i żadnego nie zostawia przy życiu. A na koniec, zabrawszy swoje rzeczy i konia, nie niepokojony przez nikogo opuszcza zamek.

Gdybym nie zorientowała się, że – poza bohaterem i królem – w opowiadaniu występują same prostackie chamy, Autor uświadamia mi to przy pomocy nieudolnej stylizacji języka i nadmiernej ilości słów powszechnie uważanych za wulgarne, a to nie budzi mojego zachwytu, szczególnie że osobnicy ci klną w sposób absolutnie współczesny, nie przystający do świata, w którym dzieje się opowieść.

Razi też kilka sformułowań, które nie powinny znaleźć się w tej opowieści, np. Stał się nią zaraz po Wiel­kim Prze­wro­cie, kiedy to stary model wła­dzy upadł na rzecz no­we­go, lep­sze­go. Czy: Straż­nik jest spe­da­lo­ny. Albo: Za­wsze za­sy­pia po sek­sie, so­do­mi­ta w dupę je­ba­ny.

Mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadanie będzie napisane zdecydowanie lepiej i staranniej.

 

No niech do­bro­dziej spoj­rzy– mości pa­no­wie… – Brak spacji przed półpauzą.

 

A no jakiś mości pan dziew­kę tar­mo­sił.Ano, jakiś mości pan dziew­kę tar­mo­sił.

 

Był to męż­czy­zna moc­nej bu­do­wy, ale nie na­zbyt umię­śnio­ny. Skó­rza­ny ka­ftan cia­sno opa­sał jego ciało, uwy­dat­nia­jąc mię­śnie. – Najpierw piszesz, że niezbyt umięśniony, a w drugim zdaniu, że odzienie uwydatniało mięśnie – to naprawdę jaki był? ;-)

Czy kaftan sam ciasno przewiązał się w pasie? Bo to właśnie znaczy opasać. ;-)

Pewnie w drugim zdaniu miało być: Skó­rza­ny ka­ftan cia­sno opinał jego ciało

 

Pre­cy­zyj­nie wy­mie­rzo­ny śro­dek cięż­ko­ści po­zwa­lał na nie­sa­mo­wi­cie płyn­ną walkę… – Nie znam się na metodach konstrukcji broni, ale czy nie powinno być: Pre­cy­zyj­nie wyw­a­żo­ny śro­dek cięż­ko­ści

 

Wę­dro­wiec, czuj­ny nie­bez­pie­czeń­stwa, się­gnął do torby prze­wie­szo­nej przez bok konia. – Wolałabym: Wę­dro­wiec, przeczuwając nie­bez­pie­czeń­stwo, się­gnął do torby prze­wie­szo­nej przez  konia.

Bo nie wydaje mi się, że torba była przewieszona przez bok. No, chyba że w boku konia była dziura. ;-)

 

Odro­bi­na sza­cun­ku, albo karzę obe­drzeć cię ze skóry.Odro­bi­na sza­cun­ku, albo każę obe­drzeć cię ze skóry.

Król jeszcze nie karze, na razie grozi, że każe ukarać.

 

Od czasu do czasu wy­ko­ny­wał nie­wiel­kie ruchy, aby być spraw­nym . – Zbędna spacja przed kropką.

 

Umowa jest taka– ja nas wy­do­sta­ję… – Brak spacji przed półpauzą.

 

Kie­ru­je swoje kroki do bramy, uni­ka­jąc pa­tro­li. – Czy istniała możliwość, by kierował cudze kroki? ;-)

 

Ge­dy­min unika ciosu mie­czem, który ude­rza o ścia­nę. Celne ude­rze­nie łok­ciem… – Powtórzenie.

 

Ni­cze­go nie świa­do­my Bro­nin pod­no­si się z łóżka.Ni­cze­go nieświa­do­my Bro­nin pod­no­si się z łóżka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja się w sumie przyłączę do poprzednich komentarzy. Tekst jest napisany w dość przyjemny sposób, tj. czyta się sprawnie, raczej nic nie kłuje w oczy (poza tym czasem teraźniejszym w opisach walk). Z drugiej jednak strony razi łatwość, z jaką bohater przedziera się przez kolejne hordy przeciwników i piętrzące się problemy. Niby taka konwencja – ale całość jest zbyt naiwna. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka