- Opowiadanie: calgrevance - Obraz człowieka malujący

Obraz człowieka malujący

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Obraz człowieka malujący

Nic ponadto

I pora już spóźniona

Zapada zmierzch

S. Grochowiak

 

Obraz człowieka malujący

 

 

Na korze dębu usiadł motyl. Być może nie zdziwiłoby to Braneda, przyzwyczajonego do uroków natury, zaznajomionego z jej wybujałym rozmachem, gdyby nie fakt, że motyl ten miast profuzji kolorów i kształtów, układających się w odstraszające wzory, na swych skrzydłach nosił wizerunek Cessy Panam. Czarno-białe zdjęcie niczym z albumu. Jedynie nieco wytarty pyłek w okolicach oka psuł efekt identyczności.

W powietrzu, nad głową dostrzegł kolejnego. John Lennon prezentował się całkiem nieźle, wirując jak szalony. Do pary brakowało Yoko Ono. Ale rekompensatą pod tym względem okazał się Reg Norsonseg, który wyfrunąwszy niewiadomo skąd, szybko przypadł do gustu Lennonowi. Lekki zachwyt ustąpił pola lekkiej frustracji, jaką Braned zaczął odczuwać, nie zobaczywszy pośród chmary motyli żadnego o normalnym ubarwieniu. Był za to jeszcze Ben King w style pop-art, z błękitną twarzą na brunatnym tle, Delia Bress w naturalnej pozie i słonecznych kolorach, bladoniebieski i indygowy Kersany ze złotymi plamami oraz pół setki innych popkulturowych gwiazd, kilka obrazów impresjonistów i kilkanaście kiczowaty lasów i zachodów słońca.

Po kilkuminutowej obserwacji i ogólnym oglądzie przy Branedzie pojawił się znowu Ernest Giszt, tymczasowo pełniący funkcję jego przewodnika.

– Musi pan przyznać, że kompleks jest ogromny – stwierdził, gdy zmierzali do kolejnego bloku, tym razem neurobiologii. – Co pan sądzi o Parku Naturo-Sfery? Bioterapia wraca do łask. Rzecz jasna, w nieco odmienny sposób.

– Przez bodziec dobrze znany i oswojony, który prezentuje się w oryginalny z punktu widzenia pacjenta, a zarazem naturalistyczny sposób, tak?

– Nie wie pan, jaki odsetek  ludzi, którzy poddani zostali tej terapii, widziało na oczy prawdziwego motyla – Giszt uśmiechnął się z przekąsem. – Powiem panu. Jakieś dwie dziesiąte procenta.

Braned milczał. Zjechali w dół. Blok H, jak nazywano zespół pomieszczeń przeznaczonych dla klasycznej neurobiologii, prezentował się podobnie jak reszta. Dużo profesjonalizmu i innowacyjności. Co innego niż Bawarski Ośrodek Psychofizyki, pierwszy pod względem wielkości w Europie, ale za to dalece w tyle w porównaniu z tym. Czasu starczyło jeszcze jedynie na szybką prezentację bloku K i na tym Giszt zakończył. Robiło się późno. Zjechali na parter.

– Tak jak panu wspominałem, nie sposób tego zwiedzić w jeden dzień. Pan, oczywiście, otrzyma i-res. Na pewno będzie pomocny. Przynajmniej na początku. Preferuje pan strumieniowy?

Braned zaprzeczył.

– Więc poproszę, aby jutro przygotowano panu system manualny – rzekł Giszt. – Aplikacja pozwoli panu poczuć się w ośrodku jak we własnym domu.  

– A propos domu… – zagadnął Braned.

Giszt przez chwilę milczał.

– Udało się nam rozwiązać tę kwestię, chociaż nie ukrywam, że były małe problemy.

