- Opowiadanie: Perrux - Cyjanowa mucha

Cyjanowa mucha

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Cyjanowa mucha

Uchyliłem powieki, pozwalając oślepiającym promieniom drażniąco muskać przekrwione oczy. Znajdowałem się w lesie. Na pierwszy rzut oka typowym, zwyczajnym lesie. Jak tam trafiłem? Dlaczego spałem na pokrytej rosą trawie? Te pytania musiały zostać bez odpowiedzi w obliczu silnej chęci sięgnięcia do lodówki po tradycyjne już poranne piwo. Wstałem więc, wymieniając pod nosem wszystkie znane mi wulgaryzmy, niekoniecznie w alfabetycznej kolejności. Zacząłem iść przed siebie, by jak najszybciej wydostać się z niespodziewanego miejsca pobudki i trafić do domu. Jednak już na początku drogi moją uwagę przykuła książka. Leżała otwarta pod drzewem, nieśmiało świecąc zżółkniętymi kartkami. Nogi miałem jeszcze zdrętwiałe po sennym paraliżu, ale jakoś doczłapałem się do celu i zacząłem czytać na głos:

– „Patrzcie – podstawowa część ciała, dobra, oswojona pupa jest podstawą, od pupy przeto zaczyna się akcja. Z pupy, jak z pnia głównego, rozchodzą się rozgałęzienia poszczególnych części, jako to palec u nogi, ręce, oczy, zęby, uszy, przy czym jedne części przechodzą nieznacznie w inne dzięki subtelnym i kunsztownym przetworzeniom.”

Taak, nie ma to jak ulubiona lektura wylegująca się w samym środku nieznanego lasu. Nachyliwszy się nad książką, uśmiechnąłem się spod zawiniętego wąsika.

– Nie ruszaj, psubracie! – warknął groźnie liść sprawiając, że zastygłem w bezruchu – Twoje czytadło?

– Nie – odpowiedziałem wystraszony.

– To co ruszasz, smarku?! Wietrze!

Delikatny podmuch wiatru natychmiast przewrócił kartkę, umożliwiając wściekłemu liściowi dalszą lekturę. Mimowolnie zacząłem się cofać, nie odrywając jednak wzroku z gadającego listka. Nie mam pojęcia, ile jeszcze kroków w tył miałem w planach, ale coś włochatego nagle przerwało moją niezgrabną podróż. Odwróciłem się i odskoczyłem tak niepewnie, że bez panowania wylądowałem na ziemi tą częścią ciała, o której jeszcze przed chwilą czytałem. Oto trzy wyrośnięte szympansy, wystrojone w beżowe garnitury, stanęły w szeregu, by z litością przyglądać się mojemu zagubieniu. Wszystkie wyglądały identycznie, odróżniały je tylko kolorowe muchy, przywiązane do kołnierzy śnieżnobiałych koszul. Po tym co przed chwilą zobaczyłem, mogłem spodziewać się zdolności mówienia zwierząt, ale byłem tu zbyt krótko, by przewidzieć zsynchronizowaną rymowankę sprawnie wypowiedzianą przez człekokształtnych. Każdy z nich, poczynając od szympansa w zielonej muszce, przez tego w czerwonej, na zwierzęciu w niebieskiej kończąc, wypowiadał po jednym wierszu, pozwalając kontynuować kolegom i ponownie czekając na swoją kolej:

 

– Nie wiesz, bracie, skądś w tym lesie

– Obudził się z rana

– Myślisz: „W jakim interesie

– Dusza ma nękana?”

 

– To powiemy, drogi panie

– Jak tutaj trafiłeś

– Przez codzienne piwa chlanie

– Życia sens straciłeś!

 

– To przygoda – coś wielkiego

– Uratować może

– Stąd tyś trafił, nasz kolego

– Na nasze podłoże

 

Przetarłem oczy ze zdumienia. Szympansy pouczające mnie na temat sensu życia, no, no. Co prawda nie do końca się z nimi zgadzałem, bo jeśli o sens mojego życia chodzi, to kilka miesięcy temu właśnie go odnalazłem (w przedmiocie złocistego płynu, chłodzącego się nieustannie w lodówce, naturalnie), jednak odrzucenie przygody oferowanej przez gadające małpy byłoby czymś niedorzecznym. Dlatego ruszyłem za włochatymi, gdy tylko rozpoczęły powolny marsz w nieznanym mi kierunku. W milczeniu dotarliśmy na brzeg rzeki. Stał tam niski człowieczek w wiklinowym kapeluszu, ciągle drapiący się po lekko zarośniętej twarzy. Obok niego na wodzie unosił się fiat 125p. Wyglądał na typowego, nie traktowanego najlepiej dużego fiata, tyle że w miejscu kół zamontowano dwa podłużne pływaki.

Szympansy ponownie stanęły w szeregu, po czym zwróciły się do mnie, synchronicznie wypowiadając kolejną rymowankę:

 

– Nasz kolega, ten w wiklinie

– Z niezwykłego sprytu słynie

– To detektyw, tutaj nowy

– Ruszyć w teren już gotowy

 

– Lecz to jego pierwsza akcja

– Takaż więc nasza reakcja:

– „Pomocnika mu potrzeba”

– Ów pomocnik spadł nam z nieba

 

– Tyś nim, przyjacielu drogi

– Ty spełniasz wszelkie wymogi

– Zatem rozkaz nasz jest jasny:

– Odtąd to jest szef twój własny

 

Nie zdążyłem nic powiedzieć, nim gadające małpy znikły z moich oczu. Skąd wiedziały, że jestem detektywem? A w zasadzie byłym detektywem, cieszącym się aktualnie chwilami beztroskiego bezrobocia. W każdym razie, zostałem sam na sam z niewyrośniętym gościem, gapiącym się na mnie jak na niechcianego wrzoda, który właśnie przyczepił mu się do tylnej części ciała. Wsiadł do auta i trzasnął drzwiami. Przekręcił kluczyk, podejmując nieudaną próbę odpalenia wiekowego fiata. Po chwili z wyraźnym grymasem na twarzy ponowił czynność. Jeszcze dwie próby i duży fiat zaturkotał przeciągle, wydalając z siebie chmurę czarnego dymu.

– Jazda! – krzyknął detektyw, trzymając się mocno kierownicy.

Pojazd ruszył z niezwykłą prędkością, w oka mgnieniu znikając z pola widzenia. Odwróciłem się. Tuż przede mną stała przeciętnych rozmiarów akrylowa wanna. Nie miałem pojęcia, jak i kiedy tam się znalazła, jednak przeczuwałem, że muszę do niej wejść. Wiem, głupie, ale jak się po chwili okazało – całkiem słuszne przypuszczenie. Z lasu wyłonił się jeden z szympansów, podszedł do wanny, założył mi muchę w cyjanowym kolorze i podał kask (a raczej hełm przypominający część wyposażenia żołnierza Trzeciej Rzeszy). Następnie zapalił pochodnię, umieścił ją pod wanną i ponownie zniknął w leśnej gęstwinie.

