Obserwował go z ukrycia. Wtopiony w czerń ciemnej bramy był prawie niewidzialny. Bez najmniejszego ruchu zwisał łysą głową w dół i zza półprzymkniętych powiek wpatrywał się w przyszłą ofiarę. Przypominał śpiącego na strychu nietoperza. Szmer oddechu, ciepło ciała ani bicie serca nie mogły zdradzić jego obecności, bo czarne i zimne jak noc serce nie biło od siedmiuset dwudziestu dziewięciu lat. Mężczyzna, którego sobie upatrzył, miał około sześćdziesiątki. Nosił okulary w drucianej oprawie, niemodny kapelusz z filcu i sfatygowaną, szarą marynarkę. Krótką szyję owinął wełnianym szalikiem, nogawki miał do połowy mokre od listopadowego deszczu. Szedł, niezdarnie przebierając krótkimi, walcowatymi nóżkami. Był okrąglutki i rumiany, wyglądał jak mała świnka upieczona na ruszcie, gotowa, by ją schrupać. Zapach zbliżającej się kolacji zmobilizował nocnego łowcę do działania. Nosferatu sfrunął lekko na chodnik i począł bezszelestnie skradać się za ofiarą.
– Aaa… psik! – kichnęło jedzonko i wytarło pulchną łapką usmarkany nos. Następnie zatrzymało się i zaczęło szperać w kieszeni marynarki, szukając chusteczki. Myśliwy również przystanął, pozostając w pewnej odległości za nim. Kiedy grubasek wytarł nos do sucha, podreptał dalej, w ciemną listopadową noc.
– Od prawej, czy od lewej? – rozważał wampir, wbijając wzrok w owinięty szalikiem kark. Przekręcił łysą głowę, jakby w zamiarze ugryzienia, ale w tym samym momencie potencjalny posiłek wykonał zwrot i zapytał:
– Przepraszam najmocniej! Usłyszałem, dwie minutki temu, że ktoś za mną idzie i pomyślałem sobie, że spytam uprzejmego pana, czy aby nie ma chusteczki?
Wampir, początkowo zbity z tropu niespodziewanym zwrotem akcji, nie wiedział co ma zrobić, ale dość szybko odzyskał rezon, rozejrzał się dookoła, czy oby na pewno nie ma nikogo w pobliżu i prezentując kły, wielkie jak u tygrysa, syknął na kolację, kuląc jednocześnie szpiczaste uszy:
– Kssssyyyy.
– Ach! Pan również jest przeziębiony! No widzi pan! Pada co najmniej od godziny i piętnastu minut, zimno jak licho, a autobus nie przyjechał… Ta komunikacja kiedyś mnie wykończy, jak Boga kocham! Jeśli mają ochotę to przyjadą, a kiedy nie mają nastroju, to nie przyjadą i tyle. Można by czekać na nich do śmierci. A potem nic dziwnego, że człowiek ma katar!
– Kssssssyyyy…
– No, ale głosik to pan ma słabiutki… Gdzie żeś się pan tak załatwił? Bez lekarza to się chyba nie obędzie.
– Kssssyyyyyy!!!
– Gardełko boli, tak? A proszę stanąć, o tu, pod lampą i pokazać język. No, nie wstydzić się! Aaaaa… Szeroko buzia, szeroko! – Oniemiały wampir ze zdumienia otworzył usta.
– Bo widzi pan, ja jestem lekarzem. Praktykę mam, o tu, niedaleko. – Mężczyzna wskazał grubym palcem za róg ulicy, a potem jednym zwinnym ruchem dopadł do monstrum i otworzył mu przemocą paszczę.
– Oooo. Niedobrze to wygląda, niedobrze! Wszystko aż fioletowe, dentysta też by się przydał, jeśli pan pozwoli.
– Ksy! Ksy! Ksy!
– Oj bido! No masz! Toż to już bronchitis jest! Nie ma co! Wracamy do mnie, do gabinetu. Tam sobie pana spokojnie obejrzę, płucka osłucham i serduszko…
– Kssyyyy…?
– No, tylko bez takich mi tu! To nic takiego, ot, drobna ludzka przysługa. Pan by na moim miejscu zrobił to samo.
– Ksy.
– A wie pan? – Lekarz chwycił wampira pod ramię i przytulił się mocno do jego boku. – Nawet się cieszę, żem pana spotkał. Jest tak nieprzyjemnie na tej ulicy, kto wie, co też mogłoby mnie spotkać, może co złego? A tak, znaleźliśmy się w tej zawierusze, pan mnie, a ja pana… – ciągnął doktor, za nic sobie mając wytrzeszczone oczy świeżo upieczonego pacjenta oraz jego nieudolne próby uwolnienia łokcia z poufałego uścisku.
– Dzisiaj my pomożemy królikowi, jak mawiał mój świętej pamięci dziadek weterynarz, a jutro królik nam pomoże! – mówiąc to, grubasek rozpromienił się jak małe słoneczko i jeszcze mocniej przytulił do ramienia Nosferatu.
Praktyka rzeczywiście znajdowała się tuż za rogiem. Nad wejściem wisiał sporej wielkości szyld, nieustannie poruszany podmuchami zimnego, późnojesiennego wiatru. Na metalowej płycie, wielkimi, ozdobnymi literami, napisano: Pola & Anna, Praktyka Lekarska, prof. dr nauk medycznych Henryk Przepiórka. Oczy wampira zatrzymały się na wywieszce, a po szerokich plecach przebiegł zimny dreszcz, lecz Syn Nocy zignorował to dotąd nieznane sobie uczucie. Doszedł do wniosku, że w gabinecie łatwiej skonsumuje doktora, bo będą tam tylko we dwóch, on i jego świnka. Posili się kameralnie i bez stresu, bez żadnych zbędnych świadków. Lekarz widząc, że jego nowy pacjent wpatruje się w szyld, wyjaśnił: – Pola i Anna to moje ukochane córki – i sięgnął do kieszeni po klucz. Następnie otworzył ciężkie, drewniane drzwi i wszedł do środka. Ruszył ciemnym korytarzem w głąb pomieszczenia, jednak Nosferatu został na zewnątrz. Doktor szedł jakiś czas po omacku, ale chwilę później zorientował się, że gość wciąż stoi za drzwiami.
– Na co pan czekasz? Chcesz się pan jeszcze bardziej przeziębić na tej plusze? Właź pan do środka!
Książę Ciemności tylko na to czekał. Gdy usłyszał oficjalne zaproszenie, przestąpił próg i jednym, zwinnym ruchem rzucił się na gospodarza jak nietoperz na komara, przyduszając habilitowanego do ściany.
– Och… – stęknął Przepiórka – masz ci los. Do tego wszystkiego się pan potknął i o mało co nie przewrócił.
Władca Mroku nie słuchał już co mówił do niego lekarz, był zbyt zajęty odwijaniem szalika z jego grubiutkiej, apetycznej szyi.
– Jeszcze by tego brakowało, żeby mi się pan tu poturbował! Czekaj pan… – mężczyzna sapnął i pomacał ścianę, poszukując włącznika. W ciągu sekundy pomieszczenie wypełniło fioletowe światło.
– O cholera! – wykrzyknął doktor. – Nie ten włącznik! To światło jest na bakterie. Ultrafiolet. – wyjaśnił profesor Henryk Przepiórka, a potem, zdumiony, rozejrzał się po pustym gabinecie.
– Proszę pana? Proszę pana? Gdzie on się do licha podział?
Nikt mu nie odpowiedział. Na podłodze leżał czarny, jedwabny płaszcz.