Neutralność
I
Noc była chłodna. Wokoło w gęstwinie cykały świerszcze, w oddali wyły wilki. Siedział okryty futrzanym płaszczem pod kloszem księżycowej poświaty. Siedział spokojnie, długo nic nie mówiąc wpatrywał się w paskudną ranę. Delikatne światło padające od ogniska sprawiało, że wyglądała zapewne gorzej niż rzeczywiście było. Przejmującą ciszę przerwało nagle głośne, pojedyncze syknięcie.
– Nieźle was rozharatało, panie rycerzu. Pecha mieliście.
Barczysty mężczyzna tytułowany rycerzem parsknął dumnie i głośno pociągnął nosem.
– Nie większego niż dwa tysiące zbrojnych zaścielających swoimi trupami pole bitwy. Źle to wygląda?
– Nie gorzej niż u dwu tysięcy martwych zbrojnych.
Wziął chustkę namoczoną eliksirem z ziół śmierdzącym jak spocony goblin i delikatnie przyłożył do rany. Rycerz wzdrygnął się odruchowo i splunął siarczyście.
– Ożeż, psia krew! Ale piecze! I śmierdzi jak stodoła. Albo który z nas wlazł w łajno…
– Wątpię – zanegował krótko i przycisnął chustkę mocniej do rany. Rycerz zaklął ohydnie. – Jak to się wam właściwie stało?
– Trzeba mi zacząć od tego, że jaka opatrzność się nade mną zlitowała i obdarzyła nielichym szczęściem. Poszliśmy, jako trzecia fala, my – druga chorągiew ciężkozbrojna i dwa hufce lekkiej piechoty. Wcześniej konnica zrobiła wyrwę w szykach obrony wroga, więc mieliśmy idealne miejsce do ataku. Pozornie. Okazało się, że nikt nie pomyślał o jednym, cholernym magu, którego mieli w swoim oddziale. Zaklinam się na bogów, jak żyję nie widziałem takiej piekielnej siły. Cała linia stanęła w ogniu oddzielając od siebie armie. No i wtedy w ruch poszły strzały. Straszny widok, mówię ci. Cała ulewa na nas spadła. Widziałem moich towarzyszy biegnących przede mną i padających pod deszczem pocisków. Słyszałem groty świszczące mi dookoła głowy, a mimo to po prostu biegłem, bo nic innego mi nie pozostało. I tu się zaczyna moje pierwsze szczęście, wszak dobiegłem, jako jeden z nielicznych. Drugie, natomiast, to ta blizna, która zostanie. Nie słyszeć mi dane było jeszcze o ranie postrzałowej pod pachą.
Trudno się było z tym nie zgodzić, ale nie odpowiedział. Miast tego sięgnął do wiązanej cienkim rzemykiem skórzanej torebki i wydobył z niej igłę, na którą nawlókł cienką nitkę. Chwilę później nakłuł skórę na pograniczu rany. Rycerz ani drgnął, więc środek znieczulający zadziałał. Wojownik nawet nie spostrzegł, jak zszyto mu pachę. Gdzieś nad nimi zahuczała sowa, z oddali rozniósł się pierwszy grzmot.
– Nie zapytałem cię jeszcze o imię – powiedział rycerz półszeptem.
– Ja ciebie także. Jestem Theron i nie ma za co. – rzekł spokojnie uprzedzając podziękowania.
– Roland. Darujmy sobie tytuły. Co sprowadza elfa do kraju ogarniętego wojną?
Theron milczał przez chwilę, jakby unikając odpowiedzi.
– Sprawy rodzinne – odparł sucho. – A takie zwykle zatrzymuję dla siebie.
– Dobrze, nie zamierzam drążyć, ale jeżeli będę ci mógł jakoś pomóc…
– Będę pamiętał – urwał szybko i ostatni raz odkaził ranę Rolanda innym środkiem. Rycerz krzyknął krótko, widocznie eliksir przestał działać.
