- Opowiadanie: kjajw - Neutralność

Neutralność

Całość opowiadania, które wrzuciłem niedawno.

Dziękuję z góry każdemu, kto dotrwa do końca i zostawi choć dwa słowa krytyki.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Neutralność

Neutralność

I

Noc była chłodna. Wokoło w gęstwinie cykały świerszcze, w oddali wyły wilki. Siedział okryty futrzanym płaszczem pod kloszem księżycowej poświaty. Siedział spokojnie, długo nic nie mówiąc wpatrywał się w paskudną ranę. Delikatne światło padające od ogniska sprawiało, że wyglądała zapewne gorzej niż rzeczywiście było. Przejmującą ciszę przerwało nagle głośne, pojedyncze syknięcie.

– Nieźle was rozharatało, panie rycerzu. Pecha mieliście.

Barczysty mężczyzna tytułowany rycerzem parsknął dumnie i głośno pociągnął nosem.

– Nie większego niż dwa tysiące zbrojnych zaścielających swoimi trupami pole bitwy. Źle to wygląda?

– Nie gorzej niż u dwu tysięcy martwych zbrojnych.

Wziął chustkę namoczoną eliksirem z ziół śmierdzącym jak spocony goblin i delikatnie przyłożył do rany. Rycerz wzdrygnął się odruchowo i splunął siarczyście.

– Ożeż, psia krew! Ale piecze! I śmierdzi jak stodoła. Albo który z nas wlazł w łajno…

– Wątpię – zanegował krótko i przycisnął chustkę mocniej do rany. Rycerz zaklął ohydnie. – Jak to się wam właściwie stało?

– Trzeba mi zacząć od tego, że jaka opatrzność się nade mną zlitowała i obdarzyła nielichym szczęściem. Poszliśmy, jako trzecia fala, my – druga chorągiew ciężkozbrojna i dwa hufce lekkiej piechoty. Wcześniej konnica zrobiła wyrwę w szykach obrony wroga, więc mieliśmy idealne miejsce do ataku. Pozornie. Okazało się, że nikt nie pomyślał o jednym, cholernym magu, którego mieli w swoim oddziale. Zaklinam się na bogów, jak żyję nie widziałem takiej piekielnej siły. Cała linia stanęła w ogniu oddzielając od siebie armie. No i wtedy w ruch poszły strzały. Straszny widok, mówię ci. Cała ulewa na nas spadła. Widziałem moich towarzyszy biegnących przede mną i padających pod deszczem pocisków. Słyszałem groty świszczące mi dookoła głowy, a mimo to po prostu biegłem, bo nic innego mi nie pozostało. I tu się zaczyna moje pierwsze szczęście, wszak dobiegłem, jako jeden z nielicznych. Drugie, natomiast, to ta blizna, która zostanie. Nie słyszeć mi dane było jeszcze o ranie postrzałowej pod pachą.

Trudno się było z tym nie zgodzić, ale nie odpowiedział. Miast tego sięgnął do wiązanej cienkim rzemykiem skórzanej torebki i wydobył z niej igłę, na którą nawlókł cienką nitkę. Chwilę później nakłuł skórę na pograniczu rany. Rycerz ani drgnął, więc środek znieczulający zadziałał. Wojownik nawet nie spostrzegł, jak zszyto mu pachę. Gdzieś nad nimi zahuczała sowa, z oddali rozniósł się pierwszy grzmot.

– Nie zapytałem cię jeszcze o imię – powiedział rycerz półszeptem.

– Ja ciebie także. Jestem Theron i nie ma za co. – rzekł spokojnie uprzedzając podziękowania.

– Roland. Darujmy sobie tytuły. Co sprowadza elfa do kraju ogarniętego wojną?

Theron milczał przez chwilę, jakby unikając odpowiedzi.

– Sprawy rodzinne – odparł sucho. – A takie zwykle zatrzymuję dla siebie.

– Dobrze, nie zamierzam drążyć, ale jeżeli będę ci mógł jakoś pomóc…

– Będę pamiętał – urwał szybko i ostatni raz odkaził ranę Rolanda innym środkiem. Rycerz krzyknął krótko, widocznie eliksir przestał działać.

– W takim razie wybrałeś sobie zły czas na załatwianie spraw rodzinnych, Theronie. Neidar pogrążone w wojnie nie jest już tym samym przyjaznym miejscem, którym zwykło być za czasów pokoju.

Theron uświadomił sobie, jak wiele było racji w tym, co mówił Roland. Neidar stanowiło swego rodzaju most między Imperium Evendith a Wschodnimi Królestwami. Niemal wszystkie szlaki handlowe prowadzące z Evendith na wschód przebiegały właśnie tędy. Między innymi dzięki temu, poprzez kwitnący od setek lat handel, Neidar dorobiło się niezwykłego bogactwa. Stało się ono siedzibą wielu gildii kupieckich, miejscem powstawania niezależnych banków, krajem, w którym wielką popularnością zaczęły cieszyć się profesje złotnika, jubilera, wysokiej klasy krawca czy stolarza. Zakładano nowe uniwersytety i szkoły coraz szybciej zyskujące renomę jednych z najlepszych na północy, a w końcu w obrębie Morza Siedmiu Żywiołów. Divetia, stolica Neidar, stała się wkrótce najbogatszym i najpiękniejszym miastem na znanym świecie. Wszystko to sprawiło, że państwa ościenne od dawna chciwie spoglądały na bogactwa Neidar. Jednak tak ważne, strategiczne państwo wpadło w oko Imperium, które postanowiło pełnić protekcję nad słabo uzbrojonym sąsiadem.

– Byłeś kiedyś w Divetii?

– Tylko raz.

– Przepiękne miasto, nieprawdaż? To byłaby katastrofa, gdyby zostało zdobyte, a co gorsza zniszczone. Na bogów, mam nadzieję, że imperialni zdążą w porę dotrzeć na front. Co planujesz?

– Pewnie ruszę prosto do stolicy. Tam jest cel mojej podróży.

– Świetnie! Może pójdziemy razem? Tak się…

– Nie – odmówił dosyć kategorycznie. – Wędruję sam. Zazwyczaj. Jak daleko jest stąd do najbliższego miasta?

– Do Coirs – zaczął z grymasem – dojechałbyś w pół dnia. Ale, kto wie, może właśnie jest oblegane. Natomiast, jeżeli chodzi o Divitię, to potrzeba dwóch albo trzech dni w kulbace.

– Daleko – podsumował z przekąsem. Potem wstał i sięgnął kilka kawałków drewna, by dorzucić je za chwilę do wygasającego paleniska. Wrócił na kłodę, na której obaj siedzieli. Kiedy siadał obok rycerza, spod futrzanego płaszcza na moment wychyliło się duże, białe pióro zawieszone na srebrnym łańcuszku na szyi elfa. Nawet tak krótka chwila nie umknęła uwadze Rolanda.

– Wiedziałem! – wrzasnął, jak poparzony – Wiedziałem, że coś ukrywasz!

– Tak, jestem Białym Krukiem. Co w tym dziwnego?

– Po prostu pierwszy raz spotykam kogoś z waszej konfraterni. Wiele o was słyszałem. Zazwyczaj dużo dobrego.

– Co, na przykład?

– O waszych zdolnościach bojowych krążą niemal legendy, sami też jesteście bardzo nieuchwytni. Poza tym raczej rzadko widuje się was po północnej stronie morza, toteż większe moje zdziwienie. Będzie, co wnukom opowiadać, ho ho…

– Tylko jedno z tego, co powiedziałeś jest prawdą.

– Co dokładnie?

– Rzadko zapuszczamy się poza Dhoin, to fakt. Oprócz tego, naszych zdolności bojowych, jak to określiłeś, nie zawdzięczamy legendom, tylko niewyobrażalnie trudnym dla większości szkoleniom, więc nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Każdy, kto ćwiczy dostatecznie ciężko, mógłby osiągnąć nasz poziom, ale jak widać nikt wystarczająco nie haruje. Dlatego wszystkie bajki o tym, że to, jak macham mieczem jest uwarunkowane jakąś magią, to bujdy. Inna sprawa, że niektórzy z nas znają się na magii, ale wciąż nie wpływa to na nasze umiejętności walki.

– Pokrzepiające. Powinno się to wpajać wszystkim młodym wojownikom. Theron?

– Słucham.

– Powiedz mi, w takim razie, o co w tym wszystkim chodzi? Mam namyśli to, czym się właściwie zajmujecie. Jak to jest?

– Słyszałem już różne historie na ten temat. Jedne, mówiące, że jesteśmy najemnikami do kupienia, którzy za złoto zrobią wszystko. Inne twierdzą, iż istniejemy po to by ratować świat przed wszelkim złem, a następne mówią o nas jak o pladze, która z kolei sprowadza nieszczęście wszędzie tam, gdzie się pojawimy.

– Ale nic z tego nie jest prawdą. – dokończył Roland.

– Raczej tak. Na pewno nie jesteśmy najemnikami, ale z czegoś trzeba żyć. Jeśli w okolicy wioski grasuje potwór, zabijamy go. Jeżeli jakiś baron, książę, albo inny król prosi o przysługę, to w zależności od przysługi, wszak zdarzają się najbardziej absurdalne, wykonujemy je, bo zazwyczaj najlepiej płacą. Więc, jak powiedziałem, żyć trzeba, a żyje się za pieniądze. Zaś popyt na nasze zdolności, okazuje się, jest całkiem spory.

– Nie dziwię się. Legenda potrafi być najlepszą reklamą. Daj jakiś przykład, najdziwniejszą propozycję, jaką dostałeś.

– Cóż… – Zamyślił się na chwilę – Kiedyś pewnien młody lord poprosił mnie, żebym sprawdził sprawność seksualną kandydatek na jego żonę w praktyce i wybrał najlepszą. Znaczy się, najsprawniejszą. Dawał za to trzysta senolijskich koron.

Roland prawie zakrztusił się wdychanym powietrzem.

– Sprawdziłeś?

– Może pomińmy tą kwestię…

– Jeżeli chodzi o bohaterstwo – kontynuował po chwili – które nam przypisują, to też niezupełnie prawda. Chociaż nie całkowicie. Jesteśmy cichymi strażnikami. Robimy to, co uważamy za słuszne. Karzemy tych, którzy postępują wbrew temu, co wy nazywacie człowieczeństwem. Nie mieszamy się do polityki, nie uczestniczymy w wojnach, dopóki nie dotyczy to wszystko nas albo naszych sprzymierzeńców. Jest nas niewielu. Sami nie zbawimy świata, ale małymi rzeczami starami się sprawić, by był on jednak lepszym miejscem. O tym możesz wiedzieć, ale jest jeszcze jedna rzecz, o której mówić mi nie wolno. Zanim zapytasz, to powiem ci tylko, że jest to związane z początkami naszego bractwa.

– A co z klątwą, która nad wami wisi? – rzekł i ziewnął przeciągle.

– Nie mam pojęcia skąd to się wzięło, ale nic mi nie wiadomo o żadnym przekleństwie. Może gdzieś, kiedyś któryś z nas skopał jakąś robotę i ludzie jak zwykle ubarwili nieco historię, ale tak jak wspomniałem, na pewno nie jesteśmy przeklęci.

– Nie boisz się o wasze sekrety? – rycerz przetarł kilkukrotnie oczy i ziewnął ponownie.

– Jakoś nie bardzo. Nie jesteś przypadkiem śpiący?

– Szczerze mówiąc, to całkiem…

Nie skończył. Ziewnął trzeci raz i runął bezwładnie przed siebie. Pewnie wylądowałby twarzą prosto w rozżarzonych drwach, gdyby nie ręka Therona trzymająca go za kołnierz. Elf chwycił potężnego rycerza, położył go obok ogniska i przykrył kocem. Spał, jak zabity. Najwyraźniej eliksir w końcu zadziałał.

Podążał traktem w szczerym polu, gdzie aż po horyzont prawdopodobnie nie było nic poza bezkresną równiną. Prawdopodobnie, ponieważ mgła gęsta jak mleko przykryła ziemię. Nie popędzał konia do kłusu, jechał spokojnie, licząc na podróż bez większych wrażeń.

Okryty płaszczem, z głową pod szerokim kapturem, nie oglądał się wokół, interesowało go tylko to, co czeka na końcu drogi. Chociaż jego uwadze nie umknęło, iż podążał kamiennym gościńcem i zdał sobie sprawę, że niemal wszystkie trakty w Neidar wyglądają, mniej więcej, właśnie tak, pokazując kolejny aspekt bogactwa tego królestwa. Ale to był tylko krótki impuls, który przemknął przez jego myśli. Bardziej martwił go stan stolicy, właściwie to, do kogo ona obecnie należy. Nie miał wątpliwości, że Neidar z pomocą Imperium nie przegra tej wojny, ale niepokój wzbudzała w nim świadomość, iż mógłby się spóźnić. Jednak nie podrywał rumaka do galopu, bo wbrew pozorom, w takiej mgle bardzo łatwo można się zgubić, nie znając szlaków dostatecznie dobrze.

Z letargu wyrwał go wciąż bardzo odległy krzyk. Należał do kobiety, nie miał żadnych wątpliwości. Jechał wciąż tak samo i nasłuchiwał. Co kilka metrów stawał się głośniejszy, pojawił się także głos mężczyzny. Powoli zaczął rozpoznawać słowa wypowiadane z charakterystycznym akcentem ludzi z północy. Większość z nich nie nadawała się do przytoczenia. W powietrzu wzrastało napięcie, które bał się zignorować.

W końcu spośród mgły wyłoniło się wielkie, wysuszone drzewo. A na nim, przez jedną z gałęzi, przerzucony sznur z zaplecionym oczkiem. Drzewo wisielców. Spostrzegł trzech mężczyzn i kobietę. Dziewczyna leżała na glebie, szarpiąc się z trudem próbowała wyrwać z uścisku jednego z najemników.

Psy wojny. Byli odziani na czarno, łuskowe zbroje zostawili pod drzewem, ale nigdzie w pobliżu nie widział żadnych znaków rozpoznawczych. Nigdzie poza prawymi ramionami mężczyzn, na których zawiązane mieli czerwone chusty z dwiema białymi wstęgami. Działali w armii Darrot, a ich obecność tutaj mogła wskazywać, że Coirs albo jest oblegane, albo już zostało zdobyte.

Najemnicy zdawali się w końcu zauważyć przejeżdżającego podróżnego. Dwóch z nich wpatrywało się w Therona niepewnie, chwytając za rękojeści mieczy. Trzeci zakrył kobiecie usta i rzucił elfowi złowrogie spojrzenie. Kruk wstrzymał konia, spojrzał spod kaptura na bandytów i zagotowało się w nim, jak w rozbudzonym wulkanie. Przez chwilę pod drzewem wisielców zapanowała zupełna cisza.

– Czego się gapisz? – rzucił groźnie ten trzymający kobietę.

– Właśnie! – dodał któryś z boku – Zjeżdżaj stąd!

– Hej, chłopy! Może to jeden s tych bursujów! – rzekł trzeci, któremu wyraźnie brakowało któregoś z przednich zębów.

– Coś ty za jeden! – ponowił pierwszy.

Theron zsiadł z konia, jednym ruchem rozwiązał pelerynę i zostawił ją na kulbace. Najemnikom ukazał się dosyć wysoki elf o młodej twarzy i ciemnych oczach, z prostymi, niedługimi brązowymi włosami. Pod płaszczem nieznajomy skrywał skórzaną zbroję wykonaną w elfim stylu – z licznymi dodatkowymi zdobieniami, grawerkami i zakrzywionymi naramiennikami. Jednak w żaden sposób nie ujmowało to jej wytrzymałości. Elf nosił porządne skórzane spodnie i wysokie, jeździeckie buty. Jednak najbardziej przykuwające uwagę przedmioty miał przypasane na biodrach. Przy lewej nodze długi, lekko zakrzywiony miecz z ładną głownią. Z prawej strony ostrze na pograniczu sztyletu i krótkiego miecza o także zagiętej klindze.

Świsnęły miecze wyciągane z pochew najemników. Rozbójnicy stanęli gotowi do bitki. Dziewczyna korzystając z okazji skryła się drzewem, cała roztrzęsiona.

– Miałeś szansę, aleś głupi, więc ją straciłeś.

– Na szczęście wybrałeś sobie dobre miejsce na śmierć. No, no…

– Co on tam gada do siebie?!

Theron zrobił dwa kroki, pod nosem szeptał po elficku formułę zaklęcia. Poczuł wzrastającą złość, wiedział już, że emocje wzięły górę. Że nie będzie litości. Że zrobi to szybko. I szybko zapomni.

Skończył mówić, zatrzymał się w pół kroku, zamknął oczy. Najemnicy ruszyli. Jeden, który był najbliżej już po kilku stąpnięciach znalazł się w odpowiedniej odległości do zadania ciosu. Zamachnął się i wtedy jakby czas na chwilę się zatrzymał, stracił swoją siłę.

Theron rozwarł gwałtownie powieki, a jego dotychczas ciemne oczy, teraz świeciły błękitnym blaskiem. Na twarzy rysował się straszliwy gniew.

Miecz przeciął powietrze, nie napotkał oporu. Gdzieś z tyłu krzyknął jeden z najemników. Pozostali odwrócili się gwałtownie i ujrzeli swojego kompana tryskającego fontanną krwi z tętnicy szyjnej. Za nim stał, niczym duch, błękitnooki wojownik z zakrzywionym sztyletem pokrytym karmazynową cieczą.

Bandyci ruszyli jednocześnie, co dziwne, pomyślał Theron, bo mimo wszystko zakładał, że uciekną, gubiąc za sobą buty.

