- Opowiadanie: BogusławEryk - Zły Człowiek

Zły Człowiek

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Zły Człowiek

GREG

 

Ćwiartka była miejscem jakich wiele w każdym większym mieście Stanów Zjednoczonych – slumsami, gdzie lepiej się nie zapuszczać, zwłaszcza po zmroku, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Gregory Nell czuł się tu jednak swojsko jak na własnym podwórku; jego rodzinne strony także śmierdziały szczynami, krwią oraz strachem.

Ludzie twierdzący, że strach jest zjawiskiem bezwonnym, dumał Greg, to ci sami, którzy szerokim łukiem omijają dziury takie jak Ćwiartka. To ludzie – z przerwami na wyjście do pracy i powrót do domu – zamknięci w czterech ścianach swoich bezpiecznych przystani; doświadczający życia wyłącznie za pośrednictwem telewizorów. Niestety, prawdziwe życie to nie emitowana pięć razy w tygodniu opera mydlana o codziennych problemach typowych Johna i Jane Doe – przypomina raczej jedną z osadzonych w małomiasteczkowych realiach powieści Stephena Kinga, gdzie normalność jest tylko pozorna, ukryte w mroku zaś – oraz w ludzkiej psychice – czają się spragnione krwi potwory.

Gregory splunął na chodnik. W tym samym momencie za jego plecami zatrzasnęły się drzwiczki autobusu komunikacji miejskiej, który, ruszywszy z piskiem opon, oddalił się od przystanku. Greg oczyma wyobraźni ujrzał wzdychającego z ulgą kierowcę.

– Uciekaj, uciekaj, ptaszku, bo Ćwiartka to nie miejsce dla tchórzliwych kutasków – zanucił i ruszył w stronę oświetlonego neonowymi lampami klubu "The Smiling Angel".

 

ANGIE

 

Zły Człowiek zostawił na ziemi talerz z trzema kawałkami pizzy. Pizza była zimna, jednak Angie pochłonęła ją łakomie. Nie jadła od dawna… być może całą dobę  – zamknięta w pomieszczeniu bez okien, nie miała jak śledzić upływu czasu. Od kiedy Zły Człowiek uprowadził ją z placu zabaw przy skrzyżowaniu Avril Avenue i Miner's Street, świat Angie składał się wyłącznie z czerni… oraz ze smrodu jej własnych ekskrementów. Czuła wstręt, ale przede wszystkim strach. Bała się Złego Człowieka. Bała się tego, że już nigdy nie ujrzy rodziców. Że już nigdy nie ujrzy braci. Najbardziej bała się jednak dwóch naprzemiennie rozbrzmiewających w mroku dźwięków – wdech, wydech, wdech, wydech – świadczących o tym, że jedenastoletnia Angelica Stowe nie jest sama w ciemnościach.

 

GREG

 

Przeciskając się przez tłum odurzonych tabletkami MDMA i amfetaminą nastolatków, Gregory Nell czuł się jakby sam doświadczał delirium lub psychodelicznego transu. Wnętrze "Uśmiechniętego Anioła" spowijały gęste opary ulatniające się z rozstawionych wokół parkietu zamgławiaczy. Pajęczyny promieni laserowych pulsowały w rytm huczącej z kilkudziesięciu głośników muzyki. Powykrzywiane w wyrazach euforii twarze tańczących przypominały maski noszone w dawnych czasach przez szamanów z Czarnego Lądu – oblicza bezimiennych, szalonych i okrutnych bogów. Same tańce także wydały się stanowić element jakiegoś zakazanego rytuału. Ten, który poprzedza rozlew krwi na ołtarzach ofiarnych.

Świat uparcie idzie do przodu, zadrwił w duchu Greg. Niektóre jego aspekty pozostają jednak niezmienne. Przedarłszy się przez parkiet, wyminął kilka stolików i podszedł prosto do baru. Barman – mężczyzna o barkach niedźwiedzia, niesympatycznej gębie i jeszcze mniej przyjemnym spojrzeniu – otaksował oblicze nowego klienta. Podejrzliwie. Z bliska niczym krótkowidz.

– Coś podać?

Gregory Nell uniósł brew, uśmiechnął się. Słowom barmana, wypowiedzianym z odległości zaledwie kilku cali, nie towarzyszył żaden zapach. Jego oddech był bezwonny, co oznaczało, że Greg miał do czynienia z pure-syntetykiem lub bio-syntetykiem. Nie miało to w tej chwili najmniejszego znaczenia, lecz liczył na wersję "bio".

Yeap – odparł. – Crimson Twilight oraz małe espresso.

– Niestety, nie mamy w ofercie drinka o tej nazwie i nie serwujemy napojów kofeinowych.

– Mimo to nalegam.

Barman wyprostował się, sięgnął pod ladę.

Idasai Nell?

– Mów mi Greg.

Kąciki ust barmana drgnęły nieznacznie. Gregory'ego ucieszył ten widok – emocje oznaczały, że stojący przed nim humanoid nie jest stuprocentową maszyną, a po trosze istotą ludzką. Best of both worlds, pomyślał z przekąsem. Miał powody, by nie pałać miłością do bio-syntetyków, z drugiej jednak strony nie czułby się komfortowo, rozmawiając z szalenie zaawansowaną wersją smartfona.

– Czerwone drzwi. – Barman wręczył mu przypinany do ubrania znaczek. – Proszę pokazać ochroniarzowi tę plakietkę.

– I to wszystko?

– Może się pan również uśmiechnąć, idasai Nell. Ludzie robią to stanowczo zbyt rzadko w tych czasach.

 

HARRY

 

– Jak może pan nam cokolwiek zagwarantować, idasai Green, skoro nie mamy nawet pewności, że Angelica wciąż żyje?

– Jeśli nie żyje, to faktycznie: nie mogę. W przeciwnym razie poruszę niebo i ziemię, żeby ją dla was odzyskać.

Harry Stowe ściągnęła brwi – "Odzyskać"!!! Mówi o mojej Angie jakby była cholernym przedmiotem! - lecz nie skomentowała słów gościa. Milczała, przysłuchując się rozmowie. Nie podobał jej się ten facet – John Green (jeśli w rzeczywistości miał tak na imię). Harry uważała, że jej mąż, William, okazuje mu zbyt dużo szacunku. Ona nie byłaby taka szczodra. Słowa to tylko słowa, uważała Harry. Liczą się czyny! A na szacunek trzeba sobie zasłużyć! Harry z przyjemnością uświadomiłaby to temu typowi… gdyby miała dość odwagi. Niestety, wystarczyło jedno spojrzenie jaskrawozielonych oczu gościa, żeby poczuła się jak niemowa. Było w nich coś bardzo niepokojącego. Coś nieludzkiego. Spokój, pewność siebie. Chłód. Jak u… jak u syntetyka!

– Pozostaje nam zatem mieć nadzieję, że wie pan, co mówi. – William Stowe objął żonę ramieniem.

Idasai Stowe, nesei Stowe. – Green skinął głową kolejno gospodarzowi i gospodyni domu. – Williamie, Harriet. Odzyskam waszą córkę. To tylko kwestia czasu.

– Oraz honorarium? – parsknęła Harry.

Green dopił herbatę, odstawił filiżankę na spodek i zapalił papierosa.

– Owszem. W tym celu się tu spotkaliśmy.

 

GREG

 

– Niebieski.

– Słucham?

– Mój ulubiony kolor – wyjaśnił Gregory Nell. – Niebieski.

Gdy tylko pokazał ochroniarzowi plakietkę, ten przepuścił go bez słowa i Greg znalazł się w pomieszczeniu, które nie bez powodu skojarzyło mu się z wnętrzem matczynego łona: ściany, fotele, stół, kanapa, nawet oświetlenie – wszystko tu biło po oczach wściekłą, krwistą czerwienią. Włącznie z garniturem zasiadającego na kanapie mężczyzny.

Mężczyzna w garniturze uśmiechnął się, odsłaniając ostre jak u rekina, nieskazitelnie białe zęby.

– Co też pana do mnie sprowadza, idasai Nell? Przeznaczenie? Los? Może ka – jak powiedzieliby "w świecie innym niż ten"?

Ka?  

– Proszę nie udawać. Wiem, że pojęcie ka nie jest panu obce.

– Skąd ta pewność?

It takes one to know one, idasai Nell… Gregu. Swój swego pozna. Czytuje pan Kinga, czyż nie?

Greg odwzajemnił uśmiech. Usiadł na fotelu po przeciwległej stronie stołu.

Idasai Kressel – zaczął. – Sonny. Przede wszystkim: dziękuję. Tak rzadko słyszę jak ktoś wysławia się w Mowie Praojców. Pozwól więc, że zrewanżuję ci się tym samym: cut the bullshit! Dobrze wiesz, po co tu jestem! I jeszcze jedno…

– Spokojnie, idasai, po co te nerwy…

– Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie "swoim", to pootwieram ci wszystkie żyły i udekoruję twoją krwią ściany tego przytulnego pokoiku. Jasne?

– Jak słońce. Drinka?

– Dziękuję. Nie piję.

Mężczyzna w garniturze wzruszył ramionami.

– Od razu do rzeczy? Dobrze. Niech i tak będzie. Rozumiem, że masz dla mnie wiadomość od naszego wspólnego przyjaciela?

Greg potwierdził skinieniem głowy.

– Wszystko w swoim czasie, Sonny. Najpierw wyjaśnij mi, na czym będzie polegała cała procedura.

Mężczyzna w garniturze roześmiał się.

– Procedura? Raczej zabieg, idasai. Długi i bardzo bolesny.

– Zamieniam się w słuch.

– Był taki film, Face Off, w którym Nick Cage i John Travolta zamienili się twarzami. Kojarzysz?

– Jak przez mgłę.

– Krytyk? Rozumiem. W każdym razie, zaprezentowany w nim zabieg odpowiada mniej więcej obrazowi tego, któremu chcesz się poddać. Mniej, gdy się nad tym zastanowić.

– To znaczy?

– To znaczy, że technologia stale się rozwija i to, co do niedawna określano mianem fikcji naukowej, w dniu dzisiejszym jest już naukowym faktem! Bo, widzisz, Gregu, postęp przypomina bakterię. Średniowieczne rządy kościoła katolickiego, zakorzeniony w człowieku strach przed nieznanym, tak zwani obrońcy etyki – wszystko to skutecznie powstrzymywało jego rozkwit. Do czasu, z którego upływem postęp uodpornił się na większość hamujących go "medykamentów". A w końcu przerósł nawet najśmielsze prognozy najbardziej pomysłowych scenarzystów.

Gregory Nell pochylił się nad stołem.

– Zaczynam się niecierpliwić.

– Zalecam medytację. – Mężczyzna w garniturze pochylił się również. – Nowa twarz to za mało. Zabezpieczenia Syngeric Corporation są efektem współpracy najtęższych umysłów ludzkich i matematycznie niedoścignionej sztucznej inteligencji. State of the art technology. Innymi słowy: by wprowadzić i wyprowadzić cię bezpiecznie z lwiej paszczy, nie wystarczy przelotny romans z twarzą pracownika Korporacji.

Greg zaczął żałować, że odmówił drinka – jego gardło przypominało w tej chwili kalifornijską Dolinę Śmierci. Tyle że bardziej suchą niż zwykle.

– Masz na myśli?…

Sonny Kressel ponownie uraczył swego gościa rekinim uśmiechem.

Bullseye, idasai. Twarz to za mało. Podmienimy wam mózgi. – Wypisana w oczach Gregory'ego trwoga musiała sprawić mu wiele satysfakcji, zaraz bowiem dodał: – Czyż to nie fascynujące?

 

ANGIE

 

Leżała na boku, zwrócona twarzą do ściany. Była sparaliżowana strachem. Ten ktoś znajdował się blisko, tuż obok. Sapiąc coraz głośniej, pożerał dziewczynkę wzrokiem. Angie czuła jak skóra mrowi ją od tego spojrzenia… jak pełza ono po jej ciele niczym tłusta glista. Jak powoli przesuwa się po łydkach, udach, jak wślizguje się pod nogawkę szortów…

Nie, to nie spojrzenie! To dłoń! Bogowie! TO DŁOŃ!

…pod majtki.

Angie krzyknęła.

 

BILL

 

William Stowe (dla przyjaciół "po prostu Bill") obrzucił pełnym pogardy spojrzeniem zanurzony w porcelanowej filiżance ogarek, po czym sam sięgnął po papierosa. Zapalił, zaciągnął się dymem i uniósł pilota, by zgłośnić powtórkę wywiadu udzielonego dla lokalnej stacji telewizyjnej.

– Idasai Stowe. – Młoda dziennikarka o twarzy niewiniątka i oczach grzesznicy mówiła do przystojnego mężczyzny w średnim wieku. – Jak odniesie się pan do zarzutów ludzi, którzy twierdzą, iż syngerifikacja to nic innego, jak tylko wyszukane określenie dla zwykłego morderstwa?