– W takim razie wybrałeś sobie zły czas na załatwianie spraw rodzinnych, Theronie. Neidar pogrążone w wojnie nie jest już tym samym przyjaznym miejscem, którym zwykło być za czasów pokoju.
Theron uświadomił sobie, jak wiele było racji w tym, co mówił Roland. Neidar stanowiło swego rodzaju most między Imperium Evendith a Wschodnimi Królestwami. Niemal wszystkie szlaki handlowe prowadzące z Evendith na wschód przebiegały właśnie tędy. Między innymi dzięki temu, poprzez kwitnący od setek lat handel, Neidar dorobiło się niezwykłego bogactwa. Stało się ono siedzibą wielu gildii kupieckich, miejscem powstawania niezależnych banków, krajem, w którym wielką popularnością zaczęły cieszyć się profesje złotnika, jubilera, wysokiej klasy krawca czy stolarza. Zakładano nowe uniwersytety i szkoły coraz szybciej zyskujące renomę jednych z najlepszych na północy, a w końcu w obrębie Morza Siedmiu Żywiołów. Divetia, stolica Neidar, stała się wkrótce najbogatszym i najpiękniejszym miastem na znanym świecie. Wszystko to sprawiło, że państwa ościenne od dawna chciwie spoglądały na bogactwa Neidar. Jednak tak ważne, strategiczne państwo wpadło w oko Imperium, które postanowiło pełnić protekcję nad słabo uzbrojonym sąsiadem.
– Byłeś kiedyś w Divetii?
– Tylko raz.
– Przepiękne miasto, nieprawdaż? To byłaby katastrofa, gdyby zostało zdobyte, a co gorsza zniszczone. Na bogów, mam nadzieję, że imperialni zdążą w porę dotrzeć na front. Co planujesz?
– Pewnie ruszę prosto do stolicy. Tam jest cel mojej podróży.
– Świetnie! Może pójdziemy razem? Tak się…
– Nie – odmówił dosyć kategorycznie. – Wędruję sam. Zazwyczaj. Jak daleko jest stąd do najbliższego miasta?
– Do Coirs – zaczął z grymasem – dojechałbyś w pół dnia. Ale, kto wie, może właśnie jest oblegane. Natomiast, jeżeli chodzi o Divitię, to potrzeba dwóch albo trzech dni w kulbace.
– Daleko – podsumował z przekąsem. Potem wstał i sięgnął kilka kawałków drewna, by dorzucić je za chwilę do wygasającego paleniska. Wrócił na kłodę, na której obaj siedzieli. Kiedy siadał obok rycerza, spod futrzanego płaszcza na moment wychyliło się duże, białe pióro zawieszone na srebrnym łańcuszku na szyi elfa. Nawet tak krótka chwila nie umknęła uwadze Rolanda.
– Wiedziałem! – wrzasnął, jak poparzony – Wiedziałem, że coś ukrywasz!
– Tak, jestem Białym Krukiem. Co w tym dziwnego?
– Po prostu pierwszy raz spotykam kogoś z waszej konfraterni. Wiele o was słyszałem. Zazwyczaj dużo dobrego.
– Co, na przykład?
– O waszych zdolnościach bojowych krążą niemal legendy, sami też jesteście bardzo nieuchwytni. Poza tym raczej rzadko widuje się was po północnej stronie morza, toteż większe moje zdziwienie. Będzie, co wnukom opowiadać, ho ho…
– Tylko jedno z tego, co powiedziałeś jest prawdą.
– Co dokładnie?
– Rzadko zapuszczamy się poza Dhoin, to fakt. Oprócz tego, naszych zdolności bojowych, jak to określiłeś, nie zawdzięczamy legendom, tylko niewyobrażalnie trudnym dla większości szkoleniom, więc nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Każdy, kto ćwiczy dostatecznie ciężko, mógłby osiągnąć nasz poziom, ale jak widać nikt wystarczająco nie haruje. Dlatego wszystkie bajki o tym, że to, jak macham mieczem jest uwarunkowane jakąś magią, to bujdy. Inna sprawa, że niektórzy z nas znają się na magii, ale wciąż nie wpływa to na nasze umiejętności walki.