Pierwszy z nich zaatakował wściekle od góry, następny był pół sekundy za nim. Theron sparował cios i niczym kot wykręcił się półobrotem pod ramieniem najemnika, uniknął drugiego uderzenia. W tym samym momencie przesunął sztyletem po mieczu wroga, wyrwał się z uścisku i ciął nisko na odlew w łapiącego równowagę drugiego napastnika. Ten zawył cienko, upadł na ziemię i trzymał się kurczowo za udo, z którego sikała krew. Ostatni z nich szykował się już do ponownego ciosu, lecz nim ostrze napotkało cokolwiek na swojej drodze, poczuł na brzuchu potężny cios kolanem. Skulił się z bólu, a za chwilę po jego szyi pociekła szeroka strużka ciepłej krwi. Najemnik padł bezwładnie telepiąc się w konwulsjach.

Młoda dziewczyna, teraz widział to dobrze, trzęsła się straszliwie, oczy miała wytrzeszczone jak sowa, usta zagryzła tak mocno, że aż pojawiła się na nich krew. Podszedł do niej spokojnie, schowawszy wcześniej miecz podał jej rękę. Nie zareagowała. Nadal wpatrywała się gdzieś hen przed siebie. Przyklęknął, oczy miał już normalne, chociaż nadal pełne złości. Złapał ją za dłoń, odpowiedziała spojrzeniem.

– Nie bój się – zaczął łagodnie – To już koniec. Nic ci nie jest?

Długo nie odpowiadała, lecz w końcu otwarła usta i ledwo wyszeptała zachrypniętym głosem odpowiedź pełną żalu.

– Zabierz mnie stąd…

Nie musiała powtarzać drugi raz. Theron wziął ją na ręce i posadził na końskim zadzie. Sam okrył się płaszczem, po czym wskoczył na wierzchowca. Szturchnął rumaka i podążył wzdłuż traktu zostawiając za sobą juchę pod drzewem wisielców.

Jechali przez jakiś czas w zupełnej ciszy. Słyszeli jedynie stukot metalowych podków o kamienny gościniec, wiatr gwiżdżący na polach, czasem jakiś ptak zaśpiewał żałośnie, ale znikąd nie dochodził ich odgłos człowieka.

– Dlaczego? – zapytała niespodziewanie bardzo cicho.

– Nie rozumiem – odparł zdziwiony.

– Dlaczego mi pomogłeś? Nie musiałeś. Mogłeś zginąć. A ja? Zasłużyłam sobie na taką karę, którą zamierzali mi zgotować…

– Nie musiałem. Ale musiałem wybrać. Musiałem zdecydować się na większe lub mniejsze zło. Czy dobre było to, że zabiłem trzech mężczyzn, których nawet nie znałem? Nie sądzę. Lecz, czy dobre byłoby gdybym przeszedł obojętnie obok morderstwa? Nie kiwnął nawet palcem?! Nie sądzę… Jednak ty uważasz, iż zasłużyłaś na śmierć. Dlaczego?

– Bo ja zabiłam jednego z nich… W moim domu. Zabiłam go… Wbiłam mu nóż w szyję! – głos załamywał się jej z każdym słowem coraz mocniej.

– Nie obwiniaj się za to. Przed chwilą zabiłem trzech takich. Zrobiłem to, bo nie widziałem lepszego wyjścia. Ty też zrobiłaś to, co musiałaś, co uważałaś za konieczne. Tak po prostu musiało się stać.

Nie odpowiedziała.

– Skąd jesteś? – zapytał po chwili.

– Mieszkam na przedmieściach Coirs. A może mieszkałam? Nie wiem, czy mój dom jeszcze tam stoi.

– Miasto jest oblegane?

– Tak. Mury obronne nie otaczają całego miasta. Jednak nie sądzę, żeby już upadły. Broniło ich pięciuset zbrojnych. To niedużo, ale nawet przy pięciu tysiącach żołnierzy Darrot są w stanie utrzymać ich z dala od murów nawet do jutra.

– Wydajesz się sporo wiedzieć o wojnie.

– Mój ojciec był rycerzem. Umarł rok temu, nie doczekał wojny. Może to i dobrze.

– Dokąd chcesz, żebym cię zabrał?

– Raczej nie do Coirs. Boję się tam teraz wracać. Nie wiem, gdzie mogłabym pójść…

– Nie masz żadnych bliskich?

– Mam męża. Wyruszył do Divetii, jak tylko zaczęła się wojna. Dostał wezwanie do armii, ale nie wiadomo, jak wygląda sytuacja w stolicy. Właśnie maszeruje na nią dwudziestotysięczna armia.

– A z drugiej strony pięćdziesiąt tysięcy wsparcia z Imperium. Darrot jest przegrane.

– Na pewno, jeśli imperialni dotrą na czas. Jednak, jeżeli Divetia zostanie zdobyta przed tym Neidar przestanie istnieć.

– Więc? Mogę cię zawieźć do stolicy, gdyż tam właśnie zmierzam, a czas mnie nagli.

– Dobrze, ale musimy się spieszyć…

– Nie znam tutejszych terenów, a w tej mgle nic nie widać. Którędy dotrzemy najszybciej?

– Jakąś milę stąd jest rozgałęzienie, a stamtąd wiodą różne drogi do Divetii. Chyba nawet wiem, którą powinniśmy wybrać, żeby było najbezpieczniej.

Koń przyspieszył, wpadł w płynny galop. Przedzierali się przez mgłę, która zaczęła stopniowo rzednąć, a horyzont rysował się coraz dalej przed nimi. Na wschodzie wyłaniało się miasto, niegdyś piękne i bogate, lecz dzisiaj wisiały nad nim kłęby dymu. Ulice ogarniał chaos, gwałt i pożoga. Po gościńcu pędził orszak wojennej zawieruchy.

 

II

 

Główny szlak prowadzący do stolicy wcale nie był najkrótszym, ale ze względów ekonomicznych i strategicznych najważniejszym. Droga wiodła do Divetii, zahaczając po drodze o jedno z ważniejszych miast kupieckich – Ifargo, będące centrum handlu złotem na całej Północy. Najkrótszą trasą jaką dysponowali była rzadko uczęszczana ścieżka przez lasy, przechodząca przez niewielką wioskę rolniczą. Względnie bezpiecznie, nieco szybciej, w gruncie rzeczy lepiej.

Znaleźli się już spory kawał drogi od głównego traktu. Za niewielkim wzgórzem zaczynającym już porastać wrzosem i bijącymi po oczach różnokolorowymi kwiatami ukazał im się skąpany w cieniu chmur gęsty iglasty las. Ciągnął się długo, aż po sam horyzont, nad którym wisiały smugi deszczu. W oddali śmignęła błyskawica, grzmot rozpłynął się przeciągłym echem pośród drzew.

Wjeżdżali w gąszcz bardzo spokojnie, ale gdy tylko przekroczyli bramę drzew wilgotne powietrze pachnące żywicą i igliwiem uderzyło w nich niczym morska fala. Jednak po kilkunastu minutach kołyszącej jazdy między szczupłymi sosnami, Sinel – bo takie było jej imię – zasnęła twardo na plecach Therona. Koń stąpał miękko po zarastającej ścieżynce, od czasu do czasu parsknął nagle, jakby przeczuwając zbliżający się deszcz. Elf poklepał rumaka po szyi i ściągnął wodze.

– Sinel – zaczął cicho. Bez odzewu. – Sinel? – powtórzył nieco głośniej i dotknął jej ręki. Wybudziła się, ziewając przeciągle, choć spała może dziesięć minut. Zeskoczył z kulbaki, później pomógł jej zejść na ziemię.

– Gdzie jesteśmy? – zapytała, rozglądając się wokół.

– Niedawno weszliśmy w las. Nie spałaś długo – odparł, chwytając za wodze.

– Dlaczego się zatrzymujemy?

– Idzie burza. Trzeba się skryć, zrobić szybko nieduży szałas. Same drzewa nas nie ochronią. Musimy…

Urwał nagle. Odwrócił się błyskawicznie, spojrzał za siebie w las. Coś usłyszał. Nie był do końca pewien co, ale miał co do tego poważne obawy.

– Co się stało? – spytała, widząc niepokój na twarzy Therona. Ten uciszył ją tylko przykładając palec do ust. Patrzył w głąb gąszczu.

Coś śmignęło między drzewami.

Szybko.

Zdecydowanie za szybko. Znacznie szybciej, niż jakiekolwiek leśne zwierzę byłoby w stanie.

– Co to jest? – głos Sinel zadrżał wyraźnie.

– Nie wiem – odpowiedział po chwili – Ale lepiej stań blisko mnie.

Miecz wyjrzał z pochwy na dwa cale. Póki co.

Znowu przebiegło. Jakby zbliżało się z każdym razem. Theron był już gotowy. Stanął w bojowej pozycji z mieczem w prawej dłoni skierowanym ku ziemi, schowanym lekko za plecami.

Liście zaszumiały, zatrzeszczały łamane gałęzie. Oprócz tego zrobiło się cicho. Zupełnie cicho. Nawet ptaki nie ważyły się odezwać. Sinel miała wrażenie, jakby samo powietrze ciążyło jej na barkach, powodując drżenie nóg. Chwila spokoju. Cisza przed burzą…

Potwornie szybkie stworzenie wyłoniło się gdzieś w głuszy zza zarośli. Wydało z siebie przeraźliwe warknięcie i popędziło jak strzała na czterech kończynach w stronę Therona, obijając się o drzewa, drapiąc je wściekle przy każdym skoku potężnymi pazurami, zostawiając za sobą wióry i korę.

Stwór był wielki. Masą i wzrostem przypominał konia, ale poruszał się na czterech potężnych łapskach niczym wilk. Przerażająca głowa pozbawiona była uszu, uwypuklał się na niej podobny do psiego pysk, lecz oczy były kocie, tak samo jak dwa rzędy strasznych, ostrych zębów, dla których żaden pancerz nie był przeszkodą. Całe ciało, nawet silne, niby jaszczurze łapska pokrywała gęsta, czarna sierść.

Zbliżał się szybko, ale był jeszcze na tyle daleko, by Theron zdążył odprawić konia, dając mu szybkiego klapsa w zad, a Sinel kazać się odsunąć i schować. Widział, że bestia obrała go za cel.

Atak mógł nadejść z każdej strony. Przybranie jednej, skutecznej postawy było absolutnie niemożliwe. Wiedział o tym aż za dobrze. Liczyło się szczęście, refleks i umiejętność dostosowania się do sytuacji.

Dziesięć, osiem, pięć metrów. Skoczył. Dobre pięć metrów od elfa z wyciągniętymi łapami gotowymi do ciosu. Jedyne, co mógł począć, to uciekać. Zrobił przewrót w lewo, tnąc trochę na oślep gdzieś w górę, ale nie napotkał oporu. W ostatnim momencie – przemknęło mu przez myśl, kiedy poczuł, jak pazury rozszarpują mu pelerynę. Wstał natychmiast, szybko złapał równowagę i spojrzał na hamującego o ziemię potwora. Bestia z wściekłości uderzyła w pobliską sosnę i niemal nie przerąbała pnia. Odwróciła się rozjuszona i ukazała straszne szczęki w zatrważającym warknięciu. Ale na Theronie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Liczyło się, by przetrwać, a strach nie był tutaj mile widziany.

Zwierzę najeżyło się jak kot, ale jednocześnie przyjęło pozycję skradającego się wilka, wyciągając pysk do przodu i lustrując przeciwnika groźnymi oczami. Zaczęło chodzić, powoli stawiać każdy krok, zataczając okrąg. Theron odwzajemnił rytm, poruszając się w tym samym kierunku w gotowości do ataku bądź obrony. Nie mógł dać bestii wrażenia, że ma nad nim przewagę. Toczyli pojedynek wzrokowy, a ten, kto go wygra zaatakuje. Kroczyli ostrożnie rysując nieduże koło o średnicy jakichś trzech metrów.

Bestia zaczęła cicho warczeć, szykowała się do szarży, ale nie była jeszcze gotowa. Z kolei Theron dobrze wiedział, że jeśli czegoś nie wykombinuje, znowu będzie musiał tylko unikać ciosów, bo każdy trafiony skończyłby się dla niego niechybną śmiercią. Wyszeptał jedno słowo, oczy delikatnie zapłonęły mu niebieskimi tęczówkami. Potwór warknął głośniej.

To był ten moment. Bestia się zawahała, ruszyli obaj jednocześnie. Spotkali się w środku okręgu, który zdążyli już cały obejść. Elf sunął pewnie z ostrzem przy nodze gotowym do cięcia od dołu. Zwierzostwór podniósł prawą łapę i uniósł tułów zbierając impet do uderzenia. Spadło na ziemię niczym armagedon. Chybiło.

Theron zwinnie wykręcił się we właściwym ułamku sekundy, przelatując obok bestii w piruecie zwieńczonym szybkim cięciem pod pachę potwora. Poczuł, jak stal przechodzi przez mięsień jak przez masło. Siknęła krew, sklejając sierść wokół rany. Potwór zawył przeraźliwie z bólem. Zwierzę odskoczyło dalej i obróciło się sprawnie, mimo podkulonej lewej łapy. Stało w bezruchu dysząc słyszalnie.

To nie był koniec i Theron dobrze o tym wiedział. Nie był to nawet początek. Nawet bez jednej ręki stwór był piekielnie niebezpieczny. Spostrzegł Sinel wyglądającą zza drzewa, bladą jak ściana, ale bezpieczną. Nie musiał się o nią martwić. Mógł skupić się na wykończeniu monstrum. Jednak niepokój przyniosły mu kolejne odgłosy z głębi lasu.

Następny? Nie. Za wolne. Za mało energiczne. Kim jesteś, ty, co kryjesz cię za drzewami?

Nasłuchiwał jeszcze przez moment, póki miał czas. Coś się nie zgadzało. Dochodziło kilka różnych odgłosów, na dodatek z kilku stron. Cokolwiek to było, było tego więcej niż jeden.

Musiał się obudzić, a bestia skutecznie o to zadbała. Zupełnie znienacka skoczyła wybijając się z tylnych łap z wyciągniętym pyskiem, ukazując po raz kolejny lwie zębiska. Szczęki kłapnęły miażdżąc powietrze. Kruk uniknął ciosu z trudem, odskakując w bok, ale tym razem nie wytrzymał i wyrżnął plecami o ziemię. Wystający korzeń wbił mu się w ramię, zaraz obok naramiennika powodując chwilowy, lecz dotkliwy ból. Nie miał czasu na rozczulanie się nad sobą, potwór atakował wściekle. Zakręcił w miejscu po skoku i zadziwiająco szybko pokuśtykał na trzech łapach w stronę leżącego Therona. Potężne uderzenie jaszczurzej dłoni spadłoby prosto na niego miażdżąc żebra, płuca i serce, gdyby nie przeturlał się w bok. Sinel westchnęła głośno z ulgą. Wykorzystał chwilę zanim potwór ponownie złapał pozycję do ataku i podniósł się na równe nogi. Oczy znowu zaświeciły mu się delikatnie. Na wypadek uaktywnił czar. Teraz żałował, że użył go już raz tego dnia na kilku żałosnych bandziorów. Każde kolejne użycie stawało się bardziej ryzykowne. Ale okazało się konieczne.

Bestia warcząc nieustannie od razu zaatakowała tnąc pazurami powietrze, jak sztyletami. Zaatakowała inaczej niż poprzednio. Theron zdołał odskoczyć miękko do tyłu unikając spotkania z pazurami, ale nie był to koniec. Opadająca łapa nie uderzyła z mocą o ziemię, ale posłużyła za punkt do wybicia i ataku zębami. Szczęki kłapnęły. Pusto.

Uaktywnił zaklęcie. Zniknął. Nie dałby rady odskoczyć drugi raz. Zwyczajnie nie był gotowy do uniku, raczej do finalnego kontrataku. Wylądował pod drzewem po drugiej stronie polanki, uderzając przy tym potylicą w pień. Świat zawirował mu w oczach i obrócił do góry nogami. Szczęśliwie bestia zdawała się być mocno zdezorientowana całą sytuacją. Jednak nie wystarczająco długo. Wyczuła zapach, odwróciła się szybko i pognała rozwścieczona.

Próbował wstać wspierając się o drzewo, podpierając o miecz, lecz wciąż kręciło mu się w głowie. Widział majaczącą, ciemną sylwetkę rosnącą przed nim jak cień. Czuł w nogach, że nie uniknie. Jak przez mgłę słyszał krzyk Sinel, pełen rozpaczy i bezradności. Ale zupełnie wyraźnie usłyszał jeszcze jeden, dobrze znajomy mu dźwięk i jakby zupełnie wytrzeźwiał.

Szczęk drewna, wibrująca, niczym struna cięciwa i świst powietrza. A potem wycie. Długie i żałosne.

Obraz stawał się wyraźniejszy, świat wracał do rzeczywistych kształtów. Zobaczył bestię stojącą na tylnych łapach, rosłą niczym niedźwiedź, szukającą czegoś bezsilnie łapą na swojej szyi. Theron widział dobrze strzałę wystającą z ciała. Potem usłyszał kolejny świst. Kolejny. I następny. Tułów zwierza najeżył się strzałami. Potwór zatoczył się w miejscu i ucichł. A potem padł bez życia we mchy między drzewami. Przez chwilę las objęła przejmująca cisza.

W gąszczu ktoś zaczął się przedzierać przez zarośla, na drodze ktoś prowadził za wodze konia. Było ich pięciu. Nosili niebrzydkie lniane tuniki w różnych odcieniach zieleni, okrywali się skórzanymi napierśnikami, a na ramiona zarzucali futrzane kołnierze. Wszyscy byli elfami.

Jeden z nich podszedł do Kruka. Z wyglądu wyróżniała go jedynie ciemna peleryna zakrywająca lewe ramię. Oprócz tego wyglądał na zwykłego elfa. Lekko szpiczaste uczy zakrywały niedługie, czarne włosy. Był starszy niż na to wyglądał. W dłoni trzymał łuk.