Współczuję im – odparł "telewizyjny" pan Stowe, wywołując uśmiech na ustach zasiadającego przed ekranem pana Stowe'a. – Współczuję wszystkim, którzy twierdzą, że jest cokolwiek "zwykłego" w jakimkolwiek morderstwie. Morderstwo jest aktem zbrodni, chaosu, jest narzędziem śmierci. Morderstwo przerywa ciąg życia. Syngerifikacja przeciwnie: przedłuża jego bieg. Jest aktem zbawienia, aktem porządku. Zwycięstwem człowieka nad śmiercią! Jest procesem, w efekcie którego świadomość pacjenta zostaje przeniesiona z ciała organicznego do syntetycznego…

Ale… – Reporterka, wchodząc w słowo rozmówcy, wywołała nieprzyjemny grymas na twarzy oglądającego. Na szczęście "telewizyjny" pan Stowe pozostał niewzruszony. – Czy aby jedną z konsekwencji syngerifikacji nie jest przypadkiem śmierć, jak pan to ładnie określił, ciała organicznego?

– Niezupełnie. Świadomość pacjenta egzystuje nadal w nowym ciele. Nie sposób więc mówić o śmierci. A co dopiero o morderstwie!

– Czy to konieczne? Pozbywanie się ciała organicznego?

– Pozwoli pani, nesei LeFevre, że odpowiem pytaniem.

– Proszę bardzo.

– Teoretyczna sytuacja: zaraz po udanym zabiegu budzi się pani w nowym ciele i pierwszą osobą, z którą ma kontakt, jest ona sama? A co w tym złego? – może pani zapytać. Pozornie nic. Gdyby jednak poddać tę kwestię głębszej analizie, z pewnością doszuka się pani w niej kilku minusów. Dla przykładu: co jeśli jakiś szaleniec postanowi poddać się zabiegowi więcej niż raz?! Chyba nie marzy nam się atak klonów rodem z widowiska SF klasy B?

– Zaraz po udanym zabiegu? Czy sugeruje pan, idasai Stowe, że zdarzają się tak zwane "wypadki przy pracy"?

– Pieprzona suka! – warknął siedzący przed telewizorem pan Stowe.

– Nic mi o tym nie wiadomo, nesei LeFevre. Syngerifikacja jest w stu procentach skuteczna. Jak również bezpieczna. Niszczenie organicznego pierwowzoru stanowi natomiast konieczność. Jest nieodzowną częścią procesu, ze śmiercią ma zaś tyle wspólnego, co wymuszona niekorzystnymi warunkami pogodowymi zmiana płaszcza. Organiczne ciało – śmiertelne, podatne na bezlik chorób – zostaje zastąpione przez nowe – niewrażliwe na upływ czasu, a co ważniejsze: cieszące się niezawodnym zdrowiem.

– A dusza?

Tym razem doskonale jak dotąd opanowany "telewizyjny" pan Stowe zacisnął usta.

– Dusze zostawmy bogom, nesei LeFevre.

Młoda reporterka zrobiła minę w stylu "punkt dla mnie" i zaatakowała ponownie.

– A jak odniesie się pan do zarzutów, jakoby syngerifikacja definitywnie wstrzymała proces rozwoju mózgu? Z moich źródeł wynika, że osoby poddające się zabiegowi w stanie zaburzenia funkcji myślowych – jak chroniczna depresja, schizofrenia paranoidalna bądź zespół stresu pourazowego – iż ludzie ci nie mają już żadnych szans na uporanie się ze swoim upośledzeniem? Że zostaje ono przepisane do syntetycznego mózgu wraz z innymi danymi? Na stałe.

William Stowe zgasił papierosa w filiżance, gdzie tkwił ogarek pozostawiony przez Johna Greena, i wyłączył telewizor. Wywiad odbył się trzy tygodnie temu i Bill nie pamiętał jakich słów użył, aby odeprzeć atak młodej panny LeFevre (z którą to panną, notabene, spędził tegoż dnia wieczór, a następnie upojną noc w pokoju hotelowym), ale Richie Pippe, dyrektor placówki Syngeric Corp. w Clockhill, zapewnił go, że poradził sobie bezbłędnie. Bill wiedział lepiej: może wybrnął jakoś w oczach bezmózgich widzów stacji CN7, jednak…

Co jeśli wywiad oglądał ktoś, kto…

Wolał nawet nie kończyć tej myśli.

Panna Loreta LeFevre – niech ją szlag, nawet jeśli pieprzy się niczym profesjonalistka! – miała rację. Syngerifikacja wstrzymuje "proces rozwoju mózgu"; Bill określiłby to innymi słowami, ale w gruncie rzeczy LeFevre – pieprzona suka! – trafiła w dziesiątkę. Komputery Korporacji potrafią skopiować dane przechowywane w siatce neuronowej ludzkiego mózgu, a następnie wykonać jej rekonstrukcję w stuprocentowo syntetycznym klonie… tak, tyle potrafią najbardziej zaawansowane komputery na świecie. Tyle i nic więcej. Stworzenie doskonałej kopii ludzkiego mózgu? – dumał William Stowe. Oto dopiero jest science-fucking-fiction!

– Już prędzej agent Mulder odnajdzie swoją siostrę – mruknął.

Nie, syntetycznym mózgom brakuje i zawsze będzie brakować całych lat świetlnych do organicznych. Praktycznie zapewniają nieśmiertelność – prawda. Ale jest to nieśmiertelność w pełni zdefiniowana. Nowe wspomnienia? Owszem, jak najbardziej, lecz nabycie jakiejkolwiek nowej umiejętności – utkanie nieistniejących w chwili syngerifikacji połączeń neuronowych: Niestety, przepraszamy, nie było tego w umowie!

Po odejściu od kasy reklamacji nie uznajemy.

Choroby psychiczne? – William Stowe złapał whisky, zdjął zakrętkę i napił się prosto z butelki. Tak, to spory problem. Czego najlepszym przykładem był Mały Timmy – na szczęście jego medialne pięć minut minęło zanim prawda wyszła na jaw. Na szczęście! Gówno zawsze jednak, prędzej czy później, wypłynie na wierzch, jak głosi stara jak świat mądrość. A Bill miał złe przeczucia…

Pieprzona LeFevre! Zerżnął ją aż miło, podczas gdy powinien zarżnąć jak zarzyna się świnie w ubojni! I jeszcze to jej cholerne pytanie na koniec wywiadu! "Skoro uważa pan, idasai Stowe, że syngerifikacja jest taka wspaniała, to dlaczego sam się jeszcze jej nie poddał? Dlaczego nie zrobiła tego pańska małżonka? Ani, skoro już przy tym jesteśmy, dlaczego nie poddali się jej pańscy synowie? Pańska córka? Angelica, nie mylę się?"

 

JOHN

 

Taksówka SilverCabs skręciła z Meer's Street, dwupasmowej asfaltówki, w Abilgate's Road, piaszczystą drogę biegnącą przez całą długość mieszczącego się na obrzeżach Night's End pola kempingowego.

Siedzący na miejscu pasażera John Green skończył czytać artykuł zamieszczony na pierwszej stronie Clock's Daily (PIĘTNASTU ZAGINIONYCH PRACOWNIKÓW SYNGERIC CORP. – głosił nagłówek) i odłożył gazetę na sąsiednie siedzenie. Z radia dobiegały wrzaskliwe klątwy wokalisty The Pinkheaded Killers.

When You die, bitch, die, nobody's gonna cry.

Taksówkarz poprawił wewnętrzne lusterko i, jak gdyby od niechcenia, rzucił okiem na gazetę.

– Zagadkowa sprawa – zagadnął – z tymi doktorkami.

– Tak sądzisz, koleżko?

– Pewnie. Nie codziennie tylu ludzi przepada z dnia na dzień jak kamień w wodę.

– Częściej niż mogłoby się wydawać.

– Może. Ale nie u nas. W tej ćwiartce Clockhill wszyscy się znają… no, przynajmniej z widzenia… i nikt drugiemu źle nie życzy. Ludzie są dla siebie życzliwi. Pomagają sobie nawzajem. Wie pan, zupełnie jak w małym miasteczku. Nie to, co w takim Midnight lub Sunset.

– Maski.

– Co proszę?

– Nic. A co ty o tym myślisz, koleżko?

– O doktorkach od syntetyków? Cóż… prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń oraz całej tej burzy medialnej… to nie na moją głowę. Wie pan – dylematy natury moralnej. Śmierć, życie, dusza, i tym podobne gówno.

– Rozumiem.

– Z drugiej strony: mój ojciec – to jego fura, ja tylko dorabiam sobie przez lato – jest zagorzałym przeciwnikiem tych wszystkich eksperymentów. Pluje jadem na samą wzmiankę o Korporacji. A zwłaszcza, gdy widzi w telewizji tego elegancika, Billa Stowe'a. Oj, wtedy to dopiero staruszek dostaje fioła!

– Osobista uraza? Jeśli się nie mylę, idasai Stowe mieszka tu, w Night's End. A skoro wszyscy w Night's End się znają…

– Dedukuje pan niczym prawdziwy Sherlock Holmes! Ojciec i doktor Stowe byli kiedyś przyjaciółmi, na długo zanim w Clockhill zagnieździła się Korporacja. "Za starych dobrych czasów", jak sam by to ujął.

Doktor Stowe?

– Ano, doktor. Doktor William Stowe. A co? Dziwi się pan, że podczas wywiadów nie dopisują "de er" przed jego nazwiskiem?

– Wzbudziło to moją ciekawość. Owszem.

– Wjeżdżamy na osiedle. Gdzie pana wysadzić?

– Terry's Grill.

– Się robi. Co do doktora Stowe'a, to tytuł przed nazwiskiem mógłby mu jedynie zaszkodzić. Jego wiarygodności jako gościa od public relations. Co innego rzecznik, który publicznie staje w obronie interesów pracodawcy, co innego doktorek bezpośrednio z tymi interesami powiązany.

– Trafne spostrzeżenie.

– Pewnie, że trafne. Występując wyłącznie w roli typka od PR, Stowe wydaje się być niezaangażowany w działalność Korporacji – stoi jakby z boku. Gdyby bronił interesu doktorków, oficjalnie będąc jednym z nich… to już zupełnie inna para kaloszy. Ale starczy tej polityki. Jesteśmy na miejscu. Należy się dwadzieścia pięć pero.

John Green uraczył taksówkarza pokaźnym napiwkiem i wysiadł z auta. Dzień był ładny, słoneczny. Obłoki, snujące się leniwie po niebie, dało się policzyć na palcach. John zaczekał aż taksówka opuści parking przy Terry's Grill i zawróci z powrotem w Abilgate's Road, po czym raźnym krokiem ruszył nie do baru, a w kierunku osiedla. Nucił właśnie refren najnowszego przeboju Różowogłowych Zabójców (When You die, bitch, die), gdy usłyszał znajomy głos.

Idasai Green!

Odwrócił się; ujrzał biegnącego ku niemu Davida Newmana.

– Czołem, Dave. Gdzie się pali?

Newman zatrzymał się, podparł dłonie na kolanach. Dyszał jak maratończyk po dotarciu do mety.

– No, no, koleżko. Musisz się bardziej oszczędzać. Starość nie radość.

Dave odzyskał głos.

Idasai Green! Krzyki! Wrzaski okropne! Bogowie, zupełnie jakby kogo mordowali!

– Pomału, Dave, spokojnie. Zwolnij, bo gadasz od rzeczy. Co się stało? Mów. Byle po kolei.

– Ano stało się, idasai! A może wciąż się dzieje!

– Po kolei, Dave.

– Dobrze. Pogoda…

– Wyjątkowo ładna, prawda?

– Ano, ładna! Do tego weekend. Nic, tylko korzystać, pomyślałem. W domu ludzie zdychają i tak dalej. Więc wybrałem się na spacer i łaziłem tak sobie po okolicy, aż straciłem poczucie czasu. Zdarza mi się to, zwłaszcza na takim słońcu. Albo po kilku piwach. Dziś jednak nie wypiłem nawet jednego…

– Nie jestem twoją żoną, Dave. Ani matką. Twoja wątroba, twoja sprawa.

– Ani kropelki, idasai, słowo honoru! A szkoda, bo miałbym przynajmniej jakąś wymówkę, a tak… nie mam pojęcia jaki diabeł mnie podkusił, żebym zapuścił się akurat w Old Brick Road…

W oczach Johna pojawił się tajemniczy błysk.

Dave Newman sprawozdawał dalej:

– Przechodziłem właśnie obok jednej z tych starych kamienic, dosłownie dwa kroki od tej, do której pan się niedawno wprowadził, gdy usłyszałem krzyk… nie!… to był wrzask… kobiety… a może dziecka?! Idasai Green! Trzeba dzwonić na policję! Natychmiast! Sam bym to zrobił, ale żem nie wziął telefonu.

– Spokojnie, koleżko. Pokaż mi gdzie to było. Zbadamy sprawę i ocenimy czy w ogóle warto zawracać sobie głowę policją. Okay, Dave? Możesz to dla mnie zrobić?

– Skoro pan tak uważa, idasai Green. Dobrze. Jasne.

– Zatem prowadź, zuchu.

Ruszyli w kierunku Old Brick, gdzie mieściło się kilkanaście zaniedbanych budynków z cegły, które, jak twierdzili miejscowi, postawiono tu na długo zanim w Stanach osiedlili się pierwsi koloniści z Ziemi Praojców – ot, zwykłe ludzkie gadanie, mogłoby się zdawać, lokalna legenda, a jednak…

Po około pięciu minutach dotarli na miejsce.