Wanna wystrzeliła niczym pocisk z armaty, natychmiast trafiając nad rozłożyste korony drzew. Po krótkiej chwili lotu zaczęła spadać, ku mojemu przerażeniu, nie ukrywam. Ledwo utrzymałem się w środku, gdy akrylowy pocisk z uległością poddawał się działaniu bezwzględnych sił grawitacji. Nagle z boków nietypowego środka transportu wyłoniły się olbrzymie skrzydła. Skrzydła tak białe i piękne, jak gdyby ktoś podkradł je właśnie któremuś z aniołów. Wanna zaczęła szybować przed siebie, dostojnie wymachując potężnymi skrzydliskami.

***

 

Wylądowałem na łące, tuż przy gigantycznej kuli o ponad dwustumetrowej średnicy. Nie zdążyłem jednak bliżej przyjrzeć się srebrzystemu, podpartemu dziesiątkami drewnianych kolumn obiektowi, bo obok nogi dostrzegłem wiklinowy kapelusz. Po chwili znalazł się i jego właściciel, który z uśmiechem podniósł zgubę.

– Wyjaśnijmy sobie coś, kolego: masz mi pomagać, a nie przeszkadzać – powiedział do mnie, nieco sepleniąc. – Ruszaj więc za mną i nie zawracaj mi głowy głupimi sprawami. Rozumiemy się?

– Jasne, że się rozumiemy – odparłem ze sztucznym uśmiechem. – Możesz mi jednak najpierw wyjaśnić, gdzie jesteśmy i co tu się dzieje?

– Jak to gdzie jesteśmy? Kraina Srebrnych Kul. Mam być nowym detektywem tych rejonów, a twoją rolą jest pomoc przy pierwszej akcji. Zaraz jeden z tubylców przedstawi nam szczegóły.

– Kraina Srebrnych Kul? – powtórzyłem ze zdziwieniem.

– No tak. Teren jedenastu nowoczesnych miast, wybudowanych wewnątrz kulistych powłok. Ale mówiłem, masz mi nie przeszkadzać! Trzeba ruszać do pracy, nie ma czasu na pogawędki.

W milczeniu udaliśmy się do małej budki, złożonej nieporadnie z kawałków blachy . Zastaliśmy w niej brodacza w obcisłym kostiumie, z obsesją wpatrzonego w dziesiątki czarno-białych ekranów.

– Czego? – zapytał niemiłym tonem.

– Detektyw Fresco, przyszliśmy pomóc – odparł natychmiast mój kompan.

– Ach, to wy… Czekałem na was. Spójrzcie.

Brodacz wskazał na jeden z monitorów, przedstawiający obraz na żywo z kamery skierowanej wprost na jedną z potężnych kolumn podtrzymujących kulę. Była… nadgryziona. Mocno nadgryziona przy podstawie. W zasadzie na wysokości kilku stóp został tylko wąski drewniany walec, cudem chroniący uszkodzoną kolumnę przed upadkiem.

– To nie jest zwykłe drewno, drodzy goście – rzekł poważnie mieszkaniec budki, spoglądając nam prosto w oczy. – Gdyby było inaczej, nie mielibyśmy problemu. Sprawa wygląda nieciekawie, bo zwyczajnie nie jesteśmy w stanie odbudować podpór. Brak nam surowca. Święte Drzewa – nasz główny budulec, już dawno nie rosną w żadnym miejscu Świata Ośmiu Krain. Mówiąc w skrócie, kolumny to ostatnia pozostałość po legendarnych strukturach, a teraz ktoś wyraźnie próbuje się do nich dobrać. Poważny problem, czyż nie?

– Jakieś wskazówki? Gdzie najlepiej rozpocząć poszukiwania sprawcy? Dostaniemy wstęp do miasta? – detektyw zasypał tubylca pytaniami.

– Hmm… Wolelibyśmy nie wpuszczać do miasta obcych, póki nie jest to konieczne. Z całym szacunkiem, ale naprawdę nie wiecie gdzie szukać winnych? Kto mógł wyżreć najlepszej jakości drewno?

– Bobrosmakosze, no tak. Tylko one mogły zrobić coś takiego – zauważył nagle detektyw.

– To raczej oczywiste. Tylko jak znaleźć nieposłusznego gnojka wśród setki półmózgich istot? Na szczęście to już wasza rola.

– Może zdarzyło się już kiedyś coś takiego? – dopytał posiadacz wiklinowego kapelusza.

Przyznam, że pytanie to doprawdy mnie zdziwiło. Jak ktoś uważany za detektywa mógł nie spostrzec, że połowa kolumn widniejących na ekranach ma nadgryzione podstawy? Oczywiście nawet w połowie nie tak poważnie, jak pokazywany przez brodacza kawał drewna.

– Tak, mieliśmy już z tym problem. Zresztą wystarczy spojrzeć na ekrany. Ni stąd, ni zowąd pojawiły się te przeklęte gryzonie i zaczęły przeszkadzać. Nic sobie nie robiły z naszych próśb, skubane… Nie stosujemy przemocy, więc po prostu nie mogliśmy się ich pozbyć. Ale w końcu udało się dogadać – pozwoliliśmy im spokojnie żyć w dowolnym lesie, w zamian miały nie zbliżać się do kolumn. Osobiście tego pilnowałem, do teraz skutecznie.

– I nie widziałeś, co się stało? – odezwałem się w końcu.

– Pomyśl trochę, kolego. Uważasz, że ja mógłbym nie dopilnować bobrów? Przecież każdy musi się czasem zdrzemnąć. No i wtedy obserwacją zajmują się idioci z góry. Na samą myśl o nich robi mi się niedobrze. Leniwe parszywce! Siedzą tylko w kulistej powłoce i się obijają. Mają niby te swoje, tfu, lornetki, ale pewnie nie chce im się nawet ich używać.

Po opuszczeniu blaszanej chatki udaliśmy się wprost do uszkodzonej kolumny, by dokładnie przebadać "teren zbrodni". Drewniany słup z bliska wyglądał naprawdę okazale. Fresco wyciągnął lupę, pochylił się nad ziemią i ze skupieniem zaczął obserwować najbliższe otoczenie kolumny. Przeprowadzał jakieś dziwne czynności i seplenił coś, że „wyschnięta ślina nie nadaje się do badania”. Dokładnie obeszliśmy kolumnę, obserwując ślady po zębach. Były niemal identyczne jak te pozostawione w innych palach. W końcu detektyw zakończył tę, z pozoru wnikliwą, analizę.

– Czas złożyć wizytę drzewożercom – stwierdził bezbarwnym tonem.

 

***

 

Środek transportu wybraliśmy chyba najdziwniejszy z możliwych – obrotowe krzesła biurowe, których skupisko znajdowało się nieopodal owalnych drzwi do miasta.

– Musimy dostać się do obozu bobrosmakoszy – powiedział powolnie Fresco, jakby do nikogo.

– Bobrosmakoszem nie będąc, nie będąc też smakoszem, ani także, a może zwłaszcza, bobrem, po co do obozu istot tychże dostać się chcecie? – odparło krzykliwie jedno z krzeseł, powodując, że oniemiałem po raz kolejny..

– Jestem detektywem, a to mój pomocnik. Badamy sprawę uszkodzonej kolumny.

– Detektywami być możecie, możecie być też oszustami, albo – co gorsze – zwykłymi obszczymurami na ten przykład – zaskrzeczało krzesło, wyraźnie spoglądając na moją cyjanową muchę. – Jesteście detektywami? Sprawdzić wypada, czy owa prawda jest prawdą doprawdy.