– Pokrzepiające. Powinno się to wpajać wszystkim młodym wojownikom. Theron?
– Słucham.
– Powiedz mi, w takim razie, o co w tym wszystkim chodzi? Mam namyśli to, czym się właściwie zajmujecie. Jak to jest?
– Słyszałem już różne historie na ten temat. Jedne, mówiące, że jesteśmy najemnikami do kupienia, którzy za złoto zrobią wszystko. Inne twierdzą, iż istniejemy po to by ratować świat przed wszelkim złem, a następne mówią o nas jak o pladze, która z kolei sprowadza nieszczęście wszędzie tam, gdzie się pojawimy.
– Ale nic z tego nie jest prawdą. – dokończył Roland.
– Raczej tak. Na pewno nie jesteśmy najemnikami, ale z czegoś trzeba żyć. Jeśli w okolicy wioski grasuje potwór, zabijamy go. Jeżeli jakiś baron, książę, albo inny król prosi o przysługę, to w zależności od przysługi, wszak zdarzają się najbardziej absurdalne, wykonujemy je, bo zazwyczaj najlepiej płacą. Więc, jak powiedziałem, żyć trzeba, a żyje się za pieniądze. Zaś popyt na nasze zdolności, okazuje się, jest całkiem spory.
– Nie dziwię się. Legenda potrafi być najlepszą reklamą. Daj jakiś przykład, najdziwniejszą propozycję, jaką dostałeś.
– Cóż… – Zamyślił się na chwilę – Kiedyś pewnien młody lord poprosił mnie, żebym sprawdził sprawność seksualną kandydatek na jego żonę w praktyce i wybrał najlepszą. Znaczy się, najsprawniejszą. Dawał za to trzysta senolijskich koron.
Roland prawie zakrztusił się wdychanym powietrzem.
– Sprawdziłeś?
– Może pomińmy tą kwestię…
– Jeżeli chodzi o bohaterstwo – kontynuował po chwili – które nam przypisują, to też niezupełnie prawda. Chociaż nie całkowicie. Jesteśmy cichymi strażnikami. Robimy to, co uważamy za słuszne. Karzemy tych, którzy postępują wbrew temu, co wy nazywacie człowieczeństwem. Nie mieszamy się do polityki, nie uczestniczymy w wojnach, dopóki nie dotyczy to wszystko nas albo naszych sprzymierzeńców. Jest nas niewielu. Sami nie zbawimy świata, ale małymi rzeczami starami się sprawić, by był on jednak lepszym miejscem. O tym możesz wiedzieć, ale jest jeszcze jedna rzecz, o której mówić mi nie wolno. Zanim zapytasz, to powiem ci tylko, że jest to związane z początkami naszego bractwa.
– A co z klątwą, która nad wami wisi? – rzekł i ziewnął przeciągle.
– Nie mam pojęcia skąd to się wzięło, ale nic mi nie wiadomo o żadnym przekleństwie. Może gdzieś, kiedyś któryś z nas skopał jakąś robotę i ludzie jak zwykle ubarwili nieco historię, ale tak jak wspomniałem, na pewno nie jesteśmy przeklęci.
– Nie boisz się o wasze sekrety? – rycerz przetarł kilkukrotnie oczy i ziewnął ponownie.
– Jakoś nie bardzo. Nie jesteś przypadkiem śpiący?
– Szczerze mówiąc, to całkiem…
Nie skończył. Ziewnął trzeci raz i runął bezwładnie przed siebie. Pewnie wylądowałby twarzą prosto w rozżarzonych drwach, gdyby nie ręka Therona trzymająca go za kołnierz. Elf chwycił potężnego rycerza, położył go obok ogniska i przykrył kocem. Spał, jak zabity. Najwyraźniej eliksir w końcu zadziałał.