– To tu, idasai Green. To z tego budynku wydobywały się krzyki.

Wskazana przez Dave'a kamienica nie wyróżniała się niczym szczególnym (wyglądała tak samo ponuro jak pozostałe) poza jednym: wszystkie okna na piętrze były zabite deskami.

– Nic nie słyszę.

– Przysięgam, klnę się na własną matkę, żem słyszał…

– Wierzę ci, Dave. Chodźmy.

– A może byśmy jednak zadzwonili…

– Mam rozładowany telefon. Chodźmy.

– No… dobrze. Chodźmy.

Drzwi frontowe otworzyły się bez oporu. Green wszedł jako pierwszy, Newman wahał się chwilę, w końcu jednak przeżegnał się, przestąpił przez próg… i pożegnał się z życiem.

John schował scyzoryk – ostrze wyskoczyło z krtani Dave'a z cichym mlaśnięciem – i, znowu nucąc (…die, bitch, die, nobody's gonna cry…), zaciągnął zwłoki w głąb oficyny. Następnie skierował się na piętro.

Po walających się w sieni kartonach pełzało białe robactwo. John otworzył jeden, oderwał trzy kawałki upstrzonego salami placka, nałożył je na plastikowy talerzyk.

Z końca korytarza dobiegł krzyk maltretowanej Angie Stowe.

– Chyba czas podać do stołu. – John Green spojrzał w stronę zamkniętych drzwi. – W przeciwnym razie zabraknie ci energii i niebawem nie będziesz miała nawet siły krzyczeć.

 

ANGIE

 

Angie nie miała siły krzyczeć. Mimo to krzyczała.

Oprawca wyrwał właśnie zębami kawałek mięsa z jej ramienia, po czym zawołał nieoczekiwanie ludzkim, załamującym się jak u nastolatka głosem:

– O taaak, słodziutki cukiereczku! Jesteś pyszniutka niczym pączek, wiesz? Na pewno wiesz! Nie? Chcesz? Spróbuj! No, już, spróbuj!!!

Coś ciepłego, mokrego i lepkiego dotknęło policzka Angie. Coś mokrego i lepkiego! Krzyknęła i w tym samym momencie krwawy ochłap został wepchnięty do jej ust. Natychmiast doznała ataku torsji. Mimo wypełniającego pokój mroku, odniosła wrażenie, że pociemniało jej, a następnie zawirowało w oczach. Gdy była już pewna, że lada chwila straci przytomność (a niczego nie pragnęła bardziej) pokój zalał się światłem. Oprawca, rechocząc, umknął w cień za drzwiami. W progu pojawił się Zły Człowiek; niósł talerzyk z trzema kawałkami pizzy.

– Czołem, koleżanko. Pozdrowienia od stęsknionych rodziców. Przyniosłem ci coś na ząb, żebyś nie mówiła później, że byłem złym gospodarzem. – Zajrzał za drzwi. – Tobie też coś przyszykować, Tim?

– Dziękuję, idasai Green – odparł piskliwy głos. – Już jadłem.

 

GREG

 

Dochodziła północ. Ruch na Main St. praktycznie nie istniał i Greg dziękował za to bogom. Motoryzacja leżała poza strefą jego zainteresowań; nie znał się na samochodach – dzielił je na dwie kategorie: "graty" oraz "sportówki" – miał jednak jako takie pojęcie o prowadzeniu. Siedział właśnie za kierownicą "sportówki", model "ekstra wypasiona". Wskazówka prędkościomierza od początku podróży nie przekroczyła dwudziestu mil na godzinę. Dwadzieścia to taka okrągła, przyjazna liczba, zapewniał sam siebie Greg.

Szło mu nawet nieźle.

Tak, całkiem nieźle, jeśli wziąć pod uwagę, że samochód nie był jedynym środkiem lokomocji, z którego musiał tego wieczoru korzystać, a kierowanie ciałem doktora Richarda McCalla wyssałoby pewność siebie nawet z najlepszego rajdowca.

Dick McCall – osądził cynicznie Greg – kategoria "grat", model "uwaga! lada chwila mogę się rozpaść". Zasiadanie za sterem cudzego ciała przypomina spacer po cieniutkiej linie urozmaicony przez przepaść pod nogami, śmiertelną dawkę promili we krwi i zawiązaną na oczach opaskę.

Na szczęście cała ta przygoda nie miała trwać długo.

Zatrzymał się przed szlabanem. Zatrąbił. Uśmiechnięty od ucha do ucha mężczyzna – ten brodaty nazywa się Derrby, Patrick Derrby – pomachał do niego zza okna stróżówki.

– Siemasz, Dick! – zawołał, wychodząc na zewnątrz. – Jak ci minął weekend?

Szczerze mówiąc, oddałbym wiele, żeby tylko wymazać ten weekend z pamięci. Greg czuł się jak kosmiczny najeźdźca z hollywoodzkiego dreszczowca Inwazja Porywaczy Ciał! Opuścił szybę.

– Cześć, Pat. Dziękuję, był całkiem znośny.

– Całkiem znośny! Ha! Bogowie, miejcie litość. Choćbym miał dożyć setki, nigdy nie zrozumiem pieprzonych pracoholików!

– Nie jestem pracoholikiem!

– Twierdzi człowiek, który nie mógł zaczekać do poniedziałku, żeby pojawić się w pracy! Przestań w końcu pieprzyć, doktorku! Jesteś cholernym robotem! Gorszym nawet niż te frankensteiny, co je tu budujecie! "Całkiem znośny"! Dobre sobie!

Gregory Nell odniósł jeszcze silniejsze wrażenie, że oto stał się bohaterem filmowym: rozmowa z Patrickiem Derrbym, stróżem parkingu na terenie Syngeric Corp., przebiegała, jak dotąd, dokładnie według określonego scenariusza; według scenariusza nakreślonego przez Richarda McCalla – byłego właściciela ciała, z którym mózg Grega połączył się na złe i na dobre.

Gregory nie uważał się za dobrego aktora. Choć kusiło go, żeby dodać coś od siebie, postanowił nie ryzykować wypadnięciem z roli. Jesteś Dickiem McCallem, powtórzył sobie w myślach. Masz mówić i zachowywać się jak Dick McCall. 

– Buduje to się domy, mosty i statki, jebany nieuku! – odciął się stróżowi. – A teraz zamknij gębę i podnoś to cholerstwo! – Wskazał ręką na szlaban, mocując się jednocześnie z mięśniami twarzy, by zmusić je do uśmiechu ("grat" zwany Richardem McCallem niechętnie poddawał się woli mózgu-uzurpatora).

– Dobrze, już dobrze, panie mądraliński, już unoszę. – Patrick Derrby przesunął dłoń do przycisku kontrolującego szlaban. Nie uruchomił go jednak. – Dick.

Serce Gregory'ego zabiło szybciej. Żołądek wywrócił koziołka.

– Słucham cię, Pat?

– Słyszałeś? – Twarz Pata Derrby nachmurzyła się nagle.

– Nie rozumiem.

– O Gerym… i Susan. O Ericku?

Zaginieni doktorkowie, uświadomił sobie Greg z ulgą.

– Tak. Czytałem o tym w Clock's. I chyba mówili też coś w radiu. Mam nadzieję, że nic im się nie stało. Wiesz coś, Pat?

– Nie, doktorku. Niestety nic. Myślałem, że może ty?…

Greg pokręcił głową… a przynajmniej zrobiłby to, gdyby ciało znowu nie odmówiło mu posłuszeństwa.

– Tylko tyle, że żadne z nich nie wróciło do domu w piątek po pracy.

– Podejrzana sprawa. Cholernie podejrzana. No nic. Dobrej nocy, Dick. Nie przepracuj się tylko – jutro też jest dzień. I nie zaśnij w biurze, jak ostatnio, bo w końcu Mariet, zamiast kanapek i jabłka, wepchnie ci do walizki pozew rozwodowy!

– Dzięki za radę. – Greg odpalił silnik. – Obiecuję ją rozważyć. W wolnej chwili, oczywiście.

Ruszył. Zanim boczna szyba na powrót się zasunęła, usłyszał jeszcze śmiech i słowa Pata Derrby'ego: "Całkiem znośny! Dobre sobie!"

 

HARRY

 

– Nie teraz! Pracuję! – Trzy słowa, które doprowadzały Harry do szewskiej pasji.

Zabiję go! – pomyślała. Nasza mała Angie, nasza ukochana córeczka, zaginęła, a on… pracuje?!

– To przestań! – syknęła. – W tej chwili!

– Daj mi spokój, kobieto! Nie widzisz, że jestem zajęty! Jutro ma odbyć się zebranie w sprawie…

– Gówno mnie obchodzi jakieś…

Ujrzała czerwień. Upadła.

– Powiedziałem ci, że jestem zajęty! – Doktor William (dla przyjaciół Bill) rozluźnił zaciśniętą pięść i wrócił do przeglądania dokumentów.

Zabiję go! – obiecała sobie Harry, przykładając drżącą dłoń do pulsującego bólem policzka. Zabiję…

 

GREG

 

– Kurwa w dupę jebana mać!

Ponowne przeszukanie kieszeni nie rozwiązało problemu.

Greg przypomniał sobie cytat – obłęd to robienie wciąż tego samego i oczekiwanie innych rezultatów – z jakiejś książki bądź filmu i wściekł się jeszcze bardziej.

Fuck me! Fuckin' goddamn shit!

Kartka z kombinacją do zamka przepadła.

Nie! Nie przepadła!

Greg miał ochotę walić głową w ścianę.

Zostawiłem ją w spodniach! Spodniach Gregory'ego Nella! A na dupie mam spodnie pieprzonego Richarda McCalla!

Zakręciło mu się w głowie. Przykucnął. Otarł pot z czoła.

Myśl, ty partaczu, myśl!

Wyjął z kieszeni telefon doktora Dicka – zabawkę, której nie powstydziłby się najsłynniejszy szpieg Jej Królewskiej Mości. Wybrał numer.

Czołem, koleżko – dobyło się z głośnika. – W czym ci mogę pomóc?

– Pieprzony numer! Kombinacja do zamka! Zgubiłem kartkę!

Po drugiej stronie rozległ się śmiech.

– Nic nie szkodzi, byku. Jesteś teraz przy zamku?

– Tak.

– To słuchaj. I wbijaj. Cztery… Siedem…

Greg wprowadził dwunastocyfrowy kod. Na displeju zamka rozbłysło jaskrawozielone światło i szklane drzwi wsunęły się w ścianę z cichym syknięciem.

– Gra muzyka?

– Gra. Dzięki.

Czekam na Old Brick. Powodzenia.

Greg wcisnął czerwoną słuchawkę.

Laboratorium nr 7B przypominało wnętrze statku kosmicznego – połączenie centrum dowodzenia Enterprise NX-01 z mostkiem kolonialnego Battlestara. Potencjalna liczba skrytek wprost przytłaczała. Na szczęście Greg – dzięki Richardowi – doskonale wiedział, czego szuka i gdzie to znajdzie.

Otworzył odpowiednią szufladę. Zajrzał do środka i westchnął z przejęciem.

Wiedzieć, co to za rzecz i w jakim celu została stworzona, to jedno, pomyślał. Ale ujrzeć ją na własne oczy…

– Potwór – wyszeptał Gregory Nell. – Ten człowiek to potwór!

 

JOHN

 

Jakiś problem?

John Green schował telefon do kieszeni spodni, spojrzał na ekran laptopa.

– Wszystko w jak najlepszym porządku, koleżko. Mój człowiek jest już w środku.

Z wyświetlonej na ekranie twarzy znikło napięcie.

– To dobrze. Wyśmienicie.

– Co ze sprzętem do syngerifikacji? Czy wszystko gotowe?

– Tak. Osobiście zawiozłem go pod umówiony adres.

– A zatem gra dobiega powoli końca, idasai Stowe. Doktorze. Pańska córka wkrótce wróci do domu.

Czas najwyższy! – Widoczny na ekranie William Stowe uniósł dłoń, najwyraźniej z zamiarem zakończenia przekazu wideo, lecz zawahał się w ostatniej chwili. Przez moment milczał, marszcząc czoło, jakby układał w głowię treść pytania. W końcu, zamiast zapytać, oznajmił: – Mam nadzieję, że zajmuje się nią ktoś kompetentny.

Green rozparł się w fotelu. Błyskowi w jego oczach zawtórował szelmowski uśmiech.

– O tak! Prawdziwy artysta.

 

GREG

 

Wskazówka zegarka ręcznego zatrzymała się na pięć po wpół do pierwszej. Spowity płaszczem nocy parking Syngeric Corp. prezentował się o tej porze nad wyraz ponuro. Niczym cmentarz. Ponuro oraz podejrzanie.

Tak to już jest, stwierdził Gregory. Kiedy człowiek ma coś na sumieniu – np. kradzież – wtedy absolutnie wszystko wydaje się mu podejrzane. Jak wielkie trzeba mieć cohones, żeby radzić sobie z podobnym stresem na co dzień?! Jak radzą sobie z tym dilerzy narkotykowi albo paserzy? Najpewniej, po prostu, przywykają do sytuacji. Człowiek to ostatecznie produkt ewolucji – pozostawiony bez wyjścia, zaadaptuje się niemalże do wszystkiego.