– Le'veni menine – powiedział po elficku. – Witaj, rodaku.

– Le'veni – odparł szybko – En duendi leth tifeth ei. Dawno nie słyszałem elfickiego. An's ereth faen? Kim jesteście?

– Tifethe de sevel. An's enan'te? Długo by opowiadać. Jak wam na imię? – wskazał kiwnięciem głowy Sinel zbliżającą się do nich.

– Eth Theron, sath Sinel. Fail de venel. Dziękuję za pomoc – skłonił się ledwo zauważalnie.

– An Geith Heth faen? Jesteś Białym Krukiem? – zapytał, wpatrując się z podziwem w duże pióro na szyi Therona.

– Asi – przytaknął. – Eve se faen? Co to jest? – wskazał ręką na martwego potwora.

– To… – zaczął w ludzkim języku, gdy zobaczył stojącą u jego boku Sinel – Efekt… ef'ail qetax. – nie powiedział wprost, ale magiczna ingerencja była jasnym przekazem. Theron dobrze wiedział o co chodzi.

– Rozumiem. Tak myślałem. Często się to tutaj zdarza? – rzekł z grymasem.

– Niezbyt – odparł wyraźnie niezadowolony, że Theron zmusza go do użycia ludzkiej mowy. – Idzie burza – zmienił temat. Widocznie rozmowa o tym była krępująca w towarzystwie Sinel. – Przeczekacie w naszym obozie. Tam będziemy mieli okazję do rozmowy.

Kruk skinął na znak aprobaty. Jeden z elfów obiecał zaopiekować się wierzchowcem, prowadząc go na tyłach. Dwóch ostrouchych zostało na ścieżce, by prawdopodobnie zaopiekować się truchłem bestii. Elf w pelerynie prowadził ich przez las. Sinel podeszła do Therona wciąż z nie lada przestraszoną miną.

– Nic ci nie jest? – zapytała cicho.

– W porządku – odpowiedział krótko, chociaż wciąż kręciło mu się w głowie – Jestem cały. A ty?

Nie odpowiedziała.

– Kim oni są? – podjęła po chwili – Nigdy nie słyszałam o elfach w Neidar. Znaczy się, nie o takich, co mieszkają w lesie.

– Oni tu nie mieszkają – ściszył głos – Wykonują swoją pracę. A gdy skończą, przeniosą się gdzie indziej albo wrócą do domu.

– Co to niby za praca? – nie ustępowała.

– Nie mogę ci powiedzieć – nie owijał w bawełnę. Spojrzał na nią wymownie. Już więcej nie poruszała tego tematu.

Theron przyspieszył kroku, by dogonić prowadzącego elfa. Zrównał z nim krok i podał mu rękę.

– Nie przedstawiłeś się – powiedział po elficku.

– Alon – ścisnął wyciągniętą dłoń – W sumie, to pierwszy raz, kiedy jednego z was spotykam. Niesamowite, bo przecież wykonujemy prawie tą samą pracę.

– Prawie – odparł z lekkim przekąsem – Naprawdę dzięki za pomoc. Byłbym skończony.

– To prawda. Miałeś szczęście i to nie małe. Nie mniej jednak obserwowaliśmy cię przez jakiś czas…

– Wiem – wtrącił.

– I muszę przyznać, że robicie wrażenie w walce, nawet kiedy jesteście bliscy śmierci. Do dzisiaj nie znałem nikogo, kto byłby w stanie uniknąć ciosów tego bydlaka.

– Było ich więcej?

– Jeszcze dwa, ale bez porównania do tego ostatniego. Gadzina była zdecydowanie największa i dużo groźniejsza. Nie sądzę, żeby coś jeszcze zostało.

– Co z portalem? – głos Therona jakby spoważniał. Atmosfera w ogóle zrobiła się cięższa, kiedy o tym napomniał.

– Portal… Nieduży. Na szczęście. Już i tak narobił wystarczająco dużo problemów. Jeszcze nie został zamknięty, ale skoro jesteś, to nasza praca dobiega końca.

– Kto dowodzi? – Kruk brnął dalej, jakby nie zważając do końca na odpowiedzi.

– Heylas. Jest jedynym magiem. Dlatego idzie nam to jak krew z nosa. Prawie dwa tygodnie mijają od kiedy przybyliśmy. No i jeszcze ta przeklęta wojna… No! Już jesteśmy – wskazał cztery namioty prześwitujące między drzewami.

Rozłożono je jeden obok drugiego na planie półokręgu, w którego centrum mieściło się duże palenisko z rożnem. Trzy z namiotów były sporo mniejsze od czwartego, przez co łatwo można wysnuć wniosek, gdzie pracował mag-dowódca. Dwójka elfów siedziała spokojnie przy ognisku rozmawiając smutno, lecz szybko rozweselił ich widok nadchodzących kamratów. Alon uspokoił ich, mówiąc, że wszyscy żyją. Therona poprowadził do namiotu Heylasa, a Sinel dostała miskę ciepłej zupy i zasiadła na małej ławeczce przy ogniu.

– Poradzę sobie – powiedział Theron spokojnie – Nie musisz mnie przedstawiać znajomemu.

Alon usłuchał i bez słowa zniknął w pobliskim namiocie. Kruk zerknął za baldachim, a widząc młodego elfa w długiej, ładnej szarawej szacie, czytającego zwój pozwolił sobie wejść bez uprzedniego pozwolenia.

– Witaj, Heylas.

Mag wyciągnął nos z pergaminu i jak poparzony odwrócił się do Therona. Na jego twarzy zarysował się szczery uśmiech.

– Theron! – rozłożył ręce w powitalnym geście, odłożywszy welin na stół pełen książek, dokumentów i wielu innych, dziwnych magicznych bibelotów służących do przedziwnych rzeczy – Skąd się tu wziąłeś? Chociaż… czekaj. Cholera, wiem, dlaczego tu jesteś – posmutniał nagle, Theron niezauważalnie odwrócił na moment wzrok – W każdym razie, przypuszczam, że i tak spotykamy się przypadkiem. Źle wyglądasz…

– Alon i jego chłopcy wyciągnęli mnie , nie skłamię jeśli powiem, że z łoża śmierci. Spotkałem na drodze jedną z tych portalowych maszkar. Szybkie draństwo i piekielnie silne. Dużo nie brakowało. Jak idzie praca?

– Powoli – zamarudził lekko – ale z tobą pójdzie dużo szybciej. Portal na szczęście jest nieduży i jestem bliski jego zamknięcia. Oprócz tego bez większych problemów. Poza kilkoma potworami, królikami z zębami jak piranie i lisami skaczącymi po drzewach jak wiewiórki, to nikt się do niego nie zbliżał. Żadnych szpiegów, żadnych magów ani drwali. Może to przez wojnę… Właśnie. Wojna. Jesteś w drodze do Divetii, prawda? Darina wciąż tam jest?

– Naukę w Akademii skończyła już przeszło trzy lata temu, właśnie wtedy widziałem ją ostatni raz, ale uparła się, że chce zostać i szkolić się dalej, a przy okazji uczyć też innych. Bardzo się przywiązała do tego miasta. Zaczęła też zajęcia z magii leczniczej.

– Zawsze taka była, od kiedy pamiętam – powiedział jakby w połowie do siebie.

Na zewnątrz wzmagał się wiatr, grzmot zadudnił ciężkim echem.

– Ech – westchnął Heylas – Przeklęta burza.

Kruk wyjrzał na obóz, ale wszyscy schowali się już do namiotów. Pierwsze krople właśnie zaczęły przedzierać się przez strzeliste sosny szemrząc cicho, a za chwilę tysiące wodnych pocisków rozbiło się rytmicznym stukaniem o gruby namiot.

Obaj zasiedli przed drugim stolikiem, tym razem pustym. Heylas wyciągnął z małej szafeczki karafkę elfickiego wina i dwa metalowe kielichy. Potem za dotknięciem ręki zapalił dwa kaganki stojące obok. Theron zaczął się poważnie zastanawiać, jak oni to wszystko ze sobą zabrali.

– Podróż w taką pogodę nie jest najlepszym pomysłem – powiedział Heylas bez adresata, nalewając bordowy napój.

– Szczególnie, jak masz ze sobą zagubioną kobietę… – mruknął Theron.

– O czym mówisz? – zapytał nieco zdziwiony.

– Wziąłem ją ze sobą – zaczął zmęczonym głosem – jest w innym namiocie. Wyciągnąłem ją z kłopotów i powiedziałem, że pomogę zabrać do stolicy.

– Też nie możesz się zmienić, co? – pokiwał głową z uśmiechem.

– Po prostu neutralność nie jest dla mnie – westchnął.

– Pij. Dobrze ci zrobi.

– Albo zacznie mi się jeszcze bardziej kręcić w głowie – dodał sarkastycznie – Zdrowie! – Pociągnął długi łyk. Było dobre. Przynajmniej tak uważał. Z jakiegoś powodu tylko rodzime wina mu smakowały.

– Jak zamierzasz dotrzeć do miasta przed wojskami Darrot?

– Zadziwiająco dobrze jesteś poinformowany, Heylas – rzekł, grymasząc w zdziwieniu.

– W czasie wojny trzeba wiedzieć, co się dzieje – odpowiedział uśmiechem.

– W każdym razie… – przerwał na moment – Zamierzałem dostać się tam tą drogą. Przeczekać deszcz, przenocować w tej wiosce pod lasem i jechać dalej.

– Ale? – przeczuwał mag.

– Ale właściwie, skoro już spotkaliśmy się w takich okolicznościach , to chciałbym cię prosić o przysługę.

Heylas był w trakcie popijania wina, ale przerwał i przełknął ciężko. Spojrzał Theronowi głęboko w oczy. Bardzo nie podobała mu się ta propozycja. Ani jego oczy.

– Theron… Dobrze wiesz, że nie mogę. A ty tym bardziej! To cholernie niebezpieczne!

– Sprawdzałeś? – oburzył się – Muszę się tam dostać, Heylas. Jak najszybciej. Masz lepszy sposób?

– Bezpieczniejszy – machnął ręką zdenerwowany – to na pewno! Wsiądź na konia i jedź. Po prostu.

– Heylas – naciskał, lecz nie podnosił głosu – Mamy pióro. Co może się stać?

– Jak to co?! – uniósł się zdziwiony – Widziałeś krater?! Oto, co może się stać!

– To było tysiąc lat temu, Heylas, i nie powtórzy się. Nie przy portalu, który jest nędzną namiastką Wymiaru.

Mag zawahał się. Kruk miał rację.

– Chyba zwariowałem – złapał się za głowę i westchnął głośno – Dobrze, Theron. Ale nie dzisiaj. Dobrze, że krąg w Divetii czuję, jakbym go miał tuż przed sobą. Ale to i tak wymaga przygotowań. Jutro.

– Dziękuję, Heylas.

– Przez wzgląd na stare czasy i przyjaźń, nie przez głos rozsądku.

Theron zostawił maga samego sobie, pewnie wciąż bijącego się z myślami i zastanawiającego się, dlaczego w ogóle się zgodził. Znali się od dziecka. Heylas zawsze był realistą , do tego bardzo ostrożnym i rozważnym. Nie lubił narażać siebie i innych na niebezpieczeństwo. A jednak to, czym się zajmował wymagało podjęcia sporego ryzyka. Dla dobra ogółu.

Portale, bo tak je zaczęto nazywać, chociaż niezbyt trafnie, gdyż nikomu jeszcze nie zdążyło się przez nie przejść, mają początek swojej historii tysiąc lat temu. W trakcie pierwszej wojny między ludźmi a elfami uwolniono potężną ilość magicznej energii, która wywołała anomalię w postaci pierwszego portalu nazwanego później Wymiarem. Skutki jego pojawienia się były i są przerażające. A gdyby pewien elf nie powstrzymał części eksplozji mogłoby być znacznie gorzej. Pojawiły się potwory, straszliwe bestie nikomu wcześniej nieznane. Nie wiadomo dokładnie skąd się biorą, czy są efektem magicznej mutacji, czy też pochodzą z innego świata, czy wychodzą z podziemi. Wszystko jest równie prawdopodobne. Ludzie, elfy, krasnoludy i przedstawiciele wszystkich innych ras zaczęli chorować na dziwne, nieuleczalne choroby, na które bezskutecznie ratunku szukają magowie i lekarze. Teoria mówi, że wszystko to wciąż trwa przez miniaturowe portale pojawiające się nie wiadomo skąd w różnych częściach świata, powodując podobne problemy. Każdy portal stanowi dużą, skoncentrowaną dawkę magii. Badacze i inne wielkie autorytety w kwestiach magii twierdzą, że portale da się ujarzmić i wykorzystać na wiele, nikomu dotąd niepoznanych sposobów, między innymi jako przerażającą broń. Jednak są osoby, które dbają, by tak się nie stało.

Deszcz przestał w końcu padać, ale dzień także powoli zmierzał ku nieuchronnemu końcowi. Theron, wychodząc z namiotu zobaczył Sinel siedzącą przy dymiących, zamoczonych kłodach ogniska. Jeden z elfów już był w drodze po suche pieńki. Kruk przysiadł się do dziewczyny, ale nic nie mówił. Dopóki ona sama nie zaczęła.

– Jak myślisz, co teraz dzieje się w Divetii? – zapytała obojętnie, lecz mimo to elf wyczuł jej smutek – Myślisz, że mój mąż jeszcze żyje? Czy może już poległ kilka dni temu na jakimś wrzosowisku?

Nie odpowiedział.

– Może nie mam do czego wracać, nie mam czego szukać w stolicy? Może powinnam uciekać? Zostawić ten kraj, skoro nic tu nie mam?

Milczał.

– Powiedz coś wreszcie! – dała upust emocjom i wybuchła złością przeplataną z żalem.

Powiedział.

– Nie możesz tracić nadziei – nie miał pojęcia, co powiedzieć, a na nic lepszego nie było go stać – Nie możesz z góry zakładać najgorszego. Właśnie chciałem ci coś powiedzieć. Mam nadzieję coś dobrego, więc proszę, ochłoń trochę, dobrze? – zmusił się do najmilszego ze znanych mu tonów.

Młody elf, cały obładowany drewnianymi drwami podszedł do wygasłego ogniska, wrzucił doń drewno i począł wzniecać ogień. Milczeli dopóki palenisko nie zaczęło płonąć, a dookoła nie było nikogo oprócz nich.

– Jutro z samego rana wyjeżdżamy – zaczął, nie wiedząc do końca jakiego słowa użyć.

– Dlaczego jutro? – zdziwiła się – Jeszcze dzisiaj w nocy zdążylibyśmy dotrzeć do wioski!

– Tak, ale… – przysunął się bliżej i zaczął szeptać – Teleportujemy się.

– Co?! – chyba o mało nie zemdlała – Czy to… bezpieczne? – przełknęła słyszalnie.

– Nie stuprocentowo, ale pewne, że będziemy na czas.

– Chyba nie mam wyboru, co?

– Zawsze masz jakiś wybór. Możesz zostać, albo przebyć drogę w kulbace w nadziei, że jakoś to będzie. Nie sądzę, żeby to było mniej ryzykowne niż teleport.

– Ale nie mam też nic do stracenia. Dobrze więc. Jutro? Z rana?

– O samiutkim brzasku.

Ogień płonął kolorem jesiennych liści, wyrzucając w górę iskry. Drewno trzeszczało i strzelało. Chmury przysłoniły późne popołudniowe słońce. Zanosiła się chłodna noc.

Theron zajrzał przez zasłonę do namiotu Heylasa. Syknął jak wąż, lecz mag był już na nogach gotowy do drogi.

– Już, już – szepnął – Daj mi tylko zabrać wszystko ze sobą.

Heylas, cały obładowany dziwaczną aparaturą i całkiem sporą, skórzaną torbą wygramolił się w końcu z namiotu. Wskazał kiwnięciem głowy kierunek i starał się jak mógł żeby zbytnio nie hałasować.

Przechodzili przez budzący się las otulony poranną rosą, wypełniony wilgotnym, pachnącym powietrzem. Jednak uczucia, jakie wywoływało magiczne napięcie pochodzące z portalu nie mogło zostać przez to przytłumione. Theron już czuł na każdym kawałku skóry, jak włosy stają mu dęba, jakby jakiś niewidzialny wiatr smagał jego twarz, wdzierał się do nosa utrudniając oddychanie. Zbliżali się.

Kilka metrów przed nimi zaczął majaczyć niczym miraż, unosząc się w powietrzu jakiś niewielki przedmiot co chwilę to zmieniający kształt, jakby ktoś mieszał płynny metal w niewidzialnym naczyniu. Z bliska, choć tak nieduży, robił niezwykłe wrażenie, bo ciężko sobie wyobrazić, jak takie coś może posiadać tak wielką siłę. Przypominał kulę cieczy pływającą nad ziemią, którą można by zmieścić w pudełku objętości zwykłej cegły. Miał ciemny kolor, ale co jakiś czas na jego powierzchni pojawiały się tęczowe refleksy.

– Nie zbliżaj się – powiedział Heylas bezpośrednio do Sinel. Tak na wszelki wypadek – Dajcie mi chwilę. Muszę się przygotować.

Przytaszczył ze sobą trzy, wysokie może na metr metalowe stojaczki zwieńczone swego rodzaju piedestałem z wyszczególnionym miejscem na jakiś przedmiot. Rozstawił je w idealnym, równoramiennym trójkącie, którego środek stanowił portal. Później ze swojej torby wyciągnął mały woreczek, z którego wziął szczyptę czerwonego proszku i rozsypał go między stojakami rysując perfekcyjny okrąg.

