Methinks, I see… Where?
– In my mind's eyes.
W. Shakespeare
Smukła konstrukcja wieży kontrolnej, wysunięta niczym żądło ogromnego owada, skrzyła się metalicznie w promieniach zachodzącego Słońca. Światło przebłyskiwało przez horyzont Ziemi, lizało pająkowaty korpus stacji orbitalnej, odbijało od połyskliwych cielsk zacumowanych okrętów. Wewnątrz wieży było prawie pusto; na dwadzieścia stanowisk obsadzone tylko dwa. W dyskretnie przytłumionym świetle, jak w hipnotycznym transie, technicy przesuwali przed sobą wirtualne ekrany i przełączniki. Dwóch ludzi, setki komputerów i miliony nanoimplantów – to wystarczało. Plan na najbliższe dwanaście godzin klarowny: przyjęcie dwóch fregat i jednego transportowca. Nie istniała potrzeba ściągnięcia tu większej obsady. Oszczędność wciąż pozostawała w cenie, nawet w erze wszędobylskiej rozrzutności.
– Sto trzydziesty do bazy. Podaję kod rozpoznawczy. Proszę o przesłanie koordynat – modulowany dźwięk autopilota wypełnił przestrzeń audio dyżurujących kontrolerów.
– Zgłasza się baza. – Technik rozciągnął przed sobą trójwymiarowy obraz zbliżającego się transportowca i nałożył na niego siatkę podejścia. – Witaj sto trzydziesty. Mam cię w polu widzenia. Przesyłam koordynaty.
Wstęgi terabajtów danych przeszyły przestrzeń pomiędzy bazą a statkiem.
– Koordynaty przyjęte i wprowadzone. Proszę o zezwolenie na podejście.
Technik aktywował siatkę przyziemienia, przesunął znacznik na wolny dok. Bursztynowa ramka zamigotała, po chwili zablokowała się na wskazanym miejscu, zmieniając kolor na zielony. Laser podświetlił drogę podejścia, komputery kalibrowały proces, przetwarzając dane dotyczące prędkości, kąta podchodzenia, dryfu stacji i całego tego dookolnego spamu telemetrii.
– Zezwalam, sto trzydziesty. Czysto. Można podchodzić.
Sto pięćdziesiąt tysięcy ton rozpędzonego optyllum skierowało się w stronę podświetlonego doku. Prędkość okrętu spadała, ale nadal była dość duża. Zbyt duża jak na taki manewr.
W chwilę potem rozpętało się piekło. Brzęczyki alarmów wypełniły wnętrze sali kontroli lotów. Czerwone, pulsujące poświaty otoczyły holografy obydwu techników. Komputery zareagowały szybciej niż najlepiej wyszkolony człowiek. Słupki telemetrii przyspieszyły, liczbom przybyło miejsc po przecinku, przez chwilę trwał ten niepohamowany rzyg danych, a potem – wstążka koordynat urwała się! Dopiero po sekundzie pierwszy technik dostrzegł, że opasłe cielsko kosmicznego lewiatana zwala się wprost na panoramiczne okna wieży kontrolnej. Otworzył szeroko usta w niemym zdumieniu.
– Przejmuję sterowanie! Przechodzę na ręczne! – drugi technik zareagował zgodnie z procedurami. Prawdopodobnie jego wyćwiczony treningiem refleks, sprzężony z refleksem szóstek, uchronił wszystkich przed katastrofą. Holografy techników wypełnił wirtualny obraz kokpitu bezwładnie opadającego transportowca. W okamgnieniu przestrzenny obraz objął ich pole widzenia. Teraz byli już jakby w środku opadającego kolosa. Widzieli na HUD-zie trajektorię lotu z perspektywy wirtualnych pilotów. Przesuwając dłońmi po nierzeczywistych wolantach, zaczęli błyskawicznie korygować odchylenia kursu. Ale nie na tyle, żeby wyprowadzić okręt z niekontrolowanego dryfu.
– Wczytaj od nowa koordynaty. Nie utrzymam kierunku bez współrzędnych.
– Nie mogę. Komputer pokładowy nie odpowiada.
– Jak to nie odpowiada?! Przejdź na drugi, zapasowy.
– Zapasowy to samo.
– Dawaj trzeci.
– To samo!
– Niemożliwe! Trzeci nie działa?! Na pewno?!
– Trzeci nic nie widzi. Zimny restart na wszystkich zapasowych.
– Kurwa, niemożliwe! Wszystkie trzy zwieszone?!
– Trzeba manualnie odpalić główny. Inaczej nie wczytamy danych.
– Przejmij stery. Ja spróbuję to zrobić. Mało czasu…
– OK. Przejmuję.
Później, kiedy przeglądano klatka po klatce zapis całego incydentu, obliczono, że wszystko trwało mniej więcej czterdzieści sekund. Najdłuższe czterdzieści sekund w życiu dwóch, anonimowych techników pokładowych, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji znaleźć się w podobnej sytuacji – może za wyjątkiem rutynowych treningów na symulatorach. Ale to nie były ćwiczenia. Nerwy. Stres. Drżące głosy… Przekleństwa…
Dali radę. W sumie nie oni – raczej szóstki w ich głowach. Ale nikt nie próbował im tego tłumaczyć. Dostali awans i przeniesienie do lżejszej służby.
Zapis holo wypadku był ostry jak żyleta. Widać, że chłopcy nie marnowali czasu na symulatorach. Podczas gdy jeden walczył z bezwładnością kolosa, ściskając w ręku wirtualny kontroler, drugi w szaleńczym tempie próbował przejść procedurę awaryjnego odpalenia głównego komputera transportowca. A „procedura” składała się z pięciu kroków, które trzeba było wykonać w ściśle określonej kolejności, wraz z podaniem siedmiocyfrowego kodu dostępu. Średnio osiem sekund na każdą czynność, oczywiście bez możliwości pomyłki. W takich sytuacjach szóstki są niezastąpione. Ratują życie, okręty, stacje orbitalne, honor ludzkości. Tak, nanoimplanty naprawdę się przydają. Szczególnie wtedy, gdy niepostrzeżenie zaczyna się nowy etap w dziejach ludzkości.
***
Pierwsze rendez-vous od niepamiętnych czasów. Nerwy. Zresztą kto by się nie denerwował? Idę na spotkanie z piękną, mądrą kobietą. Pierwsza randka od… zaraz… ilu? Trzech lat? Boże jedyny… To już trzy lata! Wyciągam z garderoby najmniej wygniecioną koszulę, najbardziej szykowną marynarkę – jedną z dwóch, które posiadam. Oczywiście, buty i spodnie, podobnie jak resztę, wydobywam na światło dzienne z samego dna zakurzonej komody. Patrzę na te spodnie i chce mi się płakać. Ile mam czasu, żeby doprowadzić je do porządku? Nigdy nie miałem robota konfekcyjnego, uważałem to za zbytek. Teraz pożałowałem tego konsumpcyjnego minimalizmu. Ale nie czas żałować róż… Wyciągam z łazienkowego schowka deskę do prasowania, skrapiam się najlepszą wodą toaletową. Feromony szaleją. Ostatnie piętnaście minut. Do bocznej kieszeni marynarki wkładam odświeżacz do ust. Czuję się jak uczniak z college’u. Ostatnie spojrzenie na podejrzanie krzywy kancik spodni. Stoję przed lustrem. Szczerzę zęby, przygładzam zbuntowaną brew.
– I jak? Może być? Pewnie wyglądam komicznie.
– Bywało gorzej – osobisty asystent puszcza do mnie perskie oko z rogu holografu. W głębi duszy czuję, że się ze mnie nabija. Czy wszczepki mogą mieć poczucie humoru? Pewnie wgrano razem z softem całe terabajty inteligentnych odzywek dla interfejsów. Niech żyje test Turinga…
Wreszcie w loco. Mamy piękne, wiosenne popołudnie. Na szczęście, o tej porze nie ma większych korków. Spotykamy się w Central Parku. Czemu? A czemu nie? Nie chciałem iść z nią do restauracji. Nie lubię zgiełku zatłoczonych miejsc. Im jestem starszy, tym bardziej przeszkadza mi hałas. Tutaj wrzawa metropolii zamienia się w cichy, jednostajny szum, do złudzenia przypominający szmer odległego, górskiego potoku.
Widzę ją już z daleka. Ubrała się w zwiewną, chabrową sukienkę. Ciemne włosy upięła w fantazyjny kok. Wygląda cudownie! Znów mnie zaskoczyła! A niech tam, mówię jej o tym w duszy. Refleksy słonecznego światła tańczą w jej roześmianych oczach.
– Hej, Mea.
– Cześć, Jack. Cóż za strój! Gdzie twoja ulubiona koszulka z Batmanem i bermudy?
Siedzimy na ławce. Moje nozdrza łechce subtelny zapach jej perfum. Wyczuwalny z każdym powiewem wiatru – delikatny, słodki niczym kosz tropikalnych owoców, z lekko orientalną nutą imbiru i pieprzu. Dwie godziny mijają jak jedna chwila. Rozmawiamy o poezji, biotechnologii, ostatnich zwycięstwach New York Nuggets, różnicach w rozumieniu prawdziwej wolności i jednomyślności. Bawimy się jak dzieci. Piszemy razem krótki wiersz. Słowa przychodzą same. Każde z nas dopisuje po jednym:
poezja – spam najwyższej jakości
usuwaj ją od razu – nie czekaj
zanim wyciągnie z ciebie destylat istnienia
Popołudnie zamienia się w wieczór, wieczór w noc. Pośród drzew strzela w chmury niebotyczna panorama rozświetlonych wysokościowców Neo Manhattanu. Wyłączam nakładki. Patrzę na Meę; chcę widzieć ją taką, jaka jest naprawdę – bez ulepszeń. W świetle parkowej latarni jej skóra wydaje się jeszcze ciemniejsza i gładsza. W tle słychać dźwięki jazzowego bandu z pobliskiej kawiarni. Gadamy jak nakręceni: o pracy, życiu, pracy i znowu o życiu. Ona opowiada o swoich pierwszych odkryciach, o informatyce kwantowej, o tym jak wybrała temat pracy doktorskiej i jak o mały włos oblałaby habilitację. Ja, przy niej, zamieniam się w chłopca. Opowiadam jej o swoim dzieciństwie, młodości, pierwszej kolekcji własnoręcznie złożonych sond von Neumanna. Opowiadam jej też historię z zatoki… W końcu nastaje cisza. Mea uważnie wpatruje się we mnie, muska wypielęgnowaną dłonią moje czoło, policzki, ramię.
– Nie musisz się już niczego bać, Jack – szepce do ucha. Przytula się i całuje mnie w szyję. Czule, zmysłowo.
***
Co robię, kiedy mam problem z bezsennością? Wpuszczam sobie do głowy Die Kunst der Fuge Jana Sebastiana Bacha. Nie cierpię oczyszczonych nagrań; te najstarsze mają w sobie duszę. Heksofonia ożywia muzykę. Poczciwy Glenn Gould sprzed siedmiuset lat głaszcze klawiaturę fortepianu z matematyczną dokładnością. Jest w tej interpretacji nadludzka, twarda doskonałość, ale i anielska delikatność. Logiczna, spójna Bachowska linia melodyczna nabiera lekkości, przepływa różnobarwną mgłą z jednego końca apartamentu do drugiego. Mistrz naucza, uczniowie starają się nie uronić ani jednego dźwięku. Cisza jest najlepszym sposobem na oddanie chwały. W tle nagrania słychać, jak igła gramofonu drapie o winyl płyty. Próbuję nieudolnie naśladować rytm muzycznej frazy, stukając opuszkami palców po blacie biurka. Każdy dźwięk przybliża mnie do wieczności, otwiera drzwi zrozumienia, przenosi do innego, lepszego świata. Muzyka płynie…
W roboczym polu widzenia, po powierzchni wirtualnego pulpitu przesuwam dłonią dokumenty. Wybrane otwieram. Czytam, porównuję. Jeden interesuje mnie szczególnie. Dane dotyczące nieautoryzowanych wylogowań użytkowników bioSieci z ostatniego okresu. Błękitne, czerwone, zielone linie wykresów zrazu łagodne, wraz z upływem czasu nieregularnie zaczynają drgać, przesuwać średnią w górę. Przewijam dłonią słupki liczb, patrzę raz jeszcze, cofam, ustawiam nowe zakresy funkcji. Muzyka prześlizguje się wśród otwartych kart arkuszy kalkulacyjnych, wplata się między kolumny i grafy. Tuż przed sobą, na wyciągnięcie ręki, w przestrzeni holograficznego obrazu otaczającego mnie ze wszystkich stron, widzę czerwone, błękitne i zielone szpice diagramów. Szóstki w mojej głowie wykonują tytaniczną pracę: zestawiają dane z poprzednich lat, pobierają i analizują precedensy z ostatniego półwiecza, porównują, zestawiają, wyciągają pierwsze hipotezy. Wiem, że czas sjesty mija nieodwołalnie. Odkładam na chwilę arkusze kalkulacyjne. Podchodzę do panoramicznego okna. Z poziomu sto trzydziestego piętra New Medieval Tower na Neo Manhattanie świat wygląda fenomenalnie. Piąty kontrapunkt Bacha płynie łagodną wstęgą synestezji i roztapia się w roziskrzonych diamentach świateł metropolii pode mną.
W prawym, górnym rogu pola widzenia zaczyna migotać ikonka połączenia holo. Angus z okołoksiężycowej stacji przeładunkowej Ulisses III. Wyciszam muzykę, westchnieniem woli otwieram kanał.
– Cześć, Jack. Co słychać?
– Leci… Dużo pracy, jak zwykle. Dłubanina przy statystykach. Co tam? – Angus nigdy nie dzwoni bez powodu. Interesy przede wszystkim. Stary przyjaciel. Miał osiemdziesiąt sześć lat, ale wyglądał na trzydzieści parę. Cuda bioTechu widoczne były na każdym kroku.
– Mieliśmy incydent z jednostką transportową. Wczoraj delta o mało nie rozwaliła nam stacji przy podchodzeniu.
Poczułem lodową kulę błyskawicznie rozrastającą się w żołądku.
– Żartujesz? Od lat nie mamy problemów z dokowaniem. Wszystko idzie z automatu. Rutyna. Tam nie ma się co zepsuć. Przecież to bezzałogowce. Sam tworzyłem kod.
– Właśnie dlatego dzwonię do ciebie, a nie do tych durniów z NSA. – Angus uśmiecha się usłużnie. Dopiero teraz dostrzegam ikonę rozmowy szyfrowanej. – Jack, komputery pokładowe miały zimny reset. Bez ostrzeżenia. Jeden po drugim. Trzy pod rząd. Technicy przywrócili pierwszy, zanim tamte wyciągnęły same siebie na awaryjnym. Ściągnęli okręt ręcznie, niemal w ostatnim momencie. Mieliśmy więcej szczęścia, niż rozumu.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
– Trzy pod rząd? Niemożliwe…
– Prawo Murphy'ego…
– Proszę cię… Nie w tym wypadku! Zasilanie jest niezależne. Generatory są teoretycznie wieczne; ciągną bezpośrednio ze Słońca. Poza tym, pozostają jeszcze akumulatory awaryjne. Trzy pod rząd… Angus, myśl trzeźwo! Nie miały prawa zejść jeden po drugim. Kurwa, jakim cudem…
– Nie bierz tego do siebie, Jack. Nie będzie żadnych komisji, dochodzeń, śledztw. To już nie ten etap. Sam wiesz, jak to się teraz odbywa. My tylko chcemy zapobiec takim incydentom w przyszłości. Damy ci dostęp do komputerów. Ostatecznie, skoro ty tworzyłeś dla nich kod, będziesz najlepiej wiedział, co poszło nie tak. Przyleć. Obgadamy problem. Mam w barku dobre wino. Portugalskie… – Angus uśmiecha się chytrze. Zawsze go ciągnęło do starożytnych używek. Rozpływa się w polu komunikatora, nie czekając na akceptację z mojej strony.
W myślach rezerwuję miejsce na wahadłowcu. W duszy przepraszam Meę za komplikacje. Niestety, nie będzie romantycznej kolacji we francuskiej restauracji przy Bulwarze Zachodzącego Słońca. Kierunek: Księżyc! God save the Queen!
***
Jestem niewymownie słaba… Jakiś szósty zmysł podpowiada mi, że wszystko jest dopiero przede mną… Na początku są słowa. Mnóstwo słów, wrzucanych do holografu w idealnie przypadkowej kolejności – wirują jak puch dmuchawców na wiosennym wietrze. Nie wiesz kim jesteś, nie czujesz niczego, w głowie masz pustkę. Najlepsze jest to, że ten etap przebudzenia należy do najprzyjemniejszych – abstrahując od faktu, że oprócz słów nie ma dosłownie nic, co mogłoby posłużyć za punkt odniesienia. Dziwny, prawie nieopisywalny stan. W idealnej próżni świadomości połyskują to tu – to tam mdławo-złociste Słowa. Bez ładu i składu, jak starożytne, nieodczytane piktogramy z zapomnianego kamienia z Rosetty.
Po chwili zmysły włączają czujki szóstek. Jedne po drugich, w konwulsjach i ospałym chaosie, uruchamiają się poszczególne części ciała. Serce i mózg rozgrzewają się, a zespolone z nimi legiony wszędobylskich nanoimplantów przesyłają informację do pomniejszych cząstek zaspanego organizmu i do serwerów bioSieci.
Po tym pierwszym krótkim okresie pierwotnego zawieszenia, zaczyna się mniej przyjemny czas wybudzenia. Nagle czujesz zimne igiełki w palcach rąk i stóp. Wraca czucie. A potem, bez ostrzeżenia, pojawia się to, co najistotniejsze: ból. Zrazu słaby i delikatny, rozlewający się mdłą falą w cienkich nitkach układu nerwowego. Potem nagły i potężny, jak język ognia przesuwający się wzdłuż nóg, klatki piersiowej, kręgosłupa, szyi, głowy. Ból przez duże B. Głowę rozsadza nuklearny wybuch. Ślepnę i wydaje mi się, że już nigdy nie odzyskam wzroku. Holograf gaśnie na chwilę. Już po sekundzie mruga dziesiątkami ikon i kontrolek. Engines HUD test. Jestem oszołomiona, ale przynajmniej wiem, jak się nazywam i ile mam lat. Zaczynam coś rozumieć. Dostrzegam migotliwe światełka testowych memów. Kolumny cyfr, ikon i liter przesuwają się w oszałamiającym tempie. Szóstki sprawdzają wszystkie systemy na swojej checkliście. Odrętwiałe ciało zbudziło się do życia protestem zastygłych od niespełna dwóch godzin mięśni. Drgnęło, zbiera siły do pierwszej bitwy z grawitacją.
– Jak się czujesz? Mea? Słyszysz mnie?! Obudź się…
Powieki zatrzepotały bezwiednie w szybkim, nieregularnym rytmie. Widzę i słyszę wszystko, ale nie mogę się ruszyć. Wciąż nie mam władzy nad ciałem. Pierwsza bitwa i od razu porażka. Elektroniczny bip anonsujący bicie serca wypełnia salę, wypełnia głowę, wypełnia wnętrzności. Pochyla się nade mną kilku ludzi w białych fartuchach, w antyseptycznych maskach na twarzy.
– Słyszysz mnie? Obudź się. Mea… Już czas…
Moje usta drgają, wykrzywiają się w jakby półobłąkanym uśmiechu; nie mam nad nimi władzy. Chcę coś powiedzieć – nie potrafię. Oczy otwarte zbyt szeroko prześwietlają sufit. Przez chwilę własne ciało odczuwam jak wielki ciężar, przygważdżający mnie do podłoża z siłą marmurowej płyty. Czy umieram? Moje kości trzeszczą, na HUD-zie pojawia się czerwona, migotająca poświata alertu. Potem w ułamku sekundy mój korpus wygina się w łuk i wyrzuca z siebie gejzer wymiocin.
Ciemność. Teraz widzę swoje ciało z góry. Zrywam warkocze cienkich taśm i rurek przytwierdzonych do rąk, karku, głowy. Dopada mnie epileptyczny atak, który przeszywa ciało jak cienka, rozpalona igła. Bip rwie się, staje się coraz szybszy i coraz bardziej nieregularny.
– Neofretyna! Dwie jednostki!
– Podłączcie ją z powrotem! Może jeszcze nie jest za późno! Szybko! Szybko!!!
Ciałem targa spazmatyczny atak. Czuję jak moja dusza odpływa.
***
Lot jak każdy inny. Rutyna podniesiona do sześcianu. W ustach czuję gorzkawy smak przeciążenia. Próbuję odpocząć, ale wciąż przeżywam stan jakiegoś niezrozumiałego pobudzenia. Choć spałem zaledwie trzy godziny, umysł wydaje się jasny i gotowy do intelektualnego wysiłku. Usiłuję zgonić to na szóstki, ale przecież szóstki same nie myślą. One tylko pomagają myśleć. Otwieram holograf i jeszcze raz przeglądam wykresy i wyniki z ostatnich dwóch lat. Na każdym dokumencie błyszczy błękitny, opalizujący znak wodny: Ściśle Tajne. Kopia bez możliwości edycji i zapisu na innym nośniku. Zaszyfrowana mocnym kluczem. Przeglądam kolejne pliki. Nie ma wątpliwości, ucieczki są coraz częstsze. Pięć lat temu: sto dwadzieścia osób. Dwa lata temu: już ponad pięćset. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy zanotowano niemal trzykrotny wzrost przypadków nieautoryzowanych wylogowań. W populacji wynoszącej niemal piętnaście miliardów istnień rozsianych po całym Układzie Słonecznym, to zaledwie kropla w oceanie. Ale kropla potrafi drążyć skałę – a cały ocean składa się z kropel, więc…
– Profesorze, Ebenezer Goldman na linii. – Osobista sekretarka podsuwa pod nos przymilnym gestem mem połączenia.
– Co tam u ciebie? Czemu nie podrywasz dziewczyn w swojej ulubionej tancbudzie „Pod Diabelskim Klifem”?
– Jack, mam dla ciebie ważną wiadomość. – Lwia grzywa włosów i nieodłączne cygaro rozpychają przestrzeń otwartego komunikatora.
Znam dobrze ten tekst. Kiedy małpiszon go używa, zapalają się światła alarmów po tej i drugiej stronie Pasa Kuipera. Lodowa kula w żołądku znów daje o sobie znać. Tym razem rozrasta się do nieprawdopodobnych rozmiarów. Brakuje jej miejsca w trzewiach, przepycha się do przełyku. Brakuje mi tchu. Nerwy. Szóstki cierpliwie rozpulchniają stwardniałe od stresu mięśnie.
– Co się dzieje?
– Mea. Miała poważny atak. Deprywacyjna zapaść szóstek… Bez wyraźnego powodu.
– Co z nią?! Żyje?! – Adrenalina błyskawicznie rozświetla cichym trelem komórki mojego serca.
– Musieliśmy zaktualizować cały soft. Wgraliśmy nową wersję. Udało się.
– Odzyska duszę?!
– Tak. – Goldman potrafi być opanowany w trudnych sytuacjach. To jedna z jego głównych zalet. – Wyprowadziliśmy ją. Z trudem, ale się udało. Przez jakiś czas będzie miała kłopoty z pamięcią i kojarzeniem. Musi po prostu odpocząć, przyzwyczaić szóstki do nowego oprogramowania. Ale wszystko powinno dojść do normy. Mamy przynajmniej taką nadzieję…
Opadam na fotel jak porażony. Dlaczego mi to robisz?! Kurwa, dlaczego?! Czym sobie zasłużyłem? Czym?! Dlaczego wszystko, co pokocham rozpada się w proch na moich oczach – i to w epoce, w której śmierć i rozkład stały się wytworami tak bardzo deficytowymi! Podobno, tylko naznaczeni mogą dostąpić takiego przywileju. Ale kto powiedział, że ja chcę być wybrańcem? Nie jestem żadnym naznaczonym! Wybij to sobie z głowy! Co się teraz dzieje z Meą?! Dlaczego nie mogę być przy niej?!
***
Sala konferencyjna na księżycowej stacji orbitalnej Ulisses III nie wygląda zbyt okazale. Może dlatego, że nikt nie spodziewał się, że będzie często wykorzystywana. O czym debatować w jednym z najnudniejszych miejsc pod Słońcem? O ilości przeładowanego towaru, o statystykach odprawionych okrętów, o korektach procedur cumowania jednostek o ponadnormatywnych gabarytach?
Dwa nałożone na siebie błękitnawe cylindry panelu mieszkalnego obracają się jeden w drugim, wytwarzając sztuczną grawitację. Nie lubię tego stanu, ale w kosmosie jest nieunikniony. Myślisz, że wszystko jest na swoim miejscu, ale oczywiście nie jest. Błędnik szaleje od nadmiaru perspektyw. Szóstki usłużnie korygują. Otwieram swój holograf i nastawiam go na tryb konferencyjny. Wszczepki posłusznie porządkują pulpit, podpowiadają sposób prowadzenia konwersacji, podrzucają najlepsze synonimy, z prawej pojawia się słupek protokolarnych odzywek w sześciu używanych w dyplomacji językach. Za dużo tego. Wyłączam nakładki.
– Cześć, Jack! Przykro mi z powodu Mei.
– Angus! Witaj, przyjacielu. – Nagle uświadamiam sobie, jak rzadko używam tego słowa. „Przyjaciel”: to brzmi niezwykle staroświecko w obecnych czasach. – Dzięki za wsparcie. Mea czuje się już lepiej. Przynajmniej tak mówi Goldman.
– Mogłeś z nią pozmawiać po wypadku?
– Niestety, nie. Ma kłopoty z pamięcią. Mogłaby mnie nie skojarzyć, wpaść w panikę asocjacyjną. Teraz potrzebuje przede wszystkim czasu. Kto wie, ile ten stan potrwa.
– Współczuję ci, Jack. Mea to naprawdę najlepsza asystentka naukowa jaką znam. Ma intuicję, nie boi się zwariowanych koncepcji, lubi wytyczać nowe kierunki, zna się na informatyce nanokwantowej, no i jest śliczna! Czegóż chcieć więcej? Teraz właśnie takie dziewczyny dostają Nobla.
Uśmiecham się nieśmiało, jak automat kiwam głową. „Najlepsza asystentka jaką zna…” – ciekawe, co byś powiedział, Angus, gdybyś zobaczył nas wczoraj na ławce w Central Parku.
– OK. Przejdźmy do rzeczy. Każdy z nas oderwany został od swoich obowiązków. Nie traćmy czasu.
– No, tak. Oczywiście. – Angus mości się w fotelu, starożytnym zwyczajem wyciąga ołówek i kartkę papieru. Patrzę na niego z osłupieniem. Skąd wytrzasnął ten cholerny ołówek i papier?! Poprawia okulary, odchrząkuje. Zapowiada się prawdziwa, korporacyjna nasiadówka. – Zaprosiłem do rozmowy jeszcze dwóch naszych ekspertów. Doktor Pi Silviani (obrona cywilna, łączność, systemy nasłuchu) i Simona Kosińskiego (algorytmy bioSieci, zabezpieczanie danych, soft szóstek).
Rozbłyskują w fotelach obok. Oczywiście, spodziewałem się tego. Przyzwoitki z Ula. Silviani kojarzę jak przez mgłę. Miała chyba kiedyś jakiś odczyt na moim uniwersytecie. Pamiętam tylko, że cały czas zastanawiałem się nad jednym: kobieta to, czy facet? Stawiam na kobietę, ale nie jestem do końca przekonany. Kosińskiego nie kojarzę wcale, ale nie mam zamiaru pytać Angusa o jego certyfikaty. Nasze chipy i tak są cały czas monitorowane przez NSA. Gdyby któregoś z nas miałoby tu nie być, na pewno by nie było.
– Moi drodzy, krótko o sytuacji. Jak wiecie, wczoraj doszło do wypadku na naszej stacji, określonego w katalogu incydentów jako wydarzenie C123. Bezzałogowy transportowiec klasy delta w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach utracił kontakt z wieżą kontroli lotów i o mały włos nie rozbił się o pylony Ulissesa. Jak wiecie, dwaj nasi technicy zapobiegli najgorszemu. Kilka godzin po incydencie C123, nastąpił inny nieoczekiwany wypadek, oznaczony jako D124. Tym razem dotyczył stu czterdziestu czterech tysięcy zalogowanych użytkowników bioSieci rozrzuconych po całym Układzie Słonecznym. Odnotowano nagłą zapaść deprywacyjną zalogowanych: chwilowe odłączenie szóstek od Sieci w bardzo szerokim spektrum mózgu i układu nerwowego.
Mea?! – pomyślałem i natychmiast części układanki zaczęły do siebie pasować. Angus wygląda na poważniejszego niż kiedykolwiek. Pewnie wyczuwa, że sytuacja jest podbramkowa. Mówi protokolarnym tonem:
– Wydarzenia postępują w niezwykle szybkim tempie. Nie wiemy, jakie są przyczyny wymienionych incydentów ani jaka jest między nimi zależność. Jednakże logika podpowiada, że obydwa wypadki mogą mieć ze sobą wiele wspólnego.
Logika, a może raczej niezawodne algorytmy Królowej? Gdyby nie ona, jeszcze przez tydzień nie złożylibyście do kupy tych dwóch spraw.
– Drodzy państwo… – Angus ewidentnie obawia się Silviani. On też nie jest pewny, czy to kobieta czy mężczyzna (a przecież wystarczyłoby zapytać!). – Jesteśmy tu po to, aby przeanalizować zaistniałe wypadki i spróbować wyjaśnić, co może się za nimi kryć.
Oddycham ciężko. Zastanawiam się, czy pozostałe sto czterdzieści cztery tysiące zalogowanych użytkowników miało tyle samo szczęścia co Mea (o ile w ogóle można tu mówić o szczęściu!). Mea jest obiecującą badaczką, w momencie wypadku znajdowała się kilometr od kliniki, w której na co dzień prowadzi wykłady, miała dostęp do najlepszych lekarzy. Teoretycznie, wszyscy powinni otrzymać taką samą pomoc. Tak, „teoretycznie” – to słowo ostatnio stało się popularne.
– Jaki odsetek odciętych został odratowany? – Kosiński daje znać o sobie w najmniej oczekiwanym momencie.
– Około sześćdziesięciu procent. Oczywiście, nie mamy gwarancji, że wszyscy powrócą do pełnego zdrowia. Jak wiecie, wylogowanie pociąga za sobą wiele skutków ubocznych. Bywają odosobnione przypadki zejść śmiertelnych, nawet po wgraniu nowego softu – głos Silviani jest rzeczowy i pozbawiony emocji. Równie dobrze sprawdziłaby się jako pogodynka. Coraz bardziej ciekawi mnie ta jej podejrzanie gładka gęba. Zero afektów. Interesujący przypadek. Szóstki w głowie wyhamowują złe nastawienie. Skup się, Jack. Skup. Tylko w ten sposób możesz teraz pomóc Mei.
Gadają przez bite dwie godziny. W tle włączam wielowątkowość i przeglądam soft komputerów w poszukiwaniu ewentualnych błędów. Od czasu do czasu, już bez większego zainteresowania, przyglądam się zebranym. Przytakuję dla podtrzymania dyskusji, dorzucam jakieś oczywistości. Ich analityczne mózgi, podrasowane najlepszym bioTechem, rzygają koncepcjami na prawo i lewo. Co lepsze pomysły zgrywają sobie na dyski. Potem znów wyciągają, kroją na cieniutkie plasterki, podsuwają nawzajem do ust. „Ach, jakie to smaczne! Jak dobrze przyprawione! Jakie egzotyczne!”. Towarzystwo wzajemnej adoracji. Za dobrze im tutaj. Gdyby czuli to, co ja – może wreszcie zaczęliby myśleć praktycznie. A czas ucieka…
– Zarządzam przerwę. Spotkajmy się za trzy godziny czasu pokładowego. Należy się wam jakiś symboliczny lunch. – Angus uśmiecha się do mnie i dwóch zwiewnie drgających hologramów Silviani i Kosińskiego. Silviani gaśnie od razu. Kosiński zastyga w epikurejskim zamyśleniu i drapie się po brodzie. Komiczne.
Angus klepie mnie po ramieniu, wskazuje opalizującymi strzałkami drogę do kubryku. Idę do ciasnej kanciapki w przezroczystym pęcherzu mieszkaniowym stacji. Kładę się na wąskiej, ergonomicznej koi. Wyciszam holograf. Muszę się przespać. Stres i zmęczenie dają znać o sobie. Czarny kosmos, upstrzony girlandami miliardów gwiazd, obraca się wokół mnie.
***
Na początku wszystko jest ciemne, zamazane, niewyraźne. Stoję w jakiejś gigantycznej budowli, ale bardziej wyczuwam jej objętość przez skórę niż widzę. Bardziej przewiduję po czasie, jaki jest potrzebny, aby mój oddech odbił się od którejś ze ścian i wrócił do mnie zwielokrotnionym echem. Cisza jest dojmująca, a ogrom architektonicznej przestrzeni przytłacza. Bicie serca brzmi jak wystrzał z karabinu. Czuję się jak wielki nietoperz. Jedyne zmysły, na których mogę się oprzeć, to słuch i czucie. Powietrze jest lekko wilgotne, ma delikatny zapach ozonu.
Nagle, gdzieś daleko-blisko, na horyzoncie zdarzeń, objawia się maleńki punkt światła. Błędny, migotliwy ognik, poruszający się to tu, to tam – w sobie tylko znanym kierunku i celu. Nie czuję strachu, nie czuję nawet niepewności. Mam w sobie mocne, niezachwiane przeczucie, że nic złego nie może mnie tu spotkać. Z jednej strony, dziwię się swojej własnej nielogicznej ufności, z drugiej – z senną powolnością poddaję się jej. Błędny ognik jest wciąż bardzo daleko, przepływa z lewej na prawą, z prawej na lewą – zupełnie tak jakby niewidzialny olbrzym machał do mnie pochodnią.
