- Opowiadanie: borias - Lament

Lament

Motyw dość typowy – jest drużyna (ci, którzy walczą, ci, którzy czarują i ci, którzy skradają się w półmroku) oraz jest mapa z tajemniczym “X”, jest także droga, którą trzeba przebyć. Co czeka u jej kresu? Garnek ze złotem? Może cały skarbiec? Nie wiadomo... Rzecz zaś dzieje się “pomiędzy” wydarzeniami z “Bladej Grozy”, chociaż nie ma musu jej czytać... Życzę miłej lektury.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Lament

 

Jeden

 

– Na wschód, daleko na wschód. – Ryży karzeł uśmiechnął się, odsłaniając pożółkłe, krzywe zęby.

Jego rozmówca zmarszczył brwi. Był to starszy mężczyzna, z włosami, w których dominowała już biel, jednak jego żywe, błyszczące inteligencją i energią oczy nie wskazywały bynajmniej na starca. Długa szata i kostur oparty o stół jednoznacznie określały go jako człowieka, który władał Mocą. Mag przyjrzał się mu uważnie.

– Wszystko, co znajduje się na wschodzie, to biała plama. Człowiek tam jeszcze nie dotarł. Co spodziewasz się tam zastać?

Rudy po raz kolejny rozłożył na stole kawałek śmierdzącej koźlej skóry, na którym narysowana była droga, kończąca się wielkim „X”. Następnie przyłożył do niej wygnieciony arkusz mapy Doliny Pontaru. O tej porze w karczmie w Roggeveen było dość tłoczno i gwarno.

– Widzisz? Wszystko się zgadza. Szlak prowadzi prosto jak strzelił na wschód, kończy się przed jakimiś górami. A co tam znajdziemy? Takie mapy robi się po to, aby oznaczyć coś ważnego. Na pewno się opłaci.

– I ruszymy we trzech? – Czarodziej uśmiechnął się, wskazując na kompana karła, wielkiego mężczyznę o twarzy przygłupa, który siedział z nimi i od początku rozmowy nie uronił ani słowa, tępo wpatrując się w jeden punkt gdzieś przed nim.

– Nie. Potrzebna nam każda pomoc, którą możemy dostać. Rozmawiałem już z innymi, są zainteresowani.

– Innymi?

– Ochrona, przewodnik. Za Mariborem możemy liczyć już tylko na siebie. Lepiej się dobrze przygotować.

– To prawda. Puszcze na wschodzie są śmiertelnie groźne, wiem coś o tym.

– Ja też. – Karzeł uśmiechnął się ponownie. – Słyszałem o wyprawach, które organizowali Wiedzący.

– Tak naprawdę nic o tym lądzie nie wiemy. – Mag pochylił się w stronę rozmówcy. – Trzymamy w garści Deltę Pontaru i skrawek wybrzeża, a prawda jest taka, że gdyby nie pomoc, już by nas tu nie było.

– Elfy?

– Elfy. Ludzie tego nie przyznają. Lubią o sobie myśleć jako o zdobywcach i zwycięzcach, ale to Aen Seidhe pokazały nam, jak przetrwać, nauczyły korzystać z Mocy.

– A potem ludzie zaczęli gryźć pomocną dłoń Długowiecznych – karzeł zarechotał. – Ech, ludzka wdzięczność… To jak będzie, Mistrzu? Zgadzacie się?

Mag zamyślił się, patrząc na rudego i jego kompana. Potencjalne korzyści płynące z wyprawy były dość duże. Po pierwsze – zbadanie terenów, na których prawdopodobnie nie było jeszcze człowieka. Druga sprawa – pod tajemniczym znaczkiem na mapie faktycznie mogło kryć się coś wartościowego i to nie tylko w przeliczeniu na złoto. Czarodziej słynął w pewnych kręgach jako badacz i podróżnik, a taka okazja była wielką pokusą. Po trzecie – koszt takiej wyprawy był o wiele mniejszy, ponieważ to karzeł podjął się sfinansowania jej, a wkład maga był symboliczny. Ciekawość i żądza odkrywania przechyliły szalę.

 – Niech będzie, idę z wami.

– To dobra decyzja Mistrzu Bogodar.

 

 

Dwa

 

– I co niby mamy tam znaleźć? – Długonoga i długowłosa dziewczyna spojrzała znad brzegu kufla na rudego karła, potem przeniosła wzrok na osiłka, który siedział obok.

Ubrana była w skórzany strój, a dodatkowo na kaftan miała narzuconą kolczą koszulkę. Przy jej pasie po lewej stronie znajdował obosieczny kord o szerokiej klindze, po prawej trzy noże do rzucania, a dwa dodatkowe tkwiły w cholewie prawego buta.

– Nie wiadomo, ale właśnie to jest twoja działka.

Dziewczyna odstawiła naczynie i przetarła usta wierzchem dłoni.

– Dobre, zimne…

– To dobry lokal i gospodarz rzadko dolewa wody.

– Dobry, powiadasz? – Dziewczyna spojrzała na dwóch drabów okładających się niedaleko pięściami. Reszta gości nie zwracała na zajście szczególnej uwagi. Karzeł wpił wzrok w rozmówczynię.

– Jesteś potrzebna. Twoje zdolności są potrzebne.

Dziewczyna zamyśliła się, patrząc na wielkiego towarzysza ryżego, który siedział bez słowa z półotwartą gębą. W Roggeveen już dawno się jej znudziło, miała dość smrodu ryb w porcie, smrodu miasta i mieszkańców, odoru wąskich uliczek. I magów, miała przede wszystkim serdecznie dość magów. Myślała już nad tym, aby wyjechać, lecz nie na wschód, w dzicz, tylko na północ, do Novigradu lub Łukomorza. Skrzywiła się.

– Kiedy wyruszymy, trzeba będzie minąć Thanedd.

– Nie pojedziemy bezpośrednio szlakiem. Tropiciel, który, mam nadzieję, dołączy do nas, poprowadzi przez puszczę na południowy wschód prosto na Maribor, a stamtąd…

– Wiem. Masz maga w drużynie.

– Nie martw się, jego nie interesują Źródła.

– Jesteś pewien?

– Jestem pewien.

Rozmowę przerwała kolejna bójka. Dwóch antagonistów było już tak pijanych, że nie mogli w siebie trafić i młócili na oślep powietrze. Obserwatorzy utworzyli dookoła nich krąg, rechotali, patrząc na ich wysiłki i krzykiem zagrzewali do walki. Po chwili jeden z pijaczków poleciał za swoim ciosem i grzmotnął o podłogę wzbijając chmurę kurzu, który wirował między widzami. Drugi wrzeszczał coś niezrozumiale i wymachiwał kułakami, dopóki wykidajło Wieprz, zwany tak z powodu ogromnej tuszy i szczeciny, którą był cały pokryty, nie zdzielił go krótką pałką. Potem złapał pijaczków za kołnierze i wywlókł na zewnątrz.

– Zgoda. – Dziewczyna opróżniła jednym haustem resztkę piwa i odstawiła kufel. – Zapłać za mnie karzełku, niech tak rozpocznie się nasza współpraca.

– Trzy dni, Nawoja. – Karzeł wyszczerzył zęby w uśmiechu, patrząc na dziewczynę. – Załatw wszystko i bądź gotowa do drogi. Przy okazji, nazywam się Kust.

Spojrzała na niego raz jeszcze, wzruszyła ramionami i przepchnęła się do wyjścia. Para nieprzyjaznych oczu człowieka siedzącego w kącie sali odprowadziła ją wzrokiem.

 

 

Trzy

 

– Słyszałem, że jesteś najlepszy. – Rudy karzeł skinął na przechodzącą dziewkę, żeby napełniła ponownie ich kufle. – Mówi się, że chodziłeś z karawanami Kupieckim Traktem na wschód i że służyłeś jako tropiciel w Palankach.

Siedzący naprzeciw ryżego i jego wielkiego kompana człowiek nie odezwał się, tylko skinął głową, czekając, aż dziewka odejdzie. Odziany był w skórzany strój, na którym miał zielony płaszcz z kapturem. Za pasem widać było krótki sztylet, a solidny łuk w sajdaku i kołczan ze strzałami leżały obok na ławie.

– Prawda – odezwał się, kiedy dziewczyna odeszła. Chwycił za kufel i opróżnił go szybkimi łykami. – Mów konkretnie, czego chcesz.

– Bezpiecznej drogi na wschód i z powrotem. Najlepiej z daleka od uczęszczanych traktów. Wiem, że jeżeli nie najmę doświadczonego pogranicznika, nasza podróż skończy się już przed Mariborem. I na pewno nie będzie to szczęśliwy koniec.

– Chyba nie wiesz, o czym mówisz, człowieczku. W puszczy nie mogę ci zagwarantować nawet godnej śmierci. Do Mariboru jeszcze mógłbym się zgodzić, ale dalej na wschód? Nie ma mowy.

– Osiemdziesiąt sztuk srebra na początek, kolejne osiemdziesiąt po powrocie.

– Umarłemu srebro niepotrzebne.

– Bez ciebie wszyscy będą martwi pierwszej nocy. Mówiłem ci już wcześniej. – Karzeł wyjął kawałek koźlej skóry i rozłożył na stole. – Nie robi się czegoś takiego bez powodu. Na pewno coś tam jest.

Tropiciel zdjął kaptur. Miał jasne, potargane, długie włosy i niebeskie oczy. Z lewego ucha został mu tylko strzępek, a przez lewy policzek aż do podbródka biegły dwie równoległe długie blizny. 

– Albo wielkie nic.

– Mam przeczucie.

Łowca spojrzał na ryżego i jego potężnego kompana. Przeczucie… Przypomniał sobie Palanki i jednego ze swoich towarzyszy, który też tak mówił: „Znajdziemy ich, czuję to, na pewno są jeszcze żywi.” To prawda, znaleźli. Nie sposób było policzyć ich dokładnie, ale liczba wozów wskazywała, że to były cztery rodziny. Z dziećmi… Morderca też tam był. Kiedy rozeszli się, wpatrując w tropy, zdążył po cichu zabić czterech, a piąty zdołał krzyknąć, nim wilczy pająk odgryzł mu głowę. Szyli potem do niego z łuków, a stwór pluł trucizną na wszystkie strony. Kiedy w końcu padł, zostało ich dwóch. Towarzysz tropiciela po kilku chwilach umarł od jadu. Zdążył jeszcze zażartować mówiąc: „Wpakowaliśmy w niego tyle, że już nie wilczy, tylko jeżowy”. Wszyscy, którzy zaciągnęli się na służbę razem z nim, już nie żyli, zabrała ich puszcza. Został tylko on, a las czekał cierpliwie.

– Jesteś głupcem, karzełku.

– Może, ale nie zrezygnuję.

– Ja w takim razie też jestem głupcem. – Tropiciel wstał od stołu, patrząc jak Wieprz znowu tłucze jakichś awanturników pałką po głowie. – Gdzie i kiedy?

– Dwa dni, Siemił. – Łowcy nie podobał się drwiący uśmieszek, który pojawił się na ustach rudego. – Rano, wschodnia brama.

– Nie zapomnij o srebrze.

– Moje inwestycje są pewniejsze niż w krasnoludzkim banku.

Tropiciel pozwolił sobie na nikły uśmiech, gdy zmierzał w stronę drzwi karczmy.

 

 

Cztery

 

– Na twoim miejscu, przyjacielu, już bym się nie podnosił – słowa te wypowiedział rosły wojownik w poobijanym i powgniatanym od wielu walk pancerzu. – Przy mnie nikt nie będzie groził damie.

„Damą” okazała się zwykła dziewka roznosząca piwo w karczmie, która zbyt impulsywnie zareagowała na dowody uwielbienia jednego z typków siedzących przy stołach. Kiedy słowa zawiodły, elegancko wyprowadzony prawy prosty „damy” wybił zęba rzezimieszkowi, posyłając go jednocześnie na łopatki. Salwę śmiechu, która wybuchła po ciosie, przerwał wściekły ryk zbója, który poderwał się z podłogi, wyciągając zza pasa wielki rzeźnicki nóż. Czujny jak zawsze Wieprz skoczył ze swoją pałką, jednak w ścisku miał małą możliwość manewru. Zbój wykorzystał to, nóż zaznaczył czerwienią rękaw wykidajły, który był zmuszony cofnąć się. Wszyscy odskoczyli, spodziewając się najgorszego, ale „damie” w opresji pomógł rosły rozmówca rudego karła, który stanął naprzeciw rozjuszonego zbója. Wojownik kątem oka spostrzegł, że karczmarz wyciąga zza lady wielką kuszę i starannie kładzie bełt. W następnej sekundzie zbój zaatakował. Zbrojny rozmówca karła z łatwością zablokował cios, a rzezimiech pożegnał się z następnymi kilkoma zębami i ponownie przywitał się z podłogą karczmy.

– Powiedziałem, leż!

Zbój nie zamierzał łatwo zrezygnować, jego ręka ponownie sięgnęła po nóż, karczmarz podrzucił kuszę do oka, a wojownik sięgnął po wielki półtorak, który stał oparty o stół. Zapadła cisza. Rzezimieszek, widząc przed nosem ostrze i łowiąc kątem oka postawę karczmarza, upuścił nóż na podłogę, podniósł ręce w górę, wolniutko wycofał się w stronę drzwi i po chwili zniknął. Napięcie w karczmie wyraźnie zelżało. 

– To mów, ile? – Woj odłożył broń i usiadł.

– Sto sztuk srebra…

– Mało.

– …I drugie tyle po powrocie. Do tego wszystko, co znajdziemy, dzielimy równo.

– Nie jestem biegły z rachunków, przyjacielu, ale nic dzielone na sześć, dalej daje nic.

– Tam coś jest. – Karzeł otarł nos wierzchem dłoni. – Czuję to. I znajdę.

– Na wschodzie możesz znaleźć jedynie własną śmierć, człowieczku. Kupieckie karawany prowadziło nawet stu zbrojnych, a potem znajdowano tylko zniszczone wozy i kości.

– Wiem, słyszałem o tym. Jednak słyszałem też, że chodziłeś z karawanami. Potrzebne jest twoje doświadczenie.

Doświadczenie… Wojownik przypomniał sobie wojenny obóz i brodatego dziesiętnika mieczników. „Nie masz doświadczenia! – darł się do niego brodacz – Idziesz z resztą żółtodziobów na końcu!” Kiedy podchodzili pod bramę skuleni za plutejami, doświadczeni ginęli jak muchy pod gradem strzał, bełtów i głazów miotanych przez łuki, kusze, balisty i trebusze obrońców. Kiedy udało się wyłamać bramę, to doświadczeni wpadli pierwsi, a z machikuły gródka lały się na nich gorąca smoła i wrzący olej. Krzyk, nie, nie krzyk, wrzask i ryk.

– Doświadczenie? Ono jest gówno warte, wierz mi. – Zbrojny wstał od stołu. – Kiedy?

– Jutro, Masale. – karzeł uśmiechnął się chytrze, wyciągnął sakiewkę i podał ją wojownikowi. – O świcie przy Bramie Drwali, spakowany i gotowy do drogi.

 

 

Pięć

 

Drużyna Roggeveen musiała opuścić w pośpiechu. Mijało już południe, a oni jechali tak szybko, jak tylko pozwalały na to warunki. Od świtu siąpił deszcz, który niedawno przerodził się w istną ulewę. Przez ścianę wody lejącej się z nieba prawie nic nie było widać, więc Siemił kazał liną powiązać wierzchowce i poruszali się gęsiego. Wszyscy doskonale wiedzieli, że pościg, który grododzierżca był zmuszony wysłać, będzie ich szukał przede wszystkim na szlaku, ale jasnowłosy tropiciel wiódł ich pewnie i bez przeszkód.

Kiedy rano zebrali się pod Bramą Drwali, okazało się, że brakuje Nawoi. Kust na początku zbył sprawę wzruszeniem ramion, komunikując pozostałym, że na pewno się pojawi. Jednak minęło dobre pół godziny, a dziewczyny nie było. Ryży już miał zamiar wyruszyć na jej poszukiwania po portowych karczmach, kiedy wypadła biegiem z jednej z bocznych uliczek. Potargana, zdyszana i bez konia.

– Co się dzieje? – zapytał karzeł, a Masale dostrzegł krew na barku i udzie dziewczyny. Zaschnięta czerwień oblepiała także wlot pochwy korda. Oddychała ciężko i nie była w stanie wydusić słowa.

– Kłopoty – odpowiedział mu wojownik zamiast Nawoi. – Szykujcie się, zaraz tu będą.

Pojawili się, wyjeżdżając parami z mieczami lub kuszami w dłoniach z wylotów ulic prowadzących do Bramy Drwali i utworzyli półkole. Ludzie i elf.

– Mistrzu Bogodar – Aen Seidhe zwrócił się najpierw do maga, kładąc dłoń na sercu – Gerhart z Aelle przesyła pozdrowienia.

– Przesyła pozdrowienia? Podziękuj mu w moim imieniu. – Czarodziej skrzywił się z niesmakiem. – Ruszamy? – Zwrócił się do karła.

– Obawiam się, że nie mogę na to pozwolić. – Elf znów położył dłoń na sercu. – Pozwól, proszę, wykonać moje zadanie i odejść.

Nastała cisza. Tropiciel siedział skulony w siodle, pod kapturem jego opończy nie było widać twarzy, Nawoja stała bokiem do prześladowców z rękami w pobliżu broni. Karzeł omiatał spojrzeniem półkole, jakby obliczał szanse i mierzył siły, olbrzymi kompan jak zwykle znajdował się u jego boku i bezmyślnie patrzył w dal. Masale przeskakiwał wzrokiem od maga do elfa, a z wyrazu twarzy widać było, że nie bardzo wie, o co chodzi. Czarodziej i elf patrzyli na siebie, jakby toczyli jakąś wewnętrzną walkę.

– Sparle! – krzyknął nagle elf, wskazując na Nawoję.

Bogodar zareagował błyskawicznie – prawą ręką wskazał dziewczynę, którą otoczyła srebrna bańka, odbiły się od niej wszystkie bełty wystrzelone przez napastników, lewą skierował na dwóch atakujących. Rozległ się odgłos, jakby ktoś uderzył otwartą dłonią w poduszkę i przeciwników razem z wierzchowcami dosłownie zmiotło. Siemił w mgnieniu oka wydobył łuk. Płynnie i bardzo szybko posłał w stronę napastników trzy strzały. Dwóch kuszników spadło z koni z pociskami w piersi, a zaraz potem rąbnął o ziemię elf, strzała tropiciela trafiła go pod brodę. Nawoja rzuciła nożem, bezbłędnie trafiając wroga, doskoczyła do drugiego. Wbiła mu kord w udo, szarpnęła i ściągnęła z konia. Kiedy upadł na ziemię, złapała go za włosy, przechyliła głowę w dół i z chrupnięciem wbiła ostrze w potylicę. W tym samym czasie Masale spiął konia i ruszył na dwóch innych. Z pierwszym zderzył się, obalił go z wierzchowcem na ziemię i stratował. Mały konik przeciwnika nie mógł mierzyć się z ciężkim kawaleryjskim wierzchowcem. Z drugim ściął się, wymienili kilka ciosów, krążąc dookoła siebie, w końcu Masale umiejętnie wytrącił mu miecz, następnym ciosem odciął rękę w łokciu, a gdy ranny próbował krzyknąć, wepchnął mu ostrze prosto w rozwarte usta. Ostatnią parą przeciwników zajął się olbrzymi towarzysz rudego, który na jego polecenie zsiadł z konia i wziął w garść potężny nasiek. Zwinnie doskoczył do wrogów. Dwa potężne ciosy olbrzymiej wekiery i obaj wrogowie razem z końmi zwalili się z łoskotem na ziemię. Przygłup stanął nad jednym w rozkroku i uderzył jeszcze raz zza głowy, zmieniając pierwszego jeźdźca w krwawą miazgę, karzeł zaś wyciągnął arbalet i ołowiana kula trafiła drugiego prosto w czoło. Kilku przypadkowych przechodniów zatrzymało się i patrzyło na zdarzenie z przerażeniem. Jakaś kobieta wrzasnęła, gdzieś dalej też rozległy się krzyki. Masale uspokoił jednego ze zdobycznych koni i rzucił wodze Nawoi.

– Taka mała sugestia – powiedział. – Spierdalamy?

Poruszali się więc na południowy wschód tak prędko, jak tylko się dało. Deszcz nie przestawał padać, szybko nadchodziła noc. Po chwili Siemił wybrał miejsce na nocleg.

– Wszystko jest mokre, także ognia nie będzie – zakomunikował pozostałym. – Spętać konie i nie oddalać się.

– Z ogniem możemy sobie poradzić. – Bogodar uniósł kostur.

– Dobrze. – tropiciel skinął głową i odszedł w gąszcz..

– Pełno tu drzew, nic nie widać, powinniśmy znaleźć jakąś polanę. Kiepskie miejsce na obóz. – Karzeł skulił się przy miniaturowym ogienku, który palił się tylko dzięki czarom Bogodara.

– Topole osikowe. – Masale wskazał na drzewa, jakby to miało wszystko wyjaśnić.

– Hę?

– Zginąłbyś, przyjacielu, już dziś. Rano zostałyby tylko kości. Jeżeli podążasz na wschód lasami, a nie Traktem Kupieckim, musisz nocować w pobliżu tych drzew.

– Dlaczego?

– Tego nie wiem.

– Topole z reguły rosną w Miejscach Mocy. – Pospieszył z wyjaśnieniem mag. – Moc i pewien prosty rytuał trzymają wszystko z daleka. Prawie wszystko. – Dodał po chwili z nikłym uśmiechem.

– Neh’tereh – powiedział, wyłaniając się z mroku, Siemił.

– Neh’tereh – odpowiedział czarodziej, po czym zwrócił się w stronę Nawoi. – Chcę obejrzeć twoje udo i bark.

 – O co tak w ogóle chodziło temu elfowi? – rzucił pytanie karzeł, patrząc jak mag opatruje dziewczynę, która krzywiła się i syczała z bólu.

– Jesteś Źródłem. – czarodziej spojrzał w oczy dziewczyny, zręcznie oczyszczając i bandażując rany. – Dlatego Gerhart spuścił swoje psy.

– Tak, jestem. Dlaczego stanąłeś po mojej stronie? Ty, Wiedzący?

– Dawno temu – Bogodar przyjrzał się krytycznie opatrunkom – kiedy okazało się, że jest we mnie Moc, też przyszli po mnie. Odebrali rodzicom, zawlekli bardzo daleko, do Loc Muinne, do elfich magów, żebym się uczył. Byłem wtedy dzieckiem, ale wszystko doskonale pamiętam. Ty jesteś już prawie dorosła. Zgaduję, że rodzice nie chcieli cię oddać.