Gregory Nell nie był niestety ani dilerem, ani paserem. Psia krew! W chwili obecnej nie był nawet sobą – Gregiem! – a tak zwanym "gapowiczem". Nieproszonym gościem w nie swoim ciele. Przeszczepionym organem o ustalonym terminie ważności.

Niecałe dwa dni od momentu przeszczepu – a i na to nie ma żadnej gwarancji – i game over, brachu. Pół dnia na uporanie się z depresją, nieco ponad doba na załatwienie spraw, i żegnaj okrutny świecie! Było super, ale wszystko, co dobre, szybko się kończy, czyż nie?

Greg nie bał się śmierci. Jeśli już, to raczej tego, że wyzionie ducha zanim skosztuje słodyczy zemsty. Zanim doktor Stowe naje się do syta własnego lekarstwa!

Niemal słysząc szum przesypującego się w klepsydrze piasku, przyśpieszył kroku. Gdy wreszcie dotarł do "sportówki" Richarda McCalla, z trudem powłóczył nogami.

Już prawie koniec, zapewniał się. Dasz radę, Greg! Dla Tima! Zrobisz to dla małego Timmy'ego, choćbyś nawet miał doczołgać się na Old Brick Road! Choćbyś miał dopełzać tam na brzuchu niczym pieprzony grzechotnik!

Pękała mu głowa – nie wiedział, czy winić za to postępującą degenerację ciała, które z uporem godnym lepszej sprawy odrzucało przeszczep, czy kilkanaście "bramek", przejść pomiędzy kolejnymi sekcjami gmachu Syngeric Corp., gdzie zmuszony był co rusz oddawać krew do potwierdzającej tożsamość analizy oraz poddawać się kolejnym rentgenom.

Całe szczęście, miał to już za sobą. I dzięki niech będą bogom!

Wsiadł do auta. Drżącą epileptycznie dłonią otworzył schowek i wyciągnął pistolet automatyczny: Glocka 18G. Położył go sobie na kolanach, uruchomił samochód i podjechał pod szlaban.

Patrick Derrby powitał go z jeszcze szerszym uśmiechem niż pół godziny temu.

– No, no, doktorku! Widzę, że jednak wziąłeś sobie moją radę do serca! Dobrze, że jestem tutaj sam i nie miałem się z kim zakładać, bo byłbym teraz pewnie kilka stówek w plecy!

Greg, milcząc, opuścił szybę.

– A coś ty się nagle zrobił taki posępny, Dick? Coś się stało?

– Wszystko okay, Pat. Śpieszy mi się trochę. Unieś szlaban.

– Jasne, stary. Od tego tu jestem. Wyskakuj z wozu i otwórz pakę. Raz dwa załatwimy formalności i…

Nie załatwiali żadnych formalności.

Gregory zaklął siarczyście. Chociaż był przekonany, że trzyma broń wystarczająco pewnie, odrzut okazał się zbyt silny dla jego słabnącego, z każdą chwilą mniej sprawnego ciała.

Pat Derrby pacnął plecami w ścianę stróżówki i powoli osunął sie na ziemię. I tak już pozostał. Martwy. Z szeroko otwartymi oczami i dziurą po kuli tuż nad lewym łukiem brwiowym.

– Nic osobistego, Pat – powiedział Gregory, masując obolały nadgarstek. – Fajny był z ciebie gość. W innym życiu… kto wie… pewnie nawet byśmy się zaprzyjaźnili.

 

ANGIE

 

Ciemność śmierdziała gównem, szczynami, krwią i środkami dezynfekującymi.

– Pozwól mi umrzeć! – błagała Angie Stowe przez łzy. – Proszę, pozwól mi umrzeć!

– Nic z tego, słodki cukiereczku. Będziesz żyła jeszcze dłuugo! Być może wiecznie. Jak ja. A wieczność to kupa czasu. Jeszcze zdążymy się zaprzyjaźnić, zobaczysz.

Żyć wiecznie? O nie! Za żadne skarby!!! Angie nie chciała żyć ani minuty dłużej! Ani sekundy! Potwór – uosobienie otaczającej dziewczynkę ciemności – ograbił ją z tej chęci. Bijąc, dotykając – złym, obleśnym, perwersyjnym dotykiem.

Pożerając żywcem.

Angie nie miała już stóp. Nie miała już nóg. Dłoni. Rąk.

Jedynie cztery, starannie opatrzone, kikuty.

Nie miała już także twarzy. Oprawca o głosie chłopca z chóru kościelnego zjadł jej twarz – której miejsce zastąpił galaretowaty skrzep z otworami na oczy i usta. Oczy, które miały już pozostać otwarte, gdyż potwór, posługując się jakimś ostrym narzędziem, odciął dziewczynce powieki. Usta, których nie sposób było dłużej nazywać wargami, ponieważ te również zostały zjedzone – tym razem nie przez sadystę, a samą Angie, bowiem ten od czasu do czasu karmił dziewczynkę jej własnym ciałem, cytując przy tym słowa Jezusa Chrystusa (oto jest ciało moje..) wypowiedziane do uczniów podczas Ostatniej Wieczerzy.

Pomieszczenie wypełniło się światłem. Nieomal zapomnianym już światłem. Tym razem jednak oprawca Angie nie czmychnął w kąt, nie skrył się w cieniu. Ujrzała go po raz pierwszy. Ujrzała i nie mogła nadziwić się tym, nieoczekiwanym, widokiem.

Oprawca nie był potworem. A przynajmniej nie wyglądał jak potwór. Nie miał kłów niczym wampir, nie porastała go kosmata sierść wilkołaka. Był chłopcem. Najzwyklejszym w świecie chłopcem. Na oko rówieśnikiem Angie. Radośnie uśmiechniętym i ślicznym jak z obrazka.

A przecież był potworem. Bestią w ciele cherubinka – co czyniło ten fakt jeszcze straszliwszym.

Do pokoju wszedł Zły Człowiek. Jego oczy jak zwykle jarzyły się upiorną zielenią.

– Czołem, Timmy.

– Dzień dobry, idasai Green. – Uśmiech chłopczyka był jak okrutny żart; jak donośne pierdnięcie pijanego Boga.

Zły Człowiek podszedł do Angie. Przyklęknął.

– Czołem, koleżanko. Przynoszę dobre wieści. Najpóźniej jutro zobaczysz się z rodzicami.

Angie gówno to obchodziło. Chciała umrzeć. Każda sekunda stanowiła dla niej niewyobrażalną męczarnię. Ból zewnętrzny, nie ważne jak intensywny, nie mógł równać się z tym, który miał swoje źródło wewnątrz – ciała, umysłu, duszy – nieodwracalnie wypaczonego, zniszczonego jestestwa.

Grymas na ustach Złego Człowieka upodobnił go do upiora.

– Uśmiechnij się, koleżanko! Wracasz do domu!

 

SONNY

 

Dla Sonny'ego Kressela święta przyszły w tym roku wcześniej.

– Gdyby ten biedy głupiec wiedział! Gdyby tylko wiedział do czyich rąk dostarczył to cacko!

Sonny Kressel – założyciel Projektu Reâlein (jedynej poważnej konkurencji dla Syngeric Corp. na rynku biocybernetyki i genetyki transhumanistycznej) – przytulił pakunek przywieziony jego człowiekowi w "The Smiling Angel" przez Billa Stowe'a – głównego inżyniera Syngeric.

Przywieziony osobiście!

Sonny oczyma wyobraźni widział małego zlęknionego człowieczka przemykającego zdradliwymi zaułkami Ćwiartki i zaśmiewał się aż do łez.

Istny Don Pedro! Narobił w gacie, jak nic!

Przesyłka została jednak dostarczona i spoczywała teraz w objęciach Sonny'ego, który tulił ją do piersi niczym pluszową maskotkę. Dwie pieczenie na jednym ogniu: ostateczna klęska Syngeric i spektakularny sukces Projektu Reâlein! Ze świata marzeń wyrwał go sygnał telefonu. Ostrożnie, z namaszczeniem, odłożył pakunek, i odczytał ostatnią w swoim życiu wiadomość.

Pół godziny. Przyszykuj wszystko. JG

 

BILL

 

Bill w całym swoim czterdziestodziewięcioletnim życiu ani razu nie był jeszcze tak zdenerwowany jak tego poniedziałkowego popołudnia. Nie zważając na wysokie ciśnienie, zażył całą garść leków uspokajających, doprawiając się jeszcze kokainą i whisky. Żadna siła nie zdołała go jednak zatrzymać w fotelu; od rana krążył po domu – z kąta w kąt, z salonu do kuchni, z parteru na piętro – jak nakręcony. Oczywiście, zdenerwował tym Harriet, ona zaś zdenerwowała go jeszcze bardziej swoim narzekaniem i po raz kolejny musiał ją ukarać. Nie sprawiało mu to bynajmniej przyjemności, aczkolwiek był zdania, że cel uświęca środki, a w chwili obecnej potrzebował przede wszystkim spokoju.

Idasai Green miał zjawić się w jego domu o szesnastej. Była piętnasta trzydzieści jeden. Czas wlókł się nieubłaganie.

Bill otworzył kolejną butelkę whisky. Łyknął.

Spiker radiowy ględził w kółko o "cudownie odnalezionych" naukowcach z Syngeric. "Cudownie odnalezieni!" – pomyślał Bill z kpiną. Banda nieodpowiedzialnych kretynów! Nie wrócili po pracy do domów – wielka mi rzecz! – a zaniepokojeni małżonkowie, podnosząc alarm, w ciągu jednego dnia narobili dość szumu, by sprawą zainteresowały się media. I co się okazało? Zaginieni zwyczajnie wybrali się po pracy na jednego – ot, taki spontan – imprezę zakończyli zaś dopiero w niedzielę wieczorem. Na plaży nudystów w Miami. Cali i zdrowi, chociaż z głowami ciężkimi jak Układ Słoneczny.

Pies ich jebał, pomyślał Bill. Miał pilniejsze zmartwienia.

Rzucił okiem na zegar ścienny. 15:36. Zmełł przekleństwo.

– Zrobić ci czegoś do picia? – zawołała z salonu Harriet.

Bill pociągnął kolejny łyk whisky. Nie odpowiedział. Bił się z myślami: Głupia cipa! To wszystko przez nią! Gdyby zrozumiała, gdyby była skłonna mnie wysłuchać… Ale nie! Nie!!! Pieprzona, ograniczona umysłowo trylogdytka! Oni wszyscy, pieprzony ruch obrony starego porządku, to zgraja jaskiniowców! Najchętniej nadal jeździliby konno i pływali tratwami! Nic dziwnego, że nie chcą pogodzić się z faktem, że transhumanizm to przyszłość! Że syngerifikacja to przyszłość!

Ale on ich przekona. Wszystkich! Zaczynając od Harriet. Nie chce słuchać? Dobrze! A zatem on, Bill, postawi ją przed faktem dokonanym. I wtedy…

– Wtedy sama zobaczysz – wyszeptał, pokrzepiony na duchu – że wcale nie było się czego obawiać.

– Może jednak? Wstawiłam wodę – padło z salonu.

Zanim zdążył odpowiedzieć, rozległ się dźwięk dzwonka. Bill poczuł ucisk w żołądku. Setka myśli przebiegła mu przez głowę w jednej, krótkiej chwili.

A co jeśli, a co gdy, a może, czy na pewno…

Za późno. Mleko zostało rozlane.

Bill jednym haustem opróżnił butelkę.

 

GREG

 

Richard McCall – Gregory Nell – zgasił silnik "sportówki".

Dumał, co przychodziło mu z coraz większym trudem – mózg, podobnie jak ciało, martwiał kawałek po kawałku, sekunda po sekundzie. Oddech po oddechu.

Sonny Kressel nie pomylił się co do Gregory'ego Nella. Greg faktycznie był fanem Steve'a Kinga. Bardzo nietypowym fanem. Przeczytał tylko kilka powieści "Króla", za to jedną wielokrotnie, bo aż kilkadziesiąt razy. Nosiła tytuł Lśnienie i opowiadała o mężczyźnie nie radzącym sobie z głodem alkoholowym – pomału popadającym przez swój nałóg w paszczę obłędu. O mężczyźnie, który bardzo skrzywdził własną rodzinę.

Greg utożsamiał się z tym mężczyzną. Z Jackiem. Gregory Nell – podobnie jak Jack Torrance – obiecał sobie, że nigdy nie pójdzie w ślady ojca. I, rzecz jasna – zupełnie jak Jack – złamał to słowo.

Greg pił i bił. Dzień w dzień. Przez osiem lat. Aż pewnego dnia wypił za dużo i zabił. Żonę. Syna również, chociaż w innym sensie. Dwunastoletni Timothy Nell wylądował na oddziale intensywnej terapii. Lekarze poddali się bez walki. "To tylko kwestia czasu, idasai Nell", mówili. "Przykro nam, ale nic nie da się zrobić".

I wtedy wydarzył się cud – a wręcz: deus ex machina - pod postacią dr Stowe'a, który obiecał Gregory'emu niemożliwe.