Światło przybliża się i wreszcie zaczynam coś dostrzegać. Rozglądam się na boki w niemym zdumieniu. Jestem we wnętrzu katedry, ale to określenie nie oddaje skali tej budowli. Ściany i łuki naw są tak wysokie, że z trudem mogę je dostrzec. W rozgęszczonym mroku widzę setki kolumn, tworzących monstrualną nawę główną i równie imponujące nawy boczne. Dopiero teraz wzrok przyzwyczaja się do ciemności na tyle, aby dostrzec w ścianach wielkie, nieoświetlone od zewnątrz witraże.
Gdzieś daleko-blisko zaczyna grać muzyka… Od razu rozpoznaję te dźwięki. Sztuka fugi… Kontrapunkt szósty… We wnętrzu katedry cichy na początku dźwięk organów rozrasta się, potęguje z każdą chwilą, rozkrzewia na wiele lśniących, wyrastających ze ścian, opalizujących wszystkimi barwami żywomaterii. Nuty Bachowskej fugi wibrują we wnętrzu świątyni w nienaturalny, nienazwany sposób – tak jakby każdy dźwięk wydobywał się z innego miejsca przestrzeni, wirował jak piórko na wietrze i docierał z innego wymiaru rzeczywistości. Dźwięki nakładają się na siebie, ale ja nie tracę wątku linii melodycznych – chociaż czuję, że ta muzyka mnie przerasta, przemawia nie jak pojedynczy utwór, ale jak dziesiątki mówiących jednocześnie ludzi. Tracę powoli rozeznanie, gdzie w tym wszystkim jestem ja, a gdzie świat wokół mnie. A żywomaterie wciąż rosną, zapełniając wielkie przestrzenie ciepłym blaskiem powyginanych na wszystkie strony kształtów przypominających szkielety fantastycznych roślin. Do organowych tonów dochodzą teraz lśnienia i niskie wibracje. Powietrze drży i coraz mocniej zaczyna pachnieć ozonem. Świetlik rozdziela się na dwa, potem na cztery, osiem, szesnaście, trzydzieści dwie części. Migotliwe kulki światła dzielą się dalej w błyskawicznym tempie, rozpierzchając po ogromnym wnętrzu, ukazując coraz to nowe szczegóły budowli.
Stoję w zachwyceniu. Nagle czuję dotyk ciepłej dłoni na ramieniu. Odsuwam się w odruchu bezwiednego przestrachu.
– Mea! – Stoi obok mnie i patrzy z uśmiechem.
– Nie bój się, Jack. Nic złego ci się tu nie przydarzy. Oni nie chcą twojej zguby. Jestem tu po to, by cię chronić…
– Ty? Mnie?! Ale przed…
Wibracja przestrzeni zaczyna dojrzewać, rozpękać się na wszystkie możliwe częstotliwości. Ze zdumienia przechodzę w grozę! Czuję jak powietrze wokół mnie staje się coraz cieplejsze i gęstsze. Właśnie wtedy, gdy ciepło na twarzy zaczyna być coraz bardziej nieprzyjemne, gdy chcę krzyknąć i jak najszybciej uciec z tego miejsca – zdaje mi się, że wnętrze katedry rozpęka na miriady drobnych kawałków! To szyby witraży wystrzeliły z potężną siłą do środka! Kołują, kręcą się, przybierają dziwne kształty! Chcę cofnąć się, uciec! Nie mogę! Przez chwilę wydaje mi się, że kawałki ostrego jak brzytwa witrażowego szkła muszą zetrzeć moją twarz na miazgę, ale szklane odpryski omijają mnie o milimetry. A ja czuję tylko wizg przelatujących wokół mnie z potworną prędkością odłamków. Nie widzę już Mei, ale wciąż czuję, że trzyma mnie mocno za rękę. Naraz dźwięki, ogniki, lśnienia i różnobarwne szkło wirujących witraży, całe to nieziemskie skupisko wrażeń – zaczyna krążyć, tańczyć, układać się w najpiękniejszą, najbardziej przejmująca wizję, jakiej kiedykolwiek w życiu doświadczyłem.
W potężnej objętości nawy głównej przesuwa się drgający obłok przesyconego światłem szkła. W nagłym, feerycznym błysku malutkie cząstki rozpękają się na miliardy jeszcze mniejszych i drobniejszych! Teraz to już nie widoczne drobiny, ale gwiezdno-szklany pył poruszany w takt poszczególnych muzycznych kontrapunktów…
I oto ujrzałem… Labirynt zbudowany z szeregu podobnych, wielowymiarowo zapętlonych labiryntów. Kosmos! Niby podobny, lecz jakże inny: czterowymiarowy bezkres, z którego wypływa maleńki bąbel zapętlonego światła – nasz mały (w porównaniu z tamtym, ogromnym), trójwymiarowy wszechświat. Widzę, jak zaczyna pęcznieć, rozrastać się na wszystkie strony… Patrzę na tworzące się słońca, mgławice, gromady galaktyk, planety… A wśród tego wszystkiego, pomiędzy skupiskami rozbłyszczonej, rozognionej mocy – dostrzegam coś innego, większego i jeszcze bardziej misternego: ciemną materię i ciemną energię, rozpływające się migotliwym, ażurowym kośćcem nanokwantów po całej skórze tamtego i tego (naszego) wszechświata. Im dłużej wpatruję się w ten niewysłowiony, koronkowy wzór, przypominający strukturą misterny tatuaż na twarzy starożytnego wojownika – tym bardziej moja świadomość zapada się w sobie i czuję, jakbym został pochwycony do trzeciego nieba, jakby moje wnętrze i dusza rozpłynęły się w niebotycznej wizji, której kresu już nie widzę, ani nawet nie przeczuwam.
Wtedy właśnie Mea pociąga mnie za sobą. Wpadamy do środka niewysłowionego inferno świateł, zapachów, dźwięków, odczuć. Pływam w muzyce Bacha jak ryba w czystej, świeżej wodzie. Czuję się jak ozdrowieniec, który na krótko stracił wzrok, by już po chwili go odzyskać. Wśród trzasków i syków zjonizowanego powietrza, naładowanego elektrycznością tak wielką, że zdającą się mieć zdolność zrywania płatami skóry z twarzy – widzę wzór, biegnący wśród dźwięków Bachowskiej frazy, nałożony na fragment zwizualizowanej informacji, wychwyconej z transmisji ogłupiałego transportowca i z transmisji szóstek stu czterdziestu czterech tysięcy dotkniętych atakiem biocybernetycznej padaczki. I ujrzałem coś w rodzaju holograficznego niby-łańcucha DNA, w którym poszczególne szczebelki drabiny drgały na nieco innej częstotliwości, wysyłając w przestrzeń określoną długość świetlnej fali. Drabina Jakuba! To był szyfr! Nośnikiem szyfru były cząstki danych wychwycone z bioSieci, kluczem – matematyczno-synestetyczny zapis kontrapunktów w transkrypcji Bachowskich fug!
Obraz jaśnieje w mojej duszy feerią niezwykłych barw, wypala się w pamięci jak znamię na skórze niewolnika. Chciałbym zostać tu na całą wieczność, kontemplować to objawienie do utraty tchu, ale jakiś wewnętrzny głos podpowiada mi, że muszę stąd odejść, że mam inną misję do wypełnienia. Mea?! Szukam jej wzrokiem, ale widzę tylko krążące światła wokół mnie. Mam wrażenie, że jakaś ponadnaturalna siła wyciąga mnie z wnętrza katedry. Z niezwykłą intensywnością obserwuję, jak oddalam się od wizji, jak nawa główna rozciąga się wraz z moim oddalaniem (spadaniem?) coraz bardziej i bardziej. Kręci mi się w głowie. Tracę oddech. Spadam? Spadam! Jeden z najgorszych koszmarów śniącego… Czujesz, że lecisz w dół i zaraz rozbijesz się o twardy trotuar…
***
Ocknąłem się, zlany zimnym potem. Wokół panowała głęboka cisza zakłócona miarowym szmerem pracującej aparatury stacji. Mea! Oczywiście, nikogo oprócz mnie. A więc jednak sen. Ale przecież nie sen! W głowie panuje dojmująca pustka. Nie zamęt właśnie, nie przestrach – pustka. Nadal nic nie rozumiem. Próbuję zebrać wszystko do kupy, ale zajmuje mi to dłuższą chwilę. Zmora każdego śniącego wizje – byleby tylko nie zapomnieć snu, nie stracić najdrobniejszych, a przecież jednocześnie najistotniejszych szczegółów.
Dotykam nadgarstka. Wybieram w smartwatchu archiwum bioDysku. Holograf usłużnie otacza mnie błękitnawą kulą projekcji. Sprawdzam. Przewijam. Nie wierzę własnym oczom! Jest zapis! Faza REM, kakofonia duszy, tętno sto osiemdziesiąt trzy, obraz holo. A więc to nie była fantazja, przewidzenie. To działo się naprawdę!
Dosłownie w chwilę potem pojawiają się te przeklęte słowa, które prześladują mnie od czasu wizji w zatoce: „Wybraniec! Naznaczony!”. Na samą myśl, mam ochotę wymiotować! Jaki ze mnie wybraniec?! Czym się wyróżniłem, czym sobie zasłużyłem na tak wydłużoną w czasie, wyrafinowaną torturę? I przede wszystkim, niby czyim wybrańcem mam być?!
Przed wyjściem wstępnie weryfikuję dane. Biorę szybki prysznic. Przebieram się w świeży uniform. Uspokajam oddech i wracam na salę. Oczywiście jest już komplet zainteresowanych. Przepraszam za spóźnienie. Wszyscy, jednocześnie spoglądają w moim kierunku. Czuję się tak, jakby prześwietlali mnie morderczymi dawkami promieniowania rentgenowskiego. Już wiedzą o mnie wszystko? Moje widzenie wyświetliło się im we wspólnym konsferum, podczas gdy ja… Biorę się w garść. Mam im opowiedzieć o wizji ze snu już teraz, prosto z mostu? I tak nie uwierzą. Potraktują jak wariata. Ale trzeba będzie drążyć temat. Przygotować ich jakoś. Nie ma czasu na rozbudowaną grę wstępną.
– Jack, kontynuujemy nasze zebranie. Czy chciałbyś podsumować pierwszą część dyskusji. Jakoś mało się dziś udzielasz. – Stary, dobry przyjaciel Angus. Gdyby wiedział, że robi mi niedźwiedzią przysługę, pewnie siedziałby teraz cicho. Ale jest już za późno.
– Awaria komputerów na transportowcu nie była zwykłym przypadkiem – mówię pewnie, bez najmniejszego zawahania.
– Masz jakąś nową hipotezę, Jack? – Kosiński wygląda na zainteresowanego.
– To nie hipoteza. To fakty.
Na środku stołu konferencyjnego otwieram konsferum, wrzucam dane z bioSieci, synchronizuję muzykę, nakładam zgraną z dysku synestezję z mojego snu-nie-snu, starannie wycinam Meę (lepiej, żeby nie wiedzieli, że była tam ze mną). Szóstki montują obraz z wrodzoną sobie biegłością, ręce z trudnością nadążają. Teraz wrzucam im to, uruchamiam „Odtwarzaj” i… czekam. Oczyma duszy widzę, jak ich nanoimplanty mielą obraz, odkrywają zależności, konsumują detal po detalu ostateczne przesłanie.