•
Podążał traktem w szczerym polu, gdzie aż po horyzont prawdopodobnie nie było nic poza bezkresną równiną. Prawdopodobnie, ponieważ mgła gęsta jak mleko przykryła ziemię. Nie popędzał konia do kłusu, jechał spokojnie, licząc na podróż bez większych wrażeń.
Okryty płaszczem, z głową pod szerokim kapturem, nie oglądał się wokół, interesowało go tylko to, co czeka na końcu drogi. Chociaż jego uwadze nie umknęło, iż podążał kamiennym gościńcem i zdał sobie sprawę, że niemal wszystkie trakty w Neidar wyglądają, mniej więcej, właśnie tak, pokazując kolejny aspekt bogactwa tego królestwa. Ale to był tylko krótki impuls, który przemknął przez jego myśli. Bardziej martwił go stan stolicy, właściwie to, do kogo ona obecnie należy. Nie miał wątpliwości, że Neidar z pomocą Imperium nie przegra tej wojny, ale niepokój wzbudzała w nim świadomość, iż mógłby się spóźnić. Jednak nie podrywał rumaka do galopu, bo wbrew pozorom, w takiej mgle bardzo łatwo można się zgubić, nie znając szlaków dostatecznie dobrze.
Z letargu wyrwał go wciąż bardzo odległy krzyk. Należał do kobiety, nie miał żadnych wątpliwości. Jechał wciąż tak samo i nasłuchiwał. Co kilka metrów stawał się głośniejszy, pojawił się także głos mężczyzny. Powoli zaczął rozpoznawać słowa wypowiadane z charakterystycznym akcentem ludzi z północy. Większość z nich nie nadawała się do przytoczenia. W powietrzu wzrastało napięcie, które bał się zignorować.
W końcu spośród mgły wyłoniło się wielkie, wysuszone drzewo. A na nim, przez jedną z gałęzi, przerzucony sznur z zaplecionym oczkiem. Drzewo wisielców. Spostrzegł trzech mężczyzn i kobietę. Dziewczyna leżała na glebie, szarpiąc się z trudem próbowała wyrwać z uścisku jednego z najemników.
Psy wojny. Byli odziani na czarno, łuskowe zbroje zostawili pod drzewem, ale nigdzie w pobliżu nie widział żadnych znaków rozpoznawczych. Nigdzie poza prawymi ramionami mężczyzn, na których zawiązane mieli czerwone chusty z dwiema białymi wstęgami. Działali w armii Darrot, a ich obecność tutaj mogła wskazywać, że Coirs albo jest oblegane, albo już zostało zdobyte.
Najemnicy zdawali się w końcu zauważyć przejeżdżającego podróżnego. Dwóch z nich wpatrywało się w Therona niepewnie, chwytając za rękojeści mieczy. Trzeci zakrył kobiecie usta i rzucił elfowi złowrogie spojrzenie. Kruk wstrzymał konia, spojrzał spod kaptura na bandytów i zagotowało się w nim, jak w rozbudzonym wulkanie. Przez chwilę pod drzewem wisielców zapanowała zupełna cisza.
– Czego się gapisz? – rzucił groźnie ten trzymający kobietę.
– Właśnie! – dodał któryś z boku – Zjeżdżaj stąd!
– Hej, chłopy! Może to jeden s tych bursujów! – rzekł trzeci, któremu wyraźnie brakowało któregoś z przednich zębów.
– Coś ty za jeden! – ponowił pierwszy.
Theron zsiadł z konia, jednym ruchem rozwiązał pelerynę i zostawił ją na kulbace. Najemnikom ukazał się dosyć wysoki elf o młodej twarzy i ciemnych oczach, z prostymi, niedługimi brązowymi włosami. Pod płaszczem nieznajomy skrywał skórzaną zbroję wykonaną w elfim stylu – z licznymi dodatkowymi zdobieniami, grawerkami i zakrzywionymi naramiennikami. Jednak w żaden sposób nie ujmowało to jej wytrzymałości. Elf nosił porządne skórzane spodnie i wysokie, jeździeckie buty. Jednak najbardziej przykuwające uwagę przedmioty miał przypasane na biodrach. Przy lewej nodze długi, lekko zakrzywiony miecz z ładną głownią. Z prawej strony ostrze na pograniczu sztyletu i krótkiego miecza o także zagiętej klindze.