"Pański syn będzie żył, idasai Nell" – tyle Gregowi wystarczyło.

Szansa. Nadzieja. Światełko w tunelu.

Przestał pić, sprzedał dom, nerkę. Spieniężył polisę. Zapłacił.

Stowe dotrzymał słowa. Timmy znów żył! Tak, Tim żył, a piękny sen zmienił się w koszmar.

Syn Grega zniknął bezpowrotnie. Żył, lecz nie był już Timmym, tylko nieodwracalnie uszkodzoną maszyną sterowaną przez sztuczny mózg, którego również nie dało się już naprawić – o czym Greg dowiedział się dopiero po fakcie.

Tim stał się sławny: "PIERWSZY NA ŚWIECIE BIO-SYNTETYK", "WIELKI SUKCES SYNGERIC CORPORATION!"

Po pierwszym przyszedł jednak drugi i trzeci i media straciły zainteresowanie Timothym – toteż świat nie ujrzał prawdy; nie dowiedział się, czym stał się chłopiec. Świat nie ujrzał w nim prawdziwego potwora Frankensteina, tylko dlatego, że poświęcił mu zbyt mało czasu. Gregory miał tego czasu aż nadto i jak nikt poznał monstrum, które było kiedyś jego dzieckiem.

Gregory, od kiedy przestał pić, wyleczył się także z hipokryzji. Wiedział doskonale, że jest odpowiedzialny za stworzenie bestii. Współodpowiedzialny. Rozumiał, że sam zasługuje na karę. Zaopiekował się więc "synem", cierpiąc męki za każdym razem, gdy znajdował w domu nowe zwierzęce lub ludzkie zwłoki. Kiedy po raz któryś z kolei zmuszony był malować ściany, żeby zatrzeć plamy krwi, i wywozić za miasto trupy w workach na śmieci. Po raz kolejny zmieniać adres. I tak w kółko. Nowe miejsce, nowe worki…

Jednak godził się z tym. Była to jego kara. Jego pokuta.

Pokuta, która dobiegła końca - z czym Greg Nell zdążył się już pogodzić. Tim nie potrzebował dłużej jego pomocy, ponieważ Tim przestał być Małym Timem… A może nigdy nim nie był? W końcu syntetycy nie mogą się przecież rozwijać. Tak czy inaczej, Duży Timmy, w przeciwieństwie do Małego, potrafił samodzielnie zacierać ślady.

– Nadszedł czas na twoją karę – powiedział Gregory, wpatrując się w rezydencję państwa Stowe'ów. – Czas na twoją pokutę.

William Stowe naje się własnego lekarstwa - Idasai Green miał tego dopilnować. Greg słono zapłacił, żeby tak się stało.

Zapłacił za to najwyższą z możliwych cen.

 

HARRY

 

Harry wpatrywała się z trwogą w leżący na stole przedmiot.

Niewielkie urządzenie wyglądało jak jakaś część komputerowa – dysk twardy, a może procesor? (Harry nie znała się na tym) – było jednak czymś znacznie, znacznie więcej.

Było jej córką!

– Bogowie! Jak to… ja nic… ja nic nie rozumiem…

Ledwo łapała oddech. Świat wirował jej przed oczami.

– Kto… kto?…

William Stowe usiadł na kanapie, obok żony.

– Kochanie, przecież słyszałaś, co powiedział idasai Green. Sprawca tego czynu zostanie ukarany. Idasai Green dotrzymuje słowa. Chyba właśnie nam to udowodnił?

– Ale kto?…

– Tego nie mogę ujawnić – powiedział John Green.

– Kochanie. – William przytulił żonę. – Czy to istotne? Najważniejsze, że Angelica wróciła do domu…

Harry wyrwała się z objęć męża.

– Cooo… O CZYM TY MÓWISZ?!

– To urządzenie zawiera plan siatki neuronowej mózgu Angie. Za jego pomocą mogę zrekonstruować…

Harry nie chciała tego słuchać. Spoliczkowała męża.

Bill Stowe, czerwony ze złości, odwzajemnił się jej. Pięścią.

– Ty tępa dziwko! – wrzasnął. – Nie rozumiesz?! Teraz Angelica będzie żyła wiecznie! Nigdy już nie zachoruje! Nigdy nie zabierze nam jej los! Wypadek! Nic!

– Jesteś potworem! – odparowała Harry.

– Głupia pizda! Już ja cię nauczę! Udowodnię ci, kiedy zrobię to samo z Samem i Krisem! Kiedy zrobię to samo z tobą! Może wtedy w końcu zrozumiesz!

Rozumiała. Chociaż Bill uważał, że nigdy go nie słucha, Harry słuchała go uważnie. Zawsze.

Syngerom – urządzenie, które leżało na stole – było w każdym calu wyjątkowe. Nie istniały dwa takie same syngeromy, jako że każdy konstruowano specjalnie pod konkretnego pacjenta na podstawie unikatowej dla każdego człowieka budowy sieci neuronów.

– TO TY! – Wymierzyła w męża palcem. – TO TY JĄ ZABIŁEŚ!

Oskarżenie zaskoczyło Williama. Na krótką chwilę oszołomiło, pozbawiło czujności.

Ta chwila wystarczyła.

Harry chwyciła leżący na stole nóż do rozcinania kopert i wbiła go w grdykę męża. Dr William Stowe uniósł powieki w wyrazie szoku oraz niedowierzania. Umarł, gdy strumień czerwieni trysnął z jego szeroko otwartych ust niczym lawa w trakcie erupcji.

Harry zwróciła się w stronę drugiego winowajcy.

– Dlaczego?!

John Green założył nogę na nogę.

Idasai Stowe chciał pokazać ci cud nowoczesnej technologii – oznajmił, wskazując dłonią syngerom. – Zapewniłem to. Idasai Nell zaś… pamiętasz Gregory'ego Nella? Jego syn był pierwszym pacjentem twojego męża… Mały Timmy? – Green wyszczerzył zęby. – Idasai Nell pragnął zemsty za to, co spotkało Timmy'ego. Zapewniłem to, o czym przekonasz się, gdy wiedziona rozpaczą popędzisz z syngeromem do siedziby Korporacji i zwrócisz życie Angelice. A nie mam najmniejszych wątpliwości, że to uczynisz. Matki już tak mają. Muszą ratować swoje potomstwo za wszelką cenę. Cóż, powodzenia. – Zapalił papierosa, puścił kółko z dymu. – Wracając zaś do twojego pytania: idasai Kressel, z pewnością dobrze znany ci jegomość, życzył sobie dostać w swoje ręce technologię Syngeric, ale nade wszystko pragnął wyeliminować największego konkurenta, co również zapewniłem, pokazując tobie syngerom. Wątpię jednak, by miał długo cieszyć się swoim triumfem. Podejrzewam raczej, że zgubi go jego własny altruizm. Oraz głupota. Przygarnianie sierot to naprawdę fajna sprawa, ale tylko pod warunkiem, że nie nosisz się z zamiarem uczynienia z nich królików doświadczalnych. A jeśli mam być szczery, to Sonny nigdy nie grzeszył nadmiarem zdrowego rozsądku. Mówiąc krótko, wszyscy wymienieni dostali dokładnie to, czego chcieli. – Oczy Johna Greena zalśniły zimnym blaskiem. – Dokładnie to, na co zasłużyli. Ale to już przeszłość. Piasek, który uleciał przez palce. Teraz najważniejsze pytanie brzmi: czego ty sobie życzysz, koleżanko?

Nogi ugięły się pod Harry. Wypuściła z dłoni nóż. Opadła na kanapę.

– Kim jesteś? – zapytała cichym, słabym głosem.

– Mam mnóstwo dobrze znanych ci imion i jeszcze więcej takich, o których nigdy nie słyszałaś.

Szaleństwo przyszło po Harry. Czuła jak zaciska szpony na jej umyśle. Jak wbija się w myśli, wypacza je, kaleczy.

– Jesteś diabłem! – stwierdziła z absolutnym przekonaniem.

– Diabeł, anioł. – John Green wzruszył ramionami. – To tylko kwestia spojrzenia. Przede wszystkim jestem tym, który zawsze dotrzymuje obietnic.

Koniec

Komentarze

Taka drobna uwaga po wstępnym przejrzeniu: papierosów nie odpala się.

Więcej za dwa, trzy dni; tematyka skłania mnie do uważnego przeczytania, a nie mam na to teraz czasu.

Jedno z najlepszych opowiadań, które ostatnio czytałem. Pozdrawiam autora.

AdamKB – Cieszy mnie Twoje podejście :) Czekam.

Ryszard – Dziękuję za opinię, miło mi :) Również pozdrawiam!

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Tekst jest świetny!

Ma swój własny arogancki styl. Przytaczasz dużo cytatów z szeroko pojmowanej pop kultury (jest King, ale i tytuł piosenki… Hanny Montany. Nie pytajcie skąd to znam;-) – bardzo udany zabieg, daje dodatkowy fun z lektury.

 

Fabuła, przyznam, że początkowo zalatywała mi nudnym, cyberpunkowym kryminałem, ale jakże srodze się pomyliłem! Intryga jest, ale nie o rozwikłanie sprawy tu chodzi. Puenta mocna, choć spodziewałem się czegoś w tym stylu. Wogóle w tekście jest trochę aluzji i mądrości wszelakich, na ile wartościowych, niech każdy oceni sam. Rewelacyjne akapity z Angie. Gorzka, smutna opowieść, czyli taka jaką lubię.

 

Jedno pytanie: Czemu Timi robił, to co robił? Wyjaśniasz, że to on był pierwszym pure-syntetykiem oraz, że problemy psychiczne pozostają w syntetycznej kopi mózgu. Czyli mam to rozumieć, że Timi, będąc jeszcze organiczny… jadał ludzi?

 

Ocena:

Eh… – Nazgul westchnął głośno.

Sprawa nie jest prosta. Do tej pory 6(!) gwiazdek ode mnie otrzymał tylko jacek001, a jego tekst wgniótł mnie w fotel. Ten opek jest rewelacyjny, choć nie powalił mnie tak jak “Trzecie niebo”. Ale 5 gwiazdek dla tego tekstu to zdecydowanie za mało!

Masz ode mnie najwyższą notę!

 

BogusławieEryku w długiej formie twoje teksty rozkładają skrzydła i wzbijają się na literacki nieboskłon. Stałeś się właśnie dla mnie orłem prozy tego forum. Leć i szybuj coraz wyżej!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Autorze, popraw scenę z dziewczynką. Przesadziłeś z okrucieństwem.

Dla mnie okrucieństwo jest tu umyślnie przerysowane. To metafora mówiąca o cenie jaką trzeba zapłacić za zostanie nadczłowiekiem. Choć rozumiem, że może to poruszać, ale ja bym tego nie zmieniał.To ważna kwestia. Taki opek. Wyrazistość przesłania jest dosłownie i alegorycznie… brutalna.

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Świetny pomysł. Skoro po przepisaniu na trwalszy nośnik umysł przestaje być elastyczny, automatycznie musi pojawić się pytanie o jego kondycję tuż przed operacją. I trudno powstrzymać się przed wyobrażaniem sobie różnych skrajnych przypadków. Takich na przykład, jak opisałeś.

Tego właśnie się spodziewałem, że pójdziesz w stronę makabry. (Już wcześniej zdążyłem się zorientować w Twoich pisarskich skłonnościach). Wyznam, że mimo brutalnych momentów emocje odczuwałem umiarkowane. Nie miałem pożądanego wrażenia obserwowania akcji od wewnątrz. Trudno było mi utożsamiać się z osobami dramatu: jedne postacie nie budzą za grosz sympatii i najwyżej niewielkie współczucie (choć zainteresowanie – owszem), inne zostały przedstawione pobieżnie. Tak czy inaczej, groza w tym opowiadaniu niewątpliwie występuje.

Ach tak, oczywiście los Angie poraża. Z drugiej strony – trudno o łatwiejszy sposób wywołania emocji niż przez opisanie krzywdy dziecka. W dodatku epatujesz skrajną brutalnością – znowu łatwizna. Wydaje mi się, że mniej drastycznymi, subtelniejszymi środkami mógłbyś uzyskać lepszy efekt. Ale Twoja decyzja.

Mimo wspomnianego niedosytu (postacie) czytało mi się “Złego człowieka” gładko i zdecydowanie się nie nudziłem. Pomysł – powtórzę – świetny. Fabuła jest porządnie skonstruowana i trzyma uwagę. Językowo oczywiście bardzo dobrze.

 

Kilka drobiazgów, na które zwróciłem uwagę.

Teoretyczna sytuacja: zaraz po udanym zabiegu przebudza się pani

Nie lepiej po prostu: “budzi się”?

Wolał nawet nie dokańczać tej myśli.

Nie lepiej: “kończyć ”?

Stworzenie doskonałej kopi ludzkiego mózgu?

Literówka.

nader to pragnął wyeliminować największego konkurenta

Chciałeś pewnie napisać “ponadto” albo “nade wszystko”.

 

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Opisane reakcje dziewczynki są niewiarygodne literacko. Jedenastoletnie dziecko nigdy nie będzie prosiło o śmierć. Będzie wzywało matki , rodziców, a poza tym po opisanych torturach po prostu szybko umrze. Scena z dziewczynką to, moim zdaniem, najsłabszy fragment opowiadania.

Właściwie pasowałoby mi skopiować komentarz Jeroha, szczególnie że zgrabnie wyłuszczył wnioski, które i mnie naszły po przeczytaniu opowiadania. Timmy – jak Kevin z Sin City – jest totalnie odrealniony, Angie zbyt dojrzała jak na jedenastolatkę w swoich reakcjach. Piszesz o Kingu, a mnie Twój styl skojarzył się mocno z Jamesem Ellroyem (np.”Tajemnice Los Angeles”) – telegraficzny, brutalny, mocno makabryczny. Ja widziałabym ten świetny pomysł rozwinięty w mniej efekciarki sposób, a bardziej nastawiony na psychologiczne implikacje. Ale to ja. Nota bene Kinga też lubię poczytać… :)

Bardzo interesujący tekst. Zgodzę się z Ryszardem, że przesadziłeś z okrucieństwem. W pewnym momencie przestałam się przejmować, bo przegiąłeś – przekroczyłeś granicę i już. I zgodzę się z Jerohem, jeśli chodzi o język – mi też zgrzytało w tych miejscach.

Ale to i tak dobry tekst.

doskonale wiedział czego szuka i gdzie to znajdzie.

nie dowiedział się czym stał się chłopiec.

Przecinki po wiedział/ dowiedział się. To w końcu zdania złożone. To, żeby dorzucić coś od siebie, a nie tylko zgadzać się z przedpiścami. ;-)

Babska logika rządzi!

Nazgul – Dzięki, chłopie! Uczyniłeś mój dobry humor niezniszczalnym! ;)

 

Dziękuję wszystkim koleżankom i kolegom po piórze za przeczytanie, wyrażenie opinii i wyłapanie usterek.

 

Rooms – Nigdy nie słyszałem o Jamesie Elroyu. Warto?

Prozę Kinga uwielbiam, w przeciwieństwie jednak do Grega, Lśnienie przeczytałem tylko raz i wcale nie uważam tego działa za wybitne (jak na Kinga, oczywiście). Ale już taką Strefę Śmierci odświeżam sobie kilka razy do roku – podobnie jak sagę wiedźminśką ;)

 

Ryszard, Finkla – Fragmentów z Angie nie zamierzam zmieniać; tak nie inaczej ułożyły się mi w głowie (nie tworzyłem żadnego szkicu opowiadania, nie robiłem żadnych notatek, nie planowałem przesadzić z okrucieństwem – tak wyszło… co chyba nie najlepiej świadczy o autorze :P), poza tym chciałbym w przyszłości kontynuować ten wątek. Mam już nawet pomysł… ale pozwolę mu trochę dojrzeć :)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Nie no, nie upieram się, żebyś zmieniał. Tylko uprzejmie donoszę, jaka była reakcja czytelnika.

Babska logika rządzi!

Z tym zmienianiem piłem do Ryszarda, ale faktycznie tak to napisałem, jakbym odpowiadał na Waszą wspólną sugestię… Przepraszam – zmęczenie, 12h w pracy ;)

Dziękuję za punkt do Biblioteki!

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Przyznam, że czekałem na twoją decyzję… i jestem nią zadowolony. Nie uległeś presji. Napisałeś opek w takiej formie i dla ciebie właśnie taki miał być. Odważę się nawet na opinię, że… taki twój styl;-)

Brutalność i odważne opisy. Jedni to pokochają, inni tym wzgardzą. Ale mieć własny charakter pisania to już pierwszy stopień na krętych schodach pisarstwa. Nie wachaj się, wspinaj się wyżej, mimo, że będą chcieli cię zepchnąć, mimo, że schodki śliskie, mimo, że nieraz przyjdzie się o parę stopni cofnąć…

Idz przez literacki ogień, twórczy pożar, tańcząc wśród płomieni prozy i mimo, że nie raz poczujesz pragnienie, nie wolno ci się zatrzymać, bo żar zniknie. Dopiero na końcu drogi, gdy pożogę zostawisz za sobą, dane ci będzie zaspokoić pragnienie wodą pisarskiego sukcesu!

;-)

 

Opek jest świetny, w tej nie innej postaci.

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

No i zachciało mi się pisać!… a muszę iść spać :( – pobudka o czwartej :/

Nazgul – nie myślałeś, chłopie, żeby robić karierę jako mówca motywacyjny? :) Serio!

Chcę skoczyć w ten ogień :)))

Swoją drogą muszę w końcu zabrać się za Trzecie Niebo Jacka i zobaczyć o co tyle szumu :) Niestety, tydzień zawalony pracą, toteż czas znajdę dopiero w weekend :(

Jeszcze raz dzięki, Nazgul. Pozdrawiam.

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Toś, Nazgul, palnął mowę motywacyjną. :) A gdzie zgłoszenie do piórka?;) Zgadzam się z Twoim punktem widzenia – autor powinien bronić swego stylu, gdyby wszyscy pisali jak Sienkiewicz czy Dukaj umarlibyśmy z nudów.

Bogusławie,James Ellroy pisze mroczne kryminały, więc nie wiem, czy lubisz. Czytałam “Tajemnice Los Angeles” skuszona filmem (mega, ale książka jeszcze lepsza), potem “Czarną Dalię” – niezła (film nakręcili później – średni) – więcej pozycji w mojej bibliotece nie mieli.:) Było to parę dobrych lat temu (matko, z 15!), więc nie wiem, czy obecnie podobałby mi się równie mocno. Może odświeżę… Film “Tajemnice Los Angeles” polecam zdecydowanie (ale to nie fantastyka, więc może tutaj nie powinnam;)).

 

Pomysł wydaje mi się interesujący, intryga też, ale przyznam, że tekst czytałam na raty. Nie wciągnął mnie, nie płynął.

Może też dlatego, że czytałam na raty, mieszały mi się osoby; w sumie do tej pory nie rozróżniam Grega od Johna, bo żadna z przedstawionych postaci nie ma dla mnie twarzy, wszystkie są jakieś takie sztuczne.

Bardzo dobre były dwa pierwsze fragmenty z Angie, takie upiorne i autentyczne, ale następne już nie, jakoś mnie nie przekonały. A potem wszystko stało się zbyt dosłowne i przejaskrawione, więc tekst coraz bardziej tracił dla mnie na wiarygodności.

Także doceniam pomysł i ideę zapętlenia fabuły, ale końcowy efekt jakoś mnie nie przekonał.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Rooms – Nie bądźmy purystami – dobrą książkę (lub film) zawsze warto polecić :) Kryminały akurat lubię – zwłaszcza mroczne – więc przeczytam na pewno. Kiedy? Trudno powiedzieć; moja prywatna kolekcja powiększa się z miesiąca na miesiąc (to już chyba nałóg:)) i nazbierało się tego tyle, że głowa boli, tylko czasu na lekturę ciągle brak :P

 

Joseheim – Tak to już jest, kiedy się czyta na raty :P Z drugiej strony, gdybym Cię zaciekawił na starcie, to zapewne łyknęłabyś na raz, więc, summa summarum, mea culpa ;) Dzięki za odwiedziny :)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Nie no, chyba mnie coś trafi. Pół godziny pisałam komentarz i go zeżarło! ;(

 

To pokrótce:

Pomysł – świetny. Bohaterowie – dla mnie – paradoksalnie nieokreśleni. Paradoksalnie, bo przecież skreśleni aż za grubą kreską. I chyba przez tę jednowymiarowość mnie nie przekonują. A może i przez to, że poznaję ich głównie poprzez dialogi i zapis ich myśli. Mam wrażenie, że Autor podaje nam na tacy, co mamy o nich sądzić, nie pozwalając na własną ocenę ich oraz ich motywacji. Zapis myśli – przy czytaniu pierwszego zapisu myśli Grega pomyślałam sobie, że duma on wyjątkowo okrągłymi zdaniami. Potem było lepiej, ale to zapamiętałam, bo zaczęłam ten tekst czytać już jakiś czas temu i odpadłam szybko, właśnie z powodu tego zapisu (i braku czasu). Aha, i też musiałam się mocno koncentrować, żeby się zorientować, zwłaszcza na początku, który z męskich bohaterów jest który (a przeczytałam za jednym razem;)).

Angie – nie wiem, czy opis jest zbyt okrutny, bo w końcu stało się to, co się stało. Ale nie uwierzę, że krzyczy “pozwól mi umrzeć” zamiast “mamo”. Mimo że sama mam dziecko i na los dzieci jestem nawet dość wrażliwa, to los Angie mnie nie ruszył specjalnie. Opis wydał mi się, niestety, nieco groteskowy.

 

Nie czytałam powieści Ellroya, ale widziałam wspomniane filmy. “Tajemnice…” uwielbiam, to jeden z moich ulubionych filmów. Tylko że – w swojej naiwności – widzę w nim (przede wszystkim) historię miłosną. Chropowatą, nieidealną, ale w gruncie rzeczy bardzo pozytywną. A bohaterowie – mimo wad, okrucieństwa czy czego tam jeszcze – mają drugie dno, coś co sprawia, że ich losami można się przejąć. Tu mi tego zabrakło.

 

Ale doceniam pomysł i warsztat. I, oczywiście, pozdrawiam. :)

Ocha – dzięki za odwiedziny :)

Kurde no, nie mogę się z Tobą nie zgodzić. Zacząłem pisać to opowiadanie z nudów, bez żadnego planu, i odpuściłem sobie, chyba po pierwszym akapicie z Angie. Dopiero kilka dni później w głowie pojawił się gotowy pomysł na intrygę (podświadomość ewidentnie nie próżnowała :)); intrygę, która – jeśli mam być szczery – spodobała mi się do tego stopnia, że – co widać po efekcie końcowym – skupiłem się przede wszystkim na niej, bohaterów traktując wyłącznie jako narzędzia.

Nie tędy droga, autorze, nie tędy…

Z drugiej strony nie chciałem tego pomysłu rozciągnąć do rozmiarów minipowieści. I może był to błąd? Cóż, z cierpliwością u mnie kiepsko, ale – podobno – uświadomienie sobie problemu, to już pierwszy krok :)

Dałaś mi do myślenia, za co bardzo dziękuję. Pozdrawiam :)

 

P.S. Tajemnice… już zamówione. Chyba jednak namieszam w swoich planach czytelniczych – w końcu wypada sprawdzić jak pisze facet, z którego stylem skojarzyły się komuś moje skromne wypociny :)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Szczerze – podczas lektury miałam refleksję, że przydałoby się to trochę rozbudować. Dodać trochę “oddechu” – jeśli wiesz, co mam na myśli. Nieco rozrzedzić ten tekst.

W końcu tego nie napisałam, bo doskonale wiem, co to znaczy, kiedy się widzi, że tekst ma już niemal 50 tys. znaków, a jeszcze warto dodać by to, dookreślić śmo, rozszerzyć owo. I się rozrasta, rozrasta i rozrasta, a w końcu warto by go zamknąć w jakichś rozsądnych granicach. ;)

Ha, Bogusławie, mam nadzieję, że zakup Cię nie rozczaruje. Aż przeczytam znowu (gdy znajdę chwilę), żeby porównać wspomnienia z moim obecnym gustem i wrażliwością (inna sprawa, że 15 lat temu nikt w Polsce nie słyszał o kryminałach skandynawskich). Zgadzam się z Ochą odnośnie rozbudowania i oddechu. Inna sprawa, że sam John Green jakoś mnie zupełnie nie ruszył (znaczy wydaje mi się najsłabszą, sztampową postacią), koniec był interesujący, gdyż wszystkie wątki ładnie się zbiegły, a nie dlatego że poznałam tożsamość Złego Człowieka.

Ocho, patrz jak różna może być percepcja filmu – dla mnie to głównie opowieść o wyborach i ich konsekwencjach, o tym, że nic nie determinuje losu człowieka, sam może go kształtować against all odds, jeśli tylko chce. Wątek miłosny był dla mnie mocno poboczny (choć Kim Basinger jest zjawiskowa), to panowie grają tu główne skrzypce. Szczególnie że występują dwaj moim ulubieńcy: Kevin Spacey i Guy Pierce… ale i Gladiator daje radę. :) Też bardzo lubię ten film.

 

Potrwało to dłużej, niż się spodziewałem, ale cóż, niełatwo “doganiać zaległości” i jednocześnie śledzić na bieżąco.

Przykro mi, Bogusławie, ale, moim oczywiście zdaniem, “poleciałeś schematem”. Co nie znaczy, że zrobiłeś to źle, nieudanie – przeciwnie, tekst wciąga (chociaż trochę, rzekłbym, nierównomiernie). Rozumiem, iż ubranie zasadniczego tematu w płaszczyk historii zemsty i historii kryminalnej bardzo ułatwiło Tobie sprawę, pozwoliło na przedstawienie samej zasady bez wnikania w technikalia, które, przyznaje od razu, mogłyby śmiertelnie wynudzić znaczący procent czytelników – więc potraktuj te słowa jako komentarz, nie jako zarzut dowolnego rodzaju.