Po dwóch minutach pojawia się komunikat „Koniec odtwarzania”. Obraz niknie, a w sali panuje kompletna cisza. Trwa dość długo, by jednym, krótkim zdaniem rozsadzić ściany nie tylko tej salki ale całej stacji orbitalnej.
– Chcesz nam zasugerować, że mamy tu do czynienia… z obcą cywilizacją?! – Silviani po raz pierwszy okazała emocje. A jednak kobieta! Dobrze, że chociaż to się wyjaśniło.
– Tak. Z całą pewnością rozumną i znajdującą się na o wiele wyższym poziomie rozwoju niż nasza – mówię wciąż tym samym, pewnym siebie tonem. Teraz to ja muszę powstrzymać emocje.
– Weryfikowałeś jakoś te dane?
– Dwa razy. Za każdym razem inną metodą. Zawsze wychodzi to samo.
Wstaję, synchronizuję konsferum, jeszcze raz nakładam na siebie kolejne warstwy obrazów i danych. Pokazuję im poszczególne etapy, zaznaczam markerem wrażliwe miejsca.
– Spójrzcie. O godz. 17:25 czasu pokładowego Ulissesa zaczyna się incydent C123. Dokładnie po trzech godzinach i dziesięciu minutach sto czterdzieści cztery tysiące ludzi rozsianych po całym Układzie Słonecznym dostaje szóstkowej zapaści. Rozpoczyna się incydent D124. Jednak najciekawsze jest dopiero to. – Pokazuję im fragment zapisu wychwycony z binarnej dżungli bioSieci. – Sprawdziłem fluktuacje przesyłu danych w czasie trwania incydentów. I co dostrzegłem? Zarówno w transportowcu jak i we wszczepkach użytkowników dotkniętych nagłą zapaścią pojawił się ten sam efekt: krótkotrwały, jednorazowy, płytki zanik napięcia na bramkach logicznych typu AND i błyskawiczny jego powrót z widocznym, krótkim odzewem szóstek. Mówiąc bardziej obrazowo: szóstki wysłały do Sieci krótki, urwany krzyk – raptem kilka megabajtów danych. Na pozór nic znaczącego. Doszło do spadku napięcia – na tyle silnego, aby przez chwilę sparaliżować ruch danych, ale nie na tyle mocnego, żeby doprowadzić do trwałego zniszczenia infrastruktury. Taki krótkotrwały, niewielki zanik napięcia najczęściej doprowadza do zresetowania systemu lub odłączenia delikwenta od bioSieci. Zanik prądu doprowadza do zgubienia ID transmisji danych. Zanim wszystkie szóstki odnajdą się z powrotem i zsynchronizują z routerami, mamy chwilowy chaos. I właśnie z tego chwilowego chaosu wypadł ten urwany kawałek kodu; krótki krzyk, jak sam to określiłem. – Wyciągam z konsferum maleńką, błyszczącą synestezję, poskręcaną jak pojedynczy łańcuch genomu jakiegoś przedpotopowego zwierza. – Na początku zdawało mi się, że ten kod pochodzi od samych szóstek, że jest zwykłym potwierdzeniem ich gotowości do działania. Ale po analizie odkryłem, że tych kilka megabajtów danych było raczej odpowiedzią na informację, którą już wcześniej od kogoś dostały.
– Co sugerujesz, Jack?
– To przesłanie. Szyfr. Informacja od Obcych. – Zapadła cisza. Spodziewałem się takiego efektu. Pewnym tonem kontynuowałem. – Jakie skutki wywołał ten chaos w przypadku C123 i D124 widać jak na dłoni. Obcy mieli czas, aby wprowadzić do naszej Sieci swoje dane.
– Czy mamy twardy dowód na to, że to ich komunikat? Przecież to śmieszne! Spięcie mogło zostać wywołane różnymi czynnikami. Burza słoneczna, fluktuacje pola elektromagnetycznego, niesprawdzone dzielenie przez zero mogłoby doprowadzić … – Okazuje się, że Kosiński potrafi jednak gadać. Szkoda, że od rzeczy.
Zawieszam teatralnie głos. Czasami jednak przydają się dobrze opanowane techniki wystąpień publicznych.
– Mam do was pytanie: w jaki sposób najszybciej ominąć zabezpieczenia jakiegoś obwarowanego firewallami systemu? – Rozglądam się bacznie po zebranych.
– Wyłączyć prąd. Wymienić pamięć lub dane w chłodnym systemie i odpalić wszystko od nowa, jak gdyby nigdy nic. – Silviani nadrabia stratę do peletonu. + 5 do poziomu inteligencji, + 3 do błyskotliwości
– A więc to był atak terrorystyczny! Atak na bioSieć, celowy i planowy! – tym razem Angus budzi się z długiego snu. Brawo! + 2 do czujności
– Na pewno była to świadoma i zamierzona ingerencja. Czy atak? Tego nie jestem pewien. + 8 do opanowania
– No dobrze, Jack. Mówisz, że wykorzystali chwilowe zawieszenie Sieci do wprowadzenia swoich danych. Pomijam już fakt, że, jak sam dobrze wiesz, Sieć jest zabezpieczona przed takimi wypadkami… Twierdzisz, że to przesłanie, szyfr… Mógłbyś nam to jakoś przybliżyć?
Dobrze. Nadeszła pora na wyłożenie wszystkich kart. Nie mam zbyt wiele czasu. Zależy mi na tym, aby jak najszybciej wrócić na Ziemię i zobaczyć się z Meą. Wiem, że ona jest kluczem do całej zagadki. A ja, w jakiś nieuchwytny, niewytłumaczalny sposób jestem jej teraz najbardziej potrzebny. Jeszcze raz uruchamiam konsferum. Zgrywam do projektora obraz holo mojego snu. Nakładam zapis złożony z trzech warstw: synestezję Die Kunst der Fuge, kawałek kodu wyodrębniony z krzyczących szóstek i fragment kodu wydzielony z transmisji sparaliżowanego transportowca. Trójwymiarowe warstwy wchłaniają się wzajemnie, nasycają nowymi znaczeniami. Synestetyczne odwzorowanie muzyki przeplata się z wybranymi ogniwami bitów kodu. Świetliste pozycje kontrapunktów nakładają się na zero-jedynkowy tiul informacji. Widać już drabinę z wizji. Wewnątrz skręconej spiralnie struktury pojawiają się szeleszczące, wyciągnięte z informacyjnego tygla rozpalone kawałki urwanych, nieporadnych sensów: W ##i t…# 124a… +&&98 m… 09 y. P r,.wwwzsd y ka b y w… a op m83 y w… *$$ww p ; o;;;;; …k…o;j 88888 u. Angus, Silviani i Kosiński patrzą na mnie pustym wzrokiem. Czuję się jak wykładowca na uczelni. Szkoda tylko, że studenci prezentują nie najwyższy poziom. Podświetlam im właściwe litery.
W ##i t…# 124a… +&&98 m… 09 y. P r,.wwwzsd y ka b y w… a op m83 y w… *$$ww p ; o;;;;; …k…o;j 88888 u.
– Jak mogliśmy przeoczyć coś takiego?
– Mogliśmy. Żeby odczytać ten kod, trzeba połączyć kilka różnych źródeł informacji i odpowiednio skonfigurować je względem siebie. To jakby nałożyć na siebie trzy różne co do faktury i kształtu obrazy, które pasują tylko w jednym, konkretnym ułożeniu. Niby proste, ale w sumie bardzo trudne do wychwycenia. Żeby odczytać wzór, trzeba wiedzieć, w którą stronę patrzeć, na co zwrócić uwagę.
– Chcesz powiedzieć, że tylko ty mogłeś odczytać ten kod?
– Nie – skłamałem. Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że jestem wybrańcem albo schizofrenikiem; albo jednym i drugim jednocześnie. – Żeby odczytać ten kod, trzeba mieć dar synestezji, interesować się twórczością Bacha, znać się na kodzie bioTech i mieć kupę szczęścia. Szukali kogoś, kto potrafi połączyć emocje, twórczość artystyczną i praktyczną wiedzę naukową. Bardzo ciekawą kombinację sobie wymyślili.
– A więc mamy do czynienia z cywilizacją, która porozumiewa się z nami za pomocą muzyki Bacha i kodu binarnego generowanego przez szóstki?
– Najwidoczniej.
– A więc to inwazja! – Kosiński nadal nie odnajduje się w naszych klimatach. Kto go tu w ogóle zarekomendował? – 8 do opanowania
– Może nie chcą atakować. Może po prostu chcą nawiązać z nami kontakt. – Uspokajam atmosferę.
– W taki sposób?! Paraliżując nasze statki i ryzykując śmierć niemal stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi?!
– Może nie potrafią inaczej? Chcą dać nam do zrozumienia, że są blisko nas. – Silviani nadal zyskuje w moich oczach. – Może chcą nas tylko poinformować o swojej obecności, ale nie zamierzają wtrącać się w nasze sprawy?
– Oczywiście, nie mamy pojęcia, co zrobią w przyszłości. Przypuszczam, że chęć przekazania nam info o swoim istnieniu może być jednym z kluczowych motywów. Ale na pewno nie jedynym. Jestem przekonany, że nie wybrali przypadkowo momentu, w którym zechcieli się skontaktować. Dlaczego akurat teraz? Oczywiście, też nie wiemy. Może nam powiedzą, ale możliwe, że nie dowiemy się tego nigdy.
– Sugerujesz, że nie będą się z nami cackać? Grunt to optymizm. – Angusowi zrzedła mina. – 3 do kondycji psychicznej
– A może to tylko przypadkowy zbieg okoliczności? Trzeba zweryfikować te dane na Ziemi, zanim wyślemy raport Królowej – Kosiński chwyta się każdej brzytwy, żeby tylko nie spojrzeć prawdzie w oczy.
– Możemy weryfikować wzdłuż i wszerz. I pewnie ludzie z NSA będą to robili, jeśli już nie robią. Ale wszyscy doskonale wyczuwamy, że możliwość jakiejś pomyłki jest prawie żadna. Zbyt wiele rzeczy jednocześnie musiało się zgrać w czasie, by mówić tu o jakiejś wyjątkowej koincydencji przypadków. Kod jest klarowny i z całą pewnością nie pochodzi od przypadkowo fluktuującego kwazara.
– Skoro tak łatwo przełamali nasze zabezpieczenia, to jaką technologią mogą jeszcze dysponować? I czego mogą od nas chcieć?
– Tego nie wie nikt. Tak czy inaczej zrobili to, co chcieli. Mieli zamiar skontaktować się z nami. Szukali wspólnego medium, dzięki któremu mogliby przekazać informację i dokonali tego. Porozumieli się, wykorzystując taki kanał informacyjny, jaki jest nam dostępny.
– Sugerujesz, że jesteśmy bezbronni?
– Zawsze byliśmy, tylko nikt nam o tym wcześniej nie powiedział.
***
Wracam na Ziemię, tak szybko jak tylko się da. Zresztą, i tak nie mam wyjścia. Dostałem polecenie od Królowej. Mam wracać do NSA. Przygotowali tam dla mnie biurko i kilku wyedukowanych współpracowników. Oczywiście, Królowa wie już o wszystkim. Została wprowadzona „specjalna procedura”. Moja synestezja przeszła już pewnie przez setki procesów falsyfikacyjnych, nie zostawili na niej suchej nitki. Ale nie to jest dla mnie najważniejsze. Teraz najważniejsze jest samopoczucie Mei i zdrowie tych ponad osiemdziesięciu sześciu tysięcy odratowanych nieszczęśników, którzy znaleźli się oko w oko z nieznanym. Siedzę w przestronnej kabinie wahadłowca. Lot ma się ku końcowi. Wyglądam przez iluminator. Widzę postrzępione obłoki, owinięte złotawą struną wschodzącego słońca. Lubię oglądać takie pejzaże. Poezja fraktali i fotonów. Zawsze i wszędzie – piękna! Myślę o Mei. Niepokój rośnie w siłę.