– Sprawdzić? – pierwszy raz w życiu odezwałem się do krzesła.

– A i owszem. Znana jest nam sprawa słupa, którego tu i ówdzie z drewnianej skóry obdarto. Jakie więc są wasze obserwacje dotychczas zdobyte tudzież wnioski skądinąd wysnute? A czy detektywów godne, nam skromnie ocenić przyjdzie.

– Sprawa jest jasna – zaczął Fresco. – Wgryzienia głębokie, zęby sprawcy o szerokości prawie dwóch cali, wokół pozostawione tylko najmniejsze ze szczątków. To mogły być tylko bobrosmakosze.

– Mógł to być też jeden, zabłąkany z dala od obozu bobrosmakosz, lub też coś, co zwierze to bezczelnie chciało naśladować i podejrzenie na biedaków znad rzeki rzucić. Słabe te panów obserwacje, oj słabe. Pejoratywna ma ocena waszych zdolności być musi, skoro wnioski powyższe pierwszego lepszego obszczymura godne być są i potrafią.

– Nie wiem czy coś to zmienia, ale ja zauważyłem jeszcze coś, co wydaje się dość interesujące. Ba, a może nawet i kluczowe. – Nie wiedząc, gdzie skierować wzrok, z pogardą rzuciłem go na nie grzeszącego bystrością detektywa. – Sprawcę prawdopodobnie coś spłoszyło. Coś dużego.

– Co ty bredzisz!? – wzburzył się Fresco. – Przez twoje urojenia nie dostaniemy się…

– Hola, hola – piskliwy głos przerwał detektywowi. – Pozwól pan kontynuować chlejusowi temu, który to przed nami stanął i próbuje mówić coś, może i mądrego nawet. Niech cyjanowy dureń udowodni nam, że nie jest durniem takim, na jakiego durnowatego durnia wygląda.

Przyjąłem komplement bez większych emocji. „Najwyraźniej wszyscy tu wiedzą, że lubię się napić. I pewnie dlatego te abstynenckie ścierwa mnie nie znoszą” – pomyślałem. Nie chciałem się z nikim kłócić, a zwłaszcza z krzesłami. No bo kto o zdrowych zmysłach kłóci się z krzesłem? Dlatego po prostu zacząłem opowiadać o moich obserwacjach spod miasta-kuli i wysnutych wnioskach.

– Coś ciężkiego wolno szło w kierunku kolumny. Wolno na tyle, by zostawiać za sobą delikatnie ugiętą trawę. Jakieś dwadzieścia metrów przed palem ten potencjalny, zapewne otyły, a raczej spasiony w cholerę, osobnik musiał przyspieszyć, bo dalej ślady są już niewidoczne. Świetnie zachowały się za to znaki po czterech pazurach wbitych w ziemię. A teraz postaram się wyręczyć z myślenia szanownego detektywa. Moja teoria? Bydlak skradał się w kierunku podżeracza. W końcu, co nie wydaje się zbyt dziwne, został zauważony i ruszył ile sił w tłuszczu. Wystraszony żarłok – jakiś zwierzak z czterema pazurami, zerwał się natychmiast, rzucając do ucieczki i zostawiając tym samym po sobie ślad. Coś umknęło uwadze… chlejusa?

– Brawo, mądry głupku w cyjanie! – odparło krzesło, jakby z podnieceniem. – Jednak na coś was stać najwyraźniej. Bobrosmakosz spłoszony przez obstrazjusza, obstrazjusz płoszy bobrosmakosza. Obstrazjusz goni bobrosmakosza, bobrosmakosz ucieka przed obstrazjuszem. Bobrosmakosz… ojj, w kółkach nam się to nie mieści! O tak, w kółkach! Wasze pupy godne być są, by zasiąść na nas niezwłocznie. Wielką jazdę foteli dumnych czas i miejsce zacząć!

Ostrożnie usiadłem na jednym z krzeseł. Po chwili zrobił to też Fresco, wpatrzony we mnie z wyraźnym zdziwieniem i zazdrością. Zawirowałem dwukrotnie wokół własnej osi, usłyszałem pod sobą dziwny chrzęst i ruszyłem, kurczowo trzymając się solidnych ramion fotela. Cieszyłem się jak dziecko zasiadające na karuzeli, gdy krzesło pędziło z zawrotną prędkością, częstując mnie obficie falami gęstego powietrza. To było coś niezwykłego… Szarpnięcia, obroty, poślizgi, a nawet podskoki. To wszystko mogłoby doprowadzić zwykłego szaraka do zawału serca. Ale mnie, pasjonata wszelakich motocykli i innych jednośladowych wynalazków, tylko nakręcało i dostarczało niegdyś pożądanej dawki adrenaliny.

Podróż trwała może kilka minut. Mimo czystej radości czerpanej z jazdy po zatrzymaniu poczułem ulgę. A w zasadzie poczuł ją mój żołądek, któremu resztki wczorajszej kolacji wyraźnie zaczęły przeszkadzać.

Krzesła zrzuciły nas na twardy grunt i natychmiast zniknęły z oczu. Fresco, dziwnie zielony na twarzy, podszedł do mnie zdecydowanym krokiem i chwycił za ramię.

– Przyznam, że akurat to ci się udało – z grymasem docenił moje zdolności, wymachując palcem w taki sposób, jakby mi groził. – Ale żarty się skończyły. SKOŃCZYŁY. Rozumiesz? Obstrazjusz to kawał mięsożernego bydlaka. Niby woli padlinę, chociaż nigdy nie wiadomo co mu przyjdzie do tego tłustego łebska. A nie wiesz jeszcze, czyj to zwierzaczek. Taaak, nie masz pojęcia, jaki popapraniec jest jego panem. I wiesz co? Lepiej będzie, jak poprowadzę śledztwo osobiście, a ty… no, ten… na razie będziesz się tylko przypatrywał. Umowa stoi?

– Stoi – odparłem niemrawo dla świętego spokoju. – Ale chcę coś w zamian.

– Tak?

– Powiedz mi coś o tym całym obstrazjuszu, o bobrosmakoszach i…

– Psia mać! Przecież prosiłem szympansa o jakiegoś spokojnego pomocnika. A trafił mi się wielce czcigodny pan detektyw, który zamiast robić, woli gadać. Nie mamy czasu, dlatego będę się streszczał: Stuknięty dziadek robi jakieś dziwne eksperymenty w środku lasu i kiedyś przez przypadek stworzył sobie kilkunastotonowego przyjaciela. No i ten przyjaciel lubi żreć, podobnie jak przeklęte bobrosmakosze. Jak zgadłeś, mają cztery pazury i… a co ja ci będę mówił! Sam zaraz zobaczysz zasmarkańców. Ruszamy i ani słowa więcej!

Fresco odwrócił się i zaczął długimi susami podążać w kierunku pokrytego krzakami pagórka. Szedłem za nim, z uwagą wpatrzony w nieprzyjazne chaszcze, tu i ówdzie skrywające różnorakie kolce. Mimo licznych obdarć na nogach, sprawnie pokonywaliśmy kolejne metry zarośniętego wzgórza.