– Nie chcieli… – Nawoja odwróciła wzrok.

– Rozumiem i przykro mi.

– Ja za to nic nie rozumiem – odezwał się karzeł szeptem.

Nikt mu nie odpowiedział. Nocne godziny mijały powoli.

Ranek był mglisty, mokry i zimny. Drużyna szczękała zębami, pakując się i szykując do drogi. Siemił rozdzielił pomiędzy nich suszone paski mięsa, nakazując jeść je w czasie drogi.

– Ruszamy, nie wolno nam mitrężyć. Jesteśmy poszukiwani – powiedział.

„Prawda – pomyślał Bogodar – Ścigający na pewno dysponują czymś więcej, niż tylko psami”.

Mijały dni, wszystkie były do siebie podobne. Podróż za dnia, gęsiego, jeden za drugim, noclegi w lesie, wokół małego ogniska.

„Jeszcze trochę i urosną mi skrzela” – dumał Masale, dzwoniąc zębami z zimna, kiedy strumienie deszczu bębniły o zbroję i ciekły mu po całym ciele. Inni członkowie drużyny też jechali w milczeniu, obozowali w milczeniu, głodni, chłodni, mokrzy i źli.

 

***

 

– Maribor. – Siemił zatrzymał się nagle i wskazał przed siebie.

– Gdzie? – Karzeł widział tylko ołowiane niebo gdzieniegdzie pomiędzy koronami drzew i nieprzeniknioną ścianę deszczu.

– Niedługo wyjdziemy z lasów, prosto na Zachodnia Bramę. Ale…

– Czuć spaleniznę – powiedział mag, poruszył się niespokojnie w siodle – i krew.

Tropiciel skinął głową, położył palec na ustach i gestem kazał im zsiąść z koni. Skinął na wojownika, a Masale dobył miecza i zbliżył się do niego.

– Ty i ja, szybko. Reszta cisza i czeka. Mistrzu? – Zwrócił się Siemił do czarodzieja.

– Mam baczenie. – Mag chwycił swój kostur jak włócznię.

Masale podążał za tropicielem, trzymając miecz w obu dłoniach. Czuł teraz wyraźną woń mokrej spalenizny oraz nieprzyjemny i drażniący zapach, który doskonale znał – odór śmierci. Obozowisko znaleźli niedaleko, na malutkiej polance. Z ogniska został tylko mokry popiół, obok stał sklecony naprędce szałas, a w nim dwa pakunki. Tropiciel ostrożnie podszedł do niego, kucnął i zaczął badać ślady. Masale stał obok, czujnie rozglądał się po zaroślach i do bólu wsłuchiwał w szum deszczu. Jego towarzysz okrążył powoli obóz, zbadał ręką resztki ogniska, potem spojrzał na wojownika i bezgłośnie powiedział „wracamy”, wskazując jednocześnie ręką kierunek. Po chwili znaleźli się z powrotem wśród reszty kompanii.

– Obóz, dwóch podróżników, byli tutaj jeszcze nocą. Bagaże zostawione w szałasie, dookoła ogniska niewielkie ślady krwi. Moglibyśmy minąć obóz i iść dalej. Do południa godzin dwie, a jeszcze przed tym czasem możemy być w Mariborze.

– Ale…? – Mag uniósł brwi.

– Wolę wiedzieć, co zostawimy za nami.

– Idź.

Drużyna czekała w milczeniu na powrót tropiciela, czas dłużył się niemiłosiernie, a deszcz nie przestawał padać. Siemił pojawił się jednak szybciej, niż zakładali.

– Znalazłem ich – zakomunikował krótko. – Ruszamy.

Kiedy przybyli na miejsce, Kust poczuł w gardle paski suszonego mięsa, które żuł tego ranka. Tropiciel, który był tu wcześniej, odkopał płytki dołek, a w nim znajdowały się dwie krwawe czaszki, żebra, piszczele i inne drobne kostki. 

– Śladów brak, zostali zabici w nocy w obozie, potem przeniesieni tutaj, objedzeni, a kości zakopane.

Kust czuł suszone mięso coraz wyżej.

– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – kontynuował tropiciel – Mistrzu Bogodar?

Mag pokręcił przecząco głową.

– Zbieramy się i ruszamy jak najszybciej do Mariboru. I jak najciszej.

Maribor był dużą osadą zbudowaną na fundamentach elfiego miasta. Jednak kiedy ludzie zajęli to terytorium, z architektury Starszego Ludu nie pozostał żaden ślad. Pojawiła się palisada, chociaż elfy nie otaczały swoich miast murami, w centrum wybudowany został masywny stołb grododzierżcy, dookoła wyrosły najpierw prymitywne baraki, szałasy i lepianki, w miarę rozrastania się miejscowości zastąpione przez drewniane i murowane domy z dachami pokrytymi czerwoną dachówką. Kiedy drużyna wróciła na trakt i zobaczyła za ścianą deszczu główną bramę, według Siemiła dopiero co minęło południe. Miejscowość otaczała wysoka palisada, której bale były już czarne od upływającego czasu i pogody, a niektóre jej fragmenty wyglądały na wymieniane, wzmacniane i modyfikowane. Widać było też, że są już przymiarki do budowy murów kurtynowych i donżonów w postaci postawionych drewnianych rusztowań. Sama brama była zbudowana z kamienia, masywna z dwoma wielkimi basztami, w hurdycji pomiędzy nimi widać było ciepły blask pochodni i sylwetki kuszników. Miasto zabezpieczone było potężnymi wrotami, których jedno skrzydło otwarte było do środka, oraz opuszczoną w tym momencie stalową kratą.

– Stać! – Rozdarł się strażnik, patrząc na nich z wysokości. – Ktoście są, a!? Gadać, bo dostaniecie bełtem w rzyć!

– Podróżni! – Odkrzyknął karzeł. – Zmęczeni, przemoczeni i głodni!

Wartownik zniknął i za chwilę krata zaczęła się podnosić. Kiedy wolno wjeżdżali do środka, opadła z hukiem i w mgnieniu oka zostali otoczeni przez zbrojnych i kuszników.

– Z koni – rzekł krótko dziesiętnik w kolczudze z nadziakiem za pasem i szerokim mieczem w dłoni.

– Chwila… – Zaczął Kust, ale kusznicy unieśli broń, a zbrojni pochylili w stronę podróżnych ostrza pik i rohatyn.

Masale przyjrzał się im dokładniej i oprócz zaciśniętych ust sugerujących, że w razie nieposłuszeństwa zrobią z nich sito, dostrzegł coś jeszcze. Dłonie drżące i kurczowo zaciśnięte na drzewcach i spustach, kropelki potu na czołach, choć było mokro i zimno, szeroko otwarte oczy, w których widział… Strach? Dźwięk dobiegający z góry zwrócił uwagę wojownika. Przy klapie machikuły coś majstrowano. Włoski na karku Masale’a podniosły się i poczuł chłód wędrujący wzdłuż kręgosłupa.

Krzyk, nie krzyk. Wrzask i ryk.

Bogodar pierwszy zeskoczył z konia, po nim zsiedli inni, a na końcu Masale, który starał się trzymać ręce tak daleko od broni, jak tylko to było możliwe. „Czy wiadomość o naszych wyczynach w Roggeveen już tutaj dotarła?” – pomyślał.

Dowódca warty uniósł lekko miecz, lewą ręką dobył zza pasa nadziak.

– Ściągać łachy!

Napięcie zgęstniało do tego stopnia, że można by je było pokroić jak bochenek chleba, ale w oku Bogodara pojawił się błysk zrozumienia.

– Ściągajcie ubrania. – Zwrócił się do reszty drużyny. – Sama góra wystarczy.

Kiedy stali półnadzy, dzwoniąc zębami z zimna, zostali dokładnie obejrzani przy świetle pochodni przez dwóch wartowników. Jeden z nich skinął głową, zbrojni i kusznicy opuścili broń, dziesiętnik schował miecz do pochwy, a nadziak za pas i podszedł do nich.

– Wybaczcie, nieznajomi, ale nasz Wiedzący każdego kazał dokładnie sprawdzić. Pewnie chcecie odpocząć, wyspać się i zjeść coś gorącego. Karczma tu o, niedaleko, prosto i w lewo.

Przybytek, do którego skierował ich dowódca warty, był miłym, zacisznym, ciepłym i przede wszystkim suchym miejscem. Kiedy usiedli nad miskami z gorącym, parującym i pachnącym jedzeniem, z kuflami pełnymi pienistego piwa, Masale stwierdził, że przygody wcale nie są złe.

– Powiedz to tym dwóm biedakom z lasu. – zarechotał karzeł – Pewnie zgodziliby się z tobą.

Wojownik spojrzał na niego spode łba, Siemił z Nawoją wyszczerzyli zęby, nawet mag pozwolił sobie na nikły uśmiech. Przez chwilę pałaszowali w milczeniu, opróżniając kolejne kufle złocistego napoju. Nawoja przyglądała się, jak Masale pochłania kolejne porcje mięsa, popijając je morzem piwa. Po jakimś czasie wojownik zaspokoił pierwszy głód, poluzował pas i odchylił się z zadowoleniem na ławie. Dziewczyna myślała, że to koniec, jednak Masale krzyknął za chwilę na karczmarza, żeby podał więcej. Kiedy jedzenie pojawiło się na stole, rzucił się na nie z entuzjazmem nie mniejszym niż za pierwszym razem.

– Żresz jak świniak. – Parsknęła pogardliwie.

– Moja pierwsza zasada brzmi: jeżeli jest możliwość, jedz, ile się da.

– To ty masz jakieś zasady? – zakpiła. – Któż by pomyślał. A jaka jest druga?

– Jeżeli jest możliwość, uderzaj pierwszy. I to tak, żeby przeciwnik nie był w stanie oddać.

– Są może jeszcze jakieś? – Zainteresował się Kust.

– Jeżeli jest możliwość, stawaj po stronie przegrywających.

– Przegrywających?

– Są skłonni zapłacić więcej.

Karzeł zarechotał i zamówił kolejny dzban z piwem.

– Mistrzu Bogodar – zwrócił się do czarodzieja – możecie powiedzieć coś na temat powitania, które zgotowała nam straż przy bramie? Wydaje mi się, że wiecie, o co chodzi.

– Nie lepiej zapytać miejscowych? – Mag wzruszył ramionami. – Informacje będą z pierwszej ręki.

– Karczmarzu! Pozwólcie no tu! – Kust skorzystał z rady. – Chciałbym o coś zapytać.

– Słucham wielmożnego pana!

– Co się dzieje w Mariborze, dobry człowieku? Straż grozi, każe się rozbierać, potem oglądają… Ale wyjaśniać nic nie chcą.

– Przynieś nam, przyjacielu, jeszcze jeden dzban i opowiadaj. – Masale rozsiadł się wygodnie na ławie.

Kiedy karczmarz powrócił z piwem, zaczął mówić szybko, rozglądając się nerwowo na boki, jakby w jego lokalu pełno było donosicieli.

– A bo to wszystko zaczęło się od Any, synowej naszego kowala. Razu pewnego wybiegła na ulicę i krzyczała, że męża zabili. Straż przyszła, ludzi się zebrało, ale kowalczyk wyszedł z domu i mówi, że z jego babą to chyba coś nie tak. A ona darła się tylko, że to nie jej chłop, tylko odmieniec jakiś, choć tak samo wygląda. Ludziska śmiały się do rozpuku, straż groziła, że jak panikę będzie siać, to do lochu na noc ją zamkną. A on przepraszał wszystkich i śmiał się z tego, co było trochę dziwne, bo syn kowala za mruka uchodził, tak jak ojciec. Nie minęły dni cztery, kiedy kowalówna zniknęła. Ludziska nie dziwili się, a młody chodził i rozpowiadał, że uciekła pewnie, bo coś jej się z rozumem poplątało. Ale sam też zniknął. A niedługo potem zaginęła cała rodzina bednarza, osób sześć: stary Barnim, jego żona, syn i trzy córki. Straż nie znalazła ich, ale zaraz za palisadą, kiedy jegomość grododzierżca zaczął stawiać donżon odkopali pełno kości, niektórzy mówią, że dokładnie sześciu ludzi. Nawet nie minął miesiąc, kiedy w chacie Ciesły, naszej zielarki, znaleźli tylko kupkę okrwawionych kości, a ona sama przepadła. I tak jest do teraz. Co i rusz ktoś ginie, i albo przepada bez wieści, albo jak nasza zielarka – zostają tylko kości, świeżo odarte z mięsa. Straż szukała po całym grodzie, nasz Wiedzący szukał, my sami szukalim i nic. Na noc ryglujemy się w domach, a co czas jakiś z dobrych ludzi zostają rano tylko kości. On ich zabiera i pożera.

– On? – Kust był wyraźnie ubawiony opowieścią.

– On.

– Czyli kto?

– Straszydło, Krwawe Kości.

Karzeł zaśmiał się głośno, Masale uśmiechnął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, mag, Nawoja i Siemił siedzieli w milczeniu, wielki kompan ryżego pociągnął głośno nosem i coś przełknął.

– Bzdury gadacie.

– Nie musicie mi wierzyć na słowo. – Karczmarz zdawał się urażony – Posiedzicie u nas, to sami się przekonacie.

– Raczej nie, najdalej za dwa dni będziemy już w drodze. A co do waszego straszydła – pewnie miejscowy rzeźnik dostał świra. – Karzeł zarechotał ze swego dowcipu.

Karczmarz otworzył usta, aby coś powiedzieć, rozmyślił się jednak i odszedł bez słowa.

– Krwawe Kości… – Nawoja spojrzała znacząco na Siemiła, a potem na Bogodara.

– Taa… Wiem, o czym myślisz. – Kust pochylił się znów nad swoim śmierdzącym kawałkiem koźlej skóry z narysowaną trasą zakończoną tajemniczym „X”. – To pewnie nie ma nic wspólnego. Nie mógł być jednocześnie w mieście i w puszczy. Mistrzu, jeżeli pozwolicie, chciałbym uzgodnić jedną rzecz.

Bogodar z karłem pochylili się nad mapą i zaczęli dyskutować przyciszonymi głosami, zaraz dołączył też do nich Siemił. Masale sączył piwo i przyglądał się Nawoi.

– Dlaczego tu jesteś?

– Co? – Dziewczyna ocknęła się z zamyślenia.

– Dlaczego jedziesz? Jak jest cel? Bo ja myślę, że wcale nie chodzi o „skarb” karzełka.

– Chcę uciec jak najdalej.

– Od czego?

– Od kogo. Widziałeś ich przecież, psy gończe Gerharta z Aelle. Karzełek i jego pieniądze to była moja jedyna możliwość.

– Kim jest ten człowiek?

– To jeden z najpotężniejszych magów. Szuka dzieci obdarzonych Mocą, zabiera je i szkoli. Bogodar mówił o tym.

– Nie jesteś przecież dzieckiem. – Masale nalał Nawoi i sobie, krzyknął o jeszcze jeden dzban.

– Nie jestem.

Dziewczyna umilkła wpatrzona w łojową świeczkę, a wojownik czuł, że nie wolno w tej chwili zadawać pytań.

– Pojawili się wieczorem w naszym gospodarstwie – zaczęła po chwili – trzech ich było, uprzejmie wyjaśnili, po co przyszli. Ojciec nie chciał o tym słyszeć, powiedział, ze nie odda swojej jedynej córki. Przyszli więc nocą kilka dni później, zabili moich rodziców… 

– Jeżeli nie chcesz, nie musisz…

– Zabili ich, a mnie zabrali ze sobą. Miałam może sześć lat. Jechaliśmy długo, oni mówili, że będę wielką magiczką, że mnie nauczą, że tamto życie się nie liczy.

Nawoja umilkła na chwilę.

– Bałam się wtedy jak nigdy w życiu. Pamiętałam dokładnie krew na ich rękach w noc, kiedy zabili moich rodziców. Kiedy związali mnie i odjechaliśmy, a za nami płonął mój dom…

Dziewczyna otarła oko wierzchem dłoni.

– Nie wiem, co wtedy się stało. Kiedy zatrzymaliśmy się na nocleg, a oni rozbijali obóz, patrzałam na nich. Patrzałam, nienawidziłam i chciałam, żeby umarli…

– Naprawdę nie musisz dalej…

– I wszyscy trzej zaczęli się nagle palić, tak po prostu… Stanęli w płomieniach. Wrzeszczeli, tarzali się i płonęli. Wiedziałam, że to ja ich zabiłam… I podobało mi się to.

Ktoś z gości obok zaśmiał się głośno, a inny domagał się kolejnego dzbana piwa. Nawoja wstała bez słowa i poszła schodami na górę do wynajętej izby. Masale spojrzał na siedzącego obok olbrzymiego kompana rudego karła i westchnął sięgając po dzban.

Noc już była późna, kiedy wojownik zdecydował się opuścić kompanię miejscowych mariborskich pijaczków, która dzielnie towarzyszyła mu w opróżnianiu kolejnych dzbanów. Reszta drużyny już dawno spała. Z trudem wtoczył się na schody i chwiejnie podążył do wynajętej przez drużynę izby. Pchnął drzwi, może trochę za mocno, bo huknęły o ścianę, a Masale usłyszał kilka niezbyt miłych słów pod swoim adresem wymamrotanych przez obudzonych towarzyszy. Nie przejął się zresztą nimi w ogóle, zwalił się z łoskotem na siennik i po chwili zachrapał przeraźliwie. Nawoja rzucała się przez kilka chwil na łóżku, w końcu dała za wygraną. Zaklęła cicho, patrząc na chrapiącego Masale’a, wstała i zeszła do wspólnej izby. Ogień w kominku tlił się jeszcze, barwiąc wszystko na czerwono, przy stołach siedziało jeszcze trzech niedawnych towarzyszy Masale’a. Dwóch spało z głowami na blatach, jeden bełkotał coś niewyraźnie do siebie. Dziewczyna przysunęła ławę do ognia i narzuciła na plecy płaszcz. Rozmyślała chwilę najpierw o rodzicach, potem o wszystkich tych wydarzeniach, które doprowadziły ją do Mariboru w towarzystwie tak dziwnej kompanii. Czas upływał, a oczy Nawoi zaczęły się zamykać. Kiedy opadła jej głowa, ocknęła się na chwilę, ale zaraz potem usnęła. Sen nie przynosił odpoczynku, znów była małą dziewczynką jadącą gdzieś z trzema nieznajomymi, a za nimi bił w niebo dym. Znów czuła to przerażenie i bezsilność, płakała przez sen. Nagle się obudziła, przetarła oczy i mokre od łez policzki. „Niech to… niepotrzebnie mu to opowiedziałam.” Rozejrzała się po izbie, była sama. Wtedy też zdała sobie sprawę, że sen o domu zawsze był ostrzeżeniem. Głęboko ukryty w niej dar Mocy zsyłał wizje, które trzeba było nauczyć się rozumieć. Nawoja już dawno pojęła, że utracony dom oznacza grożące jej i bliskim jej osobom niebezpieczeństwo. Jak najciszej i jak najszybciej pomknęła na górę, sprawdzić, czy nic się nie dzieje. Kiedy tylko znalazła się pod drzwiami, wiedziała, że sen nie kłamał. Otworzyła je kopniakiem. Siemił, jak przystało na tropiciela, obudził się momentalnie z dłonią na rękojeści sztyletu. Mag z Kustem i osiłkiem usiedli, przecierając oczy i dwaj pierwsi gderliwie dopytywali o powód pobudki. Masale nawet nie drgnął.

– Światło, szybko! Dajcie światło! Bogodar! – wrzasnęła Nawoja.

Mag usłyszał nutę strachu w jej głosie, zaklęcie błyskawicznie rozjaśniło izbę.

– Tam! – Dziewczyna wskazała na wojownika, który leżał bez ruchu, nie chrapał, a jego twarz miała zielonkawy odcień.

Czarodziej wykonał szybki gest. Na początku wszyscy pomyśleli, że to tylko jakiś cień, ale w miarę jak zaklęcie nabierało mocy, dostrzegli wyraźnie, co się dzieje. Nad wojownikiem pochylał się długi i przeraźliwie chudy stwór. Miał bladą, suchą skórę, przez którą widać było pulsujące, sine żyły, długie ręce i długie palce zakończone szponami. Kiedy zorientował się, ze jest widoczny, obrócił się w ich stronę, otworzył pełną kłów paszczę i zasyczał. Wszyscy oprócz Bogodara cofnęli się w popłochu. Czarodziej krzyknął Słowo, z jego palców wystrzeliła wiązka błyskawic, która pomknęła na spotkanie potwora. W izbie rozległ się smród palonego mięsa i wycie, od którego pękały bębenki w uszach. Wszyscy skulili się, błyskawice maga zniknęły. Stwór ruszył w stronę czarodzieja.

– Gnatek! – Twarz Kusta wykrzywiał strach i ból.

Wielki kompan ryżego w mgnieniu oka znalazł się przy wrogu. Cios olbrzymiego nasieka cisnął stworem o ścianę. Nawoja i Siemił wykorzystali moment i jednocześnie rzucili nożami, a Bogodar przywołał kolejną błyskawicę, która z trzaskiem oplotła maszkarę. Minęła dobra chwila zanim wstrząśnięci członkowie drużyny zdobyli się na jakąś reakcję.

– Co to ma być? – Karzeł oddychał ciężko, patrząc na martwego potwora.

– Hmm… – mag podszedł do trupa, przykucnął i zbadał czarne, osmalone dziury w skórze – ślad po jego zaklęciu. – Tak jak podejrzewałem. Vardoger. Niech ktoś sprawdzi, co z Masale’em i sprowadzi straż.

Żołnierze pojawili się bardzo szybko, prowadził ich znajomy spod bramy z nadziakiem za pasem oraz Wiedzący. Mag z Mariboru, który przedstawił się jako Alzur, był rozczochrany, miał zapuchnięte oczy, ewidentnie wyrwano go ze snu. Na widok trupa szybko pozbył się senności i zaczął wszystkich dokładnie wypytywać, co się stało. W tym czasie Masale doszedł już do siebie. Siedział blady, zwilżał gardło piwem, które przyniosła mu Nawoja i patrzył z niedowierzaniem na martwego potwora.

– Co to w ogóle jest?

Mariborski Wiedzący, który klęczał obok trupa i badał go, skierował spojrzenie na wojownika.

– Doppelganger.

– Co?

– Doppelganger, Podwójny Wędrowiec, vardoger. – Czarodziej podniósł się z klęczek. – Zanieście truchło do mojej pracowni – polecił strażnikom i ponownie zwrócił się do Masale’a – Od pewnego czasu byłem niemal całkowicie pewien, co grasuje po Mariborze. Dlatego kazałem straży dokładnie badać każdego, kto przekraczał bramy, w jedną albo w drugą stronę . Miejscowi dali mu nawet imię – Krwawe Kości. Długo nie mogliśmy go złapać, próbowałem namierzyć potwora magicznie, ale bez rezultatu. Teraz zbadam go sobie dokładnie i obłożę zaklęciami miasto, żeby żaden inny się tu nie dostał. Zabił wielu dobrych ludzi z Mariboru. Myślę też, że chciał on wynieść się z miasta, bo wybrał sobie jednego z was. Dzięki wam, podróżnicy, za pomoc.

– Tak właściwie, to co chciał ze mną zrobić? – Widać było, że wojownik nie może się otrząsnąć, czary potwora były bardzo silne.

– Vardoger upodabnia się do swojej ofiary. – Pospieszył z wyjaśnieniem Bogodar. – Imituje wszystko: twarz, ciało, nawet ubranie i ekwipunek, dlatego myślę, że używają skomplikowanej magii iluzyjnej. Kiedy doppelganger przyjmie postać swojej ofiary, pożera ją.

– I długo tak sobie chodzi? – Masale potarł skronie, wydawał się wykończony.

– Aż znów zgłodnieje.

Wojownik wzdrygnął się zauważalnie.

– Potwór ma jednak kilka słabych punktów. – Podjął wątek Wiedzący z Mariboru. – Przy bliższych oględzinach skóra ofiary, którą imituje, jest tak jakby przezroczysta, widać pod nią żyły i mięśnie. Kiedy zostanie przyłapany na niedokończonej przemianie, przypomina człowieka odartego ze skóry.

– A poza tym – dokończył Bogodar – vardoger nie rzuca cienia. 

 

 

Sześć

 

Wyruszyli kilka dni później suto zaopatrzeni przez wdzięcznych mieszkańców Mariboru w podróżny prowiant i paszę dla koni. Było pochmurno, ale przynajmniej nie padało, czasem nawet przez dziurę w chmurach przebijało się słońce. Wszyscy byli w dobrych humorach, żartowali i śmiali się głośno. Można było jednak zauważyć, że wesołość Masale’a i Nawoi była trochę wymuszona. Kust wymachiwał kawałkiem śmierdzącej skóry i opowiadał o wielkich skarbach, które już niedługo odnajdą, a z każdą opowieścią bogactwa robiły się coraz większe. Siemił zdecydował, że od Mariboru podążą Kupieckim Traktem, podróż lasami była zbyt niebezpieczna ze względu na vardogera – jego pobratymcy mogli czaić się gdzieś i w sprzyjających okolicznościach podmienić jednego z towarzyszy, zostawiając w zamian kupkę czerwonych kości. Dwa razy minęli kolumny wozów obstawione zbrojnymi najemnikami, podążające w stronę Mariboru. Zauważyli, że niektórzy z nich są ranni, z kończynami obwiązanymi zakrwawionymi szmatami, inni leżeli bez ruchu na wozach. Siemił zatrzymywał się przy nich, wypytywał wojowników, tropicieli, rysowali sobie na ziemi jakieś mapy, dyskutując zawzięcie, a twarz tropiciela stawał się coraz bardziej posępna. Im dalej podróżowali na wschód, tym okolica stawała się bardziej dzika i mroczna. Olbrzymie drzewa po obu stronach drogi pochylały się nad nimi, a wędrowcy czuli się przy nich mali i nieważni. Piątego dnia podróży, z samego rana, jadący na przodzie Siemił podniósł nagle prawą rękę. Drużyna zatrzymała się, a tropiciel zsiadł z konia i zbliżył się do jednego z drzew na skraju lasu. Sięgnął do gałęzi, zdjął jakieś przedmioty i wrócił do towarzyszy.

– Nie jest dobrze – powiedział, kiedy zbliżył się i pokazał im to, co przyniósł.

Nawoja patrzała bez słowa na dwie ludzkie głowy, miały otwarte, jakby do krzyku, usta i krwawe dziury w miejscu oczu.

– Nie dalej jak dwa dni. – Tropiciel przyjrzał się dokładnie znalezisku, zmarszczył nos. – Najpewniej zaginieni z jednej z karawan, które mijaliśmy. W pierwszej mieli prawie dwudziestu zabitych i zaginionych, w drugiej to samo. Mówili, że jest coraz gorzej. Plugastwo z puszczy atakowało ich nawet za dnia i to na trakcie. Mówię, zejdźmy teraz najlepiej z drogi i dalej podążajmy lasami.

– Lasem? – Masale aż się zapowietrzył. – Zgłupiałeś, przyjacielu? Nie chcę skończyć jako głowa na gałęzi. Trzymajmy się w kupie i jedźmy traktem.

– Może nie zauważyłeś, ale karawany miały dobrze koło setki zbrojnych każda – odezwał się mag – a nas jest pięcioro.

– Siedemdziesięciu pięciu w pierwszej i sześćdziesięciu dziewięciu w drugiej – powiedział Siemił – łącznie z tymi, którzy leżeli na wozach. Idziemy lasem, czuję, że coś niedobrego tu się dzieje. I tak udało się nam nadrobić drogi przez ostatnie dni. Jak dobrze pójdzie, to za cztery będziemy w Palankach.

– Mam nadzieję, ze wiesz, co robisz – mruknął Masale.

Zeszli od razu z traktu, po drodze tropiciel zakopał obie głowy i poprowadził ich na południowy wschód. Nikt z drużyny, oprócz Siemiła, nie wędrował wcześniej przez pierwotna puszczę. Olbrzymie drzewa, których konary skrzypiały, a w gałęziach coś szeleściło, kolczaste krzewy blokujące drogę, przed którymi ostrzegał tropiciel – najmniejsze zadrapanie kolcem i człowiek był martwy za trzy uderzenia serca, mięsożerne rośliny o łodydze grubszej niż udo mężczyzny, wielkie węże wygrzewające się w słońcu, które omijali szerokim łukiem. Las nie był też niemy. Zewsząd dobiegały różne dźwięki – szelesty, poskrzypywania, nawoływania ptaków i odgłosy zwierząt. Czasem gdzieś słychać było grzmiące ryki, od których płoszyły się wierzchowce, czasem wycia i pohukiwania. Na początku wszyscy oprócz tropiciela podskakiwali ze strachu, w miarę wędrówki jednak, zarówno ludzie jak i konie przyzwyczaiły się do nich. Noce spędzali zawsze tak samo – w otoczeniu topoli osikowych, których skupiska za każdym razem potrafił odnaleźć Siemił, przy malutkim ognisku, zabezpieczeni rytuałem przeprowadzonym przez tropiciela i maga.

Podróż przebiegała bez trudności aż do momentu, kiedy natrafili na pajęczynę. Była olbrzymia, utkana starannie i rozpięta pomiędzy trzema największymi drzewami w okolicy. Siedziało w niej mnóstwo małych pajączków wielkości dłoni dorosłego mężczyzny. Były tam też oplątane dawne zdobycze: trzy kształty, które z grubsza wyglądały na humanoidów, coś podobnego do wielkiego nietoperza, mnóstwo zaschniętych ptaków i mniejszej zwierzyny. Jasnowłosy tropiciel zbliżył się ostrożnie i pod jednym z drzew odkrył także oplecione pajęczą siecią kości czegoś, co wyglądało jak olbrzymia jaszczurka. Cały szkielet, od czaszki po koniec ogona, mierzył pięć kroków. Siemił wycofał się ostrożnie i dołączył do reszty.

– Trzeba to jakoś obejść – powiedział, trąc blizny na policzku. – Jeżeli noc zastanie nas w pobliżu, skończymy w pajęczynie. Poczekajcie jeszcze chwilę, muszę coś sprawdzić. Uważajcie na wszystko, co się rusza, szczególnie na drzewach.

Tropiciel zniknął, reszta drużyny czekała, obserwując puszczę i nerwowo reagując na każdy głośniejszy trzask czy szelest. Po kilkunastu chwilach łowca pojawił się z powrotem, minę miał nietęgą, na czole błyszczały krople potu.

– Jest gorzej niż myślałem. Niedaleko jest stary pień wielkiego drzewa, pod nim nora, a obok wejścia leży martwy wilczy pająk.

– To chyba dobrze, że martwy? – Nawoja od czasu znalezienia pajęczyny zdradzała objawy lekkiej paniki i co jakiś czas otrząsała się z obrzydzeniem.

– Nie bardzo, bo to mówi, że w środku jest samica z resztą młodych. Niektóre z nich widzisz na pajęczynie. Do zmierzchu jesteśmy bezpieczni, ale potem ona wychodzi.

– Jak pająk jest tylko jeden, to może tam wejdziemy i zrobimy z nim porządek? – Masale położył dłoń na rękojeści półtoraka.

– Nie. W walce nie mamy szans. Jad zabije cię w kilka chwil.

– To uciekajmy. – Dziewczyna znów się wzdrygnęła.

– I to właśnie jest problem. – Tropiciel potarł blizny – Musimy uciekać do samego zmierzchu, żeby znaleźć się jak najdalej. Nie będzie czasu na szukanie odpowiedniego miejsca na nocleg.

– Ten problem biorę na siebie – powiedział Bogodar. – Spróbuję jakoś inaczej zabezpieczyć obóz. Mamy większe szanse w nocy, niż w pięcioro przeciw pajęczycy.

Kiedy nadchodził zmierzch, byli już daleko. Siemił krążył wokół, ale nigdzie nie mógł znaleźć topoli.

– Mistrzu – zwrócił się do maga – rób, co możesz, bo inaczej nie przetrwamy nocy.

– Musimy mieć dla odmiany otwartą przestrzeń. – Bogodar wskazał na pobliską polankę. – Obłożę ją wszelkimi klątwami, jakie tylko pamiętam. Mam nadzieję, że nic nie przejdzie.

Drużyna uwijała się gorączkowo, pętali konie, zbierali drewno na ognisko. Mag chodził dookoła, mruczał zaklęcia, kreślił w powietrzu jakieś znaki.

– Góra, nie zapomnij o górze. – Masale wskazał na korony drzew.

– Wiem. – uśmiechnął się mag. – Już załatwione.

Szybko zapadły ciemności, drużyna skupiła się wokół ogniska z bronią w ręku. Przez całą noc nikt nie zmrużył oka, ale nic się nie wydarzyło. Z pierwszym brzaskiem ruszyli w dalszą drogę.

 

 

Siedem

 

Tropiciel zdecydował w końcu, że czas wrócić na szlak. Według niego byli bardzo blisko Palanek. Kiedy rankiem wyszli na Trakt Kupiecki, Siemił kazał im się zatrzymać, a sam wyruszył na dłuższy zwiad. Było już koło południa, kiedy pojawił się z powrotem, prowadząc konia z uzdę, towarzyszył mu człowiek w zielonym płaszczu z łukiem w ręku.

– Niedaleko znajduje się spory oddział milicji z osady – zakomunikował jasnowłosy tropiciel. – Dołączymy do nich.

Droga była krótka. Słońce nieznacznie tylko zmieniło swoją pozycję na horyzoncie. Zbrojni z osady zajęci byli usypywaniem kurhanu na skraju traktu. Kilku z nich stało z kuszami w dłoniach, czujnie obserwując las i drogę. Kiedy podjechali, na ich spotkanie wyszedł krasnolud w lamelkowym pancerzu i rogatym hełmie z nosalem. Miał smoliście czarną brodę zaplecioną w dwa warkocze, dwa topory za pasem i ciężką kuszę na plecach. Masale zmierzył go wzrokiem, krasnolud był bardzo szeroki w barach i sprawiał wrażenie, że łatwiej go było przeskoczyć niż obejść.

– Kogoś mi ty znowu przywlekł, Joruc? – warknął na tropiciela. – Co to za przybłędy?

– Podróżni…

– Tak, cholernie ciężko się tego domyśleć. A wy – zwrócił się bezpośrednio do kompanii rudego karła – jak chcecie dołączyć do moich, macie słuchać i robić to, co każę szybko i bez dyskusji. A jak już będziemy w Palankach, rozstaniemy się prawie jak przyjaciele.

– Co tu robicie? Co się stało? – spytał karzeł, widząc, jak zbrojni pozatykali na kurhanie włócznie i miecze, a następnie zaczęli na nim układać kilkanaście hełmów.

– Nie twój zakichany interes, rudy – zawarczał znowu krasnolud.

– Krasnoludzie… – Masale wysunął się do przodu.

– Ssij trzonek kilofa, człowieczku. – Czarnobrody pochylił się lekko, dłonie znaczącym gestem oparł na toporach za pasem.

Bogodar złapał Masale’a za łokieć i ścisnął mocno. Wojownik nie odezwał się więcej, a agresywny właściciel toporów odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę kurhanu.

– No, no… – Nawoja popatrzyła na Joruca. – Co za miłe powitanie.

– Wybaczcie mu. – Widać było, że młody tropiciel jest mocno zakłopotany. – Niedawno stracił tu brata. I innych. Właśnie ich pochowaliśmy.

– Kto to jest? – Masale patrzył na krasnoluda, który stał przed kurhanem z pochyloną głową.

– Zastępca komendanta zbrojnych w Palankach. Swerd Gustawsson.

 W ciągu dwóch kolejnych godzin kurhan został ukończony, a milicja razem z kompanią rudego karła maszerowała w kierunku Palanek. Wszystkie wierzchowce powiązano i wrzucono im na grzbiety zbędny ekwipunek i racje podróżne zbrojnych. Siemił z innymi tropicielami ubezpieczał ich, prowadząc dość dalekie wypady do puszczy. Co jakiś czas pojawiał się jeden z pograniczników i półgłosem zdawał raport Gustawssonowi. Marsz był bardzo forsowny, do zachodu słońca przebyli ładny kawałek drogi. Milicja wzięła się za rozbijanie obozu.

– Jutro około południa powinniśmy być w Palankach – oznajmił drużynie Siemił, który pojawił się dopiero wieczorem. – W lesie cisza i spokój, żadnych tropów, żadnych trupów. Kust, chcę pogadać.

– Rozmawiałem z Jorucem – powiedział łowca, kiedy znaleźli się w pewnym oddaleniu od reszty. – Głęboko w lesie, dobry kęs drogi na północ mieszka stary Chorma. Teraz jest na wpół obłąkany, ale Joruc mówił, że do tej pory opowiada o swojej wyprawie daleko na wschód. Wszyscy uważają, że w dziczy stracił rozum. Jednak ja uważam, że warto by było posłuchać go. Nikt z tych, którzy ruszali tak daleko, nie wrócił. Przynajmniej ja nigdy o tym nie słyszałem. I mówię tak: w Palankach sprzedajemy konie i uzupełniamy zapasy, potem na północ do starego Chormy i na wschód, zgodnie z twoją mapą.

– Sprzedać konie? Będziemy maszerować rok.

– Trzy tygodnie w najgorszym razie, tak przynajmniej mówi twoja mapa, o ile odległości są zachowane.

– Może nie zauważyłeś, ale jestem karłem.

– Wiem. I wierz mi, że w tej dziczy będziesz miał najłatwiej.

Noc minęła spokojnie, blady świt zastał już wszystkich w drodze. Maszerowali znów bardzo szybko, karzeł ledwo nadążał przebierać nogami i w ciągu pierwszej godziny marszu był tak zasapany, jak po długim i ciężkim biegu. Opancerzeni towarzysze Gustwassona maszerowali szybko i w ciszy, o wysiłku świadczył tylko pot, który kapał im z nosów. Nikt nie rozmawiał z wyjątkiem czarnobrodego krasnoluda, który słuchał tropicieli pojawiających się co jakiś czas i półgłosem wydawał im rozkazy. Słońce sięgało prawie zenitu, kiedy puszcza nagle się skończyła i wyszli na otwartą przestrzeń.

– Palanki – powiedział Siemił, wskazując przed siebie.

– Nareszcie – wysapał Kust i otarł pot, który zalewał mu oczy.

Osada była dość duża, niewiele mniejsza od Mariboru. Różnica polegała tylko na tym, że cała była z drewna – podwójna palisada na wysokim ziemnym wale, wieże, bramy i budynki. Nad osadą kłębił się czarny dym. Kiedy zbliżyli się na odległość strzału z łuku, milicja zaczęła obwiązywać sobie dolną część twarzy chustami, szmatami, a nawet okręcali sobie dookoła głów opończe i płaszcze; widać było tylko oczy. Siemił wciągnął głośno powietrze przez zaciśnięte zęby.

– Lepiej zróbcie tak samo – powiedział, przystając i zasłaniając przedramieniem nos i usta.

W pewnym oddaleniu od częstokołu, w równej odległości jeden od drugiego, dymiły olbrzymie stosy. Smród palonego mięsa i sierści uderzył w nich z siłą taranu. Nawet Gnatek, olbrzymi kompan rudego, przystanął na chwilę jęcząc głucho i pokasłując. Kiedy stali, obserwując stosy, obok nich przeszedł dudniącym krokiem wielki człekokształtny stwór z gliny. Nawoja ochnęła i odsunęła się gwałtownie.

– A co to ma być?

– Żywiołak ziemi. – Mag uśmiechnął się. – Bardzo dawno ich nie widziałem.

Golem podążył w stronę puszczy, za nim szli czterej mieszkańcy osady. Minęła chwila i pojawił się z powrotem z naręczem potrzaskanych konarów i pni drzew, które następnie wrzucił na najbliższy stos. Buchnął dym, a towarzyszący mu ludzie przytykali zapalone pochodnie w różnych miejscach, rozpalając większy ogień.

– Co oni robią? – rzucił w przestrzeń pytanie Masale.

– Wilki, dobry panie. – Obok nich zatrzymał się jakiś chłop z kilkoma pochodniami za pasem i jedną zapaloną w ręku. – Palimy wilcze ścierwa.

Wojownik spojrzał na niego.

– Wilki?

– Ano – odpowiedział chłopina i odszedł.

Zanim przekroczyli bramę Palanek, mieli okazję podziwiać nową dekorację osady. Na ziemnym wale wbitych było setki zaostrzonych pali. Na każdym z nich szczerzył kły łeb wielkiego szarego wilka. Centralne miejsce nad bramą zajmowało bardziej osobliwe trofeum. Drużyna patrzała na nie i strach chwytał ich lepkimi palcami za gardło. Wydawało im się, że czerwone ślepia w odrąbanej głowie bestii patrzą na nich z szaloną nienawiścią, a wargi unoszą się coraz wyżej, odsłaniając dziąsła z kłami długości sztyletów. Brudnobiałe futro na pysku poznaczone było cętkami czerwieni, a wszyscy mieli nadzieję, że jest to tylko krew potwora. 

 

 

Osiem

 

Wierzchowce sprzedali bardzo szybko i za przyzwoitą sumę. Pieniądze pozwoliły im zostać kilka dni w osadzie i poczynić niezbędne przygotowania. Siemił mówił, że nie będzie ani czasu, ani możliwości polować, więc przede wszystkim należy zaopatrzyć się w suszone mięso. Potem przyszła kolej na przegląd i konserwację ekwipunku; w tym pomógł miejscowy czeladnik kowalski, ponieważ mistrz miał połamane obie nogi i przebywał w lazarecie. Kust uparł się też, żeby kupić osła albo muła. Kłócili się o to z Siemiłem dobre półtorej dnia, w końcu tropiciel machnął ręką. Karzeł nabył kłapoucha, krępe, uparte i włochate stworzenie, które miało dźwigać część ich rzeczy. W miejscowej karczmie dowiedzieli się, jak najszybciej trafić do chaty starego Chormy. Bywalcy ostrzegali ich przed staruchem, bo stracił rozum od tego, co widział na wschodzie i pewnie sam wymordował swoich towarzyszy, a potem ich zjadł. Zajmował się ponadto czarną magią, utrzymywał konszachty z demonami, a po piwnicy w jego chacie chodziły żywe trupy. Wszyscy zaklinali się, że to prawda, bo jak zwykły człowiek mógłby przeżyć sam w puszczy? Musiał być w zmowie ze Złym.

Drużyna doskonale zdawała sobie sprawę, że jest to ostatni oddech przed skokiem na głęboką wodę. Kiedy opuszczą Palanki, będą zdani tylko na siebie. Obszary na wschodzie były tylko białą plamą na mapie. Nawet Starsze Ludy nie wiedziały, a może nie chciały powiedzieć, co jest dalej. Jak kończy się olbrzymia, pierwotna puszcza i co tam można napotkać. Karzeł, który jeszcze niedawno przechwalał się, jakie to skarby zdobędą, zamilkł. Kiedy siedział na palisadzie i patrzył na wschód, cała wyprawa wydawała mu się wymysłem obłąkańca. Oglądał godzinami mapę wyrysowaną na koźlej skórze i zastanawiał się, dokąd naprawdę ich zaprowadzi. Porównywał ją z mapą Doliny Pontaru, ale wiedza ludzi kończyła się na Palankach, dalej nie było nic.

Masale korzystał z dobrodziejstw cywilizacji, co oznaczało, że codziennie wieczorem pił i bił się z miejscowymi. Nawoja dużo czasu spędzała z Bogodarem. Mag uczył ją trochę, jak ma opanować swój dziki talent, aby jak najbardziej pomóc drużynie. Miejscowi zaczęli jej unikać, kiedy pewnego wieczoru jednym gestem podpaliła wszystkie łojówki i pochodnie w karczmie. Czarodziej na początku ją skarcił za tak jarmarczny pokaz, ale widać było, że jest z niej dumny.

Siemił nie siedział w osadzie. Razem z tropicielami i oddziałami milicji z Palanek znikał na całe dni w puszczy. Raz nawet nie wrócił na noc. Kiedy reszta kompanii była już mocno zaniepokojona, pojawił się na godzinę przed południem, komunikując, że droga na północ, do starego Chormy, nie powinna być zbyt trudna, ponieważ puszcza nie jest tak dzika, jak się tego spodziewał. Pytany o wschodni kierunek marszu umilkł na chwilę, a potem wstał i powiedział, że musi się przespać, bo jest wykończony.

Gnatek jak zwykle niczym się nie przejmował, towarzyszył wszędzie jak cień karłowi. Inni członkowie drużyny tak się do niego przyzwyczaili, że przestali go nawet zauważać. Przypominali sobie, kiedy gwałtownie się poruszał i sapał, robił to zwłaszcza w pobliżu golemów, których najwidoczniej się obawiał.

Nic nie trwa jednak wiecznie. W końcu nadszedł ten dzień. Kompania minęła bramę, ponure trofea na palach i skierowała się na północ. Wszyscy byli jednocześnie pełni wątpliwości i nadziei. Słońce świeciło, na niebie nie było ani jednej chmurki.