Świsnęły miecze wyciągane z pochew najemników. Rozbójnicy stanęli gotowi do bitki. Dziewczyna korzystając z okazji skryła się drzewem, cała roztrzęsiona.
– Miałeś szansę, aleś głupi, więc ją straciłeś.
– Na szczęście wybrałeś sobie dobre miejsce na śmierć. No, no…
– Co on tam gada do siebie?!
Theron zrobił dwa kroki, pod nosem szeptał po elficku formułę zaklęcia. Poczuł wzrastającą złość, wiedział już, że emocje wzięły górę. Że nie będzie litości. Że zrobi to szybko. I szybko zapomni.
Skończył mówić, zatrzymał się w pół kroku, zamknął oczy. Najemnicy ruszyli. Jeden, który był najbliżej już po kilku stąpnięciach znalazł się w odpowiedniej odległości do zadania ciosu. Zamachnął się i wtedy jakby czas na chwilę się zatrzymał, stracił swoją siłę.
Theron rozwarł gwałtownie powieki, a jego dotychczas ciemne oczy, teraz świeciły błękitnym blaskiem. Na twarzy rysował się straszliwy gniew.
Miecz przeciął powietrze, nie napotkał oporu. Gdzieś z tyłu krzyknął jeden z najemników. Pozostali odwrócili się gwałtownie i ujrzeli swojego kompana tryskającego fontanną krwi z tętnicy szyjnej. Za nim stał, niczym duch, błękitnooki wojownik z zakrzywionym sztyletem pokrytym karmazynową cieczą.
Bandyci ruszyli jednocześnie, co dziwne, pomyślał Theron, bo mimo wszystko zakładał, że uciekną, gubiąc za sobą buty.
Pierwszy z nich zaatakował wściekle od góry, następny był pół sekundy za nim. Theron sparował cios i niczym kot wykręcił się półobrotem pod ramieniem najemnika, uniknął drugiego uderzenia. W tym samym momencie przesunął sztyletem po mieczu wroga, wyrwał się z uścisku i ciął nisko na odlew w łapiącego równowagę drugiego napastnika. Ten zawył cienko, upadł na ziemię i trzymał się kurczowo za udo, z którego sikała krew. Ostatni z nich szykował się już do ponownego ciosu, lecz nim ostrze napotkało cokolwiek na swojej drodze, poczuł na brzuchu potężny cios kolanem. Skulił się z bólu, a za chwilę po jego szyi pociekła szeroka strużka ciepłej krwi. Najemnik padł bezwładnie telepiąc się w konwulsjach.
Młoda dziewczyna, teraz widział to dobrze, trzęsła się straszliwie, oczy miała wytrzeszczone jak sowa, usta zagryzła tak mocno, że aż pojawiła się na nich krew. Podszedł do niej spokojnie, schowawszy wcześniej miecz podał jej rękę. Nie zareagowała. Nadal wpatrywała się gdzieś hen przed siebie. Przyklęknął, oczy miał już normalne, chociaż nadal pełne złości. Złapał ją za dłoń, odpowiedziała spojrzeniem.
– Nie bój się – zaczął łagodnie – To już koniec. Nic ci nie jest?
Długo nie odpowiadała, lecz w końcu otwarła usta i ledwo wyszeptała zachrypniętym głosem odpowiedź pełną żalu.
– Zabierz mnie stąd…
Nie musiała powtarzać drugi raz. Theron wziął ją na ręce i posadził na końskim zadzie. Sam okrył się płaszczem, po czym wskoczył na wierzchowca. Szturchnął rumaka i podążył wzdłuż traktu zostawiając za sobą juchę pod drzewem wisielców.