Wdrapawszy się na górę, stanąłem w lekkim rozkroku i, powolnie zaciągając się ciężkim powietrzem, z zainteresowaniem skierowałem wzrok na legowisko bobrów. No, niech będzie bobrosmakoszy, bo o ile wyglądem przypominały zwykłych wyżeraczy drzew znad rzek, to już ich rozmiar wywołał u mnie zdumienie. To, że większość z nich sięgała mi do pasa, nie było chyba niczym normalnym. Ale mniejsza o to – cała ta Kraina Srebrnych Kul normalnością, delikatnie mówiąc, nie powalała. Schodząc na dół, obserwowaliśmy leniwe ruchy gryzoni, które niemrawo i z pozoru bez celu przemieszczały się z miejsca na miejsce. Część beztrosko taplała się w wodzie, inne obgryzały różnej wielkości gałązki, jeszcze inne wylegiwały się pod drzewami, z pewnością ucinając sobie popołudniową drzemkę, nie pozwoliwszy docierać do sierści promieniom prażącego słońca. Wszystkie zgodnie nie zwracały na nas uwagi, nawet gdy przechodziliśmy już między nimi, wzdłuż niewielkiego strumyka.

– Przyszliśmy tu na spacer czy przesłuchać smakoszy? – zapytałem w końcu, podirytowany długim milczeniem.

– Pytaj zdrów – odbąknął Fresco. – Bobry i tak nic nie powiedzą. Z ludźmi to one w ogóle nie rozmawiają.

– W takim razie po co tu jesteśmy, jeśli łaskawie można wiedzieć?

– Ale spokojnie, kolego, spokojnie. Po co od razu ta ironia? Idziemy do… no, powiedzmy gospodarza obozu. On już z chęcią nam poopowiada. Ale trzeba uważać na gadułę. Plecie bez przerwy, a żeby powiedział coś mądrego, to już trzeba go przycisnąć. O, patrz. Widzisz tego boberka? To on.

– Witajcie, drodzy goście, witajcie! – niepozorny gryzoń, znacznie mniejszy od innych, zaczął niezgrabnie dreptać w naszym kierunku, wymachując przy tym płaskim ogonem.

– Witamy. – Detektyw lekko uniósł wiklinowy kapelusz. – Sprowadza nas tu śledztwo w sprawie…

– Ależ szanowny panie! – wzdrygnął się gadający bóbr. – To tylko sprawa rodzinna. A mówiłem temu pyskatemu smarkaczowi, żeby nie szedł po gliny… Nie ważne. No ja przyznam, że… no… czasem zdarzy mi się… no zdarzy mi się… sami wiecie co. Ale nie tylko mi! Ten miód z chronoszczeli jest taki pyszny… Poczęstuję was, moi spragnieni goście! Wiadomo, przesadzić nie można, bo potem niemili się zrobicie, ale kilka łyków nie zaszkodzi nawet…

– Hej, hej – zatrzymał go Fresco. – Nie o żaden miód nam chodzi, a…

– Nie o miód, ach, nie o miód – powtórzył gospodarz. – To pewnie o te ryby, co to je wczoraj…

– Żadne ryby. Kolumna pod siódmą kulą jest dziwnie obgryziona. Nie chcę nikogo oskarżać, ale zostały wyraźne ślady po zębach bobrosmakosza.

– O kurczę, wyżarto cudowne drewno? Ale ja pomóc wam nie mogę, drodzy goście, no niestety. Sprawa może i jest poważna, ale umowy to my się trzymamy. Oj tak, trzymaliśmy, trzymamy i trzymać będziemy. W naszym obozie panują zasady i wszyscy ich przestrzegają. Mieliśmy nie jeść, to nie jemy. Zadowalają nas teraz…

– Z całym szacunkiem – rzekłem – ale niezbyt interesuje nas, czym się ostatnio zadowalacie. Znaki są wyraźne, pomoc w śledztwie może wam wyjść tylko na dobre.

Fresco spojrzał na mnie krzywo. Wiem, wiem. Miałem się nie odzywać, ale chyba nikomu nie chciało się już słuchać tłumaczeń bez konkretów.

– Co ja mam, do licha leśnego, powiedzieć, skoro nic nie wiem?

– A może ostatnio słyszałeś coś o obstrazjuszu? – Detektyw pochylił się nad rozmówcą i spojrzał na niego poważnie. – Któryś ze smakoszy go widział?

Wyraźne zakłopotanie zagościło w czarnych oczach bobra. Po krótkim zastanowieniu wbiegł do rzeki i zaczął płynąć, chcąc dostać się na drugi brzeg. Nie myślałem długo. Pewien tego, że kolega próbuje nam uciec, rzuciłem się w pogoń, natychmiast wskakując do chłodnej wody. Drań był szybki, piekielnie szybki. Miałem go już na wyciągnięcie ręki, już czułem jak twardy ogon rozbija wodę tuż przed moją twarzą. Wtedy właśnie, jak na złość, dotarliśmy do brzegu, a tam przewaga gryzonia wyraźnie się zarysowała. Wstyd przyznać, ale przebierał on ledwie widocznymi nóżkami tak szybko, że zaczął zostawiać mnie coraz bardziej z tyłu.

Gdy przypomniałem sobie, kiedy ostatni raz biegłem, naraz złapała mnie zadyszka, a nogi stały się dziwnie miękkie. No co, w końcu prawie rok spędziłem w wygodnym fotelu, nie bez powodu ustawionym naprzeciw czterdziestocalowego telewizora. Ale nawet ten nietani wcale odbiornik nie przekazał mi jeszcze tak dziwnych obrazów, jakich po chwili byłem świadkiem. Oto obok mojej osoby pojawił się żubr. Taki z rogami łosia i siedmiometrowym ogonem. Nachylił się i sprawdzając wytrzymałość nocnej koszuli przy użyciu bujnego poroża, wrzucił mnie na grzbiet. Podbiegł dalej i zrobił to samo z bobrosmakoszem, który miękko wylądował tuż za głową bizona. Ale to jeszcze nic! Ogon żubra sprawnie wzniósł się w powietrze i zaczął kręcić z niezwykłą wręcz szybkością. Po kilku chwilach unosiliśmy się w powietrzu, obserwując zwycięstwo parzystokopytnego nad zupełnie bezradną siłą grawitacji. Lecieliśmy tuż nad koronami drzew, wpatrzeni w dziwaczne obłoki o lekko zielonawym zabarwieniu, które zdawały się krążyć wokół frunącego żubra.

 

***

 

Kolejny raz obudziłem się w lesie. Tym razem był to las dębowy, w całości wyścielony mchem równie gęstym, co wysokim. Chyba nie spałem długo, podobnie jak bobrosmakosz, chamsko obwąchujący moje obolałe nogi, jak gdyby właśnie przymierzał się do ich degustacji. Ostatnie co pamiętałem to lot zmutowanym bizonem, poprzedzony pościgiem za ziemnowodnym ssakiem. Ssakiem, który teraz wydawał się nie tylko nie być skłonnym do ucieczki, ale wręcz oczekującym mojego przebudzenia.