„To pewnie dobry znak”. – Pomyślał Kust ściskając w ręku śmierdzący kawałek koźlej skóry.

 

 

Dziewięć

 

Chata starego Chormy bardziej przypominała stary pniak niż domostwo. Porosła mchem i pnączami, przechylona na bok, zdawała się niezamieszkaną ruiną. Kilka rzeczy jednak przeczyło pierwszemu wrażeniu. Wielki pień z wbitym toporem, który śmierdział jatką, drewniany krzyżak do skórowania i oprawiania zwierzyny i futra różnych zwierząt, które wisiały na pobliskiej gałęzi. Drużyna zatrzymała się przed chatą, obserwując i nasłuchując. Dookoła pnia bzyczały muchy, w gałęziach świergotały ptaki, a dym pełzał leniwie po dachu. Na gałęziach w pobliżu wisiały różnego rodzaju znaki magiczne wykonane z patyczków i pęków różnych roślin.

– Pokrzyk – Siemił pociągnął głośno nosem.

– Bieluń i wilcza jagoda – dodał Bogodar. – Zioła odpędzające demony.

– Ci z Palanek nie kłamali. – Masale położył dłoń na rękojeści miecza.

Zarośla po prawej stronie chaty zaszeleściły nagle, drużyna dobyła broni. Z krzaków wyszedł leciwy już człowiek z długą, siwą i miotłowatą brodą. Na plecach dźwigał wiązkę chrustu, przy pasie miał uwiązane za nogi dwa zające. Mimo podeszłego wieku trzymał się prosto, jego chód był lekki i sprężysty. Omiótł intruzów ponurym spojrzeniem i zatrzymał się. Zapadła kłopotliwa cisza.

– Neh’tereh – powiedział mag, unosząc otwartą dłoń.

– Neh’tereh. – Chorma rzucił chrust na ziemię. – Ktoście są i po co do mnie przyszliście?

– Idziemy na wschód i potrzebujemy pomocy – Kust wyłożył od razu całą sprawę.

Starzec długo i intensywnie wpatrywał się w karła, potem przeniósł wzrok na Bogodara.

– Zawróćcie, bo zginiecie. Tam jest tylko śmierć.

– Zawracać, śmierć, zginiecie, nie dacie rady, wycofajcie się, tam nic nie ma… Co to, kurwa, jakaś zmowa?! – ryknął nagle karzeł i kopnął pniak. – Co tam widziałeś, staruchu? Co tam, kurwa, takiego może być?! Dyrdaliśmy taki kawał drogi, żeby teraz zawracać?! Nigdy!

Gnatek spojrzał na ryżego zaniepokojony, a Nawoja położyła dłoń na ramieniu karła, Kust sapnął, ale zamilknął, zgrzytając zębami. Chorma patrzył na nich długa chwilę, w końcu wskazał drzwi chaty.

– Chcecie wiedzieć? Dobrze. Wejdźcie.

W chacie było dość przytulnie. Pęczki ziół, które wisiały na ścianach pachniały bardzo ładnie i niezbyt intensywnie, było cicho i tak jakby bezpiecznie. Wszyscy poczuli się odprężeni, a Nawoja zaczęła głośno ziewać i przecierać oczy. Gospodarz oprawił zające i wrzucił je do kociołka. Po chwili potrawka smakowicie bulgotała, a Chorma wyciągnął wielki skórzany bukłak.

– Moja własna robota – powiedział, podając go Bogodarowi. – Ostrożnie, bo bardzo mocny.

Samogon faktycznie był tak krzepki, że łzy ciekły z oczu. Kasłali, chrząkali i pociągali nosem, przekazując sobie bukłak. Gospodarz siedział, mieszając drewnianą łyżką w kociołku.

– Co to jest? Czym obłożyłeś dom? – Mag odchrząknął po łyku wysokoprocentowego specjału.

– Mocniejsza wersja zwykłego rytuału leśnych ludzi.

– Gdzie ją poznałeś?

– Nigdzie. Sam opracowałem.

Bogodar syknął przez zaciśnięte zęby, reszta drużyny spojrzała na niego.

– Kim ty właściwie jesteś?

– Teraz? Nikim. Kiedyś? Tak, słusznie podejrzewasz. Pobierałem nauki od Aen Saevherne w pełnym cudów Loc Muinne.

Potrawka w kociołku była gotowa, gospodarz poczęstował wszystkich gości. Drużyna dawno nie jadła czegoś takiego. W czasie podróży żywili się na ogół suszonym mięsem, w karczmie w Palankach jedzenie było sycące, ale daleko mu było do smacznego. Kiedy wszyscy pałaszowali, aż im się uszy trzęsły, Chorma rozsiadł się wygodnie i lekko uśmiechnięty obserwował podróżników. Kust wytarł do czysta drewnianą miskę kawałkiem czerstwego chleba, który nabyli jeszcze w Palankach i beknął w garść.

– Zostało jeszcze trochę gorzałki?

Bukłak znów okrążył kompanię, która nabrała rumieńców i ochoty do rozmowy.

– To co tam jest? – Ryży pomachał kawałkiem koźlej skóry przed nosem Chormy. – Co tam takiego się znajduje? Doszliśmy do Mariboru, potem przez ten przeklęty las do Palanek i na północ do ciebie. Podobno byłeś dalej, wiesz, co tam jest. I nie mów mi, że wszystkich nas czeka śmierć, bo przysięgam…

Karzeł dostał kuksańca od Nawoi i umilknął.

– Skąd to masz? – Gospodarz ruchem głowy wskazał mapę Kusta.

– Wygrałem w kości. Człowiek, który mi to dał, zaklinał się, że pokazuje miejsce ukrycia niewyobrażalnych skarbów. Wiesz, dokąd prowadzi mapa? Wiesz, co tam jest?

– Jeżeli idziecie na wschód, to mapa może wskazywać tylko jedno. Acheron.

Zapadła cisza, drużyna spoglądała na siebie z niemym pytaniem w oczach, tylko Gnatek był wolny od rozterek i jak zwykle obojętnie patrzył przed siebie.

– Acheron? – Kust podrapał się po głowie. – Co to jest?

– Tobie nazwa powinna coś mówić. – Chorma spojrzał na Bogodara. – Gdzieś w bibliotekach Loc Muinne była nawet rozprawa napisana dawno przez elfiego Wiedzącego.

– Spisana przez elfa, ale historię opowiadał jeden z Vranów. Jeden z ostatnich bodajże. Większość Aen Saevherne traktuje to jak bajki, ciekawostkę, może legendę.

– Relacja jest bardzo szczegółowa, podobno Vran widział wszystko na własne oczy.

– Przeglądałem ten zwój. Jest tam pełno niejasności i zwyczajnych bajek.

– Jeżeli to nieprawda – gospodarz wydobył kolejny bukłak gorzałki, który puścił w obieg – to wszystko, co widziałem na wschodzie, było tylko sennym koszmarem?

– Chcesz powiedzieć… – Bogodar pochylił się gwałtownie, w jego oczach coś błysnęło.

– Tak, wszystko, co wyczytałeś na temat Acheronu, to prawda.

– Co to jest Acheron? – karzeł słyszalnie zazgrzytał zębami.

– Wybacz, Kust. – Mag spojrzał na ryżego. – Najpierw powiem, co było w zwoju, a potem nasz gospodarz uzupełni resztę swoją opowieścią.

Usadowili się wygodniej, bukłak krążył, a Bogodar zaczął opowieść.

– Według zwoju z Loc Muinne Vranowie byli tu prędzej niż inne Starsze Rasy, na wiele setek lat przed przybyciem pierwszych ludzi do Delty Pontaru. Władali tą ziemią, budowali miasta, niestety więcej szczegółów na ich temat nie zachowało się. Zwój mówi jednak, że spotkali kogoś. Kim oni byli, tego nie udało się wyjaśnić, jednak Vran, którego opowieść spisał jeden z Wiedzących, nazywał ich Acheron. Gdziekolwiek się nie pojawili, miasta Vranów upadały, a mieszkańcy ginęli lub znikali bez śladu. Najeźdźców podobno nie było wielu, ale mieli na swoich usługach magię tak potężną, że nie sposób było przeciwstawić się jej. Poza tym posługiwali się bestiami, potrafili je kontrolować. Jaki był ich cel ostateczny, tego Vran też nie wiedział. Ale był w jednym z miast zniszczonych przez Acheron. Według jego relacji na początku wszystkich mieszkańców ogarnęła panika, a potem pojawiły się nagle tysiące flederów. Nie trwało to długo i z miasta nie wydostała się żywa dusza. W jaki sposób i dlaczego on akurat ocalał, tego też nie potrafił wyjaśnić. Był szalony, strach prawie całkowicie odebrał mu rozum. Bełkotał o niebezpieczeństwie, zagładzie swojej rasy, wkrótce potem zmarł. Wiedzący, który spisał opowieść, domniemywał, że to tylko majaczenia szaleńca, rzeczywistość poplątana z mitami i legendami. Całość zakończył stwierdzeniem, że relację należy traktować jako ciekawostkę i nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistymi wydarzeniami.

Kiedy Bogodar skończył, zapadła cisza. Wszyscy zastanawiali się nad tym, na ile opowieść Vrana jest prawdziwa i czy rzeczywiście mapa Kusta wskazuje to, co sugerował Chorma.

– Słuchaj – gospodarz zwrócił się bezpośrednio do karła – zanim zacznę moją opowieść, chcę wiedzieć, skąd naprawdę masz tą mapę. Żadnych kłamstw. Wasze życie od tego zależy.

– Ukradłem ją – odezwał się po chwili ryży. – To był najlepszy skok mego życia. I najbardziej niebezpieczny.

– Ukradłeś? Komu? I skąd?

– Z prywatnych komnat Geoffreya Moncka.

Bogodar wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po izbie, Chorma podrapał się po głowie, pociągnął wielki łyk samogonu, kaszlnął w pięść.

– Chyba najlepiej będzie, jak sobie stąd pójdziecie. Jak najszybciej. Teraz.

Bogodar zatrzymał się, Masale wstał.

– Kto to jest Monck? – zapytał wojownik. – O czym wy, u licha, mówicie? A ty, rudy przyjacielu, w co nas wpakowałeś? Co ta mapa naprawdę wskazuje? Bo na pewno nie złoto, nie kosztowności. Chcę wiedzieć! Nigdzie się nie wybieram, dopóki się nie dowiem. Także zacznijcie mówić, staruchu, i ty karle, bo…

Nawoja położyła mu dłoń na ramieniu, Masale spojrzał na nią i po chwili niechętnie usiadł.

– Masz Dar – stwierdził, nie zapytał Chorma, spoglądając z ukosa na dziewczynę.

– Dokopać też potrafię, nie tylko uspokoić.

– Nie wątpię.

– Każdy z nas coś wie, kawałki tej wiedzy zaczynają się układać w pewną całość. Coś mi się wydaje, że wszystko zaraz się wyjaśni. – Kust także skorzystał z dobrodziejstw destylatu gospodarza. – Najpierw ja i mapa, potem ty, magiku.

– Jestem złodziejem, zawodowym złodziejem, znanym i słynnym w pewnych kręgach – zaczął ryży – dlatego pewnego dnia odnalazł nas człowiek, który zaproponował bardzo zyskowną i bardzo niebezpieczną robotę. Mieliśmy z Gnatkiem ukraść zawartość pewnej skrzyni, która należała do jakiegoś maga. O tym, że ów czarodziej jest członkiem Kapituły i Najwyższej Rady, dowiedziałem się znacznie później. Wracając jednak do skoku – zaopatrzeni przez zleceniodawcę w potężne amulety, które miały nas bronić przed zaklęciami ochronnymi i jednocześnie przed magicznym wykryciem, zakradliśmy się do rezydencji. Gnatek załatwił szybko straż przy małej furcie, a ja przekradłem się do środka. Nie wdając się zanadto w szczegóły – dzięki amuletom ominąłem wszystkie pułapki, nikt ze strażników mnie nie widział i nie słyszał. Bez problemów dotarłem do skrzyni, otworzyłem ją i opróżniłem. Nie było tam wiele – dwa rozpadające się ze starości tomy w jakimś nieznanym języku i mapa. Kiedy uciekliśmy z łupem, przejrzałem dokładnie ukradzione rzeczy. Nikt ze znajomych nie potrafił odczytać ksiąg, a co do mapy… Miałem przeczucie. Kazałem ją narysować na kawałku skóry. Wydawało mi się, że to ona jest głównym celem kradzieży. Koniec końców spotkaliśmy się znów z naszym zleceniodawcą, oddaliśmy księgi i mapę, zabraliśmy w zamian górę złota. Pieniądze te pozwoliły na wynajęcie was, zorganizowanie wyprawy i dotarcie aż tutaj.

– Wiele bym dał, żeby dowiedzieć się, kto was wynajął. – Bogodar spojrzał na rudego, potem zwrócił się do Chormy. – Co o tym myślisz?

– To nieważne. Interesuje mnie za to inna rzecz – dlaczego jeszcze żyjecie? Ani Aen Saevherne, ani buce z Kapituły nie puściłyby czegoś takiego płazem. Ale mapa faktycznie może prowadzić do czegoś niewyobrażalnego. A skoro wskazuje wschód, to na pewno ma wiele wspólnego z Acheronem. Coś bardzo cennego dla magów znajduje się na końcu tej drogi. Posiadał ją Monck, a ktoś, kto nie jest byle kim, kazał ją wykraść. Moja rada jest taka – pilnujcie pleców, bo albo Monck, albo jego pies Gerhart w końcu was znajdą.

– Albo ten, kto wynajął karzełka. – Dorzucił Masale.

– Nikt nie wie, że mam mapę. – Obruszył się karzeł.

– Ta gnida Monck ma swoje sposoby. Tak czy siak – miejcie się na baczności. A teraz chyba nadeszła pora na moją opowieść – powiedział gospodarz.

– Ruszyliśmy późnym latem – zaczął. – Było nas dziewiętnastu – ja, elfi badacz z Loc Muinne, zbrojni i tropiciele. Prosta sprawa – starożytnymi teleportami Aen Saevherne wzdłuż Pontaru na wybrzeże, potem krótkie przygotowania i na wschód. O co w ogóle chodziło? Potężne anomalie magiczne w tamtym rejonie, coś, czego nawet Wiedzący Aen Seidhe nie potrafili wyjaśnić. Mój elfi towarzysz był znawcą w tych dziedzinach – zaburzenia, artefakty, historia… Było bardzo łatwo, nic nie działo się do samych Palanek. W osadzie siedzieliśmy przez kilka dni. Wiedzący spotkał się z rezydentem Gildii, coś tam uzgadniali, potem znów byliśmy w drodze. Im dalej na wschód, tym gorzej. Nigdy nie widziałem takiej dziczy. Puszcza była tak gęsta, że w ogóle nie można było dojrzeć nieba i panował prawie całkowity mrok. Wędrówka stała się udręką, niekończącym się koszmarem. Czterech z nas zginęło w ciągu trzeciego tygodnia marszu. Nie, nie przez dzikie bestie. Po prostu siadali na ziemi i nie chcieli się podnieść, zostawali… Nie było możliwości, żeby im pomóc, reszta też była na skraju wytrzymałości. Racje podróżne dawno się skończyły, ale drobnej zwierzyny i owoców było w bród. Nie bardzo to wszystko pamiętam, zmuszałem się tylko, żeby przestawiać nogi. Marsz w dzień, nocleg, kolejny dzień marszu. Następny tydzień, następnych trzech zabrała puszcza. Powoli zaczęliśmy tracić nadzieję. Według elfa byliśmy już blisko, powtarzał nam to każdego ranka. I z każdym wschodem słońca wierzyliśmy mu coraz mniej. Pewnego dnia zaś nastąpił przełom. Jeden z tropicieli, który był na przodzie, powrócił z wiadomością, że puszcza kończy się. We wszystkich wstąpił nowy duch, parliśmy do przodu tak, jak pierwszego dnia wyprawy.

Chorma przerwał na chwilę, potarł kark drżącą dłonią, wyraz jego oczu był nieobecny, znów znajdował się tam, z towarzyszami wędrówki, brnąc przez pierwotną knieję.

– Las nie skończył się, ale był o wiele rzadszy. W końcu widzieliśmy niebo, niektórzy płakali… Zmarło kolejnych dwóch, wieczorem położyliśmy się spać, rano nie mogliśmy ich obudzić… Zawinęliśmy ciała w koce i przykryliśmy jak najdokładniej kamieniami i darnią. Znowu maszerowaliśmy bez nadziei na wschód. Minęły kolejne cztery dni, zanim zorientowaliśmy się, że kreska na horyzoncie to góry. Teren zaczął się podnosić, marsz był coraz trudniejszy. Aen Saevherne mówił, że lada dzień będziemy u celu. Zawirowania Mocy były według niego coraz większe. Robiło się też zimnej, a którejś nocy spadł śnieg. Do południa stopniał, ale kolejnej nocy złapała nas istna śnieżyca. Skupiliśmy się wokół ognia, razem z elfem podsycaliśmy go magicznie do świtu. Prawie się udało – rano pochowaliśmy kolejnych dwóch, w czasie marszu – następnego, który upadł w śnieg i już nie wstał. Elf mówił, że to przez anomalie magiczne, bo przecież jesień nawet nie zdążyła dobrze się rozpocząć. Ja nie czułem żadnych zawirowań Mocy, tylko zmęczenie, byłem potwornie wycieńczony. Śnieg nie przestawał padać, wieczorem okazało się, że kolejny zaginął, najpewniej zgubił się w śnieżycy. Rano elf kazał się nam powiązać, dwóch tropicieli odmówiło… Powiedzieli, że zostają… Ja, Wiedzący i dwóch ostatnich ruszyliśmy dalej. Po południu burza nagle ucichła. Było tak spokojnie, że wydało się nam to podejrzane. Elf mówił, że jesteśmy u celu. Wyczuwał zawirowania bardzo wyraźnie i z niezachwianą pewnością wskazywał kierunek. Dotarliśmy prawie do podnóża gór. Minął kolejny dzień, a rankiem wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że naprawdę jesteśmy u celu.

Chorma ponownie przerwał i znów patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie, po raz kolejny przeżywał tamten dzień.

– Co tam znaleźliście? – po chwili odważył się zapytać Kust.

Gospodarz spojrzał na karła. Ryży widział zaszczuty wzrok starego, przerażenie na twarzy, szybki oddech i obnażone w dzikim grymasie zęby. Dreszcz przebiegł po plecach karła, reszta drużyny patrzyła z niepokojem.

– Acheron – wyszeptał drżącym głosem Chorma, wyciągnął nóż i zanim ktokolwiek zdążył zrobić cokolwiek, poderżnął sobie gardło.

 

 

Dziesięć

 

Pierwszy tydzień podróży nie wyróżniał się niczym szczególnym. Drużyna brnęła przez puszczę, walcząc z roślinnością i unikając wielkich drapieżników. Siemił teraz dopiero pokazał, ile jest warty. Dzięki niemu maszerowali szybko i bez kłopotów. Stary Chorma mówił prawdę – puszcze pod Mariborem i Palankami nie dorównywały dzikością tej, przez którą zmuszeni byli przedzierać się teraz. Drzewa były olbrzymie, ich korony całkowicie zasłaniały niebo, na dole panował mrok. Wzrok wędrowców już się przystosował, ale na początku było bardzo ciężko. Napotykane zwierzęta leśne przystawały na widok drużyny, przyglądały się im z ciekawością, nie okazując żadnych oznak strachu. Kiedy Siemił wycelował z łuku i powalił wielkiego rogacza, reszta stadka nawet nie myślała o ucieczce. Zwierzęta przekrzywiły łebki, dalej wpatrując się w ludzi. Czasem puszcza pokazywała swoją grozę. Kilka razy słyszeli ryk przelatującego smoka lub widłogona. Powietrze wyło, pnie drzew skrzypiały, korony trzęsły się od podmuchu. Wędrowcy kulili się przerażeni, tylko kłapouch Kusta dreptał dalej ze stoickim spokojem. Innym razem napotkali olbrzymi szkielet. Gdyby nie rozmiar, mógłby to być zwykły wąż. Jego paszcza była tak wielka, że Masale mógł stać wyprostowany w środku, a wyciągniętą ręką ledwo dotykał kłów w górnej szczęce. Wszyscy zgodzili się, że nie chcieliby spotkać czegoś, co zabiło tego „węża”. W czasie drugiego tygodnia marszu suszone mięso skończyło się, ale Chorma znów miał rację. Wędrowcom nie groził głód, zwierzyny i owoców było pod dostatkiem. Wszystko szło gładko aż do trzynastego dnia podróży.

– Kurwa… – Nawoja wzdrygnęła się mocno, patrząc przed siebie.

– No – potwierdził Siemił. – Ciągną się przez cały las tak daleko na południe i północ, jak daleko odważyłem się iść.

Las pajęczyn. Pracowicie utkane pomiędzy dziesiątkami, setkami drzew, wielkie pajęczyny ciągnęły się tak daleko, jak tylko sięgał wzrok. Nici nośne niektórych z nich były grube jak ramię dorosłego mężczyzny.

– Pająki, dlaczego to muszą być akurat pająki? – Nawoja nerwowo przegarnęła dłonią włosy, jakby chciała pozbyć się irytujących nitek babiego lata.

– Chorma nic o tym nie mówił. – Masale dobył miecza i rozejrzał się wokół.

– Nie mamy pojęcia, jak daleko się ciągną. – Bogodar potarł trzeszczący od kilkudniowego zarostu podbródek. – Jedyne racjonale wyjście to zawracać i uciekać. I to szybko. Wcześniej był tylko jeden, teraz mamy setki albo i tysiące.

– Musimy to obejść! – Widać było, że Kust jest tak przestraszony, jak reszta, ale nie dawał za wygraną.

– Nie damy rady. – Siemił rozłożył ręce. – To będą dodatkowe tygodnie marszu.

– Jesteśmy zbyt blisko. – karzeł nie dawał za wygraną. – Trzeba to jakoś ominąć!

– To omijaj. – Masale wzruszył ramionami, nie spuszczając wzroku z monstrualnych pajęczyn. – My zawracamy.

– Zapłaciłem wam, obiecałem jeszcze raz tyle, mieliśmy dzielić się tym, co znajdziemy!

– Zawracamy i to szybko. – Wojownik cały czas czujnie obserwował pajęczyny. – A jak będziemy wystarczająco daleko, zastanowimy się, co dalej.

– Chyba za późno. – Siemił uniósł lekko łuk. – Cholerny mrok zmylił mnie, dzień prawie się skończył. Nie zdążymy.