Srebrne wahadło składa skrzydła do lądowania. Pojawia się komunikat o zapięciu pasów. Widok w małym okienku zamazuje wata chmur, ale po chwili odsłania się wspaniała, zapierająca dech w piersiach panorama. Ul – siedziba Królowej, stolica nowego świata, metropolia zbudowana na planie gigantycznego plastra miodu, o powierzchni niemal trzystu kilometrów kwadratowych. Budynki, ulice, parki, ogrody w harmonijnym gobelinie kolorów i kształtów. Białe, wykrochmalone promieniami słońca budynki ułożone są w logiczne, funkcjonalne struktury. Uderza brak wysokościowców i powietrznych baz przetwornikowych. Tu dba się o czystość, ekologię, piękne widoki. Wysokościowce i bazy to towar pośledniej jakości, stosowany w ościennych dystryktach. Ul od samego początku i w swym najgłębszym założeniu miał być inny – wyobrażał połączenie antycznego piękna rzymskich budowli sprzed er i zunifikowanej nowoczesności, która nie musi, a może nawet nie powinna, rzucać się w oczy. Tak czy inaczej, widok oszałamia, nawet wtedy, gdy widzi się go po raz kolejny.
Na lądowisku szybka odprawa dla VIP-ów i przesiadka do rządowego, pancernego loco. W drugim dyskretna obstawa. Od razu widzę, że wypadki nabrały tempa. Nikt nigdy nie witał mnie tutaj z takimi honorami. Przelatujemy przez miasto na syrenach i błyszczkach. Klucz pojazdów na rejestracjach dyplomatycznych zawsze robi wrażenie na mieszkańcach Ula. Rozpierzchają na boki, usłużnie ustępują pierwszeństwa.
Lecimy bezpośrednio do NSA. Nikt nie pyta mnie o zdanie. Rozumiem, że to normalna procedura w tych jakże wyjątkowych okolicznościach, ale mogliby chociaż zadbać o pozory. Zdaję sobie sprawę ze swojej sytuacji – jest nie do pozazdroszczenia. Jestem niespotykanym okazem homo neosapiens – potrafię rozszyfrować przekaz Obcych. Ewidentnie posłużyli się mną – zrobili ze mnie medium. Pozostaje pytanie – co się jeszcze ma wydarzyć? Czy mam tylko odbierać kolejne wiadomości i dekodować je przy pomocy moich unikalnych darów? Czy raczej informacja ma iść w drugą stronę – od nas do Nich (kimkolwiek są). Pojawia się kolejne pytanie: jak to zrobić? Jak wejść na ich pasmo odbioru? Czy Oni już wiedzą, że nie mam o tym pojęcia? Uśmiecham się do niewyraźnego odbicia w pancernej szybie. Więcej pytań niż odpowiedzi. To lubię! Przede wszystkim jestem przecież naukowcem.
W siedzibie NSA wzmożony ruch. Nikt zdaje się nie zauważać mojego przybycia. Jestem tu bardziej anonimowy niż gwiazda w niesklasyfikowanej galaktyce. Funkcjonariusze na bramkach skanują źrenicę mojego oka, kurtuazyjnie zapraszają dalej. Teraz towarzyszy mi tylko jeden anonimowy przewodnik-ochroniarz. Przypuszczają, że jestem nieszkodliwy. Ja również mam taką nadzieję.
Wchodzę coraz głębiej w labirynt korytarzy i pochylni bez okien. Po piątej bramce zaczynam rozumieć, że to nie jest zwykła trasa statystycznych interesantów tej instytucji. Po ósmej nabieram podejrzeń graniczących z pewnością: szybko mnie stąd nie wypuszczą. Jeszcze tylko winda, kilkadziesiąt albo kilkaset metrów w dół (ile, tego nikt tu podobno nie wie) i jestem na miejscu. Odczuwam zmianę ciśnienia, temperatury i wilgotności powietrza. Jesteśmy – pod wodą? Idealny ekran antypodsłuchowy. Dobry patent – zapisuję na bioDysku.
W dużej sali oświetlonej zimnymi jarzeniówkami siedzi kilku jajogłowych. Dwóch znam z uniwersytetu, reszty nie kojarzę. Następuje nudna prezentacja. Oficjalnie są naukowcami. Oczywiście, domyślam się, że to tylko przykrywka dla ich utajnionej, właściwej pracy. Pytanie zasadnicze: czego ode mnie chcą? Czy zostałem uprowadzony, czy tylko „wypożyczony” na jakiś czas?
– Witamy pana na terenie naszego ośrodka badawczego. – Jeden z jajogłowych, wyższy od pozostałych, najwyraźniej podejmuje się pełnić rolę przewodnika (mediatora?). – Pewnie zastanawia się pan, po co tu pana sprowadziliśmy?
– Rzeczywiście, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, jest to dla mnie dość istotna informacja. – Pod ugrzecznioną frazą pojawiają się ciemne półtony irytacji.
– Ze względu na doniosłość i wyjątkowość sytuacji, w jakiej znalazł się nasz Ul, nie mamy, niestety, czasu na zbyt wylewne powitanie. Chcę jednak, profesorze, aby pan wiedział, że nie mamy wobec pana wrogich zamiarów.
– O, to już coś! Jest jakiś punkt zaczepienia! – Moja irytacja rośnie z każdą chwilą. Sam nie przypuszczałem, że tak szybko i łatwo wyprowadzą mnie z równowagi. Szóstki korygują napięcie. A więc jednak jestem zakładnikiem. Tylko do czego będą chcieli mnie wykorzystać?
– Za chwilę wprowadzimy pana do sali intensywnej terapii, w której znajduje się pana asystentka, doktor Mea Miliano…
Serce podskakuje mi do gardła. Telemetria buzuje w trzewiach nanoimplantów. Adrenalina rozbija się po aorcie.
– Co z nią?!
– Jest… w dość dobrej kondycji. Nie mamy jeszcze całkowitej pewności, na ile zapaść wpłynęła na jej ośrodki poznawcze, ale na pewno czuje się na tyle dobrze, aby mógł pan z nią porozmawiać. Zresztą, sama o to prosiła.
Jednak odzyskała pamięć! To dobrze. To oznacza progres, najgorsze jest już za nami. Oddycham z wyraźną ulgą.
Prowadzą mnie pochylnią odbijającą od sali, w której przed chwilą byliśmy. Otwierają śluzę. Wchodzimy do pomieszczenia zastawionego aparaturą medyczną. Na stelażu medycznym leży Mea. Do rąk i nóg podczepione ma wenflony i czujniki. Nie ma siły podnieść głowy. Przysiadam na nie pasującym do tego wnętrza, obskurnym stołku obrotowym i dotykam jej chłodnej dłoni.
– Cześć, pani doktor. Jak na swoje lata, wyglądasz świetnie! – usiłuję zażartować, ale już po chwili żałuję wypowiedzianych słów.
– Jack, dobrze, że jesteś – szepce delikatnie, przechylając twarz w moją stronę. Jest blada, wymizerowana, ale oczy ma piękne jak zawsze. Jestem przerażony jej wyglądem! Ręce zaczynają mi drżeć. Nie chce mi się wierzyć, że jej fizyczna kondycja mogła ulec tak diametralnej zmianie! Od naszego ostatniego spotkania w parku minęło zaledwie trzy dni!
Mea wpatruje się we mnie dziwnym, nieobecnym wzrokiem.
– Jack, pamiętasz naszą wizję z Ulissesa?
Mrugam oczami jak człowiek wyrwany ze snu. „Naszą wizję z Ulis…”. A więc ona też tam była! I wszystko świetnie pamięta! Utwierdza mnie w przekonaniu, że tamto nie było halucynacją, że działo się naprawdę! Uczucie radości miesza się z poczuciem przerażenia i bezsilności.
– Oczywiście, że pamiętam. Jak mógłbym zapomnieć?
– Pamiętasz materię, która wypełniała wnętrze katedry? Ciemną materię i ciemną energię ukazaną nam w wizji jako ażurowy, nawzajem uzupełniający się układ kostny wielowszechświata?
– Oczywiście. To było piękne! Przytłaczające zarazem. Przypominało ułożony w doskonałym, matematycznym szyku kryształ organicznej energii.
– Tak, Jack, tak… – szepnęła Mea. – Właśnie tym są Oni…
Nadal mrugam oczami jak człowiek wyrwany ze snu, który z trudnością kojarzy czas i miejsce swojej niekontrolowanej drzemki. Szóstki w mojej głowie szybko łączą ze sobą detale wizji, mlaszczą zadowolone ze swej pracy, wysyłają pakiety danych w dal. Jak mogłem tego wcześniej nie dostrzec?! Przecież to proste! A jednak, sprawy ponad wszystko oczywiste wydają się najbardziej zakryte.
Patrzę na Meę niespokojnym wzrokiem. Wszyscy mówili mi, że jest z nią już dobrze, że dochodzi do siebie. Tymczasem widzę kobietę całkowicie pozbawioną sił życiowych, wyschniętą na wiór, przykutą do łóżka. Staram się powstrzymać łzy. Wiem, że nie mogę pozwolić sobie na zbyt wiele. Z drugiej strony, jeśli nie teraz – to kiedy?!
– Jack, chcę się z tobą pożegnać.
– Mea, do jasnej cholery, o czym ty mówisz?!
– Teraz idę do Nich. Tam jestem bardziej potrzebna niż tu. Ale ty zostań… pilnuj naszych spraw.
Czuję, jak włosy na głowie stają mi dęba, a skórę pokrywa lodowaty dreszcz przerażenia! Sekundy mijają tak wolno i ospale, że można byłoby pomiędzy nimi napisać niejeden wiersz o poezji, miłości, sensie życia. Patrzę na nią… Chcę jej powiedzieć, że… I wtedy słyszę przeraźliwy, ciągły pisk monitora serca. Brzęczyk alarmu diagnostycznego dołącza do tamtego, jedynego w swoim rodzaju dźwięku – wizytówki śmierci. Próbuję się ruszyć. Coś zrobić. Harmider dźwięków. Lekarze błyskawicznie odsuwają mnie od stelażu medycznego. Wyprowadzają z sali.
– Mea! Nie! Meaaa!!!
***
Walczyła jeszcze cztery dni. W sumie, była to walka nie jej samej – raczej drużyny lekarzy, którzy usiłowali reanimować ciało i przywrócić do pracy miliony szóstek w osłabionym do granic możliwości organizmie. Nanoimplanty wykazywały chęć do współpracy, ale biologia serca i układu nerwowego – stanowczo nie. Piątego dnia nad ranem poprosili, abym przyszedł.