– Zabrałem cię tutaj – zaczął – bo twój kolega nie ma pojęcia, co tu się w ogóle dzieje. Znaczy… ty też oczywiście nic nie wiesz, ale masz przynajmniej muchę. Powinna cię ochronić, chociaż zębów nie daję. Powiedz mi jeszcze, tak dla pewności, z której strony kolumny nadchodził obstrazjusz?

Zastanowiłem się chwilę, jak tutaj określić kierunki.

– No… gdybym założył, że wejście do miasta jest od północy, to bydlę szło ze wschodu.

– Wszystko się zgadza – usłyszałem w odpowiedzi. – Psychowariat ma chatę na zachodzie. Z całą pewnością chciał spłoszyć… tego, no… sztucznego bobrosmakosza w ten sposób, by nieszczęśnik wpadł wprost na jego teren. Hmm, pomyślmy. Tylko dlaczego musiał użyć obstrazjusza? Dlaczego sam nie panuje nad podrobionym smakoszem? Dlaczego… Hej, musisz mi pomóc. Sam nic nie wymyślę, a ty pewnie jesteś dobry w te klocki. Pozwolisz, że nie będę opowiadał o ostatnich zdarzeniach, a raczej ci je pokażę?

Jak się po chwili przekonałem, było to pytanie retoryczne. Zwierzak, nie czekając na odpowiedź, podszedł do mnie i wepchnął mi w usta fioletowy kwiat. Początkowo byłem bliski zakrztuszenia, ale w końcu udało się połknąć – dość smaczną, muszę przyznać – roślinę.

Odpłynąłem. Nagle znalazłem się z powrotem w obozie bobrosmakoszy, jednak tym razem czułem się jakoś tak niepewnie. Najbardziej niepokojący był fakt, że nie widziałem własnego ciała, a żaden z pałętających się obok gryzoni w ogóle mnie nie dostrzegał. Byłem tam, czy może mnie nie było? Prawie jak u Szekspira, ale nadchodzące wydarzenia nie pozwoliły mi na przeprowadzanie filozoficznych rozważań. Zobaczyłem tego całego obstrazjusza, czy jak mu tam było. Wyglądał dość… nudno, rzekłbym. Zwyczajna kupa mięcha, rozlewającego się na wszystkie strony i osadzona na czterech potężnych łapach. Aha, jedna rzecz była w nim z pewnością oryginalna: stosunkowo niewielka głowa, wychodząca z dość dziwnego miejsca, bo z dołu, z usadowionego między kończynami sadła. Na sięgającym dobrych ośmiu metrów bydlaku siedział starzec ubrany w różową tunikę, który ze skupieniem wsuwał kilkumetrową brodę splecioną w warkocz pod wysoki kapelusz. Gospodarz obozu stał obok, trzęsąc się niczym wirówka z PRLu. Obstrazjusz zakaszlał i wprawiwszy olbrzymią masę w ruch harmoniczny, wypluł bobrosmakosza. Ten natychmiast wskoczył do wody, jak gdyby obawiał się kolejnego połknięcia.

– Oddaję pożyczonego przyjaciela – powiedział starzec głosem alkoholika. – Spokojnie, nic mu nie będzie. Trochę badań, pobranych próbek, małych zabiegów i już mam własnego gryzonia. Leopold się nazywa, w domu został. W końcu urodził się jakieś pół godziny temu. Urodził? Urodził, nie urodził, jak zwał tak zwał… Będę was jeszcze potrzebował, tak poza tym.

– Szanowny panie – zaczął gospodarz ze strachem – mógłby nam pan choćby powiedzieć, jakie są pańskie plany? Po co całe te dziwne z pozoru działania, jeśli wolno spytać?

Dziadek zamyślił się na chwilę.

– Niegdyś pospolity minerał, dziś relikt wspaniały. Dla was posiłek najznamienitszy, dla mnie najczystszy owoc krainy. Nadchodzi czas na odrodzenie przedmiotu kultu waszych pradziadów. Ja, strażnik krainy, tego dokonam.

Obraz nagle stał się niewyraźny, a w uszach zaczęło coś dzwonić, dlatego dalszych słów niestety nie usłyszałem. W końcu moje powieki opadły i podnosząc się z powrotem, odsłoniły dębowy las.

– Co mówił świrus? – z zaciekawieniem zagadnął mnie bóbr.

– Przecież tam byłeś. Już nie pamiętasz?

– Być byłem, tu się zgodzę. Ale ze strachu niewiele słyszałem z tego, co gadał popapraniec.

– Chce stworzyć jakieś cudowne drewno, zapewne to samo, które podpiera miasto. I użył waszego kolegi, żeby wykreować własnego smakosza.

– Rany boskie! – wrzasnął gryzoń. – Toż to świętokradztwo najwyższego szczebla! Musimy…

Niewyraźny szelest zwrócił naszą uwagę. Zza potężnego dębu wyłonił się Fresco, który razem z brodaczem od czarnobiałych ekranów biegł w naszym kierunku. Krzyczeli coś, że ma się odbyć rytuał i wiedzą, jak powstrzymać dziadka. Wyszło na to, że mamy biec za nimi w stronę chaty starca. Trochę żałowałem, przyznam. Miałem nadzieję, że polecimy na jakiejś miotle albo chociaż podrzuci nas niebiesko-czerwona żyrafa.

 

***

 

Pomysł brodacza spodobał mi się co najwyżej średnio. Według planu miałem w pojedynkę dorwać dziwaka, który właśnie odprawiał rytuał kreujący to całe „cudowne drzewo”. Moje myśli były niezbyt optymistyczne: „Mam tak po prostu podejść, wlać mu na głowę zawartość otrzymanego od Fresco flakonika i wezwać szympansów, krzycząc <<Winny schwytany>>? I mucha powinna mnie ochronić przed agresją świra? Tylko powinna, bez żadnej pewności?”. No ale spróbować musiałem, bo nie należę do osób, które łatwo odpuszczają. Wszystkie sprawy trzeba doprowadzić do końca, o ile się da oczywiście. I z tą właśnie myślą postanowiłem przyjąć propozycję kompanów i porwać się z motyką na słońce. Z flakonikiem na świra, znaczy się.

Detektyw udostępnił mi swój niecodzienny gadżet, chcąc jak najbardziej zwiększyć nikłe przecież szanse na udaną akcję. Przedmiot ten na pierwszy rzut oka przypominał okulary, jednak bliżej mu było do dwóch pustych słoików po dżemie, połączonych gęstą siecią drucików. Mój były mistrz zawsze mawiał: „Rzeczy niepozorne często okazują się największe. Najmniejsze są zaś te, które powszechnie największymi są zwane.” Ogólnie uważałem to stwierdzenie za głupotę godną emerytowanego filozofa, choć tym razem było aż nadto trafne. Oto dwa marne słoiki założone niezgrabnie przed oczy czyniły drzewa przezroczystymi, chatkę większą, a podejrzanego świecącym. Nie było mowy o bezkrytycznym przyjęciu planu brodacza, musiałem dobrze obejrzeć wszystkie przedmioty otaczające starca i dostosować strategię działania do własnych potrzeb. A one jasno wskazywały, że nim nazwę podejrzanego winnym, powinienem choć w niewielkim stopniu spróbować go przesłuchać. Skąd niby miałem wiedzieć, co zrobią małpy po komendzie „Winny schwytany”? Będą go jeszcze sądzić czy od razu rzucą na pożarcie żubrowi z rozłożystym porożem? „Pal licho, wolę wziąć sprawy w swoje ręce” – myślałem, robiąc rozpoznawczy obchód wokół chaty.