Ledwo tropiciel skończył mówić, rozległ się syk. Nie był to zwykły dźwięk, tylko taki, który bardziej dało się wyczuć, niż usłyszeć. Wszyscy umilkli, patrząc na pajęczyny. Nici nośne zaczęły drżeć niczym struny, sieci pulsować, widać było, że coś po nich chodzi.

– Matulu… – wyszeptał tropiciel i brzmiało to prawie jak modlitwa.

W następnej sekundzie coś z impetem wylądowało pośród nich, obalając wszystkich na ziemię. Olbrzymi, czarny i włochaty wilczy pająk otworzył ociekające jadem szczękoczułki i plunął. Na drodze strumienia trucizny znajdował się kłapouch Kusta. Biedne zwierzę trafione jadem z kwikiem zwaliło się na ziemię, pająk błyskawicznie skoczył na nie i wgryzł się w mięso. Bogodar daną im chwilę wykorzystał maksymalnie. Błyskawicznie podniósł się, ułamek sekundy potem pająka trafił strumień białego ognia, a wędrowców otoczyła, znana im już z Roggeveen, srebrzysta bańka. Masale podniósł się, podał rękę Nawoi.

– Mamy przeje… – ryk kolejnej strugi ognia trafiającej drugiego pająka zagłuszył jego słowa.

– Nie wychodzić poza Barierę! – krzyknął mag. – Teraz nie ma już odwrotu! Przez pajęczyny!

Drużyna ruszyła, słychać było tylko ciężkie oddechy i zduszone przekleństwa. Bogodar podtrzymywał zaklęcie Bariery jedną ręką, drugą miał zaciśniętą na kosturze w płonącą pięść. Siemił bluzgał przez zaciśnięte zęby, biegł skulony z łukiem w rękach zaraz obok maga. Nawoja miała obie dłonie przyciśnięte do uszu i zaciśnięte powieki, jej usta cały czas poruszały się bezgłośnie, Masale trzymał ją za ramię i ciągnął za sobą. Gnatek biegł obok Kusta, karzeł z trudem nadążał za wszystkimi w tym szaleńczym biegu. Coraz więcej pająków pojawiało się dookoła, siedziały w koronach drzew, na pajęczynach, niektóre zeskakiwały na ziemię, plując jadem, który odbijał się bezsilnie od Bariery. Ryk strugi ognia oznaczał śmierć kolejnej bestii.

– Szybciej! – wrzasnął mag.

Tropiciel zaczął szyć z łuku, mierząc w świecące skupiska oczu potworów. Trafione bestie zwijały się we włochate kulki i spadały z mlaśnięciem na ziemię, rozbryzgując dookoła jad. Pojawiało się ich coraz więcej – na drzewach i na ziemi. Mag dwoił się i troił. Ryczące strugi oślepiająco białego ognia paliły atakujące bestie jedną po drugiej. Strzały Siemiła również odnajdowały swoje cele. Jednak w pewnej chwili mag przystanął, jego ogień zgasł, a srebrzysta bańka Bariery zamigotała i zafalowała.

– Nie dam rady… – wycharczał, a z nosa buchnęła mu krew. – Nnie damm…

Masale zaklął bezsilnie, puścił Nawoję i ujął półtorak w obie ręce.

– Trzymaj chociaż Barierę!

Bogodar wykrzywił się z bólu, uniósł dłonie, bańka z powrotem stała się srebrzysta i gładka.

– Co teraz? Co teraz? – W głosie Siemiła słychać było panikę.

– Nie mam najmniejszego pojęcia – powiedział wojownik, patrząc bezradnie na zbliżające się ze wszystkich stron pająki.

Nawoja leżała zwinięta na ziemi, Gnatek stał obok, trzymając w dłoniach swój wielki nasiek, Kust ładował arbalet. Nagle wszystkie pająki zatrzymały się, tkwiły w bezruchu długą chwilę, po czym zaczęły wycofywać się na drzewa i znikać w koronach.

– Co do ku… – zaczął Masale.

– HHHHHSSSSSS… – rozległo się nieopodal i z wielkich sieci i kokonów po prawej stronie drużyny wyłonił się pająk.

Jego ogrom był taki, że inne przy nim można by było nazwać drobniutkimi. Wielki odwłok bestii pokryty był szczeciną o długości i grubości oszczepów, stawy jego ośmiu nóg wznosiły się wyżej, niż mógł sięgnąć człowiek siedzący na koniu. Cztery pary czerwonych oczu obserwowały ludzi, a kiedy zaczął się zbliżać, okazało się, że w przeciwieństwie do reszty, jest trupioblady. Wszyscy skamienieli z przerażenia, a pająk potarł szczękoczułki jedna o drugą i ruszył w stronę czekającej go uczty.

– He-e… – odezwał się nagle Gnatek, a Kust aż z usiadł z wrażenia. – Paiong…

Olbrzymi towarzysz karła ujął wielką wekierę w dłonie i opuścił Barierę. Widać było, że monstrualny pająk skulił się lekko, szykując do ataku na śmiałka, który odważył się stanąć mu naprzeciw. Puszcza wstrzymała oddech. Bestia zaatakowała. Masale był weteranem wielu bitew, widział i przeżył niejedno, ale taką walkę widzi się tylko raz w życiu. Gnatek nie robił uników, on tańczył i wirował wokół bestii, która próbowała na przemian dosięgnąć go kłami lub rozgnieść nogami. Wielki kompan karła sprawiał wrażenie lekkiego jak motyl, ale kiedy zaczął uderzać, stał pewnie w lekkim rozkroku, a jego nasiek spadał z siłą huraganu. Raz! Unik! Dwa! Unik! Olbrzymi pająk zakręcił się w miejscu, wlokąc za sobą połamane odnóża. Gnatek już był z drugiej strony, łamiąc wekierą kolejne nogi. Po chwili bestia zasyczała i zaryła w ściółkę, połamane nogi drżały, szczękoczułki próbowały dosięgnąć zwinnego przeciwnika. Kompan Kusta wykonał pełen gracji obrót, wykorzystując nasiek jako przeciwwagę i omijając młócące powietrze odnóża. Po sekundzie znalazł się koło odwłoku, uderzając w przelocie i unikając zielonej mazi, która chlusnęła z rany. Kolejna sekunda i był już z przodu przy głowotułowiu, wymierzając trzy szybkie i bardzo mocne ciosy w oczy i głowę. Pająk wydał dziwny zgrzytliwy dźwięk, prychnął jadem i znieruchomiał. Gnatek zatrzymał się i obserwował bestię. Kiedy upewnił się, że już przestała drgać, ruszył w stronę drużyny i po chwili pojawił się w środku Bariery. Pomógł wstać Kustowi i Nawoi, poklepał przyjacielskim gestem Bogodara po plecach, wyszczerzył zęby w uśmiechu do Masale’a i Siemiła. 

– Nne luubie paiong… – powiedział, wycierając nos rękawem i patrzył beznamiętnie, jak reszta drużyny zbiera swoje opadnięte szczęki z ziemi.

 

 

Jedenaście

 

Była już późna noc, ogień potrzaskiwał wesoło, rozsiewając dookoła krzepiące ciepło. W pobliżu obozu rosły topole osikowe, gwarantując bezpieczeństwo wykończonym podróżnikom. Bogodar leżał blady z oczami otoczonymi ciemnymi obwódkami, ze zrolowanym płaszczem pod karkiem i pozwijanymi kawałkami tkaniny w nosie. Wysiłek przy jednoczesnym i długim używaniu dwóch zaklęć naraz sprawił, że krew nie chciała przestać ciec. Nawoja siedziała skulona, obejmując ramionami kolana, Kust wlepiał ponury wzrok w ogień, Masale leżał z zamkniętymi oczami. Siemił zniknął jakiś czas temu w mrocznym lesie, ruszając po raz kolejny na zwiad. Gnatek siedział obok karła, swoim zwyczajem z półotwartą gębą, wpatrując się obojętnie w dal. Od czasu spotkania z pająkiem nie uronił ani słowa.

– Ani tropów, ani trupów – zakomunikował swoim zwyczajem tropiciel, pojawiając się w kręgu światła rzucanego przez ognisko. – Wygląda na to, że mamy je z głowy.

– Drzewa? – wymamrotał słabo mag.

– Nic nie ma, zostały przy swoich pajęczynach, inaczej już dawno by nas dogoniły. Swoją drogą wydaje mi się to dziwne.

Nawoja zadygotała, mocniej obejmując kolana. Masale szturchnął rudego.

– Wiedziałeś, co on potrafi? – ruchem głowy wskazał Gnatka.

– Pierwszy raz zrobił coś takiego. I pierwszy raz słyszałem, żeby mówił cokolwiek.

– Skąd go w ogóle wziąłeś?

– Dawno temu pojawił się i został. Nawet nie wiem, jak naprawdę się nazywa. Mówię na niego Gnatek przez tą wielką pałę, którą wszędzie ze sobą nosi. A on nie protestuje, może się przyzwyczaił? Albo mu się podoba?

– Tak po prostu został?

– Miałem kłopoty, ścigali mnie. Dopadli i mieli wykończyć. On przyszedł z pomocą. Dlaczego? Nie wiem. Od tamtej pory zawsze trzyma się mnie. Nic nie mówi, nigdy nigdzie nie odchodzi, jak mu coś powiem, to zrobi… I broni mnie.

– Bez niego już byśmy wisieli głowami w dół, przyjacielu.

– Tak – powiedział karzeł i klepnął Gnatka w ramię. – Dzięki, stary.

Olbrzym sapnął głośniej, ale wzroku nie odwrócił.

– Razem z twoim kłapouchem przepadła nam duża część zapasów. – Siemił usiadł przy ogniu, potarł blizny na policzku. – Wszystkie moje strzały, zapasowe cięciwy, zioła Bogodara…

– Zwoje… – wyszeptał mag. – Miałem tam też zwoje…

– Właśnie. Co jeszcze?

– Kule do mojego arbaletu – ponuro odezwał się karzeł. – Chyba ze dwie kopy, kurde… Czego mam teraz użyć? Żołędzi? Że też mnie licho skusiło, żeby przy sobie nie nosić.

– Wszystkie nasze koce. – Wyliczał dalej tropiciel. – Przepadły też ostatnie żelazne racje… Oszczędzałem je na czarną godzinę.

– Mikstury… – wyszeptał znów Bogodar. – Wszystkie mikstury… I mój alembik.

– Mój płaszcz – dorzucił Masale.

– Oliwa. – Nawoja wskazała na swoją kolczugę.

– Czyli jesteśmy w głębokiej rzyci – podsumował całość Siemił. – Musimy ustawić się gdzieś na dłużej. Trzeba polować. Potrzebne nam futra, bo, jeśli wierzyć staremu, będzie śnieg. Potrzebne nam liny, zrobimy rzemienne. Zapasy żarcia – będziemy suszyć mięso. O wędzeniu możemy zapomnieć, cała sól też przepadła. Poza tym zapach mógłby zwabić coś, od czego powinniśmy trzymać się z daleka. Muszę zrobić brzechwy do strzał. Skąd wziąć groty? Nie mam pojęcia. W kołczanie został nie więcej niż tuzin.

– Przygotuję nowe mikstury, jakoś sobie poradzę – mag odezwał się cicho i spróbował usiąść, ale krew znów zaczęła przesączać się przez prowizoryczne tampony.

– Dla mnie wytopisz trochę tłuszczu, będzie musiał wystarczyć – odezwała się Nawoja, wyciągając nogi w kierunku ognia.

– Więc postanowione. – Tropiciel okrył się szczelniej płaszczem. – Od jutra zaczynamy.

Kolejne dni mijały bardzo szybko. Wokół wielkiego drzewa na wzniesieniu powstał obóz otoczony magicznymi barierami i pułapkami. Skład w niedługim czasie wzbogacił się o futra, dziesiątki nowych brzechw, suszone mięso i tłuszcz. Bogodar przy pomocy prymitywnego moździerza przygotowywał maści i mikstury. Kust odkrył, że do niewielkiego oczka wodnego w pobliżu obozowiska wpada wartki strumyczek, a na jego dnie pełno jest kamieni, które doskonale sprawdzają się jako pociski do arbaletu. Nie były może tak celne jak ołowiane kule, ale na średnie odległości równie skuteczne. Wystrzeliwane pociski leciały z gwizdem, wbijając się głęboko w pnie drzew. Karzeł był zadowolony, ponieważ arbalet był jedyną według niego bronią, która wyrównywała szanse w starciu z większymi przeciwnikami. Umiał co prawda bardzo dobrze posługiwać się sztyletem, ale uważał, że jeżeli już miał go używać, to najlepiej w ciemnościach i za plecami przeciwnika. Jeden cios pod ucho lub żebro z reguły wystarczał. Siemił z Nawoją przygotowali ciepłą odzież dla każdego podróżnika. Na początku szycie szło bardzo opornie, bo mieli do dyspozycji tylko sztylety i rzemienie. Jednak po krótkim czasie wprawili się tak, że dwie ostatnie sztuki, dla Gnatka i Masale’a, zostały uszyte w ciągu jednego dnia. Ponadto Siemił wykonał cienkie, ale solidne rzemienne liny, każdy z podróżników otrzymał jeden zwój. Problem, który na razie pozostał nierozwiązany, to groty do strzał.

Nadszedł dziesiąty dzień pobytu drużyny w pobliżu wielkiego drzewa. Wszystko, co miało być zrobione, zostało wykonane. Ostatniej nocy większość udawała, że śpi. Rzucali się niespokojnie na barłogach z trawy i listowia przykrytych futrami. Rankiem w dość ponurych nastrojach podzielili sprawiedliwie wszystkie rzeczy między siebie, sformowali kolumnę i ruszyli za Siemiłem w stronę wschodzącego słońca. Rozpoczął się ostatni etap wyprawy.

 

 

Dwanaście

 

Byli dobrze przygotowani, więc śnieżyca nie zaskoczyła ich. Jedyny powód, dla którego mogliby poczuć się zaskoczeni, to jej intensywność. Wyjący wiatr ciskał w twarze podróżników olbrzymie płaty mokrego śniegu i przygniatał ich do ziemi. Szli powoli skuleni i powiązani linami. Teren jakiś czas temu zaczął wyraźnie się wznosić, drzewa były rzadsze, pojawiły się większe odłamki skalne sterczące z ziemi. Gdyby nie ostrzeżenie Chormy i futra, do wieczora już by zamarzli. Marsz był istną torturą. Nie mogli rozmawiać, bo nawałnica wszystko zagłuszała, nie mogli się zatrzymać, bo zostaliby zasypani. Mogli jedynie brnąć i mieć nadzieję, że okażą się twardsi. Zmierzch zapadł bardzo szybko, ale siła wiatru w ogóle nie osłabła, tylko prószący śnieg zrobił się drobniejszy. Siemił zarządził szybką naradę, na której zdecydowali się, że muszą się zatrzymać. Wkrótce potem znaleźli powalone dwa wielkie drzewa, które jako tako chroniły przed wiatrem i śniegiem. Zaraz pojawiło się magiczne ognisko i cała drużyna trwała przy nim w półśnie aż do rana. Ranek był mroźny i rześki. Wszyscy dzwonili zębami z zimna, żuli paski suszonego mięsa i cieszyli się, że śnieg już nie pada. Po skromnym posiłku Siemił dał znak do wymarszu. Do południa marsz był bardzo monotonny: zimno, pochmurno, płatki śniegu wirujące w powietrzu i zmęczenie. Po południu znów zaczęła się śnieżyca. Sypnęło znienacka i po chwili wszyscy zataczali się po razami huraganowej wichury, zasłaniając twarze przed płatami mokrego śniegu. Bogodar z łowcą prowadzili resztę, wytyczając za pomocą magii kierunek. Siemił bał się, więc poprosił czarodzieja o pomoc. Wziąwszy pod uwagę warunki pogodowe, nastroje wędrowców i ich zmęczenie, marsz przebiegał całkiem nieźle i do wieczora przebyli ładny kawałek drogi. Kiedy zaczęło się ściemniać, przypadkowo na ich drodze pojawił się wielki skalny nawis, który wśród zamieci był istnym azylem. Po chwili zapłonęło pod nim magiczne ognisko i wędrowcy zabrali się za swoje porcje suszonego mięsa. Noc mijała powoli, niebieskawy płonień oświetlał wynędzniałe, zmęczone twarze wędrowców. Nad nimi wył lodowaty wicher, a wśród tych tonów dało się słyszeć jakieś zawodzenie, niskie, złowrogie, ale wszyscy byli zbyt zmęczeni, żeby zwrócić na to uwagę. Nadszedł upragniony świt. Niebo miało kolor ołowiu. Śniegowe chmury wisiały nisko, wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby ich dosięgnąć. Minęło kolejne śniadanie złożone z pasków suszonego mięsa, popijanych ciepłą wodą z roztopionego śniegu. Rozpoczęły się kolejne dni milczącego marszu na wschód. Śnieg, zimno i zmęczenie. Zaciskane zęby i mamrotane pod nosem przekleństwa. Zmuszanie siebie, aby postawić jeszcze jeden krok. Lodowate kły wichru, które kąsały, jak żywe stworzenie. Prószący w oczy śnieg. Pierwsza była Nawoja. Runęła twarzą w dół, nawet nie próbowała zamortyzować rękami upadku. Dobrą chwilę trwało, zanim zdążyli ja ocucić, jeszcze więcej czasu pochłonęło doprowadzenie jej do takiego stanu, aby utrzymała się na własnych nogach. Wsparta na ramieniu Masale’a, blada i chwiejąca się, nie rokowała nadziei na długi marsz. Nie mieli wyjścia, ruszyli dalej. Kilka godzin później wojownik upadł razem z Nawoją. Zdołał jednak usiąść, ale dziewczyny nie mogli już docucić. Twarz Kusta przypominała śmiertelną maskę, Gnatek rzęził ciężko i cicho pojękiwał. Bogodar był tak blady, że sprawiał wrażenie przezroczystego, Siemił przypominał żywego trupa – chudy, poczochrany, z wytrzeszczonymi oczami i wyszczerzonymi zębami, spomiędzy których wydobywał się chrapliwy oddech. Dowlekli się jakoś w pobliże wielkiego pnia powalonego przez wichurę drzewa. Masale ciągnął za ręce nieprzytomną Nawoję, olbrzym pomagał magowi i karzełkowi, łowca szedł ostatkiem sił. Bogodar, krzywiąc się z bólu, ponownie rozniecił magiczny ogień, wszyscy skupili się wokół niego, ułożyli nieprzytomną dziewczynę najbliżej. Zapadał zmierzch, śnieg prószył, wicher wył. Wędrowcy, skupieni dookoła malutkiego ogniska, zapadali w letarg, sen podobny do śmierci. Kiedy nastał ranek, okazało się, że podróż dobiegła końca.

 

 

Trzynaście

 

Patrzyli na najbliższą okolicę i wciąż nie chcieli uwierzyć w to, co mieli przed oczami. Śnieżyca ustała nad ranem, ciężkie chmury zniknęły, na niebie pojawiło się słońce. Ziemia dookoła schła i parowała. Drużyna szybko otrząsnęła się po koszmarnym marszu w zamieci. Ciepło było wszystkim, czego potrzebowali. Nawoja obudziła się i po gorącym posiłku doszła do siebie na tyle, że mogła usiąść, a wkrótce potem wstać. Do południa obozowali pod powalonym drzewem i odzyskiwali siły. Śnieg znikał szybko i wtedy właśnie spotkała ich pierwsza niespodzianka.

– Droga, jak matkę kocham… – Kust w końcu wypowiedział słowo, o którym wszyscy myśleli.

Spod topniejącego śniegu wyłoniła się, wyłożona wielkimi nieregularnymi płytami, droga. Widać było, że od jakiegoś czasu nie jest używana. W szczelinach rósł mech i trawa, na poboczach małe drzewka. Wiodła prosto jak strzelił w kierunku wschodnim, drugi koniec niknął w puszczy.

– Co teraz? – Masale podrapał się po głowie. – Idziemy drogą?

– Jeżeli mapa jest dokładna, jesteśmy już prawie na miejscu. – Siemił patrzył na wschód, osłaniając dłonią oczy przed blaskiem słonecznym. – Co nam szkodzi przejść się tym traktem? Będzie szybciej i łatwiej.

– Patrzcie. – Nawoja wskazała kierunek. – Co to? Czy…

– Tak. – Mag uśmiechnął się. – To góry.

– Nie możemy jednak iść, kiedy nie wiadomo, co przed nami. – Łowca ściągnął futra, podniósł łuk i narzucił zielony płaszcz. – Rozejrzę się. Jak nie wrócę do dwóch godzin, możecie powoli ruszać za mną. Ale naprawdę powoli.

Czas mijał, drużyna obozowała pod drzewem, czekając na powrót Siemiła. Rozmawiali leniwie, pogryzając paski przyrumienionego na ogniu mięsa. Bogodar przy pomocy swoich maści i ziół opatrywał otarte stopy wędrowców i niewielkie odmrożenia. Przygotował też eliksir wzmacniający i podał go Nawoi, która była najbardziej poszkodowana z całej drużyny. Słońce zmieniło znacznie swoją pozycję na horyzoncie i wędrowcy zaczęli powoli pakować się i szykować do drogi. Pozdejmowali futra, ponieważ popołudnie było słoneczne i ciepłe. Bogodar domniemywał, że śnieżyca była magiczna i prawdopodobnie miała bronić dostępu do czegoś, co oznaczone było wielkim „X” na mapie Kusta. Przypuszczał także, ze to nie jedyna przeszkoda, jaką będą musieli pokonać, następne mogą być o wiele gorsze. Według niego, żaden mag, ani człowiek, ani Aen Saevherne, nie był w stanie przywołać i kontrolować żywiołu na taką skalę. Ktoś, kto to zrobił, dysponował niewyobrażalną mocą. Monolog ten nie poprawił nastrojów w drużynie, tym bardziej, że druga godzina dawno już minęła, a Siemił nie dawał znaku życia. Ruszyli powoli drogą w stronę majaczących w oddali postrzępionych szczytów górskich. Pogoda była ładna, słońce przygrzewało coraz mocniej, marsz nie był już śnieżnym koszmarem. Szli wolno, rozmawiając półgłosem. Po jakimś czasie okolica zaczęła się zmieniać. W pobliżu drogi stały w różnych odstępach osobliwe kurhany. Po bliższych oględzinach okazało się, że każdy z nich jest ułożony z potrzaskanych i bardzo zardzewiałych części broni i zbroi. Niektóre z nich rozsypywały się w proch pod dotknięciem. Im dalej na wschód, tym kurhanów było więcej i były wyższe. Kiedy przystanęli przy kolejnym z nich, dyskutując zawzięcie, nagle pojawił się Siemił.