Sinel patrzyła na to wszystko podejrzliwie, jakby oglądała jakiś szamański rytuał. Serce zaczynało jej bić mocniej. Spojrzała na niewzruszonego Therona stojącego zaraz obok, na którym najwyraźniej nie robiło to większego wrażenia.

Heylas sięgnął ponownie do torebki i wydobył z niej trzy niebieskie kryształy, wszystkie w idealnie tym samym kształcie. Umieścił każdy z nich na swoim miejscu w piedestałach. Potem przywołał do siebie Therona, z którym zamienił kilka słów w ich języku. Kruk ściągnął z szyi łańcuszek z białym piórem i chwycił je w prawą dłoń, wyciągając przed siebie.

– Odsuń się nieco, Sinel. Może trochę trząść – powiedział i skupił się na współpracy z magiem.

– Jesteś gotowy, Theron?

– Możesz zaczynać.

Heylas zamknął oczy i wyciągnął ręce przed siebie rozkładając je dosyć szeroko. Zaczął szeptem, z niezrozumiałego bełkotu, przechodził do wyraźnie wymawianych słów po elficku, a jego głos stawał się głośniejszy i bardziej tajemniczy. Przestał i wtedy, jakby powietrze przestało istnieć. Sinel przez ułamek sekundy myślała, że zacznie się dusić, ale za chwilę wszystko minęło. Wtedy z błękitnych kryształów w stronę portalu wystrzeliły z piskiem białe błyskawice tworząc wokół niego półprzezroczysty klosz. Przyszła kolej Therona, który wypowiedział jedno słowo, a jego pióro zaczęło jakby lekko iluminować, co sprawiało, że było jeszcze bielsze niż zazwyczaj. Wówczas pod przykryciem błyskawic dostrzegli setki małych, niebieskich igiełek przekłuwających portal, który teraz wyglądał jak zwinięty jeż. Zaczął stopniowo maleć, aż stał się ledwo widoczny. Zerwał się wiatr, stawał się coraz mocniejszy. Heylas klasnął dłońmi i proszek który rozsypał zapłonął błyskawicznie niebiesko-białym płomieniem. Znowu wyciągnął dłonie przed siebie, zaczęły drżeć, po skroniach spływał mu pot, zagryzał wargi i krzywił się na twarzy, jakby siłował się z niewidzialnym przeciwnikiem. Zaczął dyszeć ciężko, w końcu też krzyczeć. Teraz nie wiedzieli już, co szumi, czy wiatr ledwo pozwalający im patrzeć, czy błyskawice otulające wierzgający portal. Nagle cisza. Przestało dmuchać.

Heylas krzyknął. Klosz pękł z oślepiającym błyskiem, silna fala uderzeniowa przetoczyła się przez las podrywając liście i igły, łamiąc gałęzie. W gorejącym okręgu lewitowała teraz czarna elipsa o krawędziach przywodzących na myśl płomienie. Jej wnętrze płynęło, jakby żyło, przypominając portal, który przed chwilą zniknął.

– Teraz… – powiedział ledwo słyszalnie Heylas zmęczonym głosem. Twarz, zupełnie nie podobna do tej sprzed minuty, ukazywała wyczerpanie. – Idźcie.

– Venel eteri – odpowiedział i pociągnął Sinel za rękę – Dziękuję, przyjacielu!

Przeszli przez niebieskie płomienie, które wcale nie parzyły, a wręcz przeciwnie, Sinel odniosła wrażenia, jakby były nieco chłodniejsze. Stanęli przed portalem, tym razem tym właściwym. Theron założył pióro z powrotem na szyję i złapał Sinel mocniej za rękę.

– Jesteś gotowa?

– Nigdy nie będę gotowa…

Kruk wyciągnął dłoń którą trzymał Sinel i powoli zbliżył ją do czarnej jak węgiel, żyjącej tafli teleportu. Oboje poczuli mrowienie w palcach. W końcu Theron dotknął dłonią ciemności, która w oka mgnieniu rozlała się po jego ramieniu aż po bark i wciągnęła ich do środka. Heylas patrzył jak portal maleje, aż w końcu zamyka się i znika niczym przebita bańka mydlana.

 

Wszystko trwało tak krótko, że nawet nie zauważyła, kiedy ocknęła się, leżąc na kamienistym dziedzińcu Królewskiej Akademii Magii. Obok niej Theron właśnie podnosił się z ziemi, rozglądając się dookoła. Zobaczył przed sobą piękny, dwupiętrowy gmach, z wejściem pod wysokimi zdobionymi kolumnami. Jasne, marmurowe mury wyglądały pięknie przy wschodzącym słońcu. Stał pośródku kręgu wytyczonego przez niewysoki próg, a na jego planie ustawiono pięć kamiennych pylonów pokrytych skomplikowanymi runami. Krąg teleportacyjny. Kwadratowy dziedziniec otoczony był arkadami, nad którymi wznosił się jednopiętrowy segment akademii, a nad nim górowała dachówka w kolorze zbladłego turkusu. Cały budynek najładniej wyglądał z daleka dzięki imponującej kopule wieńczącej dach w najwyższym punkcie. Mury gmachu zdobiono mnóstwem płaskorzeźb, pod oknami zawieszano donice pełne czerwonych kwiatów.

Kiedy zdążyli stanąć już na nogach, potężne dwuskrzydłowe drzwi otwarły się skrzypiąc, a zza nich wyłonił się starszy mężczyzna w długiej szarawej szacie z czerwonymi szarfami doszytymi od ramion aż po stopy. Pełna była także różnych zdobień oraz naszywanych wzorów. Był magiem, to nie ulegało wątpliwości, jednym z mistrzów akademii, a także członkiem Kolegium, o czym świadczył srebrny symbol płonącej gwiazdy, zwisający na metalowym łańcuszku. Jednym słowem – bardzo wpływowa osobowość. Stał wyprostowany jak struna i patrzył, to pół z niedowierzaniem, to pół ze złością na niezapowiedzianych gości.

– Witajcie – powiedział silnym głosem pełnym doświadczenia, ale po jego tonie słychać było, że nie jest do końca zadowolony z ich przybycia.

– Witaj, mistrzu – odwzajemnił powitanie Theron, zachowując odpowiednie standardy i reguły, kłaniając się symbolicznie.

– Czego szukacie w trakcie wojny w zagrożonym mieście? – chyba troszeczkę złagodniał – I skąd przybyliście?

– Oboje szukamy swoich krewnych – Theron zbliżył się trochę do maga, którego wzrok utkwił na białym piórze – I wydaje mi się, że mistrz mógłby mi w tym pomóc.

– Biały Kruk? W Divetii? No, no, no. Wiem, kim jesteś i kogo szukasz – teraz uśmiechnął się, raczej zupełnie szczerze.

– Theron? – wtrąciła się Sinel – Dziękuję. Od teraz poradzę już sobie sama – nie bardzo wiedząc, co miała zrobić, objęła go krótko i powoli odchodziła jeszcze odwrócona przodem do niego.

– Do zobaczenia, Sinel.

Machnęła nieśmiało na pożegnanie i zwróciła się ku bramie wyjściowej. Theron podszedł bliżej starego czarodzieja i podał mu rękę.

– Theron, Biały Kruk.

– Aristor Endar. Miło mi. Chodź, zaprowadzę cię do niej.

 

III

 

Korytarze akademii były jeszcze piękniejsze i robiły jeszcze większe wrażenie. Niemal wszystko w tym budynku było zrobione z marmuru. Mozaikowe podłogi, odbijające światło, w których można się przeglądać, jak w lustrze. Piękne kolumny zdobiące ściany. Łukowate portale nad drzwiami z finezyjnymi reliefami. Wszystko wyglądało iście królewsko.

Znaleźli się w wielkiej, owalnej, otwartej sali, której sufit sięgał trzy pietra wzwyż, zwieńczony dużą kopułą ze świetlikiem wpuszczającym do środka wystarczająco dużo światła. Od holu prowadziły cztery korytarze przypominające różę wiatrów. Nad nimi górowały dookoła barierki i balkony z wyższych pięter. Na dole, przy każdej ze ścian mieściła się jedna, lecz imponującej wielkości rzeźba jednego z wielkich magów, legend akademii. Okrągła mozaika na samym środku przedstawiała symbol Kolegium Magów, czyli płonącą gwiazdę.

– Na końcu tego korytarza – wskazał Aristor – znajdziesz bibliotekę, a tam, jeżeli nic się nie zmieniło, swoją siostrę.

No tak, pomyślał Theron, biblioteka… Faktycznie niewiele się zmieniło.

– Dziękuję, mistrzu.

Mag ukłonił się wdzięcznie, lecz ledwo zauważalnie, po czym wrócił drogą, którą przybył.

Theron ruszył prosto zgodnie z instrukcją mijając kolejne imponujące elementy wnętrza, ale jego interesowały drzwi na końcu korytarza. Duże, okute, dwuskrzydłowe drzwi do biblioteki. Z bliska okazało się, iż były lekko uchylone. Przecisnął się bez problemu przez szparę i stanął w labiryncie regałów. Rząd wielkich okien na przeciwnej ścianie wpuszczał do środka dużo światła. Przed nim rosły schody prowadzące na drugie piętro, a wokół otaczały go niczym nadchodzące fale, półki wypełnione po brzegi książkami. Gdzieś z dalekiego zakątka sali usłyszał cichy odgłos przerzucanej kartki. Podążył kierując się słuchem. Szedł powoli, nie spiesząc się niepotrzebnie. Nasłuchiwał. Doszedł go kolejny dźwięk przewracanej strony. Zza następnego regału. Wszedł do kolejnego rzędu i sobaczył ją stojącą z książką w dłoni.

Najpiękniejsza kobieta jaką znał była jego siostrą. Nie żeby bardzo ubolewał z tego powodu, ale najzwyklej żałował, że nie zna więcej takich jak ona. Miała na sobie smukłą, atłasową szatę, bardziej przypominającą suknię, w kolorze maku z długimi, szerokimi rękawami, ściągniętą cieniutkim paskiem u bioder. Długie, falowane, kasztanowe włosy opadały swobodnie do połowy pleców niczym nieskrępowane.. Idealnie dopasowany do sylwetki strój uwydatniał jej piękne ciało, którym zachwyciłby się każdy mężczyzna. Wyglądała, jakby miała gorset, ale praktycznie nie znała tego słowa. Miała zwykłe, nie duże, lecz też nie małe piersi, idealną talię i szczupłe biodra, niespotykanie zgrabne nogi i delikatne dłonie, śliczne włosy i aksamitną skórę. I oczy. Dwa jasne, hipnotyzujące szafiry. Patrzyły na niego rozwarte szeroko w nieopisanym zdziwieniu i radości.

– Theron! – nawet głos miała anielski.

Odłożyła książkę na półkę i natychmiast wpadła bratu w ramiona. Pozostali tak długo. Jakby nie widzieli się całe życie.

– Wojna za ścianą, a ty od rana w bibliotece… Nic się nie zmieniłaś, Darino.

– Ty też nie – zaśmiała się słodko – Zawsze wpadasz w najmniej przewidywalnych momentach. Tylko nie mów, że przyjechałeś specjalnie dla mnie?

– Właściwie, to tak.

– Dobrze, rozumiem – zażartowała – Chodź, opowiesz mi w drodze do ogrodu jak minęła podróż.

Z biblioteki było wyjście, które prowadziło prosto na tylni dziedziniec, czyli akademicki ogród. Na samym środku leżało małe oczko wodne pełne kolorowych rybek. Dookoła niego, oczywiście z marmuru zbudowano pergolę, całą porośniętą już bluszczem. Oprócz tego ogród pełen był mniejszych altanek ze stolikami i miejscami do siedzenia. Rosło w nim mnóstwo magnolii, które w takiej ilości pięknie wyglądały, gdy kwitły. Kilka alejek cyprysowych dodatkowo ozdabiano klombami różnokolorowych kwiatów. Żywopłotowe ściany tworzyły fragmentami zielony labirynt. Gdzieniegdzie można było znaleźć także okazałe rzeźby niezwykle zdolnych artystów.

Niedługa droga minęła im na mocno streszczonej opowieści Therona, który od opowiadania wolał raczej słuchać. A zapewne było czego.

– Muszę ci się pochwalić – zaczęła dumnie, wiecznie uśmiechnięta – W zeszłym roku uzyskałam stopień mistrzowski. Teraz możesz się do mnie zwracać per Mistrzyni Darino.

– Gratuluję! – odpowiedział zaskoczony. Prawda była taka, że Darina miała lat dwadzieścia jeden i aby w tym wieku zostać mistrzem graniczyło z cudem. Doskonale wiedział, jaki potencjał skrywa jego siostra, ale mimo wszystko nie sądził, że osiągnie tak wielki sukces w tak krótkim czasie. Miał poważne wątpliwości czy ktokolwiek, gdziekolwiek na świecie czegoś takiego dokonał.

– Dziękuję! Oprócz tego od trzech lat studiuję magię leczniczą, chociaż to już pewnie wiesz i powiem ci, że jest o niebo trudniejsza od tradycyjnej. Cały czas przesiaduję w bibliotece, czytając książki lekarskie i anatomiczne. Od czasu do czasu mam też możliwość zrobienia sekcji zwłok w szpitalu. Żeby być dobrym magiem, trzeba też doskonale znać ciało ludzkie. Ciało elfa niczym się wewnątrz nie różni.

– Zaczęłam nawet prowadzić swoje pierwsze zajęcia na Akademii – podjęła po chwili – Wcale to nie jest takie proste jak się wydaje. Nabieram coraz większego szacunku do mistrzów. Na razie muszę wykładać teorię, te wszystkie nudne wzorki, rysuneczki i tak dalej. Póki co nie dostałam zajęć praktycznych, a w tym chyba czułabym się lepiej.

Spacerowali tak jeszcze przez chwilę, kierując się do jednej z altanek, zapominając na moment o całej wojnie i wszelkich zmartwieniach. Jednak Therona w głębi duszy wciąż niepokoił ten temat i nie mógł go w spokoju odłożyć na bok.

– Darina – wtrącił w końcu, kiedy siedzieli już przy stole – Musimy porozmawiać o…

– Wiem, że musimy – jej głos od razu spoważniał – Ale ja nie zamierzam stąd wyjeżdżać, Theron.

– Dlaczego? – wyprostował się na ławce jak struna.

– Zostaję tutaj i będę walczyć, bracie. To już jest mój dom i nie zostawię go w potrzebie. Mam tu przyjaciół, ulubione miejsca, w których spędzam czas. Kocham atmosferę tego miasta i nie chcę żeby zniknęła. Dlatego stanę do bitwy. I skoro już tu jesteś, to skłamałabym mówiąc, że nie chciałabym byś był tam ze mną.

Zaniemówił. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. To nie była jego wojna. Ginęli w niej ludzie, których nie znał, a losy królestw w niej uczestniczących obchodziły go tyle, co jutrzejsza pogoda. Chciał tylko jednego, pragnął zapewnić bezpieczeństwo swojej jedynej rodzinie. Nic więcej. I teraz miał ją zostawić? Tak po prostu? Pozwolić jej umrzeć w odległym kraju, który uznała za dom? Dać jej zaprzepaścić całe życie, jakie miała przed sobą? Nie mógł, a jednak się wahał.

Neutralność nie jest dla mnie…

– Darina… ja nie wiem. Muszę nad tym pomyśleć. To nie jest prosta decyzja.

– Spokojnie – złapała go za rękę – Armia Darrot dotrze tutaj dopiero jutro. Masz jeszcze czas. Chodź, pokażę ci mój dom. Pewnie nie spałeś na porządnym łóżku od tygodni. Nie patrz tak na mnie! Nie mieszkam już w akademiku. Jestem Mistrzynią, pamiętasz? Kupiłam go. Mistrzowie dobrze zarabiają – uśmiechnęła się szeroko.

Nie odpowiedział, ale pozwolił się prowadzić.

Marzył o kąpieli i wygodnym łóżku.

Dom, o ile można tak go nazwać, był naprawdę duży. Theron wolał raczej tytułować go posiadłością aniżeli zwykłym domem. Miał nawet dwa piętra i całkiem spory ogród, w którym rosły dwie wiśnie, jabłoń i kilka krzewów agrestowych. W odróżnieniu od budynku akademii nie był marmurowy, ale kamienny. Zbudowany z idealnie ociosanych bloków także wyglądał bardzo ładnie. Wnętrze miał przestronne i bardzo bogate, pełne eleganckich mebli, w których lubili się tutejsi mieszkańcy, znalazło się też kilka obrazów oraz kwiatów. Podłoga była drewniana i lekko poskrzypywała. Niewątpliwie ulubionym pokojem Dariny była jej pracownia, miejsce gdzie królowała mądrość i wiedza, pokój który pełnił rolę osobistej biblioteczki z pokaźną kolekcją książek. Była też oczywiście kuchnia i sypialnia, i sala dla gości, ale w najśmielszych snach Theronowi nie śniła się najprawdziwsza łaźnia. Wielka, dwumetrowa, kwadratowa wanna zbudowana z kamieni w niedużym pomieszczeniu. Początkowo woda była lodowato zimna, ale Darina ogrzała ją za zbliżeniem dłoni, a Theron uświadomił sobie nagle, jak wygodne życie wiodą magowie.

Łaźnia pochłonęła go całkowicie, bo spędził tam ponad godzinę. Miał sporo czasu na przemyślenia i podjęcie decyzji. Potem spał. Niby nie długo, ale z tak wygodnego łóżka też ciężko było mu się podnieść. Kiedy już wrócił do żywych zastał siostrę w kuchni, która swoją drogą także była osobliwa, bowiem brakowało w niej podstawowych miejsc do przyrządzania posiłków. Nie dostrzegł nigdzie niedużego paleniska do pieczenia czy gotowania. Miast tego zobaczył garnek stojący na marmurowym blacie, w którym wrzała woda. Podszedł bliżej i wtedy zauważył, że rondel stoi na metalowych nóżkach, a pod nim, w niedużej dziurce leży czerwony kryształ. Cały w płomieniach. Na marmurowej płycie znajdowały się jeszcze trzy identyczne miejsca z krwistymi klejnotami. Kruk ledwo wierzył własnym oczom.