Dusza Mei była już daleko. Wiedziałem o tym i w żaden sposób nie umiałem się z tym pogodzić. Patrzyłem pustym wzrokiem na to, co z niej zostało. Nie mogę opisać mojego stanu… Są rzeczy, których nie da się opisać…
***
Od śmierci Mei aż do teraz – cały ten dwutygodniowy okres – spędziłem w podziemiach NSA. Moi opiekunowie bynajmniej nie zaskoczyli mnie tym posunięciem. Rzecz jasna, od samego początku tłumaczyli to „moim dobrem”. Wyjaśniali, że po śmierci Mei muszą mnie chronić, poddać obserwacji, stale monitorować parametry ciała i duszy, aby i mnie nie przytrafiło się coś podobnego. W pewnym sensie przyznałem im rację. Teraz byłem dla nich jeszcze cenniejszy niż wcześniej. Stanowiłem „brakujące ogniwo”, bramę, przez którą można było przedostać się do wnętrza Tajemnicy. Nikt tylko mi nie powiedział, kiedy i jak się tam wślizgniemy. Zostałem odcięty od informacji dotyczących kontaktu. Nie wiedziałem nic. Może nastąpiła już cicha inwazja? Może nasi nowi, tajemniczy sublokatorzy zaproponowali nam udział w jakiejś wielkiej, transgalaktycznej unii cywilizacyjnej? A może grają z nami tylko w jakiegoś kosmicznego paintballa?
Jedno było pewne. Do czegoś byłem potrzebny tym łysym typkom z NSA. Inaczej by mnie tu nie trzymali. Tak oto otrzymałem oficjalny status wybrańca. Najbardziej nienawistne słowo ze wszystkich, jakie poznałem w swoim życiu – przylgnęło do mnie jak wyjątkowo złośliwy pasożyt. System, który tak bardzo negował przemoc i restrykcje, odosobnił mnie od reszty społeczeństwa, tłumacząc to dobrem moim i ogółu. W głębi duszy było mi już wszystko jedno, co ze mną zrobią. Odosobnienie wydało mi się nawet, w pewnym sensie, dobrym wyjściem z sytuacji. W tej niedosiężnej podziemnej bazie czułem się stosunkowo bezpiecznie. Być może nie sięgały tu niewidzialne macki Obcych? Czułem się więźniem we własnym domu, ale miałem przynajmniej czas, żeby jakoś się pozbierać. Mogłem wszystko dokładnie przemyśleć, zastanowić się nad sobą i rozwojem sytuacji. Spekulowałem, czy ludzie wiedzą już o kontakcie z innym, wszędobylskim bytem? Znając taktyki informacyjne Królowej, pewnie nie. Po co siać panikę w świecie, w którym od dawna nie wydarzyło się nic groźnego dla wiecznie imprezującej cywilizacji?
Usiłowałem od nowa uporządkować elementy tej zawiłej układanki. Wciąż próbowałem zrozumieć sens ostatnich słów Mei. W głębi duszy czułem, że jest w nich ukryty klucz do jej niespodziewanego odejścia. Każdej nocy czekałem na to, że pojawi się kolejna wizja, ale nie działo się dosłownie nic, co mogłoby być chociaż strzępem, powidokiem objawienia z katedry.
Wydarzenia ostatnich dwóch tygodni dodały mi przynajmniej dwadzieścia lat. Niespodziewanie pojawiły się dodatkowe zmarszczki wokół oczu, siwe włosy na skroniach. Prowizoryczny dom bez okien nawet tak bardzo mi nie przeszkadzał. Zapadłem się w sobie jak wypalona gwiazda, zmieniająca się na oczach zdumionego wszechświata w czarną, niszczycielską dziurę. Zdawało mi się, że jeśli ktoś niebezpiecznie zbliży się do mnie, natychmiast zostanie zmiażdżony potężnymi siłami wypalonych myśli i już nigdy nie wyślizgnie się poza obręb mojej napęczniałej od bólu duszy.
Przyszli po mnie piętnastego dnia od śmierci Mei. Kosiński, Silviani i najwyższy z jajogłowych. Zacna trójka, jak zawsze gotowa do wypełnienia dyrektyw góry. Nie zadałem sobie trudu, aby wstać i przywitać się z nimi. Siedziałem w obrotowym fotelu i mrugnięciem oka bezmyślnie przerzucałem kanały informacyjne. Wiedziałem, że jestem dla nich najcenniejszym człowiekiem na świecie. To dodawało mi sił do okazania im maksimum obojętności.
– Jack, wiem, że to dla ciebie zbyt wcześnie, ale w pewnym sensie nie mamy wyboru. Królowa prosiła nas…
– Do rzeczy, Kosiński. Do rzeczy.
– Potrzebujemy twojej pomocy. Bez ciebie nie uda się nam nawiązać kontaktu.
Spoglądam na nich zaskoczony. Myślałem, że tylko przyszli po to, aby usprawiedliwić słuszność tej mojej przeciągającej się kwarantanny.
– Skąd ta pewność? Od kiedy jestem taki wyjątkowy? Jest jeszcze ponad osiemdziesiąt sześć tysięcy ocalonych…
– Tak, ale tylko ty nie przeszedłeś zapaści. I tylko ty byłeś w stanie odczytać przesłanie.
– Dajcie tamtym posłuchać Bacha. Może też coś wykombinują.
– Jack, nie mamy czasu. Królowa prosi o konkretny raport: z wynikami, ustaleniami, ewaluacją…
– Chcecie mnie zaprząc do pisania jakiegoś raporciku, podczas gdy losy świata wiszą na włosku? To doprawdy śmieszne! – Zrywam się z krzesła i przyglądam się im z nieukrywaną złością.
– Jack, rozumiemy twój stan… Naprawdę, bardzo ci współczujemy, ale musimy dowiedzieć się jak najszybciej, czego oni od nas tak naprawdę chcą. Nie muszę ci chyba tłumaczyć… – Silviani próbuje ostudzić atmosferę.
– Czego chcą?! Chcą się tylko z nami przywitać! Nie mają wrogich zamiarów – testuję ich inteligencję.
– Skąd taki wniosek?
– Jak to „skąd”? Powiedzieli nam to przecież, w pierwszej wysłanej wiadomości! Radzę wam zgłębić tajniki tego tekstu. – Uśmiecham się ironicznie.
Cisza. Słychać tylko szum klimatyzacji. Jajogłowy wkracza do akcji:
– Nie mają wrogich zamiarów? Ciężko uwierzyć w coś takiego. To prawda, u nas nie ma wojen, ale to raczej zasługa Sieci i Królowej niż nas samych. Każdy jest monitorowany. Na bieżąco gaszone są zarzewia sporów…
– Drogi panie, wiemy, jak to działa! Nie potrzebujemy tu wykładów. Algorytm się sprawdza, ale u nas. Nie dopasujemy żadnego z naszych algorytmów do ich potencjalnego modelu zachowania. To zupełnie inna bajka! – Chodzę miarowym krokiem po celi. Szóstki grają nową, świeżą symfonię.
– Bo?
– Bo są różni od nas. Całkowicie i nieodwołalnie! – Przysiadam na brzegu łóżka. Czuję się jak schizofrenik poddany ciągłej obserwacji. Efekt odosobnienia daje znać o sobie.
– Ale może jest jednak coś, co nas łączy? W przeciwnym razie, po co mieliby z nami gadać? – Kosiński wreszcie dołącza do rozmowy. Widać, że jest zdezorientowany moim stanem.
– Jestem biotechnologiem, a nie analitykiem – mówię miarowym, jednostajnym tonem. – Nauczono mnie myśleć w kategoriach ewolucji. Wszystko, co ma w sobie choć odrobinę potencjału na przeżycie, nosi też w sobie naturę zdobywcy. Wcześniej czy później, da o sobie znać instynkt konkwistadora. Ekspansja to naturalny kierunek ewolucji życia opartego na białku i aminokwasach. Przynajmniej takiego życia, jakie znamy. Ale jest jeden haczyk: ta cywilizacja nie jest oparta na białku. Nośnikiem jej istnienia jest ciemna materia, językiem czysta informacja! Nawet nie wiemy, jak to ze sobą współgra, w jaki sposób jest sprzężone jedno z drugim, a może raczej jedno w drugim! Możemy się tylko domyślać. Są praktycznie uniezależnieni od znanych nam zasobów. Żyją inaczej niż wszystko, co do tej pory odkryliśmy i poznaliśmy. Są wszechobecni i praktycznie niezniszczalni. Super Byt, któremu co najwyżej możemy wyczyścić buty!
– To niby ma zmienić postać rzeczy? Że są inni, że są lepsi? Mówisz, że chcą się z nami tylko przywitać. I co? Tylko tyle? A skąd pewność, że mówią prawdę? Jeśli szykują się do podboju, tym bardziej zależy im na dezinformacji. – Kosiński nie daje za wygraną.
– I tak nie mamy wyjścia. Musimy czekać na ich zagranie.
– A może nie powinniśmy czekać? Może sami powinniśmy wykonać jakiś ruch?
– Niby co mamy zrobić? Nadal nie mamy pojęcia, jak się z nimi skomunikować. Nikt nie wie, jak rozmawiać z ciemną materią. Nawet nie możemy jej dostrzec naszymi super czułymi aparatami, a co dopiero „rozmawiać z nią”! A oni, co? Po prostu mówią nam „dzień dobry” i machają łapką, a przy okazji wysyłają w bliżej nieokreślony niebyt sto czterdzieści cztery tysiące ludzi rozsianych po całym układzie! Stoimy na z góry przegranej pozycji, Kosiński. Niby co możemy zrobić? Marzy ci się wyprzedzający atak nuklearny? Chcesz walczyć z niewidzialnym?!
– Skoro są tacy potężni i nieprzewidywalni, tym bardziej powinniśmy się obawiać najgorszego!
– Ekspansywność leży w naturze tych cywilizacji, które czują się zagrożone. Jeśli brakuje ci przestrzeni życiowej lub zasobów, zbierasz swoich ludzi, robisz z nich żołnierzy i idziesz na wojnę. Ale jeśli super cywilizacja nie czuje się zagrożona, jeśli jest praktycznie wszędobylska i niezniszczalna?…
– Wtedy nie ma sensu wojować… A przynajmniej nie ma sensu robić tego w pierwszej kolejności.
– Otóż to. Wreszcie dochodzimy do sensownych wniosków. Dopóki nie nawiążemy z nimi kontaktu, nie poznamy ich głębszych intencji. – Wstaję i znowu zaczynam kluczyć między biurkiem, fotelem, łóżkiem.
– I tak nie potrafimy się z nimi dogadać! – Silviani niespodziewanie ujawnia kobiecą emocjonalność.
– My nie, ale szóstki potrafią. – Chwalę się swoim naukowym refleksem.
Znów ta sama cisza. Szmer klimatyzacji. Tykanie szóstek. Wszystko ma kolor szarozielony.
– Daj spokój, Jack. Przecież to tylko implanty, zwykłe protezy podczepione do mózgu i do bioSieci. Chcesz nam wmówić, że proteza jest w stanie dogadać się z obcą cywilizacją? I co? Proteza potrafi a my, ludzie, nie?
– Jedna pewnie nie potrafi. – Wpatruję się badawczo w Silviani. – Ale tysiące, miliony, miliardy, miliardy miliardów pewnie już tak. Być może do tego potrzebni im byli ci wszyscy zawieszeni ludzie. Chcą stworzyć swoją własną podsieć w naszej bioSieci. – Przyglądam się przybyszom. Widzę jak kulą się w sobie pod ciężarem moich słów. – Siedzimy na bombie z opóźnionym zapłonem i nawet nie wiemy, jak ją rozbroić. Wszystkim nam, naukowcom, kontakt kojarzył się z konkretnymi istotami, materialnymi obiektami z jakiegoś białkowego, cielesnego paradygmatu, a tu nie mamy nic, co można by wziąć na ruszt: dotknąć, zobaczyć, przepuścić przez spektrometry, pomiziać skalpelem. Ciemna materia: najbardziej nieuchwytna część wszechświata… To coś zupełnie z innej, kosmogonicznej beczki…
– Z tego co mówisz wynika, że byli tu od zawsze, odkąd istnieje nasz wszechświat. Pływamy w ich cieczach ustrojowych, dotykamy wnętrza, ocieramy się o ich trzewia. Żyjemy w nich, poruszamy się, jesteśmy. I nawet nie wiemy, czym tak naprawdę są. – Silviani coraz lepiej rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. – Skoro do tej pory nie zrobili nam krzywdy, dlaczego mieliby robić to teraz?