– Wszyscy cisza – wysapał i otarł pot z czoła. – Schodzimy z drogi.

Pytania szeptane przez drużynę łowca zbył mało znaczącym warknięciem, nakazał ponownie zachowanie ciszy i sprowadził ich z drogi miedzy gęściej rosnące drzewa.

– Idziemy szybko i jak najciszej wzdłuż tego starego traktu – powiedział wszystkim, kiedy złapał oddech. – Nie uwierzycie, co tam jest.

Teren wznosił się coraz bardziej, starożytna droga wiła się dość głębokimi wąwozami. Tropiciel prowadził ich górą, przystając co jakiś czas i nasłuchując. W końcu zatrzymał się.

– Słyszycie?

Na początku drużyna nie była w stanie usłyszeć czegokolwiek, jednak po chwili dobiegł do nich niski, jękliwy dźwięk, który podnosił włosy na głowie. Zawodzenie zdawało się nie mieć końca ani początku, trwało tak bez nadziei, a słuchającym cierpła skóra na plecach.

– Co to? – Masale spojrzał wielkimi oczami na łowcę.

– Tez byłem ciekaw. Poszedłem więc dalej. – Siemił skinął na nich ręką, prowadząc przez las w stronę urwiska. – I zobaczyłem to… – Wskazał ręką przed siebie, skąd otwierał się widok na najbliższą okolicę.

Poniżej znajdowała się wielka równina. Nie było na niej drzew ani żadnej innej roślinności. Stara droga, którą znaleźli wędrowcy, wiła się przez całą długość równiny, a kończyła się…

– Miasto? – Kust wciągnął głośno powietrze, potem wypuścił je powoli.

Reszta drużyny stała w milczeniu.

– Tak, to nasz cel. To wskazuje mapa. – Siemił potarł blizny na policzku. – Ale to nie wszystko, musimy zejść niżej.

Kiedy zaczęli schodzić, drażniący dźwięk stał się głośniejszy i bardziej przerażający. Wędrowcy zaciskali zęby i maszerowali za tropicielem, starając się nie wpadać w panikę. Na dole okazało się, że cała równina usiana jest kurhanami z pordzewiałych zbroi i broni, ale kilkukrotnie większych od tych, które znajdowały się przy drodze. Jeden z nich był całkiem niedaleko, może o strzelanie z łuku.

– Nie odważyłem się iść dalej – wyszeptał Siemił przez zaciśnięte zęby. – Ale odkryłem coś, zakryjcie uszy.

Kiedy drużyna wykonała polecenie, łowca naciągnął łuk i wymierzył w najbliższy kurhan. Strzała pomknęła do celu i uderzyła w niego z głuchym dźwiękiem. Zawodzenie nagle przybrało na sile, stawało się nie do zniesienia, drużyna kuliła się, zasłaniając rękami uszy. Paraliżujący strach obezwładnił ich, groza wciskała się zimnymi mackami w trzewia. Wycie osiągnęło zenit, wszyscy zaciskali zęby, Nawoja chyba krzyknęła. W następnej chwili kurhan zawirował nagle, wszystkie zardzewiałe części broni i ekwipunku kręciły się w powietrzu. Potem z hukiem blach złożyły się w całość – stwora składającego się z fragmentów tarcz, napierśników, ostrzy. Jego kilka ramion kończyło się przypadkowo dobraną bronią: miecze, topory, włócznie. Potwór szedł przez długą chwilę po polu, obracając się w różnych kierunkach, widać było, że szuka wroga, kogoś, kto wybudził go z letargu. Potępieńcze wycie niosło się daleko. Wędrowcy zaciskali dłonie na uszach i wznosili bezgłośnie modły do wszystkich bogów, aby wróg ich nie zobaczył. Jeszcze chwila i w wirze pordzewiałych blach i ostrzy potwór powrócił na swoje miejsce. Wycie przycichło i na równinie znów stał kurhan.

– Co to było? Co to w ogóle było? – Kust był blady, przełykał z trudem, patrzył na czarodzieja.

– Nie przejdziemy tędy. – Masale też był przerażony. – Nie mamy nawet cienia szansy.

– Ja chyba wiem, co to jest. – Bogodar przyglądał się setkom kurhanów. – Gdzieś o tym czytałem, ale nie wiedziałem, że ktoś dysponuje taką wiedzą, żeby je przywołać, a co dopiero rozkazać być posłusznymi i pilnować…

– O czym ty mówisz? – wyszeptał karzeł bladymi wargami.

– To demony – odezwał się mag, patrząc mu prosto w oczy. – Demony wojny, draugiry.

– Draugiry? Wojny?

– Tak, ale nie to jest najważniejsze. – Bogodar uśmiechnął się szeroko, wprawiając innych w osłupienie. – Wiem, jak je pokonać.

 

 

Czternaście

 

– To chyba nie jest dobry pomysł… – Masale potarł nerwowo rękojeść półtoraka, spoglądając na resztę kompanii.

Wszyscy prezentowali się dość dziwnie, na każdej twarzy widać było strach. Tylko obojętny jak zwykle Gnatek i zadowolony z siebie mag nie okazywali lęku.

– Zaufajcie mi – rzekł ten ostatni. – Wszystko się uda.

Dzień wcześniej, kiedy Bogodar oznajmił, że zna sposób na obejście draugirów, cofnęli się do lasu w pobliżu starożytnego traktu i rozbili obóz.

– To zajmie trochę czasu. – mag ani myślał wtajemniczać kogokolwiek w swoje plany. – Rankiem wszystko będzie gotowe.

Po tych słowach zniknął razem z Siemiłem w lesie, a innym nie pozostało nic innego, jak czekać. Dzień miał się już ku końcowi, kiedy czarodziej z łowcą pojawili się z powrotem.

– No, wreszcie! – Masale zapiął portki i odszedł od drzewa. – Wszyscy jesteśmy ciekawi, co takiego knuliście.

– Sprawa jest prosta. – mag usiadł przy ognisku i zatarł zgrabiałe ręce. – Kiedy zobaczyłem demony, od razu przypomniał mi się stary Chorma i…

– Bieluń, pokrzyk i wilcza jagoda – dokończył Siemił.

– Właśnie – kontynuował Bogodar. – Zioła i odpowiednie zaklęcie – myślę tutaj o zwykłym rytuale leśnych ludzi – powinny wystarczyć. Zbadam jeszcze rano emanację magiczną, żeby dostroić czar ochronny i będziemy próbować przejść.

– Będziemy próbować? – Masale zdziwił się tak bardzo, że w innych okolicznościach byłoby to zabawne.

– Tak, bo nie jest to sposób pewny. Nigdy nie miałem do czynienia z draugirami i nie znam też nikogo innego, kto by je spotkał. Ale lepsza taka ochrona niż żadna. Każdy dostanie amulet z ziołami i każdego osobno obłożę zaklęciem ochronnym. Radzę odpocząć, jutro rano ruszamy.

Kiedy stali, patrząc na pole pełne kurhanów, z pęczkami ziół okręconymi wokół ekwipunku i broni, a wokół niosło się ponure zawodzenie, które powodowało gęsią skórkę na ciele, Masale nie krył swojego sceptycyzmu.

– Mówię, że to nie jest dobry pomysł. Obudzimy jednego i koniec. Jak z tym walczyć? Przecież to tylko kawałki żelaza. Mamy ciąć to ostrzem? Siemił będzie strzelał z łuku?

– He-e… – powiedział znów znienacka Gnatek, poklepał wojownika po ramieniu i wzniósł oburącz swój nasiek.

– Tak, kamracie, to na pewno będzie przydatne. – Wojownik wziął głęboki oddech i również dobył broni – Ruszajmy i miejmy to już za sobą.

– Nawoja – mag zwrócił się do dziewczyny, która wyglądała na równie mocno przestraszoną jak zdenerwowaną. – Będziesz mi potrzebna. Uzupełniamy i korzystamy wzajemnie ze swojej Mocy. Tak jak cię uczyłem, spokojnie i bez szarpnięć.

Dziewczyna wzięła głęboki oddech i skinęła głową.

– Jestem gotowa.

– To ruszamy!

Bieg przez równinę był równie koszmarny jak przez śnieżycę. Kiedy zbliżali się do pierwszego kurhanu, groza chwytała ich za gardło, jednak minęli go bez problemu. Niski, wibrujący na granicy słyszalności jękliwy dźwięk ciągle im towarzyszył. Mijali kolejne, trwające w uśpieniu demony wojny i żaden się nie obudził. Czas mijał i krok wędrowców robił się coraz cięższy, jednak myśl o zatrzymaniu się wśród tych potwornych istot sprawiała, że zaciskali zęby i biegli dalej. Bogodar z Nawoją dyszeli coraz głośniej, mag podtrzymywał czar ochronny, dziewczyna mu pomagała, dzieląc się Mocą. Słońce mocno już przechyliło się ku zachodowi, kiedy drużyna stanęła pod miastem. Ruszyli potem wzdłuż murów, szukając sposobu na dostanie się do środka. Widać było, ze budowla jest starożytna. Mury były białe, zwietrzałe i ich zewnętrzna warstwa kruszyła się pod dotknięciem. Na pewno nie było ono budowane przez ludzi, miało idealny kształt okręgu, a mury wyglądały, jakby były całością, monolitem. Brama była tylko jedna. Kiedy stanęli przed nią, zrobiło się już prawie zupełnie ciemno. Nie widać było żadnego sposobu na jej otwarcie, więc wędrowcy rozbili pod nią prowizoryczny obóz, nie odważając się rozpalać ognia. Wszyscy byli wykończeni, wycie na równinie nie ustało, wbijało się pod czaszkę i szarpało mózg koszmarnymi szponami. Do rana nikt nie zmrużył oka, wszyscy z ulgą powitali pierwsze promienie wschodzącego słońca. 

– Musielibyśmy mieć naprawdę solidny taran, żeby to ruszyć – stwierdził Masale, patrząc na potężne wrota. – Jak dostaniemy się do środka?

– Nie zniosę dłużej tego wycia… – Nawoja przycisnęła dłonie do skroni. – Nie zniosę…

– Coś w tym jest, to nie tylko ten dźwięk. – Bogodar wyglądał na potwornie wykończonego. – To wiatr magii, ale nie tylko. Tysiące draugirów na równinie, magiczna śnieżyca… Ktoś, kto to zrobił, posiada niewyobrażalną Moc. Myślę, że Aen Saevherne doskonale wiedzą, co tu jest. Myślę też, że jeżeli nawet nie cała Kapituła, to Monck i Gerhart też to wiedzą. Ktoś , kto posiądzie taką wiedzę i potęgę… Strach o tym myśleć.

– Prawda. – Karzeł patrzył ponuro na bramę – Magicy wyszarpują sobie ten sekret jak psy wołową kość. Jak teraz o tym myślę, to dziwię się, że zapłacili mi złotem, a nie ostrzem.

– Albo piorunem kulistym. – Czarodziej uśmiechnął się pod nosem. – Ktoś ma pomysł, jak się tam dostać?

Wszyscy zadarli głowy, patrząc na szczyt murów, który znajdował się zbyt wysoko jak na próbę wspinaczki, potem spojrzeli na potężne wrota zbyt masywne, żeby je ruszyć nawet wtedy, gdyby nie były zablokowane. Wędrowcy dyskutowali zawzięcie przez resztę dnia, mag próbował różnych sztuczek i zaklęć, łowca rzucił pomysł wystrzelenia liny i próby wspinaczki, Masale mówił, że brama wygląda na starą i można spróbować siłą, a karzeł upierał się, że musi tu gdzieś być inne, tajne przejście. Spokój zachował tylko Gnatek, który swoim zwyczajem siedział i obojętnie patrzył się przed siebie. W końcu dochodziło do sprzeczek i mało brakowało, a wszyscy skoczyliby sobie do gardeł. Atmosferę załagodziła Nawoja, studząc rozpalone głowy i mitygując antagonistów. Nastał wieczór i kolejna noc, która upłynęła w półśnie i gwałtownych przebudzeniach wędrowców męczonych przez koszmarne sny.

Nastał kolejny dzień. Nad ranem zaczął padać drobny deszcz, zrobiło się chłodno i ponuro. Zdawało się, że wycie na równinie przybrało inny, bardziej złowróżbny ton. Zapasy wody i jedzenia były tak skąpe, oświadczył Siemił, że jeżeli nie uda się przedostać do miasta i czegoś tam znaleźć, trzeba będzie cofnąć się do puszczy. Nawoja tego ranka była wyjątkowo milcząca. Bolała ją głowa, osłaniała oczy nawet przed tą odrobiną światła, docierającą do nich zza nisko podwieszonych deszczowych chmur. Masale z Siemiłem rozpoczęli kolejną kłótnię. Dziewczyna przysłuchiwała się, jak wywrzaskują sobie w twarz kolejne, coraz bardziej niedorzeczne pomysły na dostanie się do miasta, kiedy nagle coś jej się przypomniało. Sen o domu, który śniła dzisiejszej nocy… Dom… Trzech nieznajomych… Pożar…

– Zamknąć się! – ryknęła nagle, wojownik z łowcą spojrzeli na nią, ale się uspokoili. – Słuchajcie – powiedziała łagodniej. – Musimy stąd odejść. Wiem, że to tylko przeczucie, ale…

– Zwijamy się! – Masale natychmiast przystąpił do pakowania skromnego dobytku. – Do tej pory śni mi się ten kurwi syn z Mariboru. Jak masz przeczucie, to wolę nie ryzykować.

– Prawda. – Zgodził się mag, a karzeł z tropicielem pokiwali głowami.

Pobiegli wzdłuż murów, byle dalej od bramy. Przycupnęli w rozpadlinie, Nawoja dalej była bardzo niespokojna. Wszyscy w napięciu obserwowali bramę, ale przez dłuższy czas nic się nie działo. Deszcz kropił dalej, było zimo, wszyscy przemokli do suchej nitki, szczękali zębami i patrzyli w stronę olbrzymich wrót. Czas dłużył się niemiłosiernie, było coraz zimniej. W końcu Kust nie wytrzymał.

– Po licho siedzimy w tej norze? Albo próbujemy jakoś wejść, albo cofamy się do lasu. Ja myślę…

– Zawrzyj gębę! – warknęła dziewczyna. – Dobrze ci radzę…

Wycie na równinie kurhanów znów przybrało na sile, potem nagle przeszło w ogłuszający wizg. Oba skrzydła bramy miasta z hukiem rozwarły się na zewnątrz. Wędrowcy kulili się ze strachu, przyciskając dłonie o uszu. W bramie pojawił się olbrzymi kształt. Nawet z tej odległości czuć było drżenie ziemi, kiedy zaczął marsz przez równinę. Stwór był na oko trzy razy większy od draugira, którego na początku obudził Siemił. Miał osiem ramion zakończonych najróżniejszymi ostrzami i masywne nogi, które przestawiał miarowo z potężnym tąpnięciem. Pod okapem wielkiego hełmu widać było dwa płonące, czerwone punkciki. Wizg, który towarzyszył stworowi, był niczym rozpalone do białości, tnące ciało żelazo. Drużyna zaciskała zęby, zasłaniała uszy, obserwując jednocześnie przerażające widowisko. Kurhany na równinie zawirowały w obłędnym balecie zardzewiałych kawałków pancerzy i broni, z hukiem składając się w pomniejsze demony wojny i dołączając do swego wodza. Wycie zaczęło powoli cichnąć, kiedy potwory oddalały się w stronę puszczy, wędrując starożytną drogą na zachód. Dzień zaczął już powoli przechodzić w wieczór, kiedy ostatni z draugirów zniknął w lesie. Wszystko dookoła wydawało się ciche i puste, chociaż drażniący dźwięk nadal pozostał – raczej wyczuwalny niż słyszalny.

– No to patrzcie. – Masale wskazał kierunek.

– Otwarta, jak matkę… – Karzeł patrzył na bramę i drapał się po głowie.

– Co teraz? – rzucił pytanie Siemił.

– Na co czekamy, przyjaciele? – Wojownik pozbierał swój skromny bagaż. – Tego chcieliśmy, nie? Biegiem do bramy, zanim się zamknie.

– Chwila… – Mag rzucił spojrzenie w stronę puszczy. – Nie widziałeś, co przed chwilą stamtąd wylazło?

– Jak wylazło, to pewnie już go tam nie ma?

– Nie ma – Nawoja odezwała się z wysiłkiem, otarła mokrą twarz. – Nic takiego nie wyczuwam.

– Na pewno?

– Na pewno.

Ruszyli ostrożnie w kierunku bramy. Masale szedł z półtorakiem w rękach, skupiony i czujny, tuż za nim Siemił z Gnatkiem, potem Kust z naładowanym arbaletem, czarodziej i dziewczyna. Kiedy stanęli naprzeciw otwartych wrót, wycie stało się głośniejsze i bardziej złowrogie, a groza znów spowiła ich umysły. Zaraz za bramą widać było zniszczony i opustoszały plac. Budynki dookoła rozsypywały się ze starości, niektóre całkiem się już zawaliły. Między płytami dziedzińca rósł mech, krzewy i małe drzewka. Drużyna ostrożne przekroczyła wrota i przeszła plac. Po krótkim marszu zniszczoną ulicą między zawalonymi i rozsypującym się budynkami, z wiatrem posępnie świszczącym w mijanych ruinach i ponurym wyciem na granicy słyszalności, wędrowcy dotarli na kolejny plac. Ten był o wiele większy, dookoła niego ustawionych było mnóstwo pali z nabitymi na nie nierozpoznawalnymi resztkami. Kiedy zbliżyli się do nich, smród rozkładu uderzył w ich nozdrza. Był on tak intensywny, że wszystkich zemdliło, a Nawoja nie wytrzymała i zwymiotowała. W następnej chwili dostrzegli pod ścianami zrujnowanych budynków stosy ciał. Setki i tysiące. Niektóre twarze były świeże i rozpoznawalne: elfy, ludzie, krasnoludy… inne były w zaawansowanym stadium rozkładu, jeszcze inne były nagimi szkieletami. Niektóre były niekompletne, brakowało kończyn, głów. Siedziały, leżały, wspierały się jedne na drugich, roje czarnych much bzyczały wściekle nad nimi, a wszyscy stali sparaliżowani strachem. Nawoja była zgięta w pół, szarpały nią gwałtowne torsje, Gnatek pojękiwał i próbował niezgrabnie osłaniać nos przedramieniem. Masale i Siemił rozglądali się płochliwie na różne strony, Kust walczył ze skaczącym jak żywe stworzenie żołądkiem, a Bogodar ostrożnie zbliżył się do trupów. Przykucnął, krzywiąc się niemiłosiernie, i z bliska zaczął się im bacznie przyglądać. Po kilku chwilach dołączył do reszty, następnie wszyscy oddalili się nieco, aby fetor nie był tak intensywny.

– Różni… – Mag odkaszlnął, chrząknął kilka razy. – Młodzi i starzy, elfy, krasnoludy, ludzie, całe mnóstwo… Pod samą ścianą muszą być tysiące, a widziałem, że leżą też w podziemiach budynków.

– Tutaj jest to samo. – Masale wskazał ręką na przeciwległą stronę placu.

– Co tu się w ogóle dzieje? – Nawoja była blada jak upiór. – Co to za cholerne miasto?

– Nie wiem, nie mam najmniejszego pojęcia. – W głosie maga słychać było bezradność. – Nawoja, wyczuwasz coś, cokolwiek?

– Nic konkretnego. Ten wyjący wiatr magii zagłusza wszystko inne. Jeszcze trochę tego obłędu, a nie wytrzymam.

– Wiem, jak ciężko jest komuś tak uwrażliwionemu na magię jak ty. – Czarodziej zbliżył się do dziewczyny, jedną dłoń położył jej na głowie, kciukiem i placem wskazującym drugiej dotknął jej skroni. – Spróbuję to trochę złagodzić.

Rzucone zaklęcie buchnęło mocą wyczuwalną nawet przez pozostałych członków drużyny.

– Uch… – westchnęła dziewczyna z ulgą i spojrzała z wdzięcznością na Bogodara.

– O kurwa! – karzeł cofnął się gwałtownie i wskazał ręką.

Wszyscy podążyli wzrokiem we wskazanym kierunku, pod ścianę skruszonego przez czas budynku. Jeden z trupów na wierzchu usiadł gwałtownie, potem podniosło się kilka kolejnych. W następnej sekundzie wszystkie wydały z siebie przeraźliwe wycie i obróciły gnijące głowy w kierunku wędrowców.

 

 

Piętnaście

 

Ucieczka była kolejnym koszmarem. Biegli na oślep, ścigani przez nieumarłych. Prowadził Bogodar, na końcu biegł Masale. Wszędzie dookoła widać było stosy trupów, z których nieumarli podnosili się z wyciem, obracali głowy w kierunku wędrowców, wstawali i niezgrabnie biegnąc, zataczając się i upadając, rozpoczynali pościg.

– Zgubiliśmy się! – wrzasnął z tyłu Masale. – Nie mam pojęcia, w którą stronę brama!

– Nieważne! – odkrzyknął mag. – Tam!

Miejscem, które wskazał mag była najprawdopodobniej jakaś wyższa część miasta, otoczona drugim murem. Widać było za nim wysoki, choć poniszczony przez upływający czas kolejny mur i coś, co przypominało masywny stołb zwieńczony potężnymi blankami.

– W tamtą stronę! – krzyknął ponownie mag. – Nie możemy wracać, całe miasto za nami jest pełne trupów!

– Kurwa, nie ma nigdzie wejścia! – ryknął Masale, patrząc jednocześnie na mur i wyjące trupy, dobiegające do nich ze wszystkich stron.

Kust strzelił z arbaletu, rozwalając na lepkie kawałki czaszkę jednego z nieumarłych. Trup zrobił jeszcze dwa chwiejne kroki i runął, bryzgając mazią. Karzeł załadował ponownie i trafił następnego.

– Kur… – warknął wojownik i wybiegł na spotkanie przeciwników.

– Gnateeek! – Kust rozwalił głowę następnemu, resztę wskazał swemu ogromnemu kompanowi.

Olbrzym uniósł nasiek i po chwili rozsmarowywał żywe zwłoki na drodze i ścianach skruszałych budynków. Obok niego Masale odrąbywał zgniłe głowy, kończyny, płatał i przerąbywał wpół. Kawałki śmierdzącego mięsa latały dookoła. Siemił spojrzał bezradnie na swój łuk i zacisnął zęby, Nawoja nie wytrzymała, wrzasnęła i upadła. Koncentracja złowrogich wiatrów magii była dla niej za duża. Bogodar pospiesznie kreślił jakieś glify na zmurszałym murze i wydawać by się mogło, że nie zwraca uwagi na to, co działo się dookoła. Trupów było coraz więcej. Masale z Gnatkiem ślizgali się niebezpiecznie na resztkach przeciwników, odpierając nową falę nieumarłych, która właśnie się pojawiła.