Mnie jednak, bardziej od zemsty i serii morderstw, interesuje kwestia właśnie samej idei syngeryfikacji. Zaznaczyłeś, że kopiuje się dany stan struktur neuralnych i stan ten pozostaje niezmiennym. Albo musisz się z tego wycofać, albo jakimś sprytnym sposobem zamaskować własne przeoczenie – piszesz, jednoznacznie, o gromadzeniu przez syntetyków nowych wspomnień, Tim natomiast zaczął po sobie zacierać ślady. a więc czegoś nowego się nauczył – wbrew Twojemu zapewnieniu o niemożliwości zmian w odwzorowanej strukturze. Wszak jedno i drugie, nowe wspomnienia i nowe umiejetności, wymagają drobnych bo drobnych, ale niewątpliwie zachodzących w strukturze fizycznej z jednoczesną modyfikacją funkcjonalności neuronów – nieważne, “żywych” czy “mechanoelektornicznych”.

Co wynika z powyższego? Wprowadzenie istotnych zmian w tekście ustawiłoby go, moim zdaniem, na jeszcze wyższej półce.

Dziękuję za interesujące kilkanaście minut.

Najpierw myślałam, że chyba nie dołączę do grona czytelników w pełni usatysfakcjonowanych.

Jakkolwiek opowiadanie zostało nieźle wymyślone i napisane, to miałam wrażenie, że jest w pewien sposób skondensowane. Gęste. Dzieje się w nim zbyt wiele i zbyt jednocześnie. I mnie myliły się postaci, i nie wszystko było jasne od początku.

No to przeczytałam Złego Człowieka drugi raz. No i było lepiej, znacznie lepiej, choć nadal uważam, że opowiadanie zyskałoby, gdyby potraktować je z nieco większym rozmachem. Rozwinąć.

Nie odnoszę się do spraw naukowych, bo jakkolwiek wielkie ich znaczenie w opowiadaniu jest, są dla mnie bajką nie z mojej biblioteczki.

Nie przepadam za scenami okrutnymi i krwistymi, ale skoro Autor uznał, że są niezbędne w napisanym przezeń tekście, akceptuję to. Czym byłoby Milczenie owiec bez Hannibala Lectera?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

AdamKB, Regulatorzy – dziękuję za odwiedziny :)

 

Ocha – Oj chciałem… nie, to złe słowo – zaprzeczyłbym sam sobie. Odczuwałem silną pokusę, by ten tekst rozbudować, przed czym ostatecznie powstrzymało mnie to, o czym piszesz: kurde, zaraz wyjdzie z tego cholerna książka! I bach – wątpliwości! Czy pomysł jest aby na pewno tak dobry, żeby rozwlekać tekst na nie wiadomo ile dziesiątek-, setek kilo znaków? Czy komuś w ogóle się będzie chciało to czytać? Cholera, no, szkoda… Może następnym razem :)

 

Rooms – Aby nie pozostać dłużnym, także postanowiłem Ci coś polecić. Cosiem tym jest Martwa Strefa (wspomniałaś, że lubisz Kinga, więc możliwe że już czytałaś, jeśli nie – szczerze zazdroszczę:)); książka nie jest horrorem (wiele dzieł Kinga nie ma nic wspólnego z tym gatunkiem – wbrew powszechnej opinii), a obyczajówką (historią miłosną wręcz) z elementem fantastycznym. Gorąco polecam :)

Bardzo dziękuję Ci za ocenę!

I tak, Kevin Spacey rules! ;)

 

AdamKB – Obronię się – mam nadzieje :)

Wszak jedno i drugie, nowe wspomnienia i nowe umiejetności, wymagają drobnych bo drobnych, ale niewątpliwie zachodzących w strukturze fizycznej z jednoczesną modyfikacją funkcjonalności neuronów – nieważne, “żywych” czy “mechanoelektornicznych”.

Owszem, tak funkcjonuje ludzki mózg – pewne zależności są z góry określone i nie sposób ich obejść. Mechanizm, który składa się na “mózgu” syntetyka, także nazywany jest “siecią połączeń neuronowych”, lecz nazwa ta może funkcjonować jedynie umownie. Bo czy syntetyk faktycznie jest idealną kopią swego pierwowzoru? Nie. To sztuczna inteligencja wzorowana na określonym “żywym modelu” – terabajty (lub inne bajty) danych, linijki tekstu, algorytmy itp. itd. Inna sprawa, że jest to odwzorowanie bliskie ideału. A nowe wspomnienia? Kamery (oczy) rejestrują obraz, zgrywają do pliku, plik (wspomnienie) zostaje przechowany na dysku (w pamięci). To tak na chłopski rozum – specjalistą w dziedzinie nie jestem.

Tim natomiast zaczął po sobie zacierać ślady. a więc czegoś nowego się nauczył

Czy na pewno? Tim wcale nie musiał “nauczyć się” zacierania śladów. Umiejętność zacierania śladów mógł posiadać wszak i przed syngeryfikacją… a że krył się z tym, pozwalając wyręczać się ojcu – pijakowi, który zniszczył mu życie – hmmm…

To jedno wyjaśnienie :)

Propozycja nr 2: być może syntetycy zaskoczyli swych wynalazców; przerośli ich oczekiwania? Skoro TIm był pierwszym, technologia wydaje się być stosunkowo nowa, a nie wszystkie konsekwencje da się przewidzieć (dobrym przykładem jest tu SKYNET z Terminatora… a w zasadzie setki wynalazków z setek książek i filmów). Może, wbrew założeniom, syntetycy potrafią nabywać nowe zdolności? Ba, może nawet o wiele szybciej niż zwykli ludzi? Co nasuwa mi myśl, że…

Propozycja nr 3 (mocno naciągana ale zawsze): ewolucja syntetyków jest procesem tyleż oczekiwanym, co zamierzonym, lecz ukrywanym w sekrecie z tajemniczych – zapewne złowieszczych – pobudek (dominacja Korporacji nad światem, dla przykładu).

Dziękuję za interesujące kilkanaście minut.

To ja dziękuję i mam nadzieję, że rozprawisz się łagodnie (jeśli rozprawiać się masz zamiar) z powyższymi argumentami :)

 

Regulatorzy – Miło mi, że poświęciłaś czas, by przeczytać opowiadanie dwukrotnie. Tym milej, że nie miałaś dyżuru w dniu jego publikacji :) Mam nadzieję, że mimo chaosu, wynikającego ze skondensowanej treści, podobało się i jednak dołączyłaś do grona czytelników usatysfakcjonowanych :) Rozwijać treści nie zamierzam z prostego powodu – traktuję ten utwór jako kolejny krok na obranej drodze, a mam jeszcze siłę, by iść ;)

Jeszcze jedno: pochlebia mi fakt, że czytasz kolejne moje teksty; jednocześnie smuci fakt, że nie nogę się zrewanżować w ten sam sposób – a może mogę? :) Jeśli tak, to gdzie ich szukać? ;)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Teksty regulatorów to święty Grall tego forum

;-)

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Się domyśliłem, że nie ja pierwszy poruszam tę kwestię ;)

Co do opowiadań – ogólnie – to chętnie bym coś dzisiaj poczytał; niestety – jestem padnięty.

Właśnie sprawdziłem i zakolejkowałem 58 opowiadań! Całe szczęście, że zbliża się weekend ;)

Kurde, szkoda że tak późno rozpocząłem swoją przygodę ze stroną NF. No, ale nic – lepiej późno niż wcale ;)

Okej, koniec offtopu. Idę spać :)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Nigdzie nie szukaj, Bogusławie. Moich tekstów nie ma. Nie piszę. Umiem tylko czytać. ;-)

Piszących jest dość, czytających o wiele mniej.

 

Nazgulu, masz u mnie bardzo dodatni plus. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bogusławie, jakich nie użyłbyś kontrargumentacji, nie przekonasz mnie, niestety. Precyzując – nie w stu procentach. Swoje, nazwijmy je groźnie, zarzuty oparłem na tekście, a to oznacza, że, niestety, czegoś nie przemyślałeś, nie sprawdziłeś… Że nie jesteś fachowcem? To bardzo dobrze, fachowcy nie pisują kryminałofantastyki ani fantastykokryminałów, a jak się za coś podobnego wezmą, to nie daj Quetzalcoatlu czytać. Przykład: bardzo dobry treściowo “Kontakt” Sagana. Bez siedemdziesięciu kilogramów samozaparcia nie przebrniesz, takie suche stylistycznie, językowo…

Argumenty – niektóre – wyszukałeś nawet celne, ale po czasie, co odbiera im moc. Jedyną radą jest sięgnięcie po chociaż dwie mądre książki, chociaż dziesięć mądrych artykułów na temat, i uzupełnienie tekstu o pominięte elementy.

<>

Ad 3. Zgoda, w jakimś celu, zapewne nie szlachetnym, mogli zataić, że wystarczy na przykład sygnał odblokowujący pewne funkcje, a pseudomózgi syntetyków zaczynają dokładnie naśladować funkcjonalnie pierwowzór. Drugi sygnał czyni z nich, jak podpowiadasz po niewczasie, armię na usługach… (Tylko nie powołuj się na Skynety ani HALa, gdy masz ze mną do czynienia, bo nielogiczne pierdoły panów z Hollywood nadają się tylko do rozbicia o kant żelbetonowej sosny.) Ale o tym trzeba chociaż “bąknąć na marginesie“, żeby móc czepialskim czytelnikom pokazać palcem i zapytać: a tu to co napisałem, hę?

Ad 2. Przerośli twórców? Made in Hollywood… Podejmując tego typu prace – konstrukcja dobrej imitacji mózgu – trzeba liczyć się ze wszystkim, na czele z wbudowaniem – albo samowygenerowaniem się – funkcji potencjalnie groźnych, gdy zadziałają, ujawnią się. Takim bezpiecznikiem jest, daleko nie szukając, pseudoetyka. Czyli system blokad, uniemożliwiających podejmowanie pewnych czynności. Na przykład, prosty, fundamentalny: zabicie kogoś bez istotnego usprawiedliwienia faktu taką, weźmy coś pierwszego z brzegu, koniecznością samoobrony. Tim morduje… Wniosek: konstruktorzy do bani! Transplantatorzy świadomości do bani, bo przenoszą z uszkodzeniami! Zupełnie inaczej by to wyglądało, gdyby Tim, jego pseudomózg, uległ wtórnemu uszkodzeniu. Nadal miałbyś otwartą drogę ku makabrze, a nie byłoby się czemu dziwić. Bo to, że Tim był pierwszy, niczego nie załatwia. Nikt o inteligencji wyższej od kukułki nie stosuje technologii aż tak zawodnej lub aż tak słabo przetestowanej. Procesy o odszkodowania, na przykład… Biedne, dosłownie biedne króliki doświadczalne nie wytoczą ich, ale gdy zacznie się stosowanie na szeroka skalę, gdy skuszą się na wieczne życie bogaci, a coś trzaśnie, chrupnie, kochająca żona zacznie prać po pysku, a synek strzelać do tatusia zza węgła…

Ad 1. Jeżeli Tim wcześniej umiał zacierać ślady, ale przestał, bo zajął się tym ojciec, to w porządku. Spryciarz. Forma zemsty. OK. Ale brakuje zdania w rodzaju: zastanawiał się, dlaczego nikt wcześniej nie wpadł na tropy Tima; czyżby zaczął mordować dopiero jako syntetyk? Niczego to wprost nie tłumaczy, ale pogłębia cień, leżący na syntetykach, i blokuje pytania czytelników na ten temat.

<>

Mam nadzieje, że lekki chaosik i lekko złośliwe (ale nie pod Twoim adresem!) uwagi na niektóre tematy nie przeszkodziły Tobie w czytaniu.

Nie przeszkodziły :) Ale – tak na szybko – mam dwa “ale”:

Podejmując tego typu prace – konstrukcja dobrej imitacji mózgu – trzeba liczyć się ze wszystkim, na czele z wbudowaniem – albo samowygenerowaniem się – funkcji potencjalnie groźnych, gdy zadziałają, ujawnią się.

Myślę że panowie z NASA także “liczyli się ze wszystkim” wysyłając na orbitę okołoksiężycową trzeci prom programu Apollo, a wyszło jak wyszło :)

Takim bezpiecznikiem jest, daleko nie szukając, pseudoetyka. Czyli system blokad, uniemożliwiających podejmowanie pewnych czynności. Na przykład, prosty, fundamentalny: zabicie kogoś bez istotnego usprawiedliwienia faktu taką, weźmy coś pierwszego z brzegu, koniecznością samoobrony.

Przecież syntetycy, chociaż są imitacją, to w oczach społeczeństwa mają stanowić przedłużenie życia osób, które imitują… Blokady etyczne? Trochę mi się to gryzie z wolną wolą :) Jeśli dyskutowalibyśmy o pure-syntetyku – czyli androidzie, który nie jest efektem syngeryfikacji osoby żywej – to system blokad na bazie pseudoetyki byłby wręcz kluczowy. Ale nie dyskutujemy o pure-syntetyku :)

Ale brakuje zdania w rodzaju: zastanawiał się, dlaczego nikt wcześniej nie wpadł na tropy Tima; czyżby zaczął mordować dopiero jako syntetyk?]