– No! Od razu lepiej wyglądasz. Siadaj – wskazała długi stół stojący nieopodal.

– Chyba przemyślałem całą sprawę – zagryzł wargi, jakby nie do końca chciał, żeby wyszło to z jego ust – Zostanę w Divetii, chociaż nie mam pojęcia, dlaczego to robię.

– Bo nie potrafisz być obojętny. Bo za bardzo troszczysz się o wszystkich dookoła, a mniejszą uwagę zwracasz na siebie.

Jak zwykle go rozgryzła. A może znała go lepiej niż on sam siebie? Nie chciał tego komentować.

– A ty? – naszła go myśl – Nie boisz się, ze coś mi się stanie w trakcie bitwy? Nie boisz się, że w ogóle ją przegramy?

– Nie. Podwójne nie. Kto, jak kto, Theron, ale brzmisz, jakbyś nie był sobą. Dobrze wiesz, że mało kto jest w stanie dorównać ci w walce.

– Bitwa rządzi się zupełnie innymi prawami.

– To prawda. A ta nie jest przegrana. Wręcz przeciwnie. Nasi wrogowie mogą się mocno zdziwić, kiedy będą brać nogi za pas.

Dziwna z niej kobieta, pomyślał. Taka inteligentna, taka mądra i pełna wiedzy. Kompletna realistka. A jednak wciąż tak beztroska. Przynajmniej takie robiła wrażenie. I na tym się kończyło. Dobrze wiedział, jak od środka pożera ją stres i strach. Dlatego chciała, żeby z nią został. Potrzebuje oparcia, bo na co dzień jest sama jak palec w tym wielkim domu. Ale nie znał nikogo o silniejszej osobowości i woli od niej, a właśnie dzięki temu potrafiła sobie radzić z problemami, które kumuluje w sobie, nie pozwalając im ujrzeć światła dnia. Nikomu o tym nie mówiła, nikomu się nie zwierzała, a ciężkie chwile, gdy nie dawała już rady, wypłakiwała gdzieś w samotności.

– Dlaczego tak uważasz? – wrócił myślami do tematu.

– Wolałabym, żebyś dowiedział się wszystkiego z pierwszej ręki. Od najważniejszych osób w tym kraju. Na wieczór zwołano radę wojenną.

– Tylko mi nie mów, że zostałaś zaproszona.

– Cóż… Nie inaczej.

 

Obiad był dobry. Nie pamiętał, kiedy ostatnio zjadł coś z repertuaru elfickiej kuchni. Darina najwyraźniej nie zatraciła swojej umiejętności gotowania, bo jedzenie było przepyszne. Wciąż czuł w ustach smak jeleniego steku w sosie z borówek. Chociaż elfy na ogół nie jadły zbyt dużo mięsa, to jednak to było sztandarową potrawą.

Idąc przez miasto otulone łuną zachodzącego słońca, Theron nie mógł się nadziwić, jak normalnie wygląda. Przez normalność miał namyśli ludzi i ich zachowanie, które w żaden sposób nie odbiegało od tego, co robili na co dzień. Jakby wcale nie czuli nadchodzącego oblężenia. Restauracje były pełne, słychać z nich było szmery rozmów. W tawernach piwo i wino przelewało się litrami. Na pobliskim targu gwar nie ustępował od rana. Wszystko wyglądało naturalnie i nad wyraz spokojnie.

Miasto wciąż było tak samo piękne, jakim je zapamiętał. Przepych i bogactwo wylewało się okiennicami wszystkich budynków. Nie znające wojny, murowane domy, brukowane drogi, czyste jak górski strumień wyglądały imponująco. Wszystko w tym mieście zostało zaplanowane i zbudowane od linijki, nic nie postawiono tu przez przypadek. Dlatego ulice były równe i szerokie, dobrze oświetlone ognistymi latarniami, przecinały się prostopadle do siebie. Stolica nie znała biedy. Nie ważne jak bardzo by się postarać, nie znalazłoby się żebraka, ani kogokolwiek wyglądającego na biedniejszego, noszącego podarte, znoszone ubrania. Miasta w Neidar praktycznie nie posiadały biedniejszych dzielnic. Nawet przeciętny rolnik z tego kraju mógłby żyć jak król w jednym z królestw południa z takimi pieniędzmi.

Mijał trzypiętrowe kamienice, rosnące w całej Divetii niczym drzewa w lesie, będące zarówno mieszkaniami jak i miejscami pracy. Mijał ludzi z uśmiechami na twarzach, pozdrawiających jego i Darinę. Jedni robili to z grzeczności dla gościa, inni z szacunku dla młodej Mistrzyni. Coś niespotykanego w krajach za morzem. Dalej mijał szerokie targowisko, główne miejsce spotkań. Wyglądało dużo inaczej niż te, które spotykał zazwyczaj. Na Dhoin miejskie bazary są jak dzicz, w której każdy musi walczyć o swój kawałek mięsa, będący jego miejscem na placu. Jeden kupiec drugiego chętnie by zagryzł w zamian za przywilej. W Divetii wszystko było uporządkowane, nawet targ. Tu każdy handlarz musiał z góry opłacić w ratuszu swoje miejsce na określony czas, zwykle był to miesiąc. Dostawał jedno z zadaszonych stanowisk w odpowiednim sektorze, w zależności od towarów jakie sprzedawał. Tutaj nawet klienci zachowywali się inaczej, chociaż wydawać by się mogło, że ludzie wszędzie są tacy sami. Handel w Neidar przebiegał spokojnie, bez kłótni, obelg i bójek z powodu zbyt wysokich cen. Oczywiście na Dhoin awanturnicy kończyli na chłoście, ale tego typu incydenty nie były niczym niezwykłym. Przechodząc oglądał wszelakie towary. Od zwykłych, takich jak żywność i tekstylia, przez meble, sztućce i naczynia, a na najdziwniejszych ozdobach, obrazach, figurkach i innych bibelotach kończąc. Gdzieś w kącie dojrzał nawet przez tłum stanowisko kowala z wcale ładnymi wyrobami.

Minęli targ, za którym ulice zaczęły się robić bardziej strome. Ich droga prowadziła do wyższego miasta, do dzielnicy świątyń i zamków. W niknącym świetle dnia, na ognistym horyzoncie rysowały się przed nimi bajkowe kształty majestatycznego grodu. Trzy, strzeliste wieże o różnych wysokościach, górowały nad główną, wąską, czteropiętrową nawą zwieńczoną stromym dachem. Królewski dwór otaczał niewysoki mur, oddzielający zamek od miasta. Aby dostać się do środka musieli przejść przez bramę, ale nie zostali przy niej ani na chwilę zatrzymani. Miast tego drzwi od razu stanęły otworem, a ich powitały pochylone głowy królewskich wartowników. Przed nimi rozciągał się zamkowy dziedziniec, którego środek zajmował nieduży ogród wyznaczony niskim żywopłotem. Z piedestału stojącego na trawniku witał przybyłych zapewne jeden z królów uwieczniony w pozie zwycięzcy, unoszący nad głowę miecz i trzymający nogę na górze złota. Theronowi przyszło na myśl, że to dosyć wymowny symbol.

Do pałacu podążał z podniesionym wzrokiem podziwiającym wspaniałą architekturę budowli, która mimo całkiem sporych rozmiarów wyglądała na niezwykle lekką. Białe jak śnieg ściany mogły mieć w tym spory udział.

Przy wejściu czekało na nich dwóch wartowników, z czego jeden wyglądał na zdecydowanie ważniejszego, a przecież w porównaniu do swojego mniej istotnego kolegi miał jeszcze tylko na sobie czerwoną pelerynę.

– Pani Darino – karmazynowy rycerz skłonił się do pasa.

– Witaj Sir Ridianie – odpowiedziała miło.

– Wolno mi spytać, kto Pani dzisiaj towarzyszy?

– Mój brat, Theron. Biały Kruk.

Tego nie musiałaś mówić…

– Jutro będziecie przelewać razem krew.

O tym, tym bardziej nie musiałaś wspominać….

– To dla mnie zaszczyt, Panie – mężczyzna przyłożył prawą pięść do lewej piersi. Tak zwykło się witać wojowników w północnych krajach.

Żaden ze mnie wielki Pan, pomyślał, ale odpowiedział tym samym gestem.

– Zapraszam do środka. Rada już się zbiera.

Strażnik zastukał w drzwi, za którymi słyszalnie ktoś otworzył ciężką zasuwę. Za bramą przywitał Therona iście szlachecki dwór. Sufit sali tronowej sięgał pięć pięter wzwyż stwarzając niewiarygodne odczucie przestrzeni i ogromu zamku. Podtrzymywały go dwa rzędy kolumn ustawionych wzdłuż sali oraz skomplikowanie wyglądające ożebrowanie dachu. Wielkie pomieszczenie oświetlała blisko setka finezyjnych, dziwnie wygiętych pochodni na metalowych uchwytach, pozawieszanych w różnych miejscach, a także rząd ogromnych okien witrażowych na wschodniej ścianie. Niemal z samej góry zwisały na kolumnach przepięknie haftowane arrasy przedstawiające na przemian wizerunki królów i godło królestwa – feniksa powstającego z popiołu. Na mozaikowanej, marmurowej posadzce wyłożono długi niebieski dywan, prowadzący gości aż do stojącego na podwyższeniu królewskiego tronu. Jednak tym razem, na samym środku potężnej sali postawiono duży okrągły stół, przy którym zebrało się już pięć osób. Za kolumnami w bezruchu trwali królewscy służący i strażnicy.

Kroczyli ku radzie, Darina robiła to bardzo dumnie i z niewymuszonym wdziękiem, a Theron schował się nieco za jej plecami i przyglądał się grupie mężczyzn, którzy także zauważyli już ich przybycie. Wysoki blondyn z niedługimi włosami był królem. Wiedział o tym, bo kiedy był w Divetii za pierwszym razem miał okazję uczestniczyć w jakimś ważnym święcie, gdzie król także raczył się pojawić. Nie był stary, wręcz przeciwnie, powiedziałby, że jest zbyt młody, teraz widział to lepiej niż trzy lata temu. Nosił skromne, jak na króla ubranie, którym była długa do kostek, cienka tunika z tysiącem różnych haftów, a pod nią biała koszula z szerokim kołnierzem. Obok monarchy stał rycerz w pełnej płytowej zbroi. Wiek zasiał mu siwiznę na skroniach, ale oczy miał mądre i przenikliwe. Wyraźnie towarzyszyło mu jeszcze dwóch wojowników, lat około trzydziestu, jeden nosił tylko kolczugę, drugi łuskową zbroję. Ostatnim członkiem z całą pewnością był mag, którego Theron jeszcze nie poznał, ale miał przeczucie, że zasiada wysoko w magicznej hierarchii. Miał na sobie ciemnoniebieską szatę z czerwonymi wstawkami i ozdóbkami, która przez futrzany kołnierz bardziej przypominała zimowy płaszcz. Czarodziej wspierał się na hebanowym kosturze z imponująco rzeźbioną głowicą przypominającą głowę smoka o oczach wysadzanych szmaragdami. Włosy miał siwe i nie zbyt długie, podobnie jak dwumiesięczną brodę.

– Witaj, Wasza Wysokość – Darina uklękła przed królem. Theron, nie czekając zrobił to samo.

– Proszę, powstańcie – odpowiedział władca z uśmiechem. – Witaj, Darino – ucałował jej dłoń – Proszę, nie kłaniaj się przede mną więcej, dobrze? To królewskie życzenie – zaśmiał się krótko. – Przedstawisz nas?

– Panowie, oto mój brat, Theron. Biały Kruk.

Pochylił głowę w symbolicznym ukłonie, ale przed nim, czterech mężczyzn z kamiennymi twarzami uderzyło się w pierś. Tylko mag uśmiechnął się życzliwie i pozostał bez ruchu. Elf szybko odwzajemnił przywitanie.

– To dla nas zaszczyt, Panie – odezwał się stary rycerz – W naszym kraju głosi się o was legendy i opowiada je dzieciom.

– Bardzo mi… miło – odparł zakłopotany.

– Na co czekacie?! – krzyknął król w stronę służących – Dajcie tu najlepsze… – przerwał – Czego się napijesz, Theronie?

– Wina.

– Najlepszego wina dla wielmożnego gościa! Natychmiast.

Theron przez chwilę miał wrażenie, że stał się najważniejszą osobistością rady. Tylko czekał aż każą mu rozkazywać.

– To generał głównodowodzący Rivter – Darina kontynuowała, wskazując rosłego rycerza w stalowej zbroi – A to vice dowódcy Levart i Monarf.

– Pozwól mi się przedstawić samemu, Darino – stary czarodziej wyszedł przed żołnierzy i podał Theronowi dłoń – Carisen Ketras.

Theron chwycił rękę starca i poczuł, jak dreszcz przelatuje mu po plecach.

– Mistrz Carisen jest arcymagiem akademii – dodała Darina.

Wiem – pomyślał – poczułem. Był bardzo silny. Na pewno był jednym z członków Kręgu.

– Bardzo mi miło – odpowiedział i zdał sobie sprawę, jak bardzo nie lubi tego mówić.

Zaraz po tym podbiegł do niego ładnie ubrany służący ze szklanym kielichem pełnym czerwonego wina. Było dobre, choć nie smakowało mu tak, jak rodzinne elfickie.

Na wielkim, eliptycznym stole rozłożono rozległą mapę przedstawiającą Divetię i jej najbliższą okolicę. Z kolei na mapie, w różnych miejscach rozstawiono kilkadziesiąt małych, drewnianych figurek wyglądających jak dziecięce żołnierzyki, co sprawiało, że rada wojenna przypominała plac zabaw.

Theron nigdy wcześniej nie brał udziału w niczym podobnym. Nawet na dobre nie uczestniczył w żadnej wojnie, ale przeżył jedną bitwę. Widział kraje ogarnięte pożogą, lecz zawsze jak najszybciej je opuszczał. Nie cierpiał wojen i nienawidził tych, którzy je powodowali. I teraz, kiedy stał wbrew sobie po jednej ze stron, patrzył, jak prowadzi się batalię i dotarł wreszcie do potwierdzenia swojej myśli, że wszystko sprowadza się do kilku osób, które niczym po szachownicy przesuwają tylko po stole swoje pionki. Zbite figury odkładają z boku, ale martwi nie usuną się z pola bitwy. Zabawa kilku dorosłych trzymających w palcach życia tysięcy. A on został wplątany w tą śmiercionośną grę zwaną sztuką wojny. Jednym, co uspokajało jego złość była świadomość, że podobnie jak przy pierwszej swojej bitwie nie jest agresorem.

Popił wina i wziął głęboki oddech.

Zaczął się zastanawiać jaka była w tym wszystkim rola Dariny. Nie dość, że była jedyną kobietą w tym gronie, to najważniejszy z magów już zaszczycił dwór swoją obecnością. Została wezwana przez arcymaga? Potrzebowali kobiecego punktu widzenia? Bzdura…

– Może zaczniemy od początku – zaproponował król – Generale, mogę prosić o opis sytuacji?

– Po pierwsze – zaczął pochylając się nad mapą – Armia Darrot przybyła wcześniej niż przewidywaliśmy. Już rozbili obóz pod miastem. Wydadzą nam bitwę o świcie.

– Jak liczne mają wojska? – zapytał król, wpatrując się w gobelin.

– Według wstępnych szacunków dwadzieścia tysięcy. W tym dwa tysiące kawalerii, dziesięć tysięcy ciężkiej i osiem tysięcy lekkiej piechoty, z czego około dwa tysiące strzelców. Do tego pięć trebuszy i trzy katapulty. No i kilku, kilkunastu magów.

– Skąd wzięli magów, skoro w Darrot nie ma szkół magicznych? – mruknął pod nosem jeden z vice dowódców.

– To renegaci – wtrącił Carisen – Zwykli najemnicy.

– Ilu was stanie do bitwy, Darino? – zasięgał informacji władca, spacerujący wokół stołu.

– Z tego, co mi wiadomo, trzydziestu pełnoprawnych magów.

– To wystarczy, Mistrzu? – drugi z adiutantów wyraził zainteresowanie.

– Z pewnością – rzekł stanowczo – Poza tym, wraz z innymi mistrzami wykorzystaliśmy stare runy otaczające miasto.

Theron wytężył słuch.

– Dzięki odpowiedniej sile obudziliśmy moc starożytnych znaków, które otoczyły Divetię magiczną barierą.

– To znaczy? – wtrącił Kruk.

– To znaczy, że jeżeli obawiałeś się deszczu ognistych kul spadających ci na głowę, to z przyjemnością oświadczam, że nie masz się czym martwić.

– Skąd masz pewność, że bariera wytrzyma? – Theron nie ustępował – Zakładam, że nikt z obecnie żyjących jej nie widział? Skąd wiesz, jak silna może być?

– Pisma o tym mówią.

– Oby pisma się nie myliły – zakończył z grymasem.

– W każdym razie – mag wrócił do swojego tematu – Nasi magowie będą mogli bez problemu rzucać zaklęcia przez barierę.

– Jakimi dysponujemy siłami? – Theron zaczął się angażować. Poczuł na sobie wzrok siostry.

– Pięć tysięcy rycerstwa.

– Pięć tysięcy… – elf powtórzył cicho.

– Pięćset jednostek kawalerii pod moją komendą – rzucił Levart.

– Cztery i pół tysiąca ciężkiej piechoty – zakończył Monarf.

– Taktyka, Rivter! – rozkazał król.

– Tak jest – generał westchnął i wskazał dłonią południową bramę – Z tej strony nadejdzie atak. Tutaj rozbili obóz. Zależy im na czasie, bo jeżeli się wstrzymają, dopadną ich imperialni. Dlatego, oprócz trebuszy i katapult, nie mają sprzętu oblężniczego. Podejdą pod mury z drabinami. Cała bitwa powinna rozegrać się w tej części miasta.

– Jak wygląda plan? – Darina powoli zaczynała się niecierpliwić.

– Łuki i kusze już są gotowe i ustawione na murach, podobnie smoła i kamienie. Powinny mocno opóźnić ich dotarcie na mury.

– Trzy tysiące zbrojnych będzie bronić murów tak długo, jak to będzie możliwe – kontynuował. – Półtora tysiąca będzie gotowe w odwodzie przy bramie. Kawaleria będzie stacjonowała na ulicach. Magowie zajmą pozycje na murze i na wieżach przy bramie. Będziecie mieli lepszy pogląd na pole bitwy i większe pole manewru.

– To wszystko?! – król wyglądał na nieco zirytowanego.

– Wasza Wysokość, z całym szacunkiem, ale bronimy się garstką. Nie mamy wielu możliwości…

– Mogę się wtrącić? – rzekł Kruk, odstawiając na stół kielich z odrobiną wina.

– Słuchamy – szybko zamknął temat Carisen.

– Po pierwsze, chciałem zaproponować żebyśmy ustalili priorytety.

– Co masz na myśli? – zapytał Levart.

– Chodzi mi o najprostsze rzeczy. Chociażby to, by strzelcy skupili się na celowaniu do piechoty, a nie łuczników.

– To chyba oczywiste! – oburzył się Monarf.

– Dajcie mu mówić! – król dał rozkaz. Dosyć stanowczo.

– Darina? Zakładam, że nie dacie rady sięgnąć trebuszy swoimi czarami.

– Raczej nie liczyłabym na to.

– Da się coś zrobić, żeby je unieszkodliwić?

– Kilku magów mogłoby skupić się na zmienianiu kierunku kul – zaproponował arcymistrz.

– To w ogóle możliwe? – zdziwił się Rivter.

– Z pewnością, ale jest to też dosyć wyczerpujące.

– Czyli możemy przyjąć, że dacie radę? – Theron wydawał się być całkiem wprawiony w wydawaniu rozkazów.

– Tak – Darina uprzedziła przełożonego.

– Dobrze. Kolejna sprawa. Brama – wskazał ją palcem na mapie – To kluczowe miejsce. Będziemy mieli problem jeżeli się przez nią przebiją. Wtedy ruszy konnica i nic ich nie zatrzyma. Proponowałbym ustawić kolce przy wrotach. Ostre, ociosane bele – wyjaśnił, widząc konsternację na ich twarzach. Czy oni naprawdę nigdy wcześniej nie walczyli? – Ustawić je tak, by konie nie dały rady przejechać.

– Nie mamy czegoś takiego, Kruku… – niepewnie wymamrotał Monarf.

– To zróbcie coś z tym do cholery! – elf zeźlił się nie na żarty. W końcu jego życie też od tego zależało.

Na twarz władcy powrócił skromny uśmiech.

– Każcie to komuś zrobić do jutra! To chyba nie jest niemożliwe?

– Będzie gotowe na czas – Levart wstrzymał gotowego do bitki kolegę.

– Tysiąc pięćset żołnierzy pod murami – wskazał palcem. Będą bronić wejścia wzdłuż murów.

– Ale wtedy zostawimy otwartą furtkę do miasta – zauważył monarcha.

– Niezupełnie. Ulicą prowadzącą do miasta zajmie się kawaleria. Wtedy będziemy mogli zamknąć ich ze wszystkich stron. Kiedy zatarasują cała bramę spuścimy im jeszcze trochę smoły na głowę.

– Co z murami? – zaciekawił się generał.

– Moja wersja zakłada, że mury się bronią. Choćby nie wiem co.

– To jest możliwe?

– Możliwe. I konieczne.

 

IV

 

Stał na jednej z baszt południowej bramy i patrzył na armię stojącą kilometr od niego. Z takiej odległości wciąż wyglądali jak mrówki. Ale bardzo liczne mrówki.

Przed nim, ubrani w krótkie bojowe szaty, noszący lekkie metalowe naramienniki i napierśniki, z kosturami zwieńczonymi zakrzywionymi ostrzami, stali przedstawiciele Gildii Magów. Razem z Dariną było ich sześciu. Na drugiej wieży kolejnych pół tuzina, a na murach w sumie czternastu.

Wszyscy mieszkańcy zostali ewakuowani do północnej części miasta. Mijał całe grupy mieszczan podążających w bezpieczne miejsca, kiedy ruszał na mury. Teraz w ich oczach widział już tylko strach i obawy.

Na murach dowodzenie przejął vice dowódca Monarf. Głównodowodzący Rivter prowadził do walki rezerwy przy bramie, a Levart stał na czele swojej kawalerii. Armia w Divetii składała się z rycerstwa. Ciężkozbrojnych mieczników, z których nikt nie miał doświadczenia w boju, nikt nie zabił wroga w otwartej walce. Jedyne, co znali, to koszary, manekiny i drewniane miecze. Tego dnia wszystko się zmieniło. Chociaż miasta broniło pięć tysięcy przerażonych na śmierć mężów, to stali oni w walce o swój dom, swoje rodziny, swoje życia. I wówczas braki w doświadczeniu nie mają znaczenia. Zwycięstwo nie ilości, lecz męstwa potrzebuje…

Wróg był w ruchu. Maszerowali do rytmu bojowych bębnów. Szum, stukot, śpiew. Na wietrze powiewały czerwone proporce.

Słońce wschodziło, muskało jego twarz i odsłaniało czarną chmarę ciągnącą niczym szarańcza w jego kierunku. W świetle brzasku dostrzegł trebusze. Zatrzymały się. Armia parła naprzód.

Przeciętny arystokrata, teraz noszący ciężki stalowy pancerz i stojący pośród swoich na miejskim murze, po raz ostatni spojrzał na herb swojego rodu wygrawerowany na klindze miecza. Podniósł wzrok i zanucił cicho dumną pieśń. Z każdym wypowiadanym słowem nabierał pewności. Ktoś za nim podchwycił melodię, potem ktoś obok, wkrótce wszyscy w oddziale śpiewali. Theron, stojący powyżej usłyszał niebawem cały chór łączący się w spólnej pieśni.

Świszczą strzały ponad nami

w chmurach wieją wiatry zmian

strach przefrunął nad wrogami

nam nie groźny taki stan.

Wznieście sztandar, przyjaciele!

Niech nie straszna nam jest śmierć.

Popędzimy poprzez pola,

niosąc w sercu łuk i miecz.

Rycerze wznieśli falę okrzyków. Silnych, głośnych, rozdzierających niebiosa. Wszystkie zawierały w sobie wiele podobnych sygnałów. Neidar walczy. Neidar żyje. Neidar zwycięży.

A co ja, do cholery, tutaj robię?!

Neutralność nie jest dla mnie…

Pole bitwy spowiło się delikatną mgiełką, rozpraszającą poranne słońce. Nad mleczną poświatą wyrastały wysoko, niczym strzeliste sosny, makowe chorągwie. Były już w połowie drogi.

I wtedy wszyscy usłyszeli odgłos zwiastujący początek krwawej jatki. Po nim nastąpił koniec błogiej nieświadomości. Ogłuszający dźwięk trzaskającego drewna rozniósł się po pobliskich lasach, wdarł się na ulice Divetii siejąc paraliż. Potem zobaczyli już tylko osiem czarnych punkcików na niebie, niczym cienie stających się coraz większych i większych. Nadlatywały w ich kierunku jak pikujące sokoły, przedzierając się przez powietrze z szumem ciężkim dla uszu niby ołów. Zaczęła się bitwa, która dla wielu była ostatnią.

Pociski spadły w różnych miejscach. Jeden przeleciał za mury, wpadając przed dach do czyjegoś domu. Kilka obiło się o mury wstrząsając ich fundamentami. Magowie nie byli przygotowani na taką siłę. Nikomu nie udało się nawet przesunąć o centymetr toru lotu wielkich głazów. Nikomu, oprócz arcymaga Carisena. Żołnierze patrzyli z niedowierzaniem na to, czego dokonał. Potężny kamień dosłownie zawisł w powietrzu nad głowami rycerzy. Przez chwilę pośród obrońców zasiała się trwoga i przejmująca cisza. Kula opadła z mocą pod murem, stojący na drugiej wieży arcymag otarł czoło i wziął głęboki oddech. Cała armia wzniosła gromki okrzyk.

– Imponujące… – mruknął Theron. Liczył na jakąkolwiek odpowiedź siostry, ale zobaczył ją zupełnie odłączoną od świata, stojącą z zamkniętymi oczami. Doskonale wiedział, co robi. Telepatia. Właśnie prowadziła z kimś dialog.

– To Carisen – powiedziała po chwili.

– O co chodzi?

– Chce, żebyśmy utworzyli jedno duże pole siłowe kilkadziesiąt metrów przed murem.

Dwunastu magów stacjonujących na wieżach wyciągnęło przed siebie ręce i zaczęło rzucać zaklęcie. Theron poczuł delikatną zmianę energii w otoczeniu. Był na to dosyć wyczulony. Naturalnie żaden z rycerzy nie odczuł zupełnie nic. Kolejne głazy pofrunęły w niebo.

– Nie cofać się! – krzyknęła Darina – Trzymać barierę!

Zadziałało. Wręcz cudownie. Lecące z zastraszającą prędkością kamienie w pewnym miejscu jakby wpadły do wody. Drastycznie zwolniły i obniżyły tor lotu. Żaden nie dosięgnął celu, wszystkie zatrzymały się u podnóża murów. Theron zobaczył stojących obok niego magów z napiętymi wszystkimi możliwymi mięśniami twarzy. Walka z taką siłą, nawet wspólna walka, była bardzo męcząca. Nie był czarodziejem, znał ledwie kilka sztuczek, ale dobrze wiedział, jak wyczerpujące jest rzucanie zaklęć.

Spojrzał daleko przed siebie. Do walki ruszyły oddziały strzelców. Za nimi, wciąż spokojnie maszerowała piechota, pchając wysokie drabiny na kołowych podestach. Kawaleria czekała daleko w odwodzie. Dostrzegł jeszcze coś, poruszający się powoli drewniany wóz. Taran. Ukryty pod dachem potężny pień zakończony metalowym okuciem, podwieszony wahadłowo na drewnianym stelażu, napędzany siłą mięśni dwudziestu mężczyzn.

Uzbrojeni w łuki i kusze piechurzy podeszli do murów już na wystarczające sto pięćdziesiąt kroków. Na mury w jednej chwili spadł grad dwóch tysięcy strzał i bełtów. Theron stojący względnie bezpiecznie sześć metrów nad murem, usłyszał szum podobny do padającego deszczu, dźwięk pocisków odbijających się od kamiennych murów, wbijających się w stalowe i drewniane tarcze. W Divetii polała się pierwsza krew.

A wtedy przyszedł kontratak. Magowie stojący pośród rycerzy zaczęli robić pożytek ze swoich zdolności. W kierunku wrogów pofrunęły ogniste kule i wystrzeliły błyskawice. Zaraz za nimi zaświszczały strzały. Jednak przeciwnik był szybki. Pociski obu armii spotkały się w połowie drogi do celu. Straty rosły, a to był dopiero początek. Nad ich głowami co jakiś czas przefrunęła zbłąkana trebuszowa kula.

Po kilku seriach wymiany ognia strzelcy z Darrot ponieśli już znaczne, kilkusetosobowe straty. Na murach martwych liczono ledwie w dziesiątkach. Łucznicy wroga wycofali się na bezpieczną odległość. Drabiny zbliżały się do miasta.

Niebawem Theron przekonał się, że Carisen jednak nie kłamał. Bariera zdała swój egzamin. Szybko szacując, magów w szeregach armii przeciwnika było może ośmiu. Kiedy podeszli wystarczająco blisko, ale jednocześnie dość daleko, by być poza zasięgiem strzelców, w ruch poszły różne ofensywne czary. Wielkie, ogniste kule, tworzone przez dwóch czarodziejów, pociski z czystej energii, pioruny, wszystko rozbijało się o barierę jak krople deszczu o ziemię. Czarodzieje dosyć szybko zorientował się, że nie przebiją się przez zaporę, więc przestali marnować siły.

Nad zbliżającym się sprzętem oblężniczym zaczęły fruwać strzały, nękając podchodzących pod mury piechurów. Pole siłowe utrzymywane przez magów zaczynało słabnąć, coraz więcej pocisków dolatywało dalej, czasem trafiając w mur, czasem zmiatając z niego cały rząd żołnierzy. Magowie wedle planu jako cel obrali nadchodzące piętnaście drabin i sunący, niczym żółw taran. Jednak coś było nie w porządku.

Czarownicy Darrot pokazali, że nie są głupi, że też potrafią przygotować siebie i armię do bitwy. Ogniste kule ciskane z uporem w stronę drabin niknęły na drewnie, jakby uderzały w wodę. Próbowali wszystkim, lecz nic nie działało. Wniosek był prosty i szybki. Na drabiny nałożono runy neutralizujące magię. Podobnie było ze schowanym pod wineą taranem. Większość magów skupiła się na atakowaniu piechoty. Tylko Carisen nie dał za wygraną i po raz kolejny pokazał siłę.

Spod ziemi nagle wystrzeliły trzy szamoczące się szalenie, żyjące korzenie. Theron kątem oka zobaczył arcymaga czarującego z uniesionymi rękoma. Gestykulował nimi obficie, jakby dyrygował. Wijące się niczym węże korzenie podążały za rozkazami czarownika. W jednej chwili, jak dziki bluszcz oplotły trzy drabiny i zgniotły je z trzaskiem na drzazgi. Później jeden chwycił kilku żołnierzy, by posłać ich w powietrze, pozostałe dwa, przypominając wielkie bicze z mocą uderzyły w szeregi wroga miażdżąc, tnąc i tratując, pustosząc całe rzędy. Były to dwa, ciężkie baty wymierzone we wrogie morale.

Magowie z czerwonych chorągwi starali się szybko reagować wystrzeliwując strumienie ognia w szalejące pędy. Po chwili korzenie stanęły w płomieniach. Carisen utracił nad nimi kontrolę, gdyż sam był już wyczerpany. Wspierając się na swojej lasce, spojrzał na Darinę, a potem zamknął oczy. Znowu coś jej przekazał.

Elfka nie czekała.

Odłożyła kostur i podeszła do niewysokiej blanki. Theronowi serce zabiło mocniej. Miał złe przeczucia. Czarodziejka wyciągnęła dłoń przed siebie i wdzięcznymi, delikatnymi ruchami zaczęła rysować w powietrzu magicznym inkaustem. Skomplikowane znaki pojawiały się przed nią za każdym pociągnięciem ręki. Ani myślały znikać. Kiedy już skończyła, rozłożyła ramiona szeroko i klasnęła w dłonie. Lewitujące runy przeistoczyły się w białą kulę płynnej energii. Emanowała z niej potężna magia, Theron czuł to wyraźnie. Darina posłała ją z niewiarygodną prędkością w sam środek szeregów Darrot. Pocisk uderzył w jednego z wojowników i rozprysnął się na wszystkich wokół zostawiając na ich stroju połyskujący ślad. Przez moment nic się nie stało, ale wtedy elfka wypowiedziała jedno słowo. Einth. Swiatło.

Oślepiający błysk przebiegł przez pole bitwy, zabierając wszystkim wzrok na ułamek sekundy. Po nim, nie wiedząc dokładnie co zaszło Theron zobaczył tylko grupę żołnierzy leżących bez ruchu w miejscu uderzenia kuli. Z oddali usłyszał trzaskające, drewniane bele i rozprężające się liny. Darina powoli odwróciła się od blanki i zawiesiła wzrok na swoim dębowym kosturze. Theron kątem oka zobaczył na niebie cień pocisku z katapulty. Leciał prosto na nich. Magowie nie byli na to przygotowani.

On był gotowy na wszystko. Oczy zapłonęły mu morskim błękitem. W jednej chwili zniknął on, zniknęła Darina. Masywna kula spadła, niczym nie powstrzymana na sam środek baszty, na której jeszcze przed chwilą stali, przebijając się przez kamienny dach i wpadając do środka wieży.

Stacjonujący przy zabarykadowanej bramie rycerze krzyknęli zdziwieni, kiedy między nimi znikąd pojawił się elf trzymający na rękach kasztanowłosą czarodziejkę. Postawił dziewczynę delikatnie na ulicy, a sam przyklęknął ciężko dysząc, bo nie mógł utrzymać się na nogach. Jeszcze nigdy nie wykonał dwóch przeskoków jednocześnie. Czuł, jak pokurczone mięśnie rozciągają się z bólem, wypełniając się przy tym kwasem. Z trudem łapał oddech, a w uszach mu dzwoniło. Oczy wciąż widziały niewyraźnie, ale z czasem zaczął wracać do świadomości. Jednak zanim całkiem zrozumiał, co się wokół niego dzieje, słyszał mnóstwo głosów i przez moment miał wrażenie, że unosi się w powietrzu. Otrzeźwiał, kiedy ujrzał przed sobą Darinę przykładającą dłoń do jego czoła. Siedział oparty o kamienny murek gdzieś na ulicy przed bramą.

– Wykończysz się jak będziesz tak z tym przesadzał – jęknęła zmartwiona.

Zginęłabyś, gdybym tego nie zrobił – pomyślał, ale nie miał siły nic mówić. Czuł delikatny chłód na twarzy. Darina rzucała jakieś lecznicze zaklęcia.