A było co obserwować. Wszystko wskazywało na to, że gość z brodą splecioną w warkocz rzeczywiście ma nie po kolei w głowie, a w dodatku może być niebezpieczny. Na polanie obok drewnianej chałupy leżały cztery stare dęby ustawione w kwadrat, wewnątrz którego paliło się kilka pochodni wbitych w ziemię. Starzec skakał na jednej nodze po drzewach, ledwo utrzymując równowagę. Wyglądał trochę jak dziecko fikające dla zabawy po deskach wokół piaskownicy. Największy niepokój wzbudziły we mnie otaczające polanę, poustawiane co kilkanaście metrów metalowe słupy. Każdy z nich musiał być nieźle naładowany, bo wymieniały między sobą ładunki przy akompaniamencie różnorakich trzasków. Nikt gościnny z pewnością nie zainwestowałby w takie ogrodzenie. Co innego ludzie, którzy chętnie pozbawiliby życia wszystkich przybyszów…

Wypatrzenie luki w całym tym elektrycznym systemie nie zajęło mi dużo czasu. Jedna z gałęzi dębu rosnącego tuż przy polanie przebiegała nad metalowym słupem, jednak jej wysokość kompletnie uniemożliwiała bezpieczny zeskok na ziemię. Zresztą na terenie polany owa gałąź była zbyt cienka, by utrzymać mój, wcale niemały, ciężar. Cała nadzieja spoczywała w chacie, położonej szczęśliwie w bliskiej odległości od wypatrzonego drzewa. Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował czegoś wykombinować.

Nie minęło dziesięć minut, a ja wiązałem już dość solidną linę do stabilnej części gałęzi, czując jeszcze dumę z udanej wspinaczki. Powoli opuściłem się na niej i zacząłem bujać jak na huśtawce. Gdy uznałem, że skok ma szanse powodzenia, puściłem się i przeleciałem nad nieprzyjazną granicą terenu wariata. Dopiero w powietrzu zauważyłem, że dach jest poważnie spróchniały. Nic już nie dało się zrobić. Zarwałem go i wpadłem do pustego pomieszczenia, sprawdzając twardość moich kości. Bolało jak cholera, chociaż ból nie był wtedy moim największym problemem. Nie tylko w sposób, delikatnie mówiąc, mało subtelny zwróciłem uwagę jegomościa powszechnie uważanego za dziwaka, ale też właśnie zniszczyłem część jego dobytku. „Nieźle, naprawdę nieźle” – myślałem, niezdarnie próbując wstać. Zanim się to udało, do pomieszczenia wskoczył toporek i skierował w moją stronę wytrzeszczone oczy, ulokowane z po obu stronach ostrza. W końcu rzucił się na mnie z soczystym zamachem, gotów pociąć moje ciało na drobne kawałki.

– Stój! – warknął wchodzący do środka starzec.

Naraz oczy siekierki zniknęły, a ona sama jakby straciwszy „życie”, padła na podłogę. Dziwak zbliżył się, nachylił i dotknął muchy starannie przywiązanej do mojej szyi.

– Pieprzeni goście – rzekł. – Po co was jeszcze sprowadzają do naszych krain?

Zamilkł, a ja nie wiedząc co robić, nawiązałem z rozmówcą dłuższy kontakt wzrokowy.

– Głuchy czy niesłyszący? – usłyszałem w końcu. – Zadałem pytanie! Co z tego, że retoryczne, mi zawsze trzeba odpowiadać! Po co, pytam raz jeszcze?

– Nie wiem – odparłem krótko, przyjmując minę chyba najgłupszą z możliwych.

– Co „nie wiem”? Jak „nie wiem”? Ciągle słyszę „nie wiem”, „nie pamiętam”, „nie mam pojęcia”, „trudno powiedzieć”… Czy ktoś z was, gości z zewnątrz,  chlejusów zazwyczaj, coś kiedyś wiedział? Zgodnie z punktem ósmym nowego regulaminu, mogę zrobić wam krzywdę, jeśli tylko odpowiednio mnie sprowokujecie. I właśnie się zastanawiam, czy wpadnięcie do chaty przez dach to wystarczająca prowokacja. A chętnie bym cię spalił, muszę przyznać. Wiesz dlaczego? Bo wszyscy goście w cyjanie to tchórze, trzęsący portkami na mój widok. Spotkałbym wreszcie kogoś twardego, to trafiają się sami strachliwi słabeusze.

– Zamkniesz się wreszcie, dziadku? – zaryzykowałem, czując że muszę sprawiać wrażenie odważnego i luźnego kolesia. – Chcesz się dowiedzieć, po co tu jestem, czy będziesz tak biadolił bez końca?

Nie jestem w stanie opisać wyrazu twarzy starca, który swoją drogą w rozmowie wcale nie sprawiał wrażenia jakoby miał być kompletnym świrem. Zwyczajnie go zatkało, najwidoczniej nikt jeszcze nie próbował z nim pyskować. Mógłbym wykorzystać to jego osłupienie do wylania zawartości flakonika (jakim cudem się nie zbił podczas upadku?!), zgodnie z poleceniem Fresco, jednak nie to sobie zaplanowałem.

– Cała kraina się zastanawia, po co twój sztuczny bóbr wyżarł kolumnę. Pewnie się domyślasz, że szympansy nie są zbyt szczęśliwe?

Starzec roześmiał się.

– No tak, mogłem się domyślić – powiedział rozbawiony. – Ty jesteś pewnie jakimś detektywem, sprowadzonym na krótko, w celu odzyskania chęci do pracy. Trafiłem?

– Jakże celnie. A ty z pewnością jesteś tym świrem, który ponoć z roku na rok coraz bardziej głupieje?

Dostrzegłem, że dość luźne, ale jednocześnie zdecydowane sformułowania bardzo bawią rozmówcę. Chyba znalazłem receptę na dobry kontakt z podejrzanym.

– W rzeczy samej. – Wariat podał mi rękę, by po chwili podnieść moje obolałe ciało z drewnianej podłogi. – Niezły jesteś, kolego. Dlatego zdradzę ci coś: chyba rozwiązałem zagadkę za ciebie. I co więcej, teraz jestem już w stu procentach pewien, komu należy wylać zawartość flaszeczki na łeb.

– Dobre sobie. Próbujesz ze mną grać, drogi panie.

– Czyżby? – odpowiedział starzec i pstryknął palcami.

Podłoga zarwała się, a my zaczęliśmy zsuwać się plastikowym tunelem, bardzo przypominającym zjeżdżalnię. Wylądowaliśmy w ciemnym tunelu, zakończonym stalowymi drzwiami. Stało przed nimi dwóch mięśniaków ubranych w czarne płaszcze.

– Uszkodzona kolumna długo nie pociągnie – zaczął szeptem posiadacz niecodziennego warkocza. – Dlatego muszę wracać na górę i dokończyć robotę. Trzeba ją w końcu czymś zastąpić.

