Icek grał. Grał. Nie przestawał. Nie mógł przestać… Żołnierze tańczyli. Nogi odrywały się od klepiska, ręce frunęły w górę. Ciała kręciły się i gięły w rytm muzyki. Czapki i hełmy walały się po zydlach i ławach. Krople potu spływały po czerwonych policzkach i obrzmiałych twarzach, rosiły łysiny i czoła. Teraz tańczył nawet ten żołnierz, który wcześniej przyciskał lufę do skroni malca; wywijał ciężką parabelką jak zwiewnym kastanietem. Tańczył też tate; oficer wpakował kilka kul w klepisko przed jego butami. Rozczochrane pejsy omiatały poczciwe oblicze, pełne niepokoju. Pod pachami białej koszuli powiększały się mokre plamy. Ogień skakał po drwach na kominku. Płomienie rozściełały po ścianach miedziane jęzory. Żołnierze stłukli wszystkie lampy: strzelali dla zabawy, do celu. Rozedrgany blask omiatał pląsające sylwetki, snuły się wokół makabryczne cienie. Przekrwione ślepia płonęły odbitym światłem.
Icek grał. Nie mógł przestać… Opuszki paluszków lewej rączki były twarde i zgrubiałe, przywykłe do strun. Prawe ramię mdlało. Leciutki smyczek wydawał się teraz ciężki jak srebrna cukiernica. Nosił ją wiele razy z kuchni do pokoju. – A dajże no co, Icek, do osłody – wołała mame, pijąc przy stole herbatę. Często zapominała o cukrze. Dzieciak dźwigał pełne naczynie, a wtedy rączka mdlała. Pieszczoty i pocałunki, nagroda za trud i pomoc, były słodsze od worka pełnego cukru. Smyczek ciążył, rączka mdlała. Zaszkliła się łezka; chwilkę drgała w kąciku zmrużonego oczka, spłynęła po bladym policzku. Nóżki drżały i gięły się w kolankach.
Icek grał. Nie przestawał. Niemiecki zwiad zawitał tu późnym wieczorem. Niedobitki oddziału polskiej kawalerii rozproszyły się ponoć po pobliskich lasach. Esesmani wpadli do karczmy z wielkim hukiem. Zażądali kiełbasy, kartofli i piwa. Dużo wypili. Postawili Icka i tate pod ścianą. Mame wyszła ze ściany. Pokazała Ickowi wiszące na haku skrzypce. Smyczek tkwił zatknięty za struny. Mały kochał muzykę. Zdjął skrzypce i przeciągnął smyczkiem po strunach. Muzyka wypełniła salę, rozświetloną ognistym blaskiem. Mame zawisła pod powałą, rąbek sukni zatoczył koło, zwiewna postać wpadła w radosne pląsy. Icek grał, mame tańczyła, hen, w górze, żołnierzy porwała muzyka. Dopóki gra – wszyscy tańczą. Nie mógł przestać…
Icek grał, rączka mdlała. Nóżki coraz niżej gięły się w kolankach, mokre plecki szukały oparcia na ścianie. Nie mógł przestać… Opętańczy taniec wycieńczał. Żyły pulsowały na skroniach. Padł pierwszy żołnierz. Ciążący smyczek uderzył nie tę strunę, struna wydała fałszywą nutę. Sylwetki zamarły, zmrożone bezruchem. Jeszcze ten jeden wysiłek: mdlejąca rączka pewnie ujęła smyczek. Znów popłynęły radosne tony, znów wirowały czarne mundury. Icek grał, rączka mdlała. Padł drugi żołnierz. Icek grał. Nie mógł przestać… Kolejny czarny mundur rozciągnął się na podłodze. Mdlejąca rączka dzielnie dzierżyła smyczek. Ktoś przysiadł przy ścianie. Smyczek hasał po strunach. Huk łamanego zydla: ten z parabelką zwalił się pod stół. Icek grał. Nikt już nie tańczył, wszyscy leżeli. Tate też leżał…
Icek grał. Mame spłynęła spod powały. Złożyła dłonie, podparła nimi pochylną na bok głowę. – Czas spać, Icek – tak zwykle mówiła, gdy kończyła bajkę, kończyła modlitwę, złożonymi dłońmi podpierała głowę. Śpiewała kołysankę, a dłonie i głowa falowały w rytm sennej melodii. Teraz też zaczęły w ten sposób falować. Falowała głowa, falowały dłonie – te same, smukłe, spracowane ręce, obleczone pajęczynką niebieskawych żyłek, które pieściły i tuliły przed snem małą główkę. Pieściły jeszcze wtedy, gdy nie miały już siły głaskać. – Zawsze będę ci ja przy tobie, Icek – tyle wyszeptały siniejące usta, nim zamarły na główce nieruchome dłonie.
Dłonie i głowa falowały w rytm kołysanki. Mame milczała, Icek grał. Smyczek wydobywał ze strun senne tony. Wspólny, ciężki oddech zlewał się z dźwiękiem skrzypiec w jednobrzmiący akord. Tate chrapał. Icek grał. Nie mógł przestać… Ogień w kominku dogasał. Zmęczone nóżki niosły w głąb cienistej sali. Icek grał. Zdartym czubkiem starego bucika szturchnął białą koszulę. – Tate, tate, zmykać musiem – szeptały spieczone wargi. Biała koszula pokazała mokre, powalane plecy; nie milkło chrapanie. Icek grał. Zadarł drżącą nożynę; ledwie dosięgała blatu wysokiej ławy. Zdarty czubek starego bucika kopnął dzbanek z piwem. Dzban leżał na ławie, puszysta piana płynęła po blacie, chłodny prysznic rosił uśpione czoło tate. Tate nie chrapał. – Musiem zmykać, tate… – szeptały spieczone wargi, mdlejąca raczka dzielnie dzierżyła smyczek. Icek grał. Grał. Nie przestawał. Nie mógł przestać…
Pozostawieni na warcie żołnierze też spali. Mame jaśniała bladą poświatą, stała pod drzewem, machała ręką. Gwiazdy nad horyzontem gasły, ale do brzasku było jeszcze daleko. Do lasu – najwyżej dwa kroki…