W niewiarygodny sposób niemoc stopniowo przemijała. Po całym ciele, powoli rozlewała się strużka magicznej energii, jakby z krwią dochodząca do każdej komórki, delikatnie regenerując i łagodząc ból.

Nad nimi świszczały strzały i fruwały kamienne kule.

Z murów usłyszeli wrzeszczącego na cały głos vice dowódcę Monarfa, wydającego rozkazy i zagrzewającego do boju. Najwyraźniej drabiny w końcu sięgnęły celu. Teraz w praktyce miały sprawdzić się kamienie i smoła.

Theron zaczął dochodzić do siebie. Podniósł się na równe nogi, jak tylko Darina skończyła czarować. Wyglądała na nieco zmęczoną.

– Odpocznij – powiedział do niej, kładąc rękę na jej ramieniu – Tam teraz będzie niebezpiecznie.

Wielka, okuta brama niespodziewanie cała się zatrzęsła i zatrzeszczała. Taran był już na miejscu, ale elf wiedział, że jeszcze długo pomęczą się, zanim przebiją się przez wrota.

– Idę na mury. Tam teraz dopiero zacznie się prawdziwa bitwa.

– Uważaj na siebie.

– Bez obaw – uśmiechnął się wymuszenie – przecież jestem niepokonany.

Dobył swojego długiego, lekko zakrzywionego miecza. Popędził po schodach na górę, już dawno zapominając o bólu czy magicznym zmęczeniu. Adrenalina biła szalenie po głowie i mięśniach. Wpadł na zapełnione, wciąż spokojne mury. Nad blankami górowały szczyty oblężniczych drabin. Rycerze ciskali kamieniami we wspinających się przeciwników. Ciężka piechota, wchodząc zasłaniała się tarczami, więc im nie wyrządziło to większych szkód, ale lekko uzbrojeni żołnierze nierzadko nie mieli nawet hełmów. Obrywając w głowę, ręce i ramiona często spadali, pociągając za sobą innych. Kiedy zbliżyli się znacznie w ruch poszła piekielnie gorąca smoła. Szczególnie skuteczna okazała się być przeciwko ciężko uzbrojonym wojakom. Wlewając się pod stalowe płyty zbroi, przylepiając do kolczugi, wdzierając w każdą możliwą szparę parzyła wrogów, zadając im potworny ból. Straszliwe krzyki rozniosły się wzdłuż murów. Plan zadziałał niosąc chwilowe spustoszenie.

Jednak ogień zaporowy darrockich łuczników i artylerii sprawdził się w stu procentach. Smoła spełniła swoje zadanie, ale strzały spadając na głowy obrońcom mocno krzyżowały szyki. Theron, unikając ostrzału schował się póki co w korytarzu wieży obronnej, lecz nie pozostał tam jeszcze zbyt długo.

Taran nieustępliwie walił potężnie o bramę.

Pierwszy żołnierz z czerwonych chorągwi postawił stopę na divetijskim murze. Wtedy też pierwszy raz w tej bitwie miecz neidarskiego rycerza utonął we krwi. I wówczas zaczęła się masakra.

Lekka, ciężka piechota, tarczownicy, wyposażeni w wielkie dwuręczne bronie rębacze, włócznicy i miecznicy, rycerze, chłopi, najemnicy. Wszyscy zaczęli wdzierać się z furią między szeregi obrońców. Theron nadal pozostawał w cieniu. Fundamenty drżały od naporu tarana. Wysoko nad jego głową łucznicy ostrzeliwali oddziały stojące wewnątrz miasta.

Sytuacja ustabilizowała się, wyodrębniły się strefy. W pobliżu drabin żołnierze Darrot formowali półkola, wypierając po centymetrze, coraz dalej obrońców Divetii. Z drugiej strony ciężka piechota pod komendą Monarfa nie ustępowała przybywającym z sekundy na sekundę oddziałom wroga. Theron wziął głęboki oddech i ruszył ku najbliższej grupce.

Brama trzeszczała coraz mocniej.

Włączył się między szeregi zwartego szyku tarczowników, którzy wznieśli gromki okrzyk na jego widok. Po dłuższej chwili przecisnął się do pierwszej linii, gdzie odpierano ataki. Jego miecz pierwszy raz zadrżał w intuicyjnym bloku.

To Tonwor nauczył go walki w szyku, pamiętał to doskonale. Pierwszy raz ta umiejętność przydała się w praktyce. Wymagała ciągłego blokowania i kontrataku, szybkich i zdecydowanych decyzji. Wróg nie będzie cię oszczędzał – mówił krasnolud – Nie walczysz jeden na jeden. Nawet nie walczysz tysiąc na tysiąc. Walczysz jeden na dziesięć tysięcy…

Prawda okazała się bardziej brutalna niż sądził. Czuł się skrępowany, bez możliwości odskoku, dalekiego uniku w żadną stronę. Ciosy spadały na niego całym gradem, jako że był jedynym, który nie posiadał tarczy. Jednak zręcznie przyjmował kolejne uderzenia na klingę. Blokował, odpychał, balansował ciałem, ciął w szybkiej fincie, pchał długim ostrzem w brzuch. Choć wrogowie umierali pod jego mieczem, to wcale nie malała ich ilość. Wręcz przybywało ich coraz więcej.

Za plecami usłyszał wołanie. Ciągle powtarzające się.

– Kruku!

Theron wycofał się.

– Kruku! – krzyczał Monarf – Brama zaraz padnie! Pomóż bronić na dole! Damy sobie tutaj radę!

– Jesteś pewien?

– Jak cholera! Poza tym, patrz tam – wskazał ręką odległy zakątek pola bitwy na tyłach wroga – Widzisz? To nasi! Zebrali posiłki!

Rzeczywiście, niemal na horyzoncie rozciągał swój szereg liczny oddział kawalerii, a obok niego sporo mniejsza jednostka piechoty. Choć byli wciąż daleko, to w pełnym słońcu wyraźnie powiewały wielkie błękitne flagi z pomarańczowo-czerwoną plamą na środku. Feniks.

Usłyszał wzmagające się bicie w bębny, ktoś zadął w trąbę, huk rozniósł się pod murem. Wrota padły.

Nie czekając skierował się ku schodom, rozpychając w tłumie rycerzy. Nie dochodziły go jeszcze z dołu odgłosy walki. Mimo tego nie zwalniał. Oddziały gotowały się do szarży. Plan zakładał wzięcie w kleszcze piechoty, która przedostanie się przez barykadę przeciwko konnicy, która względnie okazała się działać, bo kawaleria została przed murem.

Ciężkozbrojnych mieczników prowadził mag. Stanął w tunelu, zakręcił rękoma w powietrzu i wyczarował wielką kulę ognia, którą wypuścił w drewniane kolce. Zasieki rozpadły się w drobne odłamki. Czarodziej nie odpuszczał. Kolejnym zaklęciem podniósł wszystkie kawałki drewna, które przed momentem zniszczył i dosłownie zaczął z nich budować. Deska na desce, odłamek za odłamkiem, kawałki nie mające ze sobą nic wspólnego zaczęły się ze sobą łączyć. Z początkowo nijakiej bryły zaczęły się formować nogi i widoczny tułów. Rycerze patrzyli z niedowierzaniem, co się przed nimi dokonuje.

– Theron! – Darina wybiegła z oddziału naprzeciwko niego – On formuje golema!

Kruk wiedział, co siostra jeszcze chce powiedzieć, dlatego nie czekał i wystrzelił jak z procy ku bramie. Po drugiej stronie czarodziejka już rysowała lewitujące runy. Zanim Theron dobiegł do drewnianego dziwadła, golem już był gotowy, a mag zniknął w tłumie. Powstałe z wiórów, ożywione magią, dwumetrowe stworzenie szargało się przez chwilę w miejscu aż ustawiło cel.

– Musisz go stąd odciągnąć! – krzyczała Darina, której głos ledwo przedzierał się przez wrzask i zgiełk bitwy. Theron zobaczył w tunelu nadciągających wrogów. Wiedział, że jeszcze smoła rozlana im na głowę kupi mu trochę czasu. Pobiegł jedynie kawałek w kierunku miasta. Potrzebował zrobić miejsce dla szarżujących i zdobyć trochę czasu dla Dariny kończącej zaklęcie.

Golem był szybki. Elf słyszał jego ciężkie stąpanie, które w pewnym momencie zmieniło rytm. Odwrócił się, po czym zobaczył wielką drewnianą pięść podniesioną w szerokim zamachu. Blokowanie albo atak mijał się z celem. Szybko podjął decyzję o uniku i przekoziołkował z powrotem w stronę bramy. Czarodziejka wypuściła już gotowe runy, które przylgnęły do korpusu olbrzyma. Smoła chlapnęła o bruk. Wokół golema zmaterializowały się półprzezroczyste, magiczne kraty, by na komendę Dariny zamknąć go w pomniejszającej się klatce. Wkrótce zelżały i z magicznej stali zaczęły bardziej przypominać grube liny, oplatające drewnianego sługę. Golem ryknął głośno i upadł na kolana przygnieciony jakąś niewidzialną siłą. Świecące oczy zniknęły, z olbrzyma wydostała się mała, delikatnie błękitna mgiełka uciekająca wysoko ku niebu. Stworzenie rozpadło się na takie same kawałki z których powstało.

Theron obejrzał się za siebie i zobaczył kluczowy moment starcia – dwa oddziały flankujące wdzierające się przez bramę bataliony. Zatrzeszczały pancerze, szczękała stal, wzmogły się kolejne krzyki.

Darina podbiegła do niego wyraźnie zaniepokojona.

– Co teraz, Theron? – wydukała zdyszana.

– Trzeba walczyć dalej. Nie ma innych możliwości. Na tyłach Darrot pojawiły się nasze oddziały wsparcia. Niby niewielkie, ale zawsze to atak od tyłu. Ukryj się gdzieś – przytulił ją krótko – ledwo stoisz na nogach.

– Spokojnie… – Zaczęła, jakby chciała zaprzeczyć – Tak zrobię.

Z murów dobiegł ich wybijający się ponad wszystkie dźwięki okrzyk Monarfa.

– Kawaaaaaleriaaaaaaaaaaa!!

Theron spojrzał na walczące w bramie wojska. Wróg zachował się bardzo przytomnie. Piechota, wdzierając się do środka rozeszła się w dwie strony, tworząc wąski, ale wystarczający korytarz dla konnicy. Dwie chorągwie nadciągały galopem zza muru.

– Biegnij do Levarta! – szybko polecił siostrze – Powiedz mu, że przyszedł czas do ataku.

Rozdzielili się nie czekając ani chwili. Kruk popędził z podniesioną bronią ku atakującym darrotczykom. Jeden z wrogów dostrzegł jego nadejście i oderwał się od grupy. Theron w szybkiej fincie rozpłatał mu tętnicę szyjną i obojczyk. Złapał równowagę natychmiastowym półpiruetem, biegł dalej dołączając do kolumny dowodzonej przez generała Rivtera. Tutaj walka wyglądała inaczej niż na murach, bili się bardziej zacięcie i agresywnie. Miejsca do unikania, atakowania także było dużo więcej. Theron mógł wykorzystać tu niemal pełnię swoich zdolności.

Oddział po raz kolejny wzniósł okrzyk na jego nadejście. Podnosił morale wszędzie, gdzie tylko się pojawił. Ale czas na rozmyślanie o tym był co najmniej nieodpowiedni. Skupił się na walce.

Usłyszał tętent kopyt, ziemia zatrzęsła się delikatnie. Nad głowami swoich przeciwników dojrzał wdzierającą się na ulice konnicę z mieczami. Przybywało ich nieprzerwanie, przypominali niekończące się źródło, zalewające plac przy bramie. Objechali walczące oddziały i zaatakowali flanki neidarskiej piechoty. Na chwilę stukot ustał. Jednak niebawem z bocznej uliczki wyłonił się szarżujący oddział ciężkiej kawalerii uzbrojony w długie piki. Na jego czele vice dowódca Levart z twarzą przysłoniętą lśniącym szyszakiem.

Element zaskoczenia zadziałał w stu procentach. Cały pułk wrogiej konnicy już ustawił się na placu wystawiając się prosto na szarżę. Przeciwnik nie zdążył się przegrupować, za późno zorientowali się w sytuacji. Nieuwaga i zbytnia pewność siebie skutkowała ich zagładą.

Ciężka jazda wpadła z niewyobrażalną siłą we wrogie szyki, wdarła się, tratując i miażdżąc wszystko na swojej drodze. Theron nigdy w życiu nie widział tak potężnej siły. Sama szarża wystarczyła, by niemal cały oddział darrockiej kawalerii został wyeliminowany w przeciągu trzech sekund. Ale na tym się nie skończyło. Konnica wjechała jeszcze dalej, głęboko w szeregi piechoty, siejąc w nich zamęt i panikę.

– Teraz ludzie! – Theron usłyszał krzyk generała – Teraz! Wysłać ich do otchłani!

Armia ruszyła z krzykiem i zaskakującym pędem. Kosztem obrony zwiększyli swój atak, rąbiąc zdezorientowanych wrogów. Osłabione linie obrony uginały się pod nawałnicą rycerskich ostrzy. Kruk zaatakował wściekle razem z nimi. Tańczył i wirował niczym derwisz pośród nieprzyjaciela, tnąc i siekąc straszliwie każdego, kto nawinął się pod miecz. Ciął z góry przez klatkę piersiową, poczuł jak oczka kolczugi pękają pod elfickim ostrzem. Unikał balansem, atakował z półobrotu, nisko w brzuch. Odruchowo parował. Czasem spóźnił się o mrugnięcie okiem, tępe ostrze przejechało mu po ramieniu rozcinając nieznacznie skórę. Ledwo to zauważył, więc parł dalej. Uniknął półobrotem szalonego cięcia od góry, wbił sztych miecza w najbliższego wroga, przylgnął do niego uciekając spod następnego ciosu. Wyciągnął zakrwawione ostrze z ciała żołnierza i ciął płasko na wysokości bioder, ostrze napotkało nieznaczny opór na czyimś udzie. Siknęła krew z przerwanej tętnicy. Wzięci w kleszcze darroccy piechurzy zostali wypchnięci za mury.

– Rivter! – krzyknął Theron, poszukujący wśród tłumu generała.

– O co chodzi? – usłyszał za sobą niski głos.

– Trzeba wykorzystać impet! Teraz, póki są w rozsypce!

– Tam wciąż ich jest kolejne dziesięć tysięcy. Nie możemy przejąć inicjatywy, kiedy nie mamy przewagi liczebnej. Straciliśmy ponad tysiąc rycerzy, Kruku.

– Jesteś pewien, że nie mamy szansy? Wielu z nich jest zamkniętych na murach, które stabilnie się bronią, nie spodziewają się frontalnego ataku. Poza tym, nie wiem czy zauważyłeś, ale artyleria przestała ostrzeliwać miasto.

Głównodowodzący zamyślił się głęboko, jakby próbując wszystko sobie poukładać.

– Tak – Theron nie czekał – na tyłach Darrot jest półtora tysiąca posiłków, generale. Kolejne pięćset jazdy i tysiąc piechoty. Zbliżają się.

– Jak to możliwe?! Skąd się wzięli? Byliśmy przekonani, że wszystkie bitwy zostały przegrane!

– Bo były. Ale ci, którzy ocaleli ruszyli do stolicy. Po drodze zebrali wszystkie rozbite oddziały. I są. Ledwie na czas, ale dzięki nim mamy jakiekolwiek szanse. Teraz jest czas kontrataku, Rivter. Więcej okazji nie będzie. Chcesz ocalić to miasto, to wydaj rozkaz. Będziesz zwlekał, a kolejna szarża konnicy zmiecie nas z ziemi jak kurz. Decyduj. Byle szybko.

Twarz generała cała zbladła. Nawet policzki, które rozgrzane od bitwy czerwieniły się mocno, teraz były białe jak tak bardzo lubiany w Divetii marmur. W głowie musiało mu się kotłować, strach obleciał go niejednokrotnie, ale wiedział, że decyzja może być tylko jedna.

– Dalej, ludzie! – zakrzyknął tryumfalnie – Dalej! Nie cofać się, bogowie są z nami! Teraz jest nasza szansa! Do ataku!

Cały zamek ryknął niby wielki smok w bojowym okrzyku. Rozdzwoniły się dzwony, zatrąbiły rogi. Ponad tysiąc rycerzy błyskawicznie przebiło się za bramę odpierając zszokowanych wrogów. Rozlali się niczym fala zaścielając pole bitwy ciałami nieprzyjaciela.

Jednak siła impetu nie była nieskończona. Bitwa w pewnym momencie znowu się ustabilizowała, darroccy magowie ruszyli do walki, śmigały błyskawice, płonęły chorągwie, ale Neidar nie ustępowało. Nie w tym momencie, kiedy nadzieja zaczęła świecić nad miastem z góry skazanym na porażkę. Większość drabin została już odciętych, a wyczerpani obrońcy murów zaczęli stopniowo opanowywać sytuację. Na tyłach nadal licznej armii rozgorzała walka z oddziałami pomocniczymi. Konnica wpadła z bitewnym rauszem rozbijając linię obrony Darrot. W boju był już dowódca wrogiej armii wraz ze swoją osobistą gwardią.

– Musimy zrobić miejsce dla konnicy! – Theron złapał za rękę generała – Trzeba złamać w nich ducha walki. Im dłużej walczymy w stabilnej bitwie, tym gorzej dla nas. Ich kawaleria jest zablokowana, są zamknięci z dwóch stron. Levart musi poprowadzić rezerwy, a potem zaatakować oddział ich dowódcy.

– To nie takie proste!