– Do mnie! – krzyknął nagle mag, a w murze, na miejscu rysowanych przez niego glifów, błysnął mlecznobiałym światłem magiczny portal.

Siemił złapał pod ramię Nawoję, w następnej sekundzie zniknęli w magicznym przejściu, Kust wystrzelił po raz ostatni i również zniknął.

– Szybciej, do kroćset! – wrzasnął ponownie mag i struga białego ognia trafiła atakujące trupy. – Szybciej, do teleportu!

Wojownik z olbrzymem odwrócili się, pobiegli i razem z magiem zniknęli w mlecznej białości magicznego portalu, który w tej samej sekundzie zniknął w oślepiającym błysku.

Po drugiej stronie muru wędrowcy sapali ciężko ze zmęczenia po ucieczce i walce.

– Mało brakowało, kurde – podsumował Kust.

– Mało… – Zgodził się wojownik, nasłuchując monotonnego wycia i zawodzenia żywych trupów po drugiej stronie muru.

Sądząc po odgłosach, musiały być ich tam setki, jeżeli nie więcej. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby został dłużej.

– Chyba dziś już dalej nie pójdziemy. – Bogodar spojrzał na Nawoję i sam usiadł ciężko, oparł się o zrujnowaną ścianę. – Ech, znowu… – Dodał, a z nosa buchnęła mu krew.

W pierwszej kolejności reszta zajęła się magiem, ciężko było zatrzymać kolejny krwotok. Następna w kolejce była Nawoja. Bogodar rozkazał napoić ją jednym z wywarów i położyć z nogami uniesionymi powyżej głowy.

– Całe to miejsce przesiąknięte jest jakąś złowrogą aurą magiczną – wyjaśniał pozostałym członkom drużyny. – Też to pewnie czujecie, ale Źródła… One wyczuwają to po stokroć intensywniej.

Masale usiadł i próbował jakoś oczyścić ostrze swojego półtoraka i rynsztunek z kawałków zgniłego mięsa. Razem z Gnatkiem śmierdzieli jak otwarty grobowiec, jednak na razie nie dało się na to nic poradzić.

– Co dalej? – Kust w końcu zadał pytanie, którego wszyscy podświadomie obawiali się, nie potrafili go zadać. Nie wiedzieli też, jak na nie odpowiedzieć.

– Czekamy do świtu – odezwał się po bardzo długiej chwili mag.

– Mam tylko nadzieję, że oni nie znajdą jakiegoś innego wejścia. – Karzeł wymownie spojrzał na skruszały mur, za którym słychać było monotonne zawodzenie setek żywych trupów.

Noc nie przyniosła odpoczynku. Ciężko jest zasnąć ze świadomością, że kilkanaście kroków dalej stoją nieumarłe potwory, których nie było może widać, ale na pewno bardzo wyraźnie słychać i o wiele za mocno czuć. Rankiem Nawoja wyglądała już o wiele lepiej, a Bogodar przestał krwawić. Drużyna zdołała jakoś wmusić w siebie po kilka kęsów suszonego mięsa i po parę łyków wody z podróżnych bukłaków. Odsunęli się jeszcze trochę od murów, aby złagodzić smród.

– Co dalej? – Ponowił pytanie karzeł.

– Jedyne, co możemy zrobić. – Mag uśmiechnął się z wysiłkiem, potem spojrzał na pękaty stołb. – Idziemy naprzód.

Wycie żywych zwłok zostało daleko w tyle, a drużyna ruszyła w kierunku potężnej wieży, która górowała nad miastem. Droga nie była długa, wkrótce wędrowcy stali u stóp budowli i podziwiali jej ogrom.

– Z daleka nie wydawała się taka wielka. – Karzeł zadarł głowę, osłonił oczy ręką i wpatrywał się w szczyt.

– Poszukajmy wejścia. – Masale również podziwiał ogrom starożytnej budowli. – Kurważ, ale ja śmierdzę…

– Idziemy. – Zdecydował mag i ruszył na czele drużyny. – Doczekać się nie mogę… Co to za miasto? Kto je wybudował? I co tu się w ogóle dzieje?

– Prawda. – Karzeł ruszył za nim. – Żelazne kurestwo na polach, trupy, które biegają i magiczne śnieżyce. Doczekać się wprost nie mogę.

Okrążali wieżę aż do momentu, w którym znaleźli wejście, nad nim wyrzeźbione było wielkie oko z pionową źrenicą. Wrota były uchylone, zapraszające do środka czarnego jak bezgwiezdna noc, z którego niósł się nikły zapach kurzu, stęchlizny i czegoś jeszcze. Wędrowcy zatrzymali się na moment.

– No, nareszcie z górki. – Masale ucieszył się wyraźnie na ten widok. – Idziemy?

– Czekaj! – jedno słowo Nawoi wypowiedziane ostrym tonem osadziło go na miejscu.

Bogodar spojrzał na dziewczynę i pytająco uniósł brwi.

– Magia. – Zmarszczyła zgrabny nosek, jakby poczuła nieprzyjemny zapach – Niedobra magia… I groźba… Niebezpieczeństwo… Ja tam nie wejdę.

– Ja czuję tylko smród starości – burknął Kust, a Masale i Siemił zmrozili go wzrokiem.

– Wchodzimy. – Zdecydował mag. – Powoli i ostrożnie wszyscy za mną.

Czarodziej wymruczał zaklęcie, pojawiła się świecąca białym światłem kula, która uniosła się nad jego głowę. Wnętrze budowli było ciche i ponure. Próżno było nasłuchiwać dźwięków, które z reguły rozlegały się w takich miejscach – szelestu przemykających gryzoni czy popiskiwania nietoperzy.

– Dokąd? – zapytał szeptem Siemił, jakby bał się kogoś obudzić.

– Myślę, że na górę. – Mag wskazał majaczące niedaleko w mroku schody. – Jeżeli są tu podziemia, to wolałbym zostawić je na koniec.

Reszta drużyny pomrukami przyznała mu całkowitą rację. Rozpoczęła się wędrówka ku szczytowi wieży. Bez problemu pokonali trzy pierwsze kondygnacje i nie zauważyli niczego ciekawego. Gdy dotarli na czwartą, okazało się, że u szczytu schodów, przy wejściu na piątą, można było dostrzec słaby blask pochodni. Na naglące syknięcie maga Gnatek i Masale dobyli broni i wysunęli się na czoło, zaraz za nimi szedł mag i karzeł, na końcu Nawoja z Siemiłem. Bogodar przygasił lekko swoja magiczną kulę, po czym wszyscy zaczęli powoli wchodzić po schodach. Cała piąta kondygnacja oświetlona była pochodniami, które tkwiły w uchwytach na ścianach oraz ogromną ilością świec, znajdujących się na wielkim okrągłym stole. Obok niego znajdował się stos jakichś starych szmat, a pod jedną ze ścian stała wielka metalowa klatka. Wędrowcy zbliżyli się do stołu, nagle Siemił syknął cicho i wskazał na jedno z miejsc, do których prawie nie docierało światło. Kula maga, posłuszna rozkazowi swego pana, poszybowała we wskazanym przez łowcę kierunku.

– Nogi… Czy to są nogi?

Pod ścianą leżały dziesiątki gnijących lub wyschniętych kończyn dolnych uciętych na wysokości połowy uda. Niektóre wyglądały, jakby były ogryzione. Drużyna blada ze zgrozy przypatrywała się znalezisku.

– Co to w ogóle za miejsce? Po co tu przyszliśmy? – Nawoja była bliska paniki. – Nie ma tu nic. Śmierć i cierpienie. Tu jest tylko śmierć i cierpienie.

– Ha, ha! – rozległo się nagle w mroku od strony klatki, a wszyscy podskoczyli ze strachu. – Nie tylko, ha, ha!

Masale i Gnatek ruszyli z dobytą bronią w kierunku dziwnego głosu, zaraz za nimi szła reszta – Nawoja z rękami zaciśniętymi w płonące pięści, mag z gotowym do użycia kosturem, Kust nabitym arbaletem i Siemił ze strzałą na cięciwie. Kiedy zbliżyli się do klatki, zobaczyli, że w środku, opierając się rękami o pręty, stoi człowiek. Z długimi, brudnymi i poplątanymi włosami, w obszarpanym, cuchnącym odzieniu.

– Ha, ha! – Spojrzał na nich z uśmiechem, prezentując poczerniałe resztki zębów. – Nowi? Ha, ha!

– Kim jesteś? Co to za miejsce? Do kogo należy to miasto? – Mag zbliżył się do prętów i przyjrzał bacznie więźniowi.

– Z bronią, z nogą, ha, ha! – Mieszkaniec klatki zupełnie zignorował pytania. – Sami przyszli, he, he! Sami!

– Ej, ty! – Masale podniósł głos, a więzień pociągnął nosem i spojrzał na niego. – Pytaliśmy cię o coś!

– Ha, ha! To ich jest wszystko, ich! Oni to robią, ha, ha!

– Oni?

– Oni. Złapią, przywloką, he, he… I nie uciekniesz… O, nie… – Więzień poczochrał ręką brudne włosy i wszyscy zauważyli zakończone spiczasto ucho. – Nie uciekniesz…

– Nie uciekniesz? Stąd? O kim ty mówisz? – W głosie wojownika słychać było z trudem tłumioną złość.

– Nie, ha, ha… Nie uciekniesz… – Brudny elf spojrzał w dół, na swoje nogi. Lewa nogawka podartych spodni kończyła się w połowie uda, zawiązana kawałkiem materiału. – Zab… Zabiorą ci…

– Bogowie… – Mag ponownie spojrzał w miejsce, gdzie leżał stos kończyn.

– Są tu jeszcze inni? – spytał Masale. – Inni? Więźniowie? Jeńcy?

Elf ciągle patrzył na kikut, a łzy rzeźbiły kaniony w brudzie na jego twarzy.

– Są… Chyba wszyscy, he, he… Nie słyszycie ich? Tam za murem, ha, ha…

– Te chodzące trupy?

– He, he, pełzacze Acheronu… Ich sługi, ich wojsko… Ich… pożywienie…

Wszyscy spoglądali na więźnia z przerażeniem, potem rzucali spłoszonym wzrokiem po ciemnych kątach sali.

– Chyba by było najlepiej, jakbyśmy się stąd szybko wynieśli – wyszeptał Bogodar.

– Co z nim? – Masale ruchem głowy wskazał elfa w klatce.

– Nie ma nogi… Z nim nie damy rady – odezwał się po chwili Kust, wypowiadając głośno słowa, których nikt wypowiedzieć nie chciał.

– A mapa? W końcu przyszliśmy tu po coś, co ta mapa wskazuje. To musi być wiele warte – wysyczał Siemił. – Chyba nie chcecie odejść z niczym?

– Chyba oszalałeś. – Nawoja nawet nie spojrzała na tropiciela, wciąż omiatając spojrzeniem ciemne kąty. – Wiejemy, zanim skończysz w klatce jako jednonogi więzień.

– Przyszliście po to? He, he – odezwał się nagle elf. – Na samą górę, ha, ha! Idźcie na górę… Jeżeli się nie boicie, ha, ha!

– Nie słuchajcie tego szaleńca. – W głosie dziewczyny czuć było desperację. – Uciekajmy. Tu jest coś nie tak, coś złego… Nie wiem.. Nie potrafię tego powiedzieć… Ale… Uciekajmy, chodźmy stąd, proszę…

W głosie Nawoi było coś takiego, że wszyscy czuli ciarki wędrujące im wzdłuż kręgosłupa. Zimna, szponiasta łapa strachu zaciskała się na gardłach, pot perlił się na czołach, gardła były suche jak wiór.

– Spieprzamy stąd. – Podjął w końcu decyzję Masale. – Cokolwiek tu jest, nie warto po to sięgać. A na pewno nie warto za to zginąć.

Nawoja spojrzała z wdzięcznością na wojownika, inni pomrukami wyrazili swoją aprobatę. Elf w klatce zaszeleścił słomą, usiadł.

– Idźcie ludzie. Uciekajcie, ha, ha. Tylko tyle potraficie, tyle po was można się spodziewać. Zostawcie, a on przyjdzie, he, he.

Bogodar zawrócił w stronę klatki, Siemił chwycił go za ramię, ale mag strącił rękę. Podszedł bliżej i wpił wzrok w więźnia.

– Chorma cię zostawił, prawda? O nim mówisz? Wyruszyliście z Loc Muinne, żeby zbadać anomalie magiczne w tym rejonie? Bogowie, ile już lat tutaj jesteś?

– Pełzacze Acheronu nas dopadły – odezwał się elf po chwili z wzrokiem utkwionym w zgniłej słomie na podłodze klatki. – Chorma wiedział, co zrobić, he, he. Sparaliżował zaklęciem dwóch naszych, żebyśmy my mogli uciec… Ich dopadli… Rozszarpali… Nam prawie się udało… Ale ich było całe mnóstwo, ha, ha, więc Chorma zostawił mnie… Pełzacze nic mi nie zrobiły… A… A potem pojawił się On… Widzisz, he, he, dla nich Moc jest wszystkim… Chcą jej, pożądają, nie mogą bez niej istnieć, he, he… On… On mnie badał… Latami… Kroił… Hee…

Elf uniósł głowę i spojrzał błagalnie na czarodzieja.

– Proszę… Ja… Proszę was…

Masale podszedł do klatki, odsunął Bogodara.

– Podejdź, przyjacielu – powiedział łagodnie do więźnia i wyciągnął sztylet. – Dam ci to, o co prosisz.

 

 

Szesnaście

 

Przez długą chwilę panowała przeraźliwa cisza. Masale schował sztylet, obrócił się do pozostałych. Wszyscy widzieli, że mięśnie na zaciśniętych mocno szczękach silnie mu drgają.

– Idziemy stąd – powiedział przez zaciśnięte zęby.

Schodzili w mroku przez kolejne kondygnacje. Panowała głucha cisza, nikt nie odzywał się. Towarzyszył im tylko lament Acheronu – dźwięk na granicy słyszalności, ponure wycie odczuwalne gdzieś z tyłu czaszki, tworzone przez hulające w tym miejscu złe wiatry magii.

Kiedy znaleźli się na parterze, wszyscy z ulgą powitali świeże powietrze, chociaż drażniący dźwięk na zewnątrz był bardziej dokuczliwy. Masale usiadł pod ścianą wieży, oparł głowę o mur, reszta też przystanęła na chwilę.

– Odsapniemy trochę i spróbujemy wydostać się z miasta. – Siemił otarł pot z czoła i spojrzał na słońce. – Nad ranem powinniśmy być już w lasach.

– Byle dalej od tego szaleństwa – burknął Masale.

– Chodźmy już stąd. Nienawidzę tego miejsca. – Nawoja spojrzała na nich błagalnie. – Chodźmy jak najszybciej.

– Racja. – Wojownik podniósł się, poruszył ramionami. – Chodźmy.

Ruszyli w stronę przeciwną do tej, z której rozlegało się dalekie i ledwo słyszalne wycie żywych trupów. Szli przez opustoszałe, zrujnowane uliczki, między sypiącymi się ze starości budynkami. Prowadził Masale, mając u swego boku Gnatka. Obaj poruszali się ostrożnie i cicho, rozglądali się bacznie i nasłuchiwali. Nie można jednak usłyszeć kogoś, kto nie żyje i się nie rusza. Wkrótce skończyły się wąskie uliczki, a drużyna wkroczyła na plac. Wojownik z olbrzymim kompanem Kusta cofnęli się gwałtownie, ale było już za późno. Żywe zwłoki wypełniające plac, a tkwiące dotąd w całkowitej ciszy i absolutnym bezruchu, dostrzegły ich i od razu z wyciem ruszyły w pościg.

Wędrowcy zawrócili w stronę wieży, biegnąc wąskimi uliczkami, ścigani przez nieumarłą hordę. Wpadli w pośpiechu w uchylone wrota, Masale z Gnatkiem naparli na nie ramionami. Zgrzytnęły zawiasy i skrzydła z przeszywającym skrzypieniem zaczęły się zamykać. Trupy były tuż za nimi. Wyciągały gnijące ręce przez szparę, próbując dostać się do środka. Bogodar z Nawoją posłali tam strugi ryczącego ognia, zaśmierdziało palonym mięsem, napór na wrota zelżał. Masale domnkął je z hukiem, potem razem z Gnatkiem zablokowali je przeżartą rdzą, ale nadal mocną sztabą. Wojownik słyszalnie zazgrzytał zębami i przeklął pod nosem.

– Pięknie, przyjaciele – powiedział na głos. – Po prostu, kurwa, pięknie…

– To jak koszmar, z którego nie można się obudzić – jęknęła Nawoja, ponownie rozglądając się trwożliwie o ciemnych kątach. – Jak stąd wyjść?

– Na pewno nie tędy. – Karzeł wskazał na wrota, które huczały od ciosów pełzaczy Acheronu. – Nie tędy.

– Nie ma wyjścia. – Bogodar odetchnął głęboko. – Ta zardzewiał sztaba wytrzyma na pewno dość długo, ale ile my tu wytrzymamy bez wody i jadła? Mówię, żeby iść na górę, tam wszystko się wyjaśni i zakończy.

– Mam tylko nadzieję, że koniec nie będzie tragiczny – ponuro odezwał się Masale, ale wyciągnął miecz i spojrzał w stronę schodów. – Gnatek, przyjacielu, idziemy.

Olbrzym stanął obok wojownika, dzierżąc oburącz swój wielki nasiek. Zaraz za nimi stanął mag, którego magiczna kula oświetlała drogę, Nawoja i Kust, a Siemił zamykał pochód. Wędrowcy ruszyli przez mrok ku szczytowi wieży. Minęli w milczeniu oświetloną blaskiem pochodni i świec kondygnację z klatką i zaczęli wspinać się wyżej. Każde kolejne piętro było podobne – kurz, mrok, stęchlizna i niemalże nieuchwytne wrażenie czegoś złego, śpiącego zła, które jednak w każdej chwili można było zbudzić. Ostatnie piętro było wielką oświetloną komnatą. Wędrowcy weszli do niej ostrożnie, bacznie rozglądając się na boki i spodziewając się najgorszego. Centralne miejsce zajmował wielki cokół, na nim zaś leżał…

– Oczom, kurwa nie wierzę… – Karzeł, jakby dla podkreślenia tych słów, przetarł je pięściami. – Smok?

– I to nie byle jaki. – Masale aż zagwizdał z podziwu. – Cały ze złota…

– Ile to może ważyć? No ile? – Widać było, że Kusta opanowała chciwość i zapomniał o całym świecie. – No, jak matkę kocham…

– I co z tego? – Nawoja ostudziła jego zapędy. – Weźmiesz to na plecy i zaniesiesz do Palanek? A trupy pod bramą? Przeprosisz je grzecznie i ominiesz? A może spróbujesz przekupić? 

– Nieważne. – Ryży nie zwrócił uwagi na tę prowokację. – Coś wymyślimy. Nie widzicie? Jesteśmy bogaci! Opłaciło się! Wiedziałem, że się opłaci!

Zaraz potem wywiązała się zażarta dyskusja, której celem było postanowienie, co robić dalej. Masale, karzeł i Siemił dali się całkowicie ponieść wizji bogactwa. Nawoja wzruszyła tylko ramionami i usiadła pod ścianą, Gnatek jak zwykle był obojętny, a Bogodar podszedł bliżej złotego smoka i przypatrywał mu się z zainteresowaniem. Trójka przyszłych nowobogackich przeszła właśnie w dyskusji do momentu, w którym cięli znalezisko na kawałki i transportowali je do Palanek. Rozmawiali coraz głośniej i coraz bardziej zapalczywie. W tym samym momencie smok poruszył lekko głową i otworzył oczy. Mag, kiedy to zobaczył, cofnął się gwałtownie. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł dobyć głosu. Trzech przyszłych bogatych nic nie zauważyło, właśnie byli zajęci omawianiem szczegółów transportu smoka przy użyciu teleportu Bogodara. Nawoja również niczego nie zauważyła, siedziała pod ścianą z pochyloną głową, natomiast Gnatek spojrzał prosto w złote oczy, uśmiechnął się szeroko i ruszył w stronę cokołu. Wyminął Siemiła, Masale’a i Kusta, którzy widząc to, umilkli i bez strachu stanął przed smokiem.

– O żesz ty, kur… – Masale i reszta oniemieli na chwilę, zaraz potem szczęknęła dobywana przez nich broń.

Gnatek obrócił się w ich kierunku.

– Ne! – powiedział wyraźnie i dla podkreślenia powagi słów uniósł ostrzegawczo nasiek. – Ne!

– Gnatek, przyjacielu, odsuń się od tego. – W głosie wojownika słychać było napięcie, Bogodar, który się w końcu opanował, również uniósł kostur, jego dłonie zapłonęły.

– Nie! – Nawoja podniosła się i powtórzyła za Gnatkiem. – Nie widzicie? On jest tu więźniem!

Kiedy przyjrzeli się dokładnie, dostrzegli na smoczych łapach potężne okowy, prawdopodobnie obłożone dodatkowo jakąś klątwą, bo widać było, jak przemykają po nich czarne cienie, podobne do miniaturowych błyskawic.

Smok przypatrywał im się przez chwilę, po czym otworzył paszczę.

– Nie bójcie się mnie – powiedział najczystszym językiem ludzi. – To nie ja jestem tym, którego musicie się lękać. Nie wiem, w jaki sposób udało wam się dotrzeć aż tutaj, ale to może oznaczać, że Pielgrzym Acheronu nie żyje.

– Własnym uszom nie wierzę… – Kust dla odmiany podłubał palcem w uchu. – On mówi…

– Co to za miejsce? Kto wybudował to miasto? Co za okropności się tu dzieją? – Bogodar patrzył jak urzeczony na złotego smoka.

– Jedno z miast Vranów. – Stworzenie spojrzało w jego stronę. – Mag Acheronu więzi mnie tutaj od bardzo dawna.

– Kto?

– Mag z Acheronu. Jestem tu przez niego uwięziony. Czerpie z mojej Mocy, wykorzystuje ją do tego wszystkiego, co widzieliście na zewnątrz. Jednak… Jeśli tu jesteście, coś musiało się stać.

Bogodar pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Wszystko teraz staje się jasne. Gerhart i Monck chcieli dostać ciebie, smoku. Mając takie źródło Mocy pod ręką, byliby zdolni osiągnąć niemalże wszystko. Żywe trupy na ulicach, demony wojny na równinie przed miastem, plaga pająków i wilkołaki koło Palanek… To twoje dzieło, smoku?