– Czegoś tu nie rozumiem – powiedziałem wreszcie szczerze, bo nic w tym śledztwie nie kleiło się do kupy. – Każesz zwierzakowi podgryzać drzewo, które później musisz odbudować? Chyba rzeczywiście jesteś świrem.

– Może i jestem, ale tylko obgryzanie mogło przedłużyć żywot kolumny. Gdy ją zobaczyłem… ehh, szkoda gadać. Ktoś nieźle się w nią wrył, od jednej strony była po prostu staranowana. Trzeba było ją odpowiednio wyrzeźbić, żeby zachować środek ciężkości.

– I po to stworzyłeś własnego bobrosmakosza – dodałem. – Wszystko dobrze, ale po co ci był ten twój bydlak?

– Prace nad Leopoldem trwały zbyt długo. Musiałem odurzyć jakiegoś przypadkowego boberka, doprowadzić do kolumny, a po odpowiednim czasie spłoszyć. Ale mniejsza o to. Ja mam swoje zadanie, ty swoje. Za tymi drzwiami znajduje się odpowiedź. Ja już ją znam, teraz pora na ciebie.

– No dobra, idę – zdecydowałem się posłuchać starca, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy. – Ci kolesie mnie przepuszczą?

– Bez muchy oczywiście. Goście mają zakaz wstępu. – Dziadek odwiązał moją cyjanową ozdobę i wepchnął do kieszeni. Tej samej kieszeni, w której wciąż mieścił się otrzymany od Fresco flakonik. – Podejdź do nich i powiedz: „Wspomnienie typu Niezłe Chlanie”.

Rozmówca nagle znikł mi sprzed oczu. Nie myśląc zbyt długo, ruszyłem w kierunku stalowych drzwi i podążyłem za usłyszaną przed chwilą radą. Udało się wejść do środka. Znalazłem się w malutkim, pustym pokoiku. Przywitał mnie tam głośny klakson i jakiś paskudny gaz. Padłem na podłogę, z której po chwili wysunął się niebieskawy kwiat o typowym kształcie.

– Zjedz mnie – wyjąkał po cichu.

Zrobiłem to i zanim ogarnęła mnie senność, zdążyłem jeszcze usłyszeć komunikat: „Pijackie wspomnienia aktywowane”.

 

***

 

Zobaczyłem siebie leżącego pod ścianą jakiegoś baru, w stanie co najmniej lekkiej nietrzeźwości. Co najmniej, zaznaczam, bo do lekkiej tu trochę brakowało. Przyznam, że ten wieczór pamiętałem wyjątkowo słabo, jednak wraz z oglądaniem kolejnych zdarzeń zacząłem sobie o wszystkim przypominać. „Czy to nie były obchodzone tydzień temu andrzejki?” – pytałem sam siebie. Podszedł do mnie niski blondyn, z którym kilkanaście minut wcześniej podtrzymywałem piękną andrzejkową tradycję, opróżniając dwie butelki przezroczystej cieczy. Trzymał w dłoni kolejną flaszkę.

– Kolego, mam dla ciebie prezent na jutrzejszego kaca – powiedział, ledwo wymawiając słowa. – Ale nie za nic, niestety. Odwieź mnie do domu, bo sam nie dojadę.

– W takim stanie nie da rady. Ale butelką mogę się zaopiekować – trochę plątał mi się język, choć nie w takim stopniu jak rozmówcy.

– Przyjacielu szanowny! Wiesz przecież, że ja cię szanuję i będę szanował. Ja bym na drogę nie kazał ci wyjechać, przyjacielu. Za lasem mieszkam, dojedzie się leśnymi ścieżkami i bezpiecznie będzie. A wtedy chętnie poczęstuję nie tylko wódeczką, ale i bimbrem własnej roboty, co to się w domu chłodzi.

Namówił mnie, skubany. Podpierając się nawzajem, wyszliśmy na zewnątrz. Ku mojemu zdziwieniu pojazdem poznanego w barze gościa okazał się nie samochód osobowy, a traktor. Potężny, nowy traktor o ponadprzeciętnej mocy. Najwyraźniej stwierdziłem, że alkohol nie przeszkodzi w krótkiej przejażdżce ciągnikiem przez las, bo po chwili siedzieliśmy już w środku, z trudem próbując umieścić kluczyki w stacyjce.

Ruszyliśmy. Jazda szła mi nawet nie najgorzej, ale pojawił się nowy problem. Nietrzeźwy pasażer miał sporą trudność z określeniem drogi do domu, w końcu promile połączone z ciemnością potrafią robić swoje. W dodatku burza wyjątkowo ograniczała widoczność. Błądziliśmy tak przez jakieś piętnaście minut, cudem unikając dzwonu. W końcu ścieżka zniknęła. Deszcz nagle ustał – najpewniej znaleźliśmy pod jakimś zadaszeniem. Zdenerwowany przyspieszyłem do maksymalnej prędkości i… z hukiem wryłem się w drzewo. Musiało być wyjątkowe, bo wytrzymało starcie z potężnym, pędzącym traktorem. Natychmiast wyleciałem na zewnątrz.

Kiedy otworzyłem oczy, rzeczywiście leżałem w lesie. Tyle że nie było śladu zarówno po traktorze, pasażerze, jakimkolwiek zadaszeniu, jak i uszkodzonym drzewie. Jednak wyraźnie odczuwałem skutki nie tylko wczorajszej libacji, ale i wypadku. Przemoknięty i obolały wróciłem do domu.

 

***

 

Głośny pisk wyrwał mnie z pijackich wspomnień. Teraz wiedziałem już wszystko. No, może poza tym, w jaki sposób srebrna kula nagle znalazła się w okolicy baru. Szczerze mówiąc, chciałem doprowadzić już śledztwo do końca, choć marzyło mi się zostać w tej dziwnej krainie dłużej i poprowadzić jeszcze kilka spraw. Nie miałem ochoty wrócić do bierności.

Postanowiłem zaryzykować, pragnąc w końcu poznać działanie zawartości flakonika. Wylałem ją sobie na głowę i bezbarwnym tonem powiedziałem: „Winny schwytany”.

Natychmiast zamknęły mi się oczy i wśród dźwięków muzyki poważnej usłyszałem znajome głosy szympansów, po raz kolejny przemawiających do mnie wierszem:

 

– Teraz wiesz kto szkód narobił

– W swojej bezmyślności

– I nikt tutaj cię nie wrobił

– Z własnej złośliwości

 

– Tyś sam na złą drogę wstąpił

– Drogi detektywie

– Tyś kompletnie źle postąpił

– W emocji przypływie

 

– Jednak my kar nie dajemy

– Winnym twego typu

– Poprawy oczekujemy

– Bez porad nasypu

 

– Uszanujesz ludzkie prawa

– Wyślem zaproszenie

– Co dzień będziesz już od rana

– Bawił się szalenie

 

***

 

Obudziłem się we własnym łóżku. Zegar wskazywał ósmą dwadzieścia pięć. „Sen? Nie może być, przecież wszystko było tak realne!” – pomyślałem od razu. Wstałem zawiedziony, po czym udałem się wprost do kuchni, by sięgnąć po odpowiedni napój. Otworzyłem lodówkę, jednak coś zwróciło moją uwagę. Po chwili byłem już pewien, że w kieszeni dwuczęściowej piżamy znajduje się nieznany przedmiot, którego wcześniej nie dostrzegłem. Sprawdziłem. Z niedowierzaniem spojrzałem na trzymaną w ręku cyjanową muchę. Zamknąłem lodówkę.