Jechali przez jakiś czas w zupełnej ciszy. Słyszeli jedynie stukot metalowych podków o kamienny gościniec, wiatr gwiżdżący na polach, czasem jakiś ptak zaśpiewał żałośnie, ale znikąd nie dochodził ich odgłos człowieka.
– Dlaczego? – zapytała niespodziewanie bardzo cicho.
– Nie rozumiem – odparł zdziwiony.
– Dlaczego mi pomogłeś? Nie musiałeś. Mogłeś zginąć. A ja? Zasłużyłam sobie na taką karę, którą zamierzali mi zgotować…
– Nie musiałem. Ale musiałem wybrać. Musiałem zdecydować się na większe lub mniejsze zło. Czy dobre było to, że zabiłem trzech mężczyzn, których nawet nie znałem? Nie sądzę. Lecz, czy dobre byłoby gdybym przeszedł obojętnie obok morderstwa? Nie kiwnął nawet palcem?! Nie sądzę… Jednak ty uważasz, iż zasłużyłaś na śmierć. Dlaczego?
– Bo ja zabiłam jednego z nich… W moim domu. Zabiłam go… Wbiłam mu nóż w szyję! – głos załamywał się jej z każdym słowem coraz mocniej.
– Nie obwiniaj się za to. Przed chwilą zabiłem trzech takich. Zrobiłem to, bo nie widziałem lepszego wyjścia. Ty też zrobiłaś to, co musiałaś, co uważałaś za konieczne. Tak po prostu musiało się stać.
Nie odpowiedziała.
– Skąd jesteś? – zapytał po chwili.
– Mieszkam na przedmieściach Coirs. A może mieszkałam? Nie wiem, czy mój dom jeszcze tam stoi.
– Miasto jest oblegane?
– Tak. Mury obronne nie otaczają całego miasta. Jednak nie sądzę, żeby już upadły. Broniło ich pięciuset zbrojnych. To niedużo, ale nawet przy pięciu tysiącach żołnierzy Darrot są w stanie utrzymać ich z dala od murów nawet do jutra.
– Wydajesz się sporo wiedzieć o wojnie.
– Mój ojciec był rycerzem. Umarł rok temu, nie doczekał wojny. Może to i dobrze.
– Dokąd chcesz, żebym cię zabrał?
– Raczej nie do Coirs. Boję się tam teraz wracać. Nie wiem, gdzie mogłabym pójść…
– Nie masz żadnych bliskich?
– Mam męża. Wyruszył do Divetii, jak tylko zaczęła się wojna. Dostał wezwanie do armii, ale nie wiadomo, jak wygląda sytuacja w stolicy. Właśnie maszeruje na nią dwudziestotysięczna armia.
– A z drugiej strony pięćdziesiąt tysięcy wsparcia z Imperium. Darrot jest przegrane.
– Na pewno, jeśli imperialni dotrą na czas. Jednak, jeżeli Divetia zostanie zdobyta przed tym Neidar przestanie istnieć.
– Więc? Mogę cię zawieźć do stolicy, gdyż tam właśnie zmierzam, a czas mnie nagli.
– Dobrze, ale musimy się spieszyć…
– Nie znam tutejszych terenów, a w tej mgle nic nie widać. Którędy dotrzemy najszybciej?
– Jakąś milę stąd jest rozgałęzienie, a stamtąd wiodą różne drogi do Divetii. Chyba nawet wiem, którą powinniśmy wybrać, żeby było najbezpieczniej.
Koń przyspieszył, wpadł w płynny galop. Przedzierali się przez mgłę, która zaczęła stopniowo rzednąć, a horyzont rysował się coraz dalej przed nimi. Na wschodzie wyłaniało się miasto, niegdyś piękne i bogate, lecz dzisiaj wisiały nad nim kłęby dymu. Ulice ogarniał chaos, gwałt i pożoga. Po gościńcu pędził orszak wojennej zawieruchy.