– Oczywiście, że nie, ale…

– Magowie!

Za nimi biegli niewielką grupką czarodzieje, stojący uprzednio na basztach, przedzierając się przez szyki ciężkiego rycerstwa. Na ich czele kroczyła Darina trzymająca kostur Carisena.

– Darina! – zawołał Theron – Skąd wzięłaś ten kostur?

– Arcymag kazał mi zrobić z niego użytek.

– Coś mu się stało? – przestraszył się generał.

– Nie, ale jest słaby. Został na wieży.

– Co zamierzasz zrobić? – Kruk zobaczył jakiś plan w oczach siostry.

– Zaraz zrobi się tu gorąco – powiedziała tajemniczo – Ta laska ma wielką moc, której Carisen nie był już w stanie wykorzystać. Jest już zwyczajnie za stary. Długie czarowanie go wykańcza. Chce żebym użyła ognistego deszczu, ale nie mam zamiaru tego zrobić. To zbyt niebezpieczne zaklęcie, które ciężko utrzymać w ryzach. Mogłoby nas wszystkich pozabijać. Ale… mam inny plan.

– Czas nam ucieka, Pani Darino – powiedział Rivter z drżącym głosem – Proszę o szybką decyzję.

– Dobrze, dajcie mi chwilę. Musze się skupić.

Postawiła przed sobą ciemny kostur i złapała go obiema rękoma. Zamknęła oczy, a wtedy dwa mała szmaragdy zaczęły delikatnie iluminować. Międzyczasie inni magowie dołączyli do pierwszej linii rzucając zaklęcia różnej natury. Zerwał się mocny wiatr, targający rdzawe włosy elfiej czarodziejki. Bez wątpienia był to jeden z efektów czaru, który rzucała. Podobnie było z chmurami, które znikąd pojawiły się na błękicie nieba i wyrzuciły z siebie strugi chłodnego deszczu dudniącego o metalowe zbroje rycerzy. Darina, wciąż z zamkniętymi oczyma przygotowywała ostatni etap zaklęcia.

Przez pole bitwy rozdzwonił się grzmot, ale nikt wcześniej nie widział błyskawicy. Theron ujrzał zielony strumień magicznej energii przypominający strukturą pajęczynę, wystrzeliwujący ze smoczej głowicy i frunący ku czerwonym chorągwiom, omijając zwinnie każdą przeszkodę. Wkrótce jego koniec zupełnie zniknął pośród walczących armii, a wtedy w sam środek wrogich wojsk uderzył rozłożysty piorun. Darina zaczęła recytować formułę.

– Aire, eril de elin es ren'i! Le'aire san's et fail! – zakończyła – Powstańcie! Córki i synowie lasu! Wzywam was na pomoc!

Ziemia zatrzęsła się potężnie, jakby miała zaraz rozpaść się na pół. Niepokój zasiał swoje nasiona w szeregach obu armii. Gdzieś nad przerażonymi żołnierzami Darrot wyrosło wielkie drzewo. Niewysoki, lecz potężny dąb. W dwóch innych miejscach pojawiły się kolejne. Pnie każdego z nich były rozcięte, a w ich wnętrzu mieszkała zupełna ciemność. Drżenie ustało, cisza spowiła łąkę. Walka ustała na kilka sekund.

Wtedy z dumnych dębów, z ciemności ich wnętrza wyłoniły się przedziwne stworzenia o człekokształtnej figurze. Lecz nie miały żywych ciał, żadnej skóry, prawdopodobnie nie miały też serca, bowiem wszystkie powstały z drewna. Wyglądały jak bezlistne drzewa, których gałęzie i pień zwinęły się, wygięły w nienaturalne kształty wytwarzając kończyny, tułów i głowę. Ich sylwetki były niekompletne, przypominały ludzki szkielet. Nie miały oczu, jednak w podłużnych czaszkach widniały płytkie oczodoły. Poruszały się zgrabnie, chociaż nie posiadały żadnych stawów. Mówiły. Szeptały w niezrozumiałym języku, mimo iż nie miały ust. Pojawiło się ich zaledwie piętnaście, ale kiedy ruszyły do walki pokazały siłę piętnastu setek.

Bitwa rozgorzała na nowo, Zamęt i strach rozniósł się w głowach darrockich wojsk. Theron obrócił się uśmiechnięty do siostry, ale radość znikła, kiedy ujrzał ją leżącą bez ruchu na mokrej trawie. Skoczył do niej przerażony i wziął ją na ręce. Żyła, czuł jej słaby puls i płytki oddech.

– Zabierz ją stąd – rzekł stojący obok niego Rivter – Nie wiem, co zrobiła, ale wróg jest przerażony. Bitwa jest wygrana, Kruku – generał miał martwe oczy. Nie dawał wiary dzisiejszym zdarzeniom. Myśli plątały mu się w zbite kłębki niewiarygodnych doświadczeń – Idź już. Poradzimy sobie.

Theron skinął głową i pobiegł ile miał sił w nogach do miasta. Po drodze minął pędzącą kawalerię Levarta. Bitwa była wygrana, ale on opuszczał pole bitwy przedwcześnie. Gnał, mknął po pustych ulicach Divetii, kierował się do szpitala. Był już niedaleko, ale miał wrażenie, że czas plącze się z wiecznością. Skręcił w nieduży placyk, przy którym stał jednopiętrowy, długi budynek. Przed nim spotkał go młody mag w białej szacie. Poprowadził dyszącego i zmoczonego do suchej nitki elfa do dużej jednoosobowej sali. Położył siostrę na dużym łóżku i złapał ją za rękę. Zaraz w pokoju zjawiło się trzech, inteligentnie wyglądających lekarzy. Dopiero później dowiedział się, że byli magami.

Coś ty najlepszego zrobiła? – szeptał do siebie – Nie waż się mnie tu zostawiać…!

Po mieście rozniósł się okrzyk wydany z sześciu tysięcy szczęśliwych i wyczerpanych gardeł. Bez wątpienia był to odgłos cudownego zwycięstwa, które stało się faktem.

Stąpał po mokrym polu, pośród martwych ciał i zabarwionych krwią kałuży. Szedł zupełnie sam, nikt żywy oprócz niego już tu nie pozostał. Wszyscy zajęli się świętowaniem i radowaniem się ze zwycięstwa. Ledwo dochodziło do niego, że wszystko skończyło się… dobrze, to mocne słowo, kiedy kilka godzin temu w jednym miejscu ponad dziesięć tysięcy ludzi straciło życie. Z czego egzekucji na wielu dokonało jego ostrze.

Darina żyła i chociaż przez chwilę znalazła się na krawędzi wyczerpania, miała się całkiem nieźle. Musiała jednak pozostać w szpitalu do następnego dnia. Oczywiście pierwszym, co zrobiła, kiedy tylko się obudziła i zobaczyła brata, był ładny, zupełnie szczery uśmiech i typowe dal niej, beztroskie „Cześć, Theron”.

Podążał dalej tonąc w morzu śmierci i nieszczęścia. Zastanawiał się, jaki cel, jaki sens miało to wszystko? Dla czego ofiarą musiało być tyle żyć, tyle ludzi, którzy przecież mieli swoje rodziny i domy? Nie znajdował odpowiedzi na żadne z tych i innych pytań. Gardło ściskała mu myśl, że musiał wziąć w tym udział. Że przecież już na samym początku był w to zaangażowany, kiedy postanowił przyłożyć rękę do czyjegoś przeznaczenia, łącząc swój los z kimś obcym. Pozbawił życia trzech przypadkowych najemników próbujących zgwałcić i zabić kobietę, której nie znał. Nie było mu z tym lekko na duchu, ale dokonał wyboru. Mógł mieć na rękach krew trzech lub jednej. Zdecydował się na śmierć trzech, bo wydała mu się łatwiejsza i zwyczajnie mniej istotna. Akceptował to tylko przez obecność Sinel, której przetrwanie kosztowało życie trzech innych osób. Cena była wysoka, lecz kiedy zobaczył ją przypadkiem po bitwie z mężem poczuł, że był gotowy ją zapłacić . Gdyby podjął inną decyzję wszystko potoczyłoby się inaczej… Głowę zaprzątałaby mu myśl, że pozwolił umrzeć niewinnej kobiecie, która stała się kolejną ofiara wojny. Nie wybrałby tej drogi, jaką podążył i prawdopodobnie nie dotarłby na czas do Divetii. Może miasto by upadło, Darina zginęłaby, a on nigdy by sobie tego nie wybaczył. Taka byłaby cena neutralności…

Drzewa zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Jedynym śladem, jaki po sobie zostawiły były trzy duże dziury. W jednej z nich coś odbijało wieczorne słońce. Kruk podszedł bliżej i zobaczył nieduży liść z kroplą wody reflektującą światło. Lecz liść nie był zupełnie zwyczajny, a nawet całkowicie nieprawdopodobny. Theron chwycił go palcami i ułożył sobie na dłoni. Cienki jak kartka papieru, był zrobiony ze szczerego złota.

Zaklęcie, którego użyła Darina na pewno miało swoje podstawy w elfiej magii. Stara sztuka dumnych ostrouchych uważana była za najtrudniejszą, ale jednocześnie za najpotężniejsza. Jednak osób znających jej tajniki od wieków pozostawało niewielu. Moc ta wywodziła się z sił natury i stanowiła początek dla wszystkich innych rodzajów magii. Dlatego opanowanie jej wymagało znajomości każdej szkoły magicznej z osobna. Nieprawdopodobnie skomplikowana i niebezpieczna siła.

Theron rozejrzał się jeszcze raz ogarniając wzrokiem przerażający widok bitewnego pola. Westchnął ciężko i wyciągnął z delikatnym zgrzytem swój miecz. Wbił go pionowo ostrzem w ziemię, przyklęknął, usiadł na stopach. W dłoni wciąż trzymał złoty liść. Zamknął oczy i pozostał tak całą noc, zanurzając się głęboko w oceanie swoich myśli.

W Divetii postanowił zostać jeszcze przez następny tydzień, przychylając się do prośby Dariny. Nie był z tego do końca zadowolony, wszak okazał się to bardzo męczący i nietypowy okres. Przez zaledwie kilka dni wziął udział w dziesięciu przeróżnych ucztach i balach u najznamienitszych osób w mieście. Wszyscy chcieli poznać nowego bohatera królestwa.

Tytuł przylgnął do niego jak rzep i nie chciał się odczepić, chociaż walczył z nim z całych sił.

Wiele z przyjęć i tak zbojkotował swoją nieobecnością, co spotkało się z lekkim narzekaniem jego siostry. Miał zamiar zrobić to przy okazji wszystkich biesiad, ale jednej i tylko tej jednej nie mógł przegapić. Zorganizowanej osobiście przez króla na dworze zamkowym, wielkiej uczty dla najbardziej zasłużonych. Niczym nie dałby rady zliczyć liczby dziękujących mu osób. Większość najzwyklej uderzała się w pierś, część kłaniała się przed nim wprawiając elfa w osłupienie i zakłopotanie, inni po prostu podawali mu rękę. Hojności nie szczędził natomiast sam władca, który to, obsypując go złotem postanowił nadać Theronowi tytuł rycerza dworu oraz pozostawić dla niego zawsze otwarte drzwi do królewskiego zamku.

Czas między ucztami upłynął mu głównie spędzony z Dariną. Dużo ze sobą rozmawiali, ale unikali tematu wojny, wędrowali po mieście, zwiedzali okolice. Czarodziejka zdecydowała się zostać w Divetii, pomóc jej odzyskać dawną świetność, zająć się swoimi akademickimi sprawami. Theron nie protestował. Zrozumiał, jak dużo znaczy dla niej to miejsce.

Neidar zostało uratowane. Resztki nielicznej królewskiej armii połączyły się z legionami Imperium, które nadeszły z pomocą i ruszyły na wschód w głąb kraju. Cena wojny okazała się być duża. Pieniędzy w Neidar nie brakowało, ale odbudowa zniszczonych miast zajęła lata. Wielu zwykłych ludzi straciło życie.

Kara dla Darrot była bardzo sroga. Oprócz dziesiątek tysięcy żołnierzy, których stracili, odebrano im także znaczną część terytorium i włączono ją do Neidar. Darrot znalazło się pod kontrolą administracyjną imperialnych urzędników. Divetia znów była bezpieczna.

Theron za żadne skarby nie chciał wielkiego pożegnania i hołdu dla jego, podobno heroicznych czynów. Zamiast tego postanowił wymknąć się w swoim stylu. Po cichu, skromnie i o świcie. Darina odprowadziła go do bramy, po drodze kupili wierzchowca, wszak pieniędzy im nie brakowało.

– Kiedy się zobaczymy? – zapytał sprawdzając zapięcia siodła.

– Za rok, dobrze? Przyjadę do Vatag latem. Kto wie ile zostanę? – uśmiechnęła się delikatnie.

– Trzymam cię za słowo.

Objęli się, ale nie za długo, oboje nie znosili wzruszających pożegnań.

– Szerokiej drogi i pomyślnych wiatrów! Uważaj na siebie, Theron.

– O mnie się nie martw – powiedział siedząc już w kulbace – Dbaj o siebie, siostro – koń wierzgnął i parsknął. Nad murami świeciło poranne słońce – Do zobaczenia.

– Do zobaczenia, bracie.

Szturchnął rumaka do stępu i ruszył przez bramę, której jeszcze tydzień temu bronił własną piersią. Zerwał się lekki podmuch wiatru. Obejrzał się jeszcze raz za siebie. We wdzierających się na ulice promieniach słońca zobaczył ją machającą mu na pożegnanie, poranna bryza rozwiewała jej burzę kasztanowych włosów. Teraz pomyślał, że ten kolor coś mu przypomina, coś co bardzo utkwiło mu w pamięci po wizycie w królewskim zamku. Ognisty ptak na wielkim arrasie. Odwrócił się jeszcze raz, ale teraz w rażącym po oczach słońcu w miejscu gdzie stała Darina zobaczył pięknego, dumnego feniksa.

Uśmiechnął się i pojechał dalej.

Koniec

Komentarze

No dobrze, przeczytałem. Ha, teraz należy coś powiedzieć… Kiedy puściłeś tu, Drogi Autorze, pierwszy fragment swojego tekstu, ktoś, kto z pewnością lepiej niż ja zna się na rzeczy, skomentował ów fragmencik. Opinię należałoby podciągnąć pod całe opowiadanie. Fakt, pełny tekst sprawia lepsze wrażenie, umyka gdzieś twarde drewno i pretekstowość dialogów. Przez pretekstowość mam na myśli rozmowę z uleczonym wojownikiem – na zasadzie pytania na śniadanie czytelnik dowiaduje się kto to Biały Kruk i na czym polega jegoprofesja. Albo dialog z ocaloną dziewczyną, mający jedynie na celu przybliżenie czytelnikowi sytuacji politycznej i militarnej okolicznej krainy. Tak jakby każda córka rycerza (jak się później okazuje – nie mającego kompletnie doświadczenia w walce) znała się na polityce i strategii jak na, nie przymierzając, gotowaniu ogórkowej. Tak jak mówiłem, później jest lepiej, dużo akcji, bitwa, oblężenie, zupełnie cacy. Nie, żeby to jakaś porywająca i oryginalna historia była, ale czytywałem dużo gorsze. Potrafisz wystarczająco plastycznie opisać wydarzenia, mogłem sobie to wszystko ładnie wyobrazić, bez potrzeby zastanawiania się, co też do cholery autor miał na myśli. Nie przeszkadza mi też wiedźminowaty bohater, wiem, że jego postać może się ładnie rozwinąć w następnych tekstach. Tylko dlaczego Biały Kruk?! Mało to kolorów na Świecie? Już bym, k…a Białego Misia wolał. Twój problem, Drogi Autorze, polega na stylu. Nie chodzi tu nawet o gramatykę (to też), ale na niewłaściwym doborze słów, porównań, metafor. Używasz złych wyrazów w złych znaczeniach. Zanosiła się chłodna noc, na przykład. Zanosić się może na deszcz, noc co najwyżej nadchodzi. Nie można kogoś ciąć fintą, bo finta to markowanie ciosu. Nie trzeba pisać "hamował o ziemię", bo wiadomo, że nie o powietrze. Tego jest mnóstwo. Należałoby przekonstruować co trzecie zdanie. Zaprawdę powiadam Ci – porzuć na czas jakiś długą formę, usiądź z Kimś, Kto Zna Się Lepiej i trenuj, pisz, pisz, poprawiaj, pisz, kasuj, jeszcze raz pisz i poprawiaj znowu. Najlepiej szorty i krótkie opki. Trenuj jak Thargone, to jest, przepraszam, Theron. Niewyobrażalnie ciężko. A będziesz wielki. Pozdrawiam.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No! W końcu zebrałem się w sobie żeby odpisać.

thargone

Bardzo dziękuję że dotrwałeś do końca. Jestem także bardzo wdzięczny za opinię i podtrzymanie, w pewien sposób, mojej pewności siebie, która była dosyć poważnie zagrożona. ;)

Cieszę się, że mimo moim nieco mało trafnym porównaniom i stylowi ( który jestem świadom – jest dosyć ciężki i pewnie niecodzienny ) moje opowiadanie wciąż jest zrozumiałe i z czego się najbardziej cieszę – jest, jak powiedziałeś, plastyczne. Bardzo mi na tym zależy.

Jeżeli chodzi o oryginalność historii, to jaka by ona nie była, nie oszukujmy się – ciężko jest teraz napisać coś naprawdę oryginalnego, szczególnie w takim gatunku. Raczej zależało mi na zawarciu mojej myśli, na przesłaniu, które każdy może na swój sposób rozpatrzeć. 

Biały Kruk? … a co? fioletowy? xP

To też ma swoją symbolikę.

Dziękuję raz jeszcze!

Nowa Fantastyka