Koniec

Komentarze

Przyznam, że tekst mnie zaskoczył. Czytałem różne rzeczy, ale surrealistyczny, wręcz absurdalny kryminał?

Nigdy!

 

Początkowo to szaleństwo mnie wciągnęło, zadziwiła lekkoś w wymyślaniu osobliwości, a i rozbawiło( łódka z fiata 125p! – bezbłędne). Niestety te absurdy zaczynają później… męczyć, tekst zaczyna męczyć.

 

Za to kreacja świata, i postaci, jak i ich cech (małpy rymują, krzesła obrotowe mają jakiś swój pokrętny sposób mowy…) tworzy naprawdę interesujący tekst.

 

Finał nieśmiało sugeruje, że autor bierze pod uwagę powrót do bohatera i uniwersum. Pisz, napewno przeczytam!

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Tekst absurdalny, ale jeszcze w granicach mojej tolerancji. Pod koniec zrobił się trochę zbyt łopatologiczno-moralizatorski, ale można przeżyć.

Sjp nie zna słowa “ubogacić“.

Niewielka łąka i gigantyczna kula, zapewne na niej (bo przecież nie w lesie) – odrobinę się to gryzie.

– Jeśli wejdziesz w drogę prawa

To dwuznaczne sformułowanie i przez chwilę zastanawiałam się, o co biega. Może oznaczać “stąpanie po drodze prawa” (pozytyw) albo “wejście w drogę prawu” (negatyw). Licentia licentią, poetica poeticą, ale chyba warto coś z tym zrobić.

Babska logika rządzi!

Dzięki za komentarze.

Nazgulu, niestety potwierdziłeś jedną z moich obaw – tego typu tekst powinien być chyba troszkę krótszy. Wyszło tak, że pierwszą część pisałem z większym entuzjazmem. Ciesze się, że uznałeś opowiadanie za interesujące :) Niestety kontynuacji na razie nie przewiduję, bo pisanie idzie mi baaardzo wolno i trochę szkoda mi czasu zostawać dłużej w jednym temacie.

Finklo, co do moralizarorstwa – sam tego bardzo nie lubię, chyba że zdolności autora stoją na wyjątkowo wysokim poziomie. U mnie pijaczek, którego próbuje się nawrócić i mowi mu że picie jest be mógł pojawić się tylko w takim tekście. Możecie śmiało to wszystko traktować z dużym przymrużeniem oka, nie jako próbę moralizowania, a bardziej zwykłą zabawę wyobraźnią.

Wskazane błędy oczywiście poprawię ;)

EDIT: "Wejść NA drogę prawa" rozwiałoby wątpliwości?

Bardzo dobrą cechą tego tekstu jest jego wizyjność. Opisy są wyraziste, soczyste, co do szczegółowości nieprzesadzone. To bardzo ważna właściwość, szczególnie w przypadku tak trudnego gatunku jak groteska. Zgodzę się z Nazgulem, że tekst można by nieco odchudzić, co wyszłoby narracji raczej na dobre. Bobrosmakosze, obstrazjusze, latająca wanna, pływający fiacik, gadające krzesła biurowe…  – tak, to jest w tym tekście fajne i naprawdę pomysłowe. Takie skrzyżowanie „Alicji w krainie czarów” i filmu Yellow Submarine (takie mam przynajmniej skojarzenia na gorąco). Psychodeliczne science fiction w groteskowy sosie z bobrosmakoszy? – czemu nie! No i jest nawiązanie do Gombrowicza, jednego z moich ulubionych pisarzy.

...always look on the bright side of life ; )

Perruksie, nie zauważyłam wcześniej edycji. Wszelkie wątpliwości rozwiałoby na przykład: “Jeśli złamiesz ludzkie prawa/ Jeśli znowu złamiesz prawa”.

Babska logika rządzi!

Jacku, dziękuję za przeczytanie i miły komentarz ;)

Szczególnie cieszy mnie, że wskazywane przez Was potknięcia nie mają wiele wspólnego z tymi wytkniętymi pod poprzednimi opowiadaniami. Finkla pod moim pierwszym tekstem napisała, żebym postarał się popełniać nowe błędy, zamiast kopiować stare. I to właśnie obrałem za główny cel.

Finklo, niestety wyraziłem się zbyt mało dokładnie. Bohaterowi tak naprawdę spodobała się ta niezwykła przygoda, była dla niego zachętą do czynnego trybu życia. Dlatego szympans obiecuje, że bohater powróci do fantastycznej krainy i czekają go kolejne przygody, jeśli tylko weźmie się w garść i “zacznie stąpać po drodze prawa”. A więc “Jeśli złamiesz ludzkie prawa/ Jeśli znowu złamiesz prawa” niestety odpada… Może jakiś inny pomysł? ;)

Hmmm. I w nagrodę wysyłają list gończy? W takim razie to trzeba zmienić. Może tak:

Uszanujesz ludzkie prawa

Wyślem zaproszenie

Co dzień będziesz już od rana

Bawił się szalenie.

?

Babska logika rządzi!

Dobre :) Edytowane, dzięki.

Pośmiałem się w kilku miejscach, a to zapewne dobrze świadczy o tekście, czyli pomyśle i realizacji. Ale, jak to w życiu najczęściej bywa… jak by to napisać… a co tam, prosto z mostu: za wiele tego dobrego na raz. “Arię na strunie G” znasz? Wyobraź sobie, że jest trzy razy dłuższa. Czy nadal byłaby tak chętnie słuchana?

Aż sobie posłuchałam tej arii.

Dwa razy pod rząd. ;-)

O dziwo, stare nagranie z 1920 jest dłuższe. A i tak podpisane “fragment”. Hmmm.

Babska logika rządzi!

:-) To posłuchaj jeszcze “Whiter shadow of Pale”, wiadomo kogo. :-)

Kurczę, ja tam nie wiem. Muzyka nie jest moją mocną stroną. Ale AdamKB kazał, to znajdę. ;-)

Perruksie, przepraszam za offtop.

 

Edit: Adamie, przeceniasz mnie. Nie ma najmniejszych szans, żebym rozpoznała dwukrotnie słyszaną melodię. Jestem cholernie silnym wzrokowcem – to, co wchodzi do mózgu przez oczy, często zostaje tam na dłużej. To, co wpadnie mi w ucho, błyskawicznie wylatuje drugim. Przykłady utworów inspirowanych arią, które podała ciocia Wiki, zapamiętałam na tyle, że zapaliła mi się lampka na widok nazwy. Ale po dźwiękach? Nigdy. :-)

Babska logika rządzi!

Arię na strunie G słyszałem, Whiter shadow of pale wcześniej nie dane mi było odkryć. I powiem tak, skutecznie mnie przekonałeś, że co za dużo, to nie zdrowo ;-)

A że się kilka razy zaśmiałeś to tylko mnie cieszy. W końcu to nie był głęboki tekst, którym chciałbym wprowadzić czytelnika w zadumę ;)

Nowa Fantastyka