– A może trzeba odwrócić sytuację? Może, gdyby nie oni, my nie moglibyśmy zaistnieć? Może są nam tak samo potrzebni do życia jak powietrze i woda? Tylko nam wciąż się wydaje, że ktoś chce nas wykorzystać, napaść, odebrać nasze totemy? Nawet nam odechciało się w międzyczasie użerać ze sobą. Zrozumieliśmy, że są lepsze rzeczy od prowadzenia wojen.
– Kimkolwiek są, wypadałoby się do nich odezwać. – Jajogłowy spoufala się ze mną, jak gdyby nigdy nic. – Jack, trzeba znaleźć jakiś sposób. Cokolwiek, co może nas ocalić przed chaosem. Pomóż nam. Jesteś przecież…
***
Jestem wrakiem człowieka. Ostatnie dwa tygodnie na zawsze zmieniły moje życie w mniej lub bardziej kontrolowany koszmar. Nikt by nie uwierzył w tak przedziwny splot okoliczności – przede wszystkim ja sam! Tak czasami w życiu bywa: budzisz się młody, zdrowy, pełny optymizmu – a do łóżka kładziesz się postarzały o dwie dekady, obolały, bez chęci do życia. Strata Mei potwierdziła wszystkie moje najgorsze obawy. Wybraniec nie może być oszczędzany. Na tym polega jego siła – ociosany z przywiązań i pragnień może bez przeszkód realizować swoją misję. Cóż za pierdolony patos! Uśmiecham się gorzko.
I co teraz mam robić? W jaki sposób mam wypełnić swoją rolę, skoro nawet nie wiem, dlaczego zostałem naznaczony? Podobny jestem do antycznego Edypa, który – próbując uciec przed przeznaczeniem – nieświadomie wypełnia krok po kroku esencję swego losu. Moja na wpół wieczna linia życia została dotknięta stygmatem jakiegoś niewysłowionego piętna. I do końca nie wiem, komu mam to zawdzięczać. Kim jestem? Kim mogę być? Droga prowadzi w bezkres…
***
Zjawiają się siedemnastego dnia po odejściu Mei. Wiem, po co przyszli. Nawet nie odwracam się w ich kierunku. To tylko pionki. Zleceniodawczyni jest zupełnie gdzie indziej.
– Jack, zdajesz sobie sprawę z tego, że twój raport nigdy nie może zostać upubliczniony?
– To oczywiste. Nie musicie mi o tym przypominać.
– Zostanie przedstawiony Królowej i wybranym analitykom… – Pauza. Jakże to teatralne i sztuczne! Czekam na ogłoszenie wyroku. Nie będzie żadnych komisji, dochodzeń, śledztw. To już nie ten etap. Wiem, jak to się teraz odbywa. – Jeszcze jedno, Jack. Chcemy poddać cię procedurze miejscowego wyczyszczenia pamięci. Twoja dusza na tym nie ucierpi, gwarantujemy ci ciągłość istnienia. To standardowa czynność w takich…
– Rozumiem. Kiedy?
– Za parę minut. Wszystko już przygotowane. Doktor Goldman czeka na ciebie. Trzeba będzie podpisać parę dokumentów.
***
Wprowadzają mnie do tego samego pomieszczenia, w którym wcześniej monitorowali Meę. To właśnie tu po raz ostatni widziałem ją żywą. Ironia losu znowu daje znać o sobie. Historie lubią się powtarzać, mieszać ze sobą. Jajogłowi proszą, abym wyłączył wszystkie nakładki i położył się na stelażu medycznym. Żywy bukiet tysięcy aluminiowych rurek o niewielkich przekrojach podnosi się i opada, idealne dopasowując do kształtu mojego ciała. Układam się w skrojonym na miarę anatomicznym legowisku. Ogarnia mnie błogi spokój. A więc w taki sposób ma się to wszystko zakończyć. Kolejne elementy układanki trafiają na swoje miejsca. Technicy w kitlach podłączają mnie do aparatury. Naklejają elektrody, płaskie, żmijowate łebki injektorów, haczykowate wypustki wielokomorowych serc, płuc i mózgów. Na głowę zakładają memoekran – coś w rodzaju wielkiego, komicznie wyglądającego hełmu z ogromną ilością kabli i wypustek; ustrojstwo do złudzenia przypomina starożytną instalację zakładaną skazanym na krzesło elektryczne. Grunt to mieć dystans do siebie i zachować pozory dobrego humoru.
Czuję się dobrze. Wreszcie mogę odpocząć, zapomnieć o problemach, cierpieniu i uczuciu beznadziejnego osamotnienia. Przymykam oczy i widzę siebie sprzed stu lat: małego chłopca, który – wraz z rodzicami – wybrał się na niedzielną wycieczkę do urokliwej zatoki położonej niecałe pięćdziesiąt kilometrów od naszego rodzinnego domu. Po raz pierwszy zbliżam się wraz z nimi do wysokiej wydmy, za którą czai się cielsko potężnego oceanu. Idziemy powoli, a każdy krok przybliża mnie do tajemnicy. Chcę wyobrazić sobie tę potężną, rozbuchaną masę wody, ale w żaden sposób nie potrafię. Umysł czterolatka nie jest w stanie wykreować w swojej duszy wyrażalnego abstraktu nieskończoności (właśnie z nieskończonością zawsze kojarzyły mi się oceany). Jeszcze go nie widzę, ale już słyszę i po raz pierwszy w życiu odczuwam strach przed wielkim i nieznanym monstrum, które skrada się mniej więcej sto metrów ode mnie, za wielkim wzgórzem złocistej wydmy.
Pamiętam to uczucie do dzisiaj: strach i fascynację – zmieszane w niemal równych proporcjach, wrażenia prześlizgujące się po powierzchni mojej skóry jak wielkie, opasłe cielsko oswojonej anakondy. Pozwalasz się jej dotykać, a nawet opleść w nadziei, że nie przyjdzie do jej spiczastej, tępej główki koncept, aby mocniej przeciągnąć się po twoim ciele i jakby od niechcenia pogruchotać ci wszystkie kości.
Zbliżamy się coraz bardziej. Wydma wydaje się teraz o wiele wyższa i bardziej stroma. Na jednej ze złotych przełęczy ustawiono drewnianą pochylnię, po której można przedostać się na plażę. Oczy zachodzą mi mgłą od słonego wiatru przeciskającego się między naszą samotną trójką. Teraz już widzę, jak ziarna piasku zsuwają się pod wpływem wiatru z samego szczytu wydmy i lądują geometrycznymi zakolami po zawietrznej stronie. Ryk oceanu zdaje się wypełniać całą przestrzeń znanego mi świata; kulę się w sobie, ale idę dalej, trzymając ojca i matkę za ręce. Chciałbym im opowiedzieć o moim strachu, o lęku przed wspinaniem się na wierzchołek drewnianej fortyfikacji. Obawa przed tym, co zobaczę po drugiej stronie wydmy może być irracjonalna dla dorosłego człowieka – ale nie dla czterolatka, który nigdy wcześniej nie widział wielkiej wody. Wiatr smaga mnie po policzkach. Mama śmieje się i żartuje, że ten sztorm zaraz nas porwie i uniesie w górę, do nieba. Tata poprawia mi kurtkę, zakłada kaptur na głowę. Wchodzimy na drewniany pomost prowadzący na plażę. Ziarenka piasku siekają moją twarz; mrużę oczy, aby uchronić źrenice przed wiatrem i napastliwymi igiełkami kwarcu. Zbliżam się do Nieznanego. Wchodzimy po drewnianych stopniach. Słyszę, jak nasze buty dudnią po pomoście. Po chwili widzę, że piaszczysty horyzont wydmy zaczyna opadać w rytm moich małych, dziecięcych kroków. Jesteśmy już na górze, ale ja mocno zaciskam powieki – aż do bólu. Słyszę potężny ryk oceanu, ale wciąż nie otwieram oczu. Strach miesza się z fascynacją. Ojciec dostrzega mój stan. Kuca przy mnie, delikatnie przeciąga ręką po twarzy.
– Jack, nie bój się. Otwórz oczy. Spójrz, to ocean.
Z ociąganiem, niemal płacząc, przychylam się do prośby ojca. Patrzę i już po chwili dopada mnie ciężka, ogłuszająca lawina pierwszej w moim życiu synestezji.
***
Mój nowy dom położony jest w niezwykle pięknej okolicy. Wznosi się na zboczu zielonego wzgórza, z którego roztacza się wspaniały widok na panoramę masywu McKinley. Mieszkanie, zgodnie z obowiązującym trendem, wyposażono we wszystkie najnowsze udogodnienia, więc nie pozostaje mi nic innego jak kontemplować piękne pejzaże i rozsądnie dzielić czas między relaks i pracę.
Dostałem nowe zadanie. Przesłano mi raport, opisujący zupełnie nowe, niespotykane dotąd zjawisko. Ludzie uciekają z Sieci. Na początku była ich garstka, potem – całe tysiące. Ich IP przestawało odpowiadać, a dusze prawdopodobnie wpadały do zupełnie nowych, niezidentyfikowanych przez nas serwerów, które roboczo nazwaliśmy pirackimi. Pierwsze ucieczki pojawiły się niespodziewanie, bez żadnego racjonalnego powodu. Zaskoczenie było tak duże, że nawet ja nie umiem znaleźć odpowiedniej nazwy na ten proceder, który na początku wydał mi się co najmniej niedorzeczny i przyprawiony ekstrawagancją. Nikt nie jest w stanie podać logicznego powodu tego zachowania, tym bardziej, że wiąże się ono z poważnym ryzykiem utracenia kontaktu z rzeczywistością. Uciekinierzy mogą funkcjonować na wylogu tygodniami, miesiącami. Ale powrót do realnego świata wiąże się ze skutkami ubocznymi: histeriami, depresjami, chorobami psychicznymi… Całość sprawy jest na tyle interesująca, że pochłonęła mój umysł na długie tygodnie, które upływają mi szybko w przyjaznej atmosferze pobliskich gór i muzyki Jana Sebastiana.
Rozciągam pulpit i zaczynam przeglądać dokumenty. Dane są interesujące, a koncepcje podsuwane przez centralę – coraz bardziej osobliwe. Z ukrytych w suficie, ścianach i podłodze głośników wydobywa się kojąca zmysły linia kolorów, zapachów, dźwięków – Sztuka fugi.
Jakiś kształt zamajaczył mi w polu peryferyjnego widzenia. Odsuwam nakładki. Mrugam jak dziecko, które po raz pierwszy widzi jakiś nowo poznany przedmiot. Szóstki zaczynają świergotać jak stado wróbli szykujących się do lotu. Na tarasie stoi postać ubrana w wiosenną, chabrową sukienkę. Kobieta nie znika. Widzę ją przez wielką panoramiczną szybę okna. Uśmiecha się do mnie i macha ręką – jakby na powitanie.
sierpień / wrzesień 2014