– To wszystko to Acheron. Zniszczenie i śmierć. Widzę w waszych umysłach obrazy jakieś osady, która była celem ich ataku, widzę też, że draugiry maszerują w tym kierunku. Ale widzę również, że moje przypuszczenia okazały się prawdą – Pielgrzym Acheronu został zabity przez ludzi.

– Acheron… – Mag poskrobał się w zamyśleniu po głowie. – Czytałem w Loc Muinne pewien manuskrypt…

– Magowie z Acheronu zniszczyli całą rasę Vranów – Smok ułożył głowę między łapami i przymknął oczy. – Oni są jak plaga, przybywają, wykorzystują i niszczą.

W tym samym momencie ledwo słyszalny lament Acheronu przybrał nagle na sile. Po chwili był tak potężny, że zagłuszył wszystko inne. Wszyscy złapali się za głowy i wrzeszczeli w bezrozumnym przerażeniu, ale nie było ich w ogóle słychać. Wydawało się, że za chwilę ich głowy eksplodują. Tak nagle jak się pojawił, dźwięk zniknął.

Za cokołem smoka pojawił się owalny portal, którego krawędzie płonęły krwistoczerwonym światłem, a z portalu wyłoniła się Rzecz. Czym lub kim była – nie dało się określić. Wypłynęła z portalu jak złowroga chmura, falując licznymi mackami. Zawisła dokładnie nad smokiem, a na jej cielsku otworzyły się dziesiątki czerwonych oczu z pionowa źrenicą.

„Przybysze”. – Zahuczało wszystkim pod czaszkami. – „Przybysze w mieście. Kim są? Nasz umysł ocenia was jako mięso zdolne tylko do umierania i rozkładu!”

Na spodzie chmury otworzyła się wielka paszcza wypełniona kilkoma rzędami kłów.

„Mięso! Tylko mięso!”

Wszyscy zastygli w bezgranicznym przerażeniu, a macki potwora sięgnęły w ich kierunku. W tym samym momencie Nawoja poczuła lekkie ukłucie Mocy.

„Czerp, Źródło! – Usłyszała telepatyczny szept smoka. – Weź moją Moc.”

Dziewczyna skupiła się i w następnym ułamku sekundy smocza potęga wypełniła ją po brzegi.

– Bogoodaar! – wrzasnęła, a mag zrozumiał w lot.

Przejął smoczą Moc, ześrodkował ją, a w następnej chwili struga oślepiającego jak Słońce ognia trafiła Przybysza. Wydawało się, że wizg po trafieniu rozedrze ich umysły i dusze na strzępy. Stwór zakotłował się, macki biły wściekle powietrze, ale nie był jeszcze pokonany. Z demonicznym rykiem, który sięgał najdalszych zakątków umysłu, sięgnął po raz kolejny mackami, próbując unicestwić swoich wrogów.

– Jeszcze raaaz! – ponownie wrzasnęła Nawoja, czerpiąc ze smoczej potęgi.

Następna struga ryczącego ognia objęła potwora w całości. Kolejny ryk trafionej bestii urwał się nagle, macki uniosły się w górę po raz ostatni, a po chwili na wszystkich sypał się już tylko popiół. W kompletnej ciszy, która potem zapadła, wędrowcy podnosili się i potrząsali głowami. Nieznośny dźwięk – lament wszystkich unicestwionych przez Acheron istot – zniknął na zawsze.

– Co to było? – Kust dotknął osmalonych brwi i poparzonej twarzy. – Co to, kurwa, było?

Smok podniósł się z cokołu, z łatwością zerwał okowy, które były teraz tylko zwykłym żelastwem i spojrzał z góry na karła.

– Jeden z magów Acheronu.

 

 

Siedemnaście.

 

Wystarczyło kilka przelotów smoka nad miastem, alby zamienić je w morze ryczącego ognia, który wypalił do gołej ziemi pozostałość po koszmarze. Drużyna obserwowała to, stojąc na krawędzi równiny. Po chwili nadleciał smok i wylądował koło nich. Zafalowało powietrze i na miejscu złotego jaszczura pojawił się człowiek o kędzierzawych, gęstych, kasztanowatych włosach. Podszedł do wędrowców, uśmiechnął się, widząc ich zdziwione miny.

– Dziwni jesteście, wy, ludzie – powiedział smok. – Naprawdę, może się wydawać, że nie ma dla was rzeczy niemożliwych.

– Ale jak… Ale jak… – Masale patrzył na niego i przecierał oczy.

– Smocza magia jest nieskończona, przyjacielu. Co zamierzacie?

– Wracamy do Palanek. – Bogodar przyglądał się z ciekawością ludzkiej postaci smoka. – Nic tu po nas.

– Długa droga przed nami. – Kust spojrzał na zachód, klepnął przyjacielskim gestem Gnatka. – Ruszajmy jak najszybciej.

– Mogę ją trochę skrócić – odezwał się smok, powracając do swojej prawdziwej postaci. – Wskakujcie.

– Jak cię nazywać? – spytała Nawoja, ostrożnie siadając na złotym grzbiecie i ze strachem patrząc w dół.

– Villentretenmerth.

 

***

 

Daleko na zachodzie maszerujący przez pierwotną puszczę draug, prowadzący hordę demonów wojny, zatrzymał się. Stał przez chwilę, po czym z hukiem rozsypał się w stos zardzewiałych i pogiętych części broni i zbroi. Pozostałe demony po kolei również przystawały i rozsypywały się w rdzawy pył, który po chwili rozwiał wiatr.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Szczerze? Zniechęca długością a pierwsze fragmenty jakoś nie zachęciły do czytania. Ale, gdy znajdę czas przeczytam całość.

Przed czytaniem skonsultuj się z lekarzem bądź farmaceutą. Lub psychologiem.

Niestety, Boriasie, mam wrażenie, że poszedłeś raczej na ilość, zamiast na jakość.

Zostałam uraczona opowieścią dość rozwlekłą, za to niespecjalnie ciekawą. Nie znalazłam w niej nic, o czym nie czytałabym wcześniej, w bardzo wielu podobnych historiach. Ile razy można wałkować to samo, zmieniając tylko imiona bohaterów?

 

„Ka­rzeł wpił wzrok w roz­mów­czy­nię”.Ka­rzeł wbił wzrok w roz­mów­czy­nię.

Za SJP: wpićwpijać  «zagłębić w coś zęby, paznokcie lub palce»

wpić sięwpijać się  1. «zagłębić się w coś zębami, paznokciami lub palcami» 2. «cisnąć, sprawić ból»

 

„Chwy­cił za kufel i opróż­nił go szyb­ki­mi ły­ka­mi”.Chwy­cił kufel i opróż­nił go szyb­ki­mi ły­ka­mi.

 

„…która zbyt im­pul­syw­nie za­re­ago­wa­ła na do­wo­dy uwiel­bie­nia…” – …która zbyt gwałtownie za­re­ago­wa­ła na do­wo­dy uwiel­bie­nia

 

„…ele­ganc­ko wy­pro­wa­dzo­ny prawy pro­sty „damy” wybił zęba rze­zi­miesz­ko­wi, po­sy­ła­jąc go jed­no­cze­śnie na ło­pat­ki”. – Pierwszy znany i opisany przypadek wybicia zęba i posłania go na łopatki. ;-)

 

„Wszyst­ko jest mokre, także ognia nie bę­dzie…”Wszyst­ko jest mokre, tak że ognia nie bę­dzie

 

„–Do­brze. – tro­pi­ciel ski­nął głową i od­szedł w gąszcz.. – Po kropce rozpoczynamy wielka literą. Jeśli na końcu zdania miała być kropka, jest o jedną kropkę za dużo; jeśli miał być wielokropek, brakuje jednej kropki.

Nie zawsze prawidłowo zapisujesz dialogi. Zajrzyj tutaj: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

„…w cen­trum wy­bu­do­wa­ny zo­stał ma­syw­ny stołb gro­do­dzierż­cy…” – …w cen­trum wy­bu­do­wa­ny zo­stał ma­syw­ny stołp gro­do­dzierż­cy

 

„A co do wa­sze­go stra­szy­dła – pew­nie miej­sco­wy rzeź­nik do­stał świra”. – Zwrot zbyt współczesny; zupełnie nie pasuje do tej opowieści.

 

„Kiedy zo­rien­to­wał się, ze jest wi­docz­ny, ob­ró­cił się w ich stro­nę…” – Literówka.

 

„…był roz­czo­chra­ny, miał za­puch­nię­te oczy, ewi­dent­nie wy­rwa­no go ze snu”. – …był roz­czo­chra­ny, miał za­puch­nię­te oczy, najwyraźniej wy­rwa­no go ze snu.

 

„Nikt z dru­ży­ny, oprócz Sie­mi­ła, nie wę­dro­wał wcze­śniej przez pier­wot­na pusz­czę”. – Literówka.

 

„…mię­so­żer­ne ro­śli­ny o ło­dy­dze grub­szej niż udo męż­czy­zny…” – Rośliny miały jedną, wspólną łodygę? ;-)

mię­so­żer­ne ro­śli­ny o ło­dy­gach grub­szej niż udo męż­czy­zny

 

„…wiel­kie węże wy­grze­wa­ją­ce się w słoń­cu, które omi­ja­li sze­ro­kim łu­kiem”. – Dlaczego szerokim łukiem omijali słońce? ;-)

Proponuję: …szerokim łukiem omijali wielkie węże wygrzewające się w słońcu.

 

„Sie­dzia­ło w niej mnó­stwo ma­łych pa­jącz­ków wiel­ko­ści dłoni do­ro­słe­go męż­czy­zny”. – Jeśli zwierzęta miały wielkość męskiej dłoni, raczej trudno mówić o nich małe pajączki.

 

„…po­ja­wił się z po­wro­tem, pro­wa­dząc konia z uzdę…” – Literówka.

 

…to­wa­rzy­szył mu czło­wiek w zie­lo­nym płasz­czu z łu­kiem w ręku”. – W jaki sposób zielony płaszcz trzymał łuk? ;-)

Proponuję: …to­wa­rzy­szył mu czło­wiek z łu­kiem w ręku, ubrany w zie­lo­ny płasz­cz.

 

„Mi­li­cja wzię­ła się za roz­bi­ja­nie obozu”.Mi­li­cja wzięła się/ zabrała się do roz­bi­ja­nia obozu.

 

„Kłó­ci­li się o to z Sie­mi­łem dobre pół­to­rej dnia…” – Boriasie, za półtorej dnia, powinieneś trzy dni klęczeć na grochu, z rękami w górze!

Dzień jest rodzaju męskiego, więc: Kłó­ci­li się o to z Sie­mi­łem dobre pół­to­ra dnia

 

„– Po­krzyk – Sie­mił po­cią­gnął gło­śno nosem. – Bie­luń i wil­cza ja­go­da – dodał Bo­go­dar. – Zioła od­pę­dza­ją­ce de­mo­ny”. – Pełna nazwa rośliny, to pokrzyk wilcza jagoda (Atropa belladonna), więc Siemił i Bogodar nie rozpoznali trzech roślin, tylko dwie.

 

„Na ple­cach dźwi­gał wiąz­kę chru­stu, przy pasie miał uwią­za­ne za nogi dwa za­ją­ce”. – Wolałabym: Na ple­cach dźwi­gał wiąz­kę chru­stu, do pasa miał przytroczone dwa za­ją­ce.

 

„Sa­mo­gon fak­tycz­nie był tak krzep­ki, że łzy cie­kły z oczu”. – Z czego Chorma pędził samogon i w jaki sposób destylował trunek?

 

„We­dług zwoju z Loc Mu­in­ne Vra­no­wie byli tu prę­dzej niż inne Star­sze Rasy…” – Wolałabym: We­dług zwoju z Loc Mu­in­ne Vra­no­wie byli tu wcześniej niż inne Star­sze Rasy

 

Także za­cznij­cie mówić, sta­ru­chu, i ty karle, bo…”Tak że za­cznij­cie mówić, sta­ru­chu, i ty karle, bo

 

„Wy­si­łek przy jed­no­cze­snym i dłu­gim uży­wa­niu dwóch za­klęć naraz spra­wił…” – Trochę masła maślanego. Jeśli dwie rzeczy wykonujemy jednocześnie, to wykonujemy ja naraz. ;-)

 

„Mówię na niego Gna­tek przez wiel­ką pałę, którą wszę­dzie ze sobą nosi”.Mówię na niego Gna­tek przez wiel­ką pałę, którą wszę­dzie ze sobą nosi.

 

„W koł­cza­nie zo­stał nie wię­cej niż tuzin”.W koł­cza­nie zo­stało nie wię­cej niż tuzin.

 

„Po skrom­nym po­sił­ku Sie­mił dał znak do wy­mar­szu. Do po­łu­dnia marsz był bar­dzo mo­no­ton­ny…” – Proponuję w pierwszym zdaniu: Po skrom­nym po­sił­ku Sie­mił dał znak i wyruszyli.

 

„…wszy­scy za­ta­cza­li się po ra­za­mi hu­ra­ga­no­wej wi­chu­ry…” – …wszy­scy za­ta­cza­li się pod ra­za­mi hu­ra­ga­no­wej wi­chu­ry

 

„Sie­mił przy­po­mi­nał ży­we­go trupa – chudy, po­czo­chra­ny…”Sie­mił przy­po­mi­nał ży­we­go trupa – chudy, roz­czo­chra­ny

 

„Śnie­ży­ca usta­ła nad ranem, cięż­kie chmu­ry znik­nę­ły, na nie­bie po­ja­wi­ło się słoń­ce. Zie­mia do­oko­ła schła i pa­ro­wa­ła”. – Co się stało ze śniegiem padającym przez kilka dni? Kiedy zdążył stopnieć, skoro ziemia nagle schła i parowała? ;-)

 

Tez byłem cie­kaw. Po­sze­dłem więc dalej”. – Literówka.

 

„…rów­ni­na usia­na jest kur­ha­na­mi z po­rdze­wia­łych zbroi i broni, ale kil­ku­krot­nie więk­szych od tych, które znaj­do­wa­ły się przy dro­dze”. – …rów­ni­na usia­na jest kur­ha­na­mi z po­rdze­wia­łych zbroi i broni, ale kil­ku­krot­nie więk­szymi od tych, które znaj­do­wa­ły się przy dro­dze.

 

„Jeden z nich był cał­kiem nie­da­le­ko, może o strze­la­nie z łuku”. – Nie wydaje mi się, by strzelanie mogło być miarą odległości. ;-)

Proponuję: Jeden z nich był cał­kiem nie­da­le­ko, może o strzał z łuku.

 

„Bie­luń, po­krzyk i wil­cza ja­go­da – do­koń­czył Sie­mił”.Bie­luń i po­krzyk wil­cza ja­go­da – do­koń­czył Sie­mił.

 

„Dziew­czy­na wzię­ła głę­bo­ki od­dech i ski­nę­ła głową”. – Oddech, to wdech i wydech. Nie można wziąć głębokiego oddechu.

Proponuję: Dziew­czy­na wzię­ła głę­bo­ki w­dech i ski­nę­ła głową. Lub: Dziew­czy­na nabrała głę­bo­ko powietrza i ski­nę­ła głową.

 

„Słoń­ce mocno już prze­chy­li­ło się ku za­cho­do­wi, kiedy dru­ży­na sta­nę­ła pod mia­stem. Ru­szy­li potem wzdłuż murów, szu­ka­jąc spo­so­bu na do­sta­nie się do środ­ka”. – Wzdłuż ilu murów ruszyli? ;-)

 

„Widać było, ze bu­dow­la jest sta­ro­żyt­na”. – Literówka.

 

„Widać było, ze bu­dow­la jest sta­ro­żyt­na. Mury były białe, zwie­trza­łe i ich ze­wnętrz­na war­stwa kru­szy­ła się pod do­tknię­ciem. Na pewno nie było ono bu­do­wa­ne przez ludzi, miało ide­al­ny kształt okrę­gu, a mury wy­glą­da­ły, jakby były ca­ło­ścią, mo­no­li­tem. Brama była tylko jedna. Kiedy sta­nę­li przed nią, zro­bi­ło się już pra­wie zu­peł­nie ciem­no. Nie widać było żad­ne­go spo­so­bu na jej otwar­cie, więc wę­drow­cy roz­bi­li pod nią pro­wi­zo­rycz­ny obóz, nie od­wa­ża­jąc się roz­pa­lać ognia. Wszy­scy byli wy­koń­cze­ni…” – Całe stado powtórzeń!

 

„Spo­kój za­cho­wał tylko Gna­tek, który swoim zwy­cza­jem sie­dział i obo­jęt­nie pa­trzył się przed sie­bie”.Spo­kój za­cho­wał tylko Gna­tek, który swoim zwy­cza­jem sie­dział i obo­jęt­nie pa­trzył przed sie­bie.

 

„Nie­któ­re twa­rze były świe­że i roz­po­zna­wal­ne: elfy, lu­dzie, kra­sno­lu­dy… inne były w za­awan­so­wa­nym sta­dium roz­kła­du, jesz­cze inne były na­gi­mi szkie­le­ta­mi. Nie­któ­re były nie­kom­plet­ne, bra­ko­wa­ło koń­czyn, głów. Sie­dzia­ły, le­ża­ły, wspie­ra­ły się jedne na dru­gich, roje czar­nych much bzy­cza­ły wście­kle nad nimi, a wszy­scy stali spa­ra­li­żo­wa­ni stra­chem”.  – Jak to możliwe, że twarze były szkieletami, czasem niekompletnymi, bo bez kończyn i głów, ale mogły siedzieć i leżeć, choć wszyscy twarze stali sparaliżowani?  Sparaliżowani twarze bez głowy to istotnie, wielkie okropieństwo. ;-)

Przykro mi, ale zgubiłeś podmiot i nie odnalazłeś go w kolejnych zdaniach.

 

„…coś, co przy­po­mi­na­ło ma­syw­ny stołb zwień­czo­ny po­tęż­ny­mi blan­ka­mi”. – …coś, co przy­po­mi­na­ło ma­syw­ny stołp, zwień­czo­ny po­tęż­ny­mi blan­ka­mi.

 

„Ran­kiem Na­wo­ja wy­glą­da­ła już o wiele le­piej, a Bo­go­dar prze­stał krwa­wić”. – Skoro mag przestał krwawić rankiem, to znaczy, że krwawił cała noc. Czy aby nie wykrwawił się całkiem?

 

„…potem spoj­rzał na pę­ka­ty stołb”. – …potem spoj­rzał na pę­ka­ty stołp.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak tylko znajdę wolną chwilę – naniosę poprawki. Dzięki regulatorzy.

Cieszę się, że mogłam pomóc. ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, brawo panie Borias, brawo. A to przyjemny kawałek lektury mi się trafił. Ja wiem, niezliczeni będą narzekać, sarkać, że to nic innego jak zwykły scenariusz erpega we wiedźmińskich realiach, że proste to, głupie, sztampowe, płytkie i w ogóle szkoda czasu na czytanie, lepiej polajkować jakieś słitfocie, a takie opowiadania nikomu potrzebne nie są.

Ha, otóż są potrzebne i to bardzo. Widziałeś Pacific Rim? Wielkie roboty nawalają się z jeszcze większymi, chtulowatymi paskudami. Potwornie głupie. Lecz cóż z tego, skoro przez bite dwie godziny filmu cieszyłem się jak dziecko, obrazowo mówiąc, mój wewnętrzny chłopiec skakał pod sufit z dzikiej uciechy. Twój tekst ma zbliżone działanie. Spędziłem kilka, no, kilkanaście chwil w radosnym uniesieniu, zastanawiając się coż to za obmierzła pokraka za moment zza krzaka wyskoczy, ile trupów padnie w następnym akapicie i jakież to Niewypowiedziane Zło czai się na końcu traktu. I o to właśnie tu chodzi.

Jesteś zresztą uczciwy, od samego początku jasno stawiasz sprawę i wyraźnie rysujesz ramy konwencji, w jakiej zamierzasz się poruszać. Jeśli ktoś spodziewał się Georga R. R. Martina, to… sorry Winnetou.

I nieistotne, że nie jesteś (jeszcze) mistrzem w fechtowaniu piórem. Wielkie dzięki za miło spędzony czas.

Ha, twoja drużyna jako żywo przypomniała mi te zarwane noce, dziesięć z górką lat temu, kiedy nasiąknięty żubrówką z sokiem jabłkowym grałem zawzięcie w Baldurs Gate… Ech, co za czasy…

 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dzięki, Thargone za te słowa. Właśnie ten klimat chciałem uchwycić: Baldury, Neverwinter, Icewind Dale… Czy nawet Eye of the Beholder i Dungeon Master. Poza tym staram się przedstawić “moją” puszczę w taki sposób, w jaki uczynił to Robert E. Howard w opowiadaniu “Za Czarną Rzeką”. Do tej pory pamiętam, jak ciarki chodziły mi po grzbiecie, kiedy czytałem to pierwszy raz za szczeniaka (w siódmej klasie bodajże).

Pacific Rim oglądałem wielokrotnie, bo jest świetnym filmem, prawda, nic w nim głębokiego ani odkrywczego, ale ja akurat tego nie szukam. Dlatego też bardziej cenię sobie “awanturnicze” dwa tomy opowiadań o przygodach Geralta z Rivii niż pozostałe pięć powieści o “ratowaniu świata”.

Jeżeli będziesz miał chwilę, przeczytaj inne moje fanfiki. Może akurat też przypadną Ci do gustu? 

Jeszcze raz dziękuję za Twoje słowa, naprawdę bardzo motywują.

Pozdrawiam.

Zachwytów nie będzie, wzruszeń ramionami też nie. Powody? Raz zniechęcony do wszelkich “Baldurów” (wymieniam jako symbol całej plejady tego typu gier) omijam “toto”, więc o uchwyceniu klimatu i tak dalej mówić najzwyczajniej nie mam prawa. Z drugiej strony tekst, jako samodzielny widziany, nie odrzucił, nie zniechęcił, toteż na wspomniane wzruszenie ramion nie zasługuje. Nawet przeciwnie, przyznaję, że jako fanfik opowiadanie przedstawia się – moim zdaniem, oczywiście – o wiele lepiej od typowych, zapożyczanych “na żywca” z ich źródeł.

Fakt, że sprawia wrażenie nieco ponad potrzebę rozciągniętego w niektórych fragmentach, lecz to nie aż taka “niedogodność czytelnicza”, by podnosić to jako zarzut. Niezawodna regulatorzy “nakładła” Autorowi za stronę językową, nie będę dublował. Podsumowanie? Patrz pierwszy akapit…

Nowa Fantastyka