Oj, nie tylko takiego zdania brakuje; jak już kilka osób słusznie zauważyło w komentarzach, dobrze byłoby ten tekst rozbudować…

 

I jeszcze to:

Argumenty – niektóre – wyszukałeś nawet celne, ale po czasie, co odbiera im moc.

W jakim sensie wyszukałem i co znaczy, że po czasie? Raczej przeczytałem komentarz i odpisałem ;) Chyba, że przez “po czasie” rozumiesz “nie w treści opowiadania” – tu się mogę zgodzić.

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

P.S. Dzisiaj znów pracuję cały dzień, ale jutro bądź w niedzielę – w każdym razie: jak przeczytam chociaż trzecią część opowiadań, które mam w kolejce – postaram się wpleść w opowiadanie kilka zdań, które wyjaśniłyby niejasności.

 

P.S.2 Niektóre rzeczy made in Hollywood, są made dobrze. I ja bunt maszyn kupuję, nie przejmując się nielogicznymi pierdołami :)

 

Dzięki Adamie za rozruszanie moich szarych komórek z samego rana :) Pozdrawiam.

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Dzięki Adamie za rozruszanie moich szarych komórek z samego rana :)

I to jest najważniejsze, o to mi chodziło w pierwszym rzędzie. Bo pisać, ogólnie oceniając, potrafisz. Fabułę skonstruować – też. Pozostaje kwestia pamiętania o szczegółach, pozwalajacych na negacje, na tak zwane czepianie się.

 

PS. Bunt maszyn? Dostatecznie inteligentne maszyny bez buntu poradzą sobie z nami… A te głupsze nie wygrają z nami.

Adamie – jeśli przy kolejnym teksie będę miał jakiekolwiek wątpliwości, nie omieszkam poprosić Cię o betowanie ;)

 

EDIT: Ciebie oraz Jacka001, którego Trzecie Niebo właśnie przeczytałem, i któremu warsztatu mogę jedynie pozazdrościć :)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Widzę, że pod tekstem wywiązała się dłuższa dyskusja – bo takowe mają w zwyczaju wywiązywać się pod ciekawymi tekstami – więc pozwolę sobie nie odnosić się do niej i po prostu tak zupełnie na marginesie dopisać parę słów od siebie.

To bardzo dobry tekst. W pełni zasługuje na pochwały, które dostał. Stworzyłeś ciekawy i konsekwentny świat, w którym umieściłeś wciągającą fabułę. Niektóre “myślane” kwestie postaci wydają mi się odrobinę nienaturalne, co jest dość dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że cała reszta podoba mi się niezmiernie. 

Natomiast jako już zupełnie subiektywną dygresję dodam, że to opowiadanie naprawdę nie potrzebuje całej tej kursywy. Nie potrzebuje też wstawek z języka angielskiego, nawet jeśli mają swoje fabularne uzasadnienie.

Dziękuję za odwiedziny. Cieszy mnie, że tekst się podobał.

Zaznaczanie kwestii “myślanych” kursywą weszło mi w zwyczaj – być może: niestety – już na dobre. Gdybym z tego zrezygnował, musiałbym zrobić to na siłę – wbrew sobie. Co do anglojęzycznych wstawek – zapewne masz rację. Kilku znajomym, którym pokazałem Złego Człowieka, również się ona nie podobały. Kilku innym – wręcz przeciwnie. To zależy już chyba od indywidualnego gustu czytelnika. Dla mnie nie są one jednak niczym niezbędnym, więc w przyszłości raczej postaram się unikać podobnych zabiegów.

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Też nie pasowały mi się wstawki z angielskiego, też złapałam się na tym, że w pewnym momencie zamiast współczuć Angie, rozważałam jak szybko dostałaby zapalenia rogówki lub zmarła z powodu szoku, ale… fajny klimat, ciekawa fabuła i, choć do początku zasiadałam ze trzy razy, jak już wciągnęło, to aż czułam przeciąg przy czytaniu;)

Bardzo mi się podobało:)

EDIT: A, nie pasowało mi również to trwałe zapisywanie depresji itp. schorzeń, które jednak w sporej mierze związane są z zaburzeniami neuroprzekaźników – nie bardzo rozumiem, jak by się to miało utrwalić przy zapisie danych. Podzielam też część wątpliwości Adama. Żeby nie psuć sobie końcówki urlopu nadmiernym gdybaniem, przeczytałam jako połączenie opowieści grozy z kryminałem i w tej kategorii sprawdziło się świetnie

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Dziękuję za wizytę i głos. Cieszę się, że się podobało. Zwłaszcza że bardzo :)

Cóż… widocznie SF nie jest moim powołaniem, całe szczęście – nigdy nie miałem ambicji tworzyć w tym akurat podgatunku fantastyki ;) Gdy ponownie coś mnie najdzie – bo niekiedy jest to niezależne od chęci – przyłożę się staranniej do resarchu i poradzę kogoś bardziej obytego w temacie, np. AdamaKB :) – bez ironii :)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Regulatorzy…

Nigdzie nie szukaj, Bogusławie. Moich tekstów nie ma. Nie piszę. Umiem tylko czytać. ;-)

Piszących jest dość, czytających o wiele mniej.

Co prawda, to prawda. Ale i tak Ci nie wierzę ;)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Podczas czytania gubiłam się w ‘kto jest kto’. Sporo imion+nazwisk w tekście, plus ksywki. Do tej pory mam problem z Gregiem i Johnym, po sprawdzeniu parę razy wydaje mi się, że ten drugi to ‘Greg po operacji zamiany mózgów’, choć w jednej ze scen Greg orientuje się, że ma na sobie spodnie jakiegoś Richarda. Harriet/Harry wydawały mi się z początku dwiema, różnymi osobami. Bill nazywany raz Wiliamem raz Stowe’m też nie ułatwiał. A wszyscy bohaterowie charakterologicznie zlewali się w jedno. Jak tak miało być i postacie miały istnieć jedynie jako narzędzia do nakreślenia historii, to dobrze byłoby zredukować ich ilość do minimum, a w szczególności nie przesadzać z ilością ksywek – po co stróż, który pojawia się na dwa zdania tylko po to, by umrzeć, ma imię, nazwisko i zdrobnienie? (tak, wiem, fajnie się unika w ten sposób powtórzeń :p)

Jeśli chodzi o samą treść – nie jest wyjaśnione, czemu Tim był sadystą/mordercą a to dość istotna kwestia. Zoperowany został jako dziecko, a podobno cały proces był ‘kopiowaniem’ – to skąd mu się te skłonności wzięły? Dzieciak był nienormalnym sadystą? Sceny z Angie – o ile te początkowe były dobre, to dalej przerost formy nad treścią plus zachowanie niewiarygodne jak na dziewczynkę. Nie zrozumiałam też, czemu Sonny chciał się pozbyć Stowe’a. I czemu Stowe po prostu nie oddał córki w ręce specjalistów, skoro chciał ją w formie zcyborgizowanej?

Mam mieszane uczucia co do tego opowiadania. Zerknę może jeszcze później, być może czegoś mocno nie załapałam :)

Słowem: poległem na każdym froncie, bo nic – co, w moim mniemaniu, zostało wyjaśnione między wierszami – nie zostało zrozumiane :P Jeśli tak sprawa ma się istotnie, to tłumaczenie wszystkiego po fakcie mija się z celem. Pocieszenie znajduję jednak w kilku wcześniejszych komentarzach, których treść, zdawałoby się, świadczy o tym, że ktoś coś jednak zrozumiał ;) Przynajmniej taką mam nadzieję! Pozdrawiam i dziękuję za odwiedziny :)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Ok, nie przebrnęłam przez komentarze wszystkie, ale joseheim:

w sumie do tej pory nie rozróżniam Grega od Johna, bo żadna z przedstawionych postaci nie ma dla mnie twarzy, wszystkie są jakieś takie sztuczne.

Bardzo dobre były dwa pierwsze fragmenty z Angie, takie upiorne i autentyczne, ale następne już nie, jakoś mnie nie przekonały. A potem wszystko stało się zbyt dosłowne i przejaskrawione, więc tekst coraz bardziej tracił dla mnie na wiarygodności.

Także doceniam pomysł i ideę zapętlenia fabuły, ale końcowy efekt jakoś mnie nie przekonał.

wymieniła wszystkie problemy jakie miałam z tym opowiadaniem. Green i Greg to dla mnie ta sama, gorzka osoba. Poza tym gubiłam się trochę, mimo że nie czytałam na raty – nie wszystko okazało się dla mnie jasne. Czemu Tim stał się taki? Jak w końcu Green zaszkodził Korporacji? I trochę nie załapałam jaki los ma spotkać Kressel’a? 

Sceny z Angie – pierwsze dwie genialne, wywoływały ciarki na plecach, ale ostatnia nie. Tylko takie “no bez jaj”…

Ale pomysł super, choć moim zdaniem technicznie niepoprawny :P już teraz mamy sieci neuronowe zdolne do samouczenia się. Czemu czegoś takiego nie można było zaimplementować? Ciężko mi o dobre wytłumaczenie. Ale wiem, wiem… nie o to chodzi w tym opowiadaniu. Poza tym językowo czasami naprawdę dałeś czadu.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Tensza – Dziękuję za odwiedziny. Wiem, spartaczyłem z tą syngeryfikacją, posypuję głowę popiołem i obiecuję następnym razem bardziej przyłożyć się do researchu :) Tim stał się sadystycznym socjopatą z powodu ojca, który przez osiem lat, dzień w dzień, znęcał się nad chłopcem oraz jego matką. Green zaszkodził Korporacji, doprowadzając do śmierci Billa Stowe’a – głównego inżyniera Syngeric. Natomiast Kressel – co faktycznie może być niejasne – zaopiekował się Timem… co bynajmniej nie wróży mu happy endu :P

Poza tym językowo czasami naprawdę dałeś czadu.

Mam nadzieję, że w sensie językowej fajności, nie przesady? ;)

 

 

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Mam nadzieję, że w sensie językowej fajności, nie przesady? ;)

Tak, niektóre zdania bardzo mi się podobały. Niby proste, ale trafiające do wyobraźni.

Ogólnie twoje wyjaśnienia kupuje, poza jednym – znęcanie znęcaniem, ale żeby od razu jeść ludzi? Jakoś brakuje mi w jego historii skrzywienia w tę stronę. Jakby kanibalizm był takim pójściem na łatwiznę w kwestii Angie. Ohydne, okropne? Ano. Ale mną wstrząsnąłby bardziej nawet niedosłownie opisany gwałt.

 

EDIT; Los Sonnego opisałbym jaśniej, bo to zarąbisty pomysł “poczęstować” go Timim.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Był gwałt – w pierwszej wersji, jednak ostatecznie uznałem to za przesadę i wywaliłem.

Historii skrzywienia zapewne faktycznie brakuje, ale – jak już wspomniałem – nie chciałem z tego opowiadania robić noweli, chociaż, po fakcie, muszę przyznać, że zarówno fabuła jak i ilość bohaterów zdecydowanie prosiły się o dłuższą formę. Innymi słowy: za dużo tu wszystkiego jak na opowiadanie. Toteż niektórych wątków – jak geneza skrzywienia Tima, czy reputacja Greena – w ogóle nie poruszyłem.

Cóż, czasu nie cofnę, dostałem za to lekcję na przyszłość :)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Powiem szczerze, że mi się też trochę myliły te postacie. Co do “technikaliów” w dość dalekiej przyszłości – nie czepiam się szczegółów, bo i obecna technika to dla mnie magia.

Podoba mi się stworzony świat. Relacje wydają mi się prawdopodobne, a do tego przejmujące. 

Trochę się wahałam, ale niech tam – skoro myślę o tekście na drugi dzień po przeczytaniu, znaczy, że zrobił na mnie wrażenie – niech leci się pierzyć.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Czego jak czego, ale nominacji się nie spodziewałem! Nic nie daje tyle satysfakcji, jak fakt, że ktoś docenił twoją pracę! Dziękuję Bemik! :)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Nieładnie Bogusławie, nieładnie!

 

Dlaczego? Bo zaczęłam czytać Twój tekst w nocy i chciałam zapoznać się z małym fragmentem, a przeczytałam wszystko :D I byłam potem niewyspana, o!

 

A tak na poważnie – bardzo dobrze czyta mi się Twoje opowiadania. I te krótsze i te dłuższe.

Muszę się jednak zgodzić z przedpiścami: trudno rozróżnić w “Złym Człowieku” poszczególnych bohaterów – zbyt wiele imoin, ksywek, zbyt podobne postacie. Językowo – bez zarzutów :)

 

Zaraz zabieram się za “Jej uśmiech” :)

 

Dziękuję Iluzja za wizytę :)

Szorty póki co sobie odpuszczam, ponieważ mam pomysły zarówno na kontynuację Złego Człowieka, jak i Jej uśmiechu. I kto wie, czy ostatecznie nie połączę obu w jedno opowiadanie. A że, ucząc się na błędach, zamierzam przyłożyć się bardziej do tworzenia bohaterów, już teraz wiem, że tekst krótki nie będzie. Toteż – przepraszam, jeśli zabrzmi to bezdusznie – mam nadzieję, że kolejne opowiadanie również Cię wciągnie i znów się nie wyśpisz ;)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Nowa Fantastyka