Skierowali się do wschodniej części kompleksu. Droga prowadząca do budynku, stylizowana na  wzór francuskich ogrodów, napawała mdłością. Braned miał wrażenie, że nie raz przyjdzie mu walczyć z ochotą zabicia w sobie tego odrażającego uczucia poprzez chociażby zasiew sałaty czy marchwi. Na razie patrzył na budynek, w którym miał zamieszkać.

Jego wymagania najwyraźniej zostały potraktowane z dozą zbytniej skromności. Joseph B. Braned teraz się o tym przekonał. Domek na ptaszki, pomyślał, przenośna klatka, którą zawsze można zabrać pod pachę i postawić gdzie indziej. Komfort i jednocześnie irytacja przed brakiem stałości, stabilności. Ot, wszystko płynęło.

 

 

***

 

Rozpoczął dość szybko. Wdrażanie jego osoby w pozycję ośrodka było kluczowe. Otrzymał więc pacjentkę, której leczenie rzutowało na priorytetowość tego miejsca. Szybki powrót do standardowych procedur i klasycznych mechanizmów działania tchnął w niego stary-nowy wiatr. Rankiem zapoznał się z życiorysem, podstawowymi informacjami, które posiadał w bazie wewnętrznej. W rozbieg przeszedł dopiero popołudniem. Znalazł odpowiednią salę. Numer trzysta sześćdziesiąt siedem. Była to jedna z tych, które napawały chłodem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. Grubo wyściełana włóknem maastrichskim, swego rodzaju izolatorem, i ciemnością. W powietrzu miliony atomów, krążących w nieuporządkowanym pędzie, zamkniętych w strukturach gazów. Znowu poczuł ten zapach, specyficzny zapach hibernacji. Zgniły m-etanopraksyniny i zupełnie przeciwny mu – słodki, wręcz mdły, amidu anilinorezyntiolowego. Chwilę trwało nim Braned oswoił się z nimi oboma na raz. Podszedł do stołu. Włączył projektor, który natychmiast wskazał stan pacjentki. Nic, czego wcześniej nie wiedział. Poparzone neutramidem nerwy C1 – C4 i mięśnie szyjne, poparzenia lewego mięśnia piersiowego, uszkodzony wzornik oraz rany cięte w okolicach przegubów dłoni. Typowa próba samobójstwa. Braned, jak zwykle w takich przypadkach, wydał polecenia: komórki naskórka i mięśniowe pobrać do replikacji, poddać formowaniu; podać stymulatory hematopoezy. Na sześć godzin później ustawił proces wybudzania. Sam zabrał się natomiast za wypreparowywanie wzornika. Przy pomocy VANELS-a ustawił jej ciało w pozycji pionowej. Zwinne ramię robota ukazało Branedowi fragmenty poparzonej, martwej skóry wraz z kilkoma szczepkami, których wydajność bliska była zeru. Wyglądało to okropnie. Wibrujący Kielich zabrał się za usuwanie obumarłej tkanki z karku i piersi.

Łatwość z jaką mógł sobie pozwolić na wymianę jednych części na drugie, na usuwanie zbędnych elementów i operowanie ludzkim ciałem jak szmacianką, budziło w nim uczucie jakiegoś wstrętu. Nie chciał stać się Rene Descartesem. Naprawiaczem busoli i kompasów, zegarów wodnych i pomp; wymieniającym kolejne pęknięte sprężyny i urwane igły.  Wiedział, że tak już było. W podobny sposób siedemnastowieczni cechowi mistrzowie-chirurdzy obdzierali człowieka. Zakrzykiwanie i objaśnianie na pokazach, demonstrowanie wręcz, procesów i funkcji kolejnych organów, rozczłonkowywała poczucie jedności człowieka z człowieczeństwem. Kiedy mówiono, oto żyła główna prowadząca… rogówka i tęczówka, nic ponad… tylko spójrzcie… Nic, co ludzkie, a przecież ta nerka jest takowa, nie jest ci obce, synu młynarza. Wystarczy powąchać. Być może jedyne, co go odróżniało od tej hałastry, sprzedającej bilety na widowiska, urządzane w zgniłym powietrzu dusznych warsztatów, bijącej się o zaśniedziałego miedziaka, wynikało z uświęconej ostrożności. Być może poprzez nabożną ostrożność czynność nie gwałci tak sumień ludzkich, jak wykonywana w sposób rutynowy.

Gdy VANELS wypreparował z ciała wzornik, Braned wziął go i zaczął oglądać, obracając w dłoniach niczym zabawkę. Kostka pokryta brązowym osadem wprawiała w zadumę. Dzieło sztuki. Dziełko sztuczki. O wiele dalej posunięte wyobrażenie, będące przeciwwagą dla kształtu – muszla.

Zorientował się, że VANELS nieruchomo stał już od dobrej chwili. Wydał kolejne polecenie, tym razem wprowadzając do systemu operacyjnego: zaimplantować analogiczny wzornik i szczepki. Nie podawać środków prekognitywnych.

Pomagają zwalczać objawy, nie zaś przyczynę, dodał w myślach, wychodząc.

 

***

 

Priorytetowość pacjentki zdecydowanie przesądziła o tym, iż we wtorkowe popołudnie Braned siedział w ośrodku. Mógłby  w tym czasie przesiadywać w swej „klatce na ptaki”, czytać wykazy Rady Deli-India East, dotyczące spraw zmian społecznych zachodzących w wyniku osłabienia się kursów walut w Europie po ostatnim kryzysie naftowym albo parzyć w chińskim imbryku herbatę, studiując Bele Cindsleya. Zamiast tego musiał rozpatrywać czyjąś świadomość. Podwójna nieprzyjemności tej czynności nie wynikała tylko z zwyczajowo utartej wyższości przyjemności nad obowiązkiem. W Branedzie każda taka możliwość – grzebania w rozumie – wzbudzała opór.

Sytuacja, w której okoliczności pozwalały mu bez przeszkód na zagłębianie się w mind, dosłownie – przeglądanie, wzbudzała w nim nieprzyjemne uczucie. Coś jakby kac moralny albo poczucie winy, iż jest się ponad kimś; może rola Akteona i lęk przed konsekwencjami. Jedno było pewne – w tak zastanej pozycji człowiek jest zupełnie nagi. Brak kłamstw, wymówek czy tłumaczeń. W tej formie analizy, jakiej zaraz miał się podjąć więcej było z gwałtu niż z psychologicznej metody a’ la dwudziestowieczni klasycy niemieccy. Dokonywał gwałtu na człowieku, albowiem nie pozwalał mu na najbardziej ludzki odruch – obronę. Tego jednak wymagały okoliczności.

Blat elektrostatowy uruchomił na samym początku. Po chwili głos – ni chybi Clary Hein-Vinadise – powiadomił go, iż gniazdo VTP zostało zasilone. Braned obrócił kilka razy w dłoniach kostkę, wielkości takiej jaką słodzi herbatę. Gdy w końcu usiadł w fotelu, zaczął się zastanawiać nad fragmentem czyichś myśli, którego nie dane będzie mu poznać. Dodało mu to trochę śmiałości. Gniazdo VTP przyjęło niedbale wepchniętą kostkę. Powiadomienie o stanie animy. Uszkodzenie obejmowało 41,7 % pamięci długotrwałej.

Mała kostka wirowała pod blatem niczym kryształ lodu. Płaszczyzna gasła w punktach styku, by w momencie odbicia się animy znowu błysnąć. Ktoś wpadł na pomysł, aby urozmaicić proces koniunkcji preskładniowej tego typu profuzją światełek i krzywizn. Rzeczywiście, pokaz jak nic.

Gdy Braned nareszcie włączył strumień, anima uspokoiła się. Hein-Vinadise oznajmiła mu, że kory-funkcja zacznie się za siedem sekund. Wystarczająco dużo, aby miast beznadziejnie liczyć, zaproponowała mu wyjście do kavezó. Nie pamiętał dokładnie, jak brzmiało to w jej języku? Kavezó czy Kavasó? Ciekawe ile razy ta dziewczyna miała okazje pić kawę, pomyślał i wydało mu się to najmniej znaczącym problemem. Chociaż ten diabelski napój podnosi ciśnienie krwi, rozszerza naczynia. Jak wiele rzeczy można zrobić przy podniesionym ciśnieniu, Bóg jeden wie. Kiedy śpimy nie psujemy świata, na przykład. Ponadto kawa zwiększa zdolność do koncentracji. Koncentracja, tak. Skoncentruj się.  

Zamknął oczy, gdy powiedziała – trzy. Źrenice zgęstniały niczym smoła, skurczyły się w same środki oczu. Nagle czuł, myślał i widział jak ona. Ta dziewczyna, dwudziestoczterolatka która niespełna tydzień temu usiłowała popełnić samobójstwo, podcinając żyły nożem. Przy jednoczesnym zachowaniu własnej świadomości i samoświadomości, przeżywał imago dziewczyny. W tym czasie poczuł, że niepotrzebnie wracał, że nic nie da praca, którą wykonuje się z przymrużeniem oka albo przy zgaszonym świetle; że wypisywanie się z rubryki i wpisywanie do kolejnej, nie zmienia życia; że Ziemia Jałowa istnieje w rzeczywistości, a nie jako koncept literacki.

Przy wszystkich tych nawarstwieniach, które nigdy tak naprawdę nie zniknęły, pojawiło się nowe. Działające jak pradawny fluid Mesmera. Czasami wręcz Braned miał nadzieje, że świat zapadnie się w miłość. Zresztą badania społeczne wskazywały, iż powoli to robi, chociaż miłość miłości nie równa, szczególnie jeśli idzie o jakość, nie zaś o ilość. Interpretacja statystyk jednak robiła swoje, toteż kichnięcie Marksa rozsypywało teologiczno-moralne domki z kart. Ponad tym unosili się, niczym pył z pola bitwy, entuzjaści wielkich powrotów, szybko opadający w rozmiękłe błoto dnia powszedniego. Teraz jedną z takich osób Braned miał właśnie „leczyć”. Najwidoczniej nie do końca wtłoczona, aczkolwiek mocno wycieńczona, dziewczyna z każdą następną minutą jawiła mu się jako próbująca uciekać w bok. W górę, ponad, gdziekolwiek byle nie w dół. Byle nie osiąść. Zaczynała nieporadnie, zwyczajnie, bez predyspozycji na późniejsze Wyjście. Coś jednak spowodowało, że postanowiła zerwać z wieczornymi grami towarzyskimi. Z korzystania z życia, po prostu. Wycofanie się nastąpiło niedawno i przypominało raczej szarpanie się ryby na haczyku niż definitywne przekreślenie. 

 Z każdą następną minutą Braned coraz bardziej umacniał się w przekonaniu, że ktoś nakreślił przed nim iluzorycznie prostą linię, w gruncie rzeczy będącą obwodem koła. On, skończony kretyn, zaś nie potrafi z niej zejść, dumnie prąc od czerwieni wiśni do czerwonego grzebienia, od podłego alkoholu do podłego marazmu. Własności te same co zawsze.

Gdy otrząsnął się i wstał z fotela było już pod wieczór. Na jutrzejszy dzień miał zaplanowane pierwsze spotkanie z nią. Postanowił przełożyć. Dwa dni. Dał sobie dwa dni na uporządkowanie materiału i zebranie myśli. Bo teraz był na siebie zły. Był zły, że nie potrafi zejść z tej cholernej pętli. Brakowało kogoś, kto by go zepchnął albo chociaż zakrzyknął orzeźwiająco, dowalił psychicznie – najpierw cura te ipsum.

 

***

 

– To Monteverdi?

– Nie, Vivaldi – odparł. – Il cimento dell’Armonia e dell’Inventione. Koncert 8 g-moll.

Bregard Joseph Braned uśmiechnął się niezauważalnie. Jego rozmówca kompletnie nie znał się na sztuce.

– Niesamowicie interesująca postać z wielkim talentem. Niech pan siada, tam jest chyba wolne krzesło. Chciałoby się rzec, doskonały.

Ernest Giszt podsunął krzesło bliżej biurka. Przestrzeni tak zagraconej, że dało się tam zobaczyć wszystko, cały przekrój ludzkiej cywilizacji, której notabene towarzyszył podobny burdel. Na biurku stosy papierów, babilońskich wież i tych z Pizzy, chylących się ku upadkowi. Żółte i czerwone papierowe teczki, inkaust, termos, grzebień, rozsypana gorczyca, liście herbaty, drewniana figurka, widelec, coś, co przypominało rzeźbiarskie dłuto, ale dłutem bynajmniej nie było i jedyny elektroniczny przedmiot – waga.

– Kompozytorzy to nudna rzecz, jałowy temat do popisów, nieprawdaż? – zagadnął, sprawdzając czujność Giszta.

– Bynajmniej, trzeba się jednak cokolwiek na nich znać. Ja nie ukrywam – nie znam się. Dlaczego pan tu chce pracować, w tych warunkach? Instytut daje przecież, jakby to nie śmiesznie zabrzmiało, nie porównanie lepsze.

 – Tu mogę oddychać, chyba pan rozumie? – odparł Braned, zgarniając na podłogę okruchy tytoniu. – Człowiek intensywniej myśli, kiedy otacza go nieprzebrana niedoskonałość. Stosy papieru – nie elektronicznych modemów, rzędy książek – nie audiobibliotek.

To ostatnie zdanie wydało się Ernestowi Gisztowi zakrojonym na sarkazm. Książki. Książki były tylko dwie. Albo tylko dwie widział. Po chwili jednak zaczął się mitygować. Po co Josephowi B. Branedowi więcej książek niż dwie? Te dwie, z których pierwsza była podniszczoną zwietrzałością, wytartą, w płowej, czerwonej okładce, druga zaś grubością i formatem przypominała dwa zlepione ze sobą Kybernetik Leitfaden fur Anfanger.

– Nie będę nakłaniał. Jeśli pan nie chce, pana wola. Ale ja nie w tej sprawie… znaczy się, nie tylko w tej.

Braned wyciągnął zza pazuchy papierosa. Nagle roziskrzyło się, zadymiło od kłębów wyłaniających się z jego ust.

– Powiadomiono mnie wczoraj, że w ramach projektu Europ planowana jest videokonferencja. Temat przewodni dotyczy pańskiej specjalizacji, pomyślałem więc, że może jako reprezentant naszego ośrodka, wziąłby pan udział.

Giszt spojrzał na leżące obok jego krzesła jabłka, które poczuł przypadkiem, delikatnie kopnąwszy jedno. To dorodniejsze, ale jednocześnie nadgnite.

– Zapewne zostaną poruszone na konferencji ważne wątki. Ważne zarówno dla mnie, jak i dla wielu z pańskich przyjaciół. Toteż założę się, że niejeden z nich mógłby mnie zastąpić.

Giszt wiedział, że tak będzie. Słyszał o Branedzie jeszcze w czasach, gdy był niezrzeszonym studentem, wtedy też namówienie tego człowieka na jakiekolwiek wystąpienie, wykład czy chociażby małe przemówienie musiało graniczyć z cudem. Stare czasy.

– Ależ, panie Braned, jedynie dwie, trzy godziny – Giszt wiedział, że to na nic, mimo wszystko chciał zachować pozory.

– Doceniam pańską uprzejmość, ale niestety muszę odmówić. Doskonale pan wie – praca tutaj.

Braned w zasłonie z dymu wyglądał mistycznie. Aż Giszt poczuł lekkie mrowienie. Resztka niedopalonego papierosa upadła do popielniczki.

– Nie do końca, ale cóż… Właśnie, a co z pańską pacjentką? Pytam z czystej ciekawości, nie z chęci kontroli. 

Twarz Braneda, zdawać by się mogło, pozbawiona była jakiejkolwiek mimiki. Jakby pokryta maską z jedwabiu.

– Pierwsze spotkanie przełożyłem na dzień jutrzejszy. Z powodu czysto osobistych. Zaznaczyłem to w systemie. Co do leczenia…

– Tak jak mówiłem, nie mam zamiaru pana ograniczać.

– …rozważam jeszcze. Natomiast zrezygnowałem z środków prekognitywnych. Na tym etapie w niczym nie pomogą, a jedynie będą przeszkadzać.

Giszt pokiwał głową. Jedwabna maska nadal nic nie pokazywała.

– Dobrze więc, nie przeszkadzam – powiedział, podnosząc się. – Jeśli pan by zmienił zdanie, co do konferencji, to proszę dać mi znać do wieczora. Życzę miłego dnia – Giszt uśmiechnął się.

Będąc przy drzwiach, odwrócił się. Jakby dotychczas zaciemniały, zaślepiony, obrzucił spojrzeniem jeszcze raz całe wnętrze. Brak harmonii był cechą dominującą, ale zdecydowanie oswojoną. Obrzydliwe ściany w kolorze przegniłej cytryny napawały go wstrętem.

– Do widzenia.

Braned dokończył drugiego papierosa. Chciał powiedzieć o jedno zdanie więcej, ale o jedno zdanie więcej by usłyszał. Po chwili wyjął kopertę. Nierówno rozdarta nosiła znamiona pośpiechu, z jakim otwierał ją po raz pierwszy. Tym razem ociężale wysunął papier, pozostałość rzucił do kosza. Miękko lecąca, z postrzępionym brzegiem niczym Ikar, koperta upadła na samo dno. Braned otworzył zgiętą na czworo kartkę, zadrukowaną czcionką mającą uchodzić za estetyczną. Przynajmniej takie wrażenie miała na nim wywrzeć.

Zaczął od środka.

… jako psycholog, ale przede wszystkim doskonały ekspert i znawca…

Puste frazesy.

Pogładził się po brodzie, odchylił w krześle.

Obejmiesz funkcję Głównego Konsultanta i II Prowadzącego. Wejdziesz, oczywiście, w skład zarządu, toteż twoje… Proszę cię tylko bez niedorzeczności, zbytniej ekstrawagancji i cynizmu. Ma być rzetelnie, przeliteruję Ci: r z e t…

Braned delikatnie się uśmiechnął. Odsunął część papierów. Brzęknęła szklanka zawieruszona w jednej z „wież”, która został kompletnie zrujnowana. Kartki zabieliły podłogę.

Wrócił jeszcze do zdania, które jako jedyne zapadło mu w pamięci.

Jak ty to ładnie napisałaś, gdzie to jest? No…  

Odłożył list. Na dzisiaj dosyć czytania.

 

***

 

Planował zastosować terapię z pogranicza egzystencjalno-humanistycznej i witalistycznej. Konfrontacja z systemem eksperckim, który w 67,3% skuteczności wskazał metodę Cerssa, utwierdziła Braneda w przekonaniu, że nadal nie zawodzi jego zmysł zimnej oceny. Plan terapii rozłożył na trzygodzinne spotkania co dwa dni, w przeciągu miesiąca. Uwzględniwszy, iż dziewczyna nie miała psychozy czy schizofrenii, a jedynie depresję, wystarczyło, by dostrzec zmiany.

Gdy znalazł się w ośrodku, skierował się od razu do pokoju, w którym przebywała. W pół do dwunastej. Rozkład przewidywał spotkanie na dwunastą, ale zrezygnował z marnowania czasu.

Gdy wszedł, zastał ją skupioną na swym ciele. Dziewczyna siedziała na łóżku i przyglądała się przegubom, masując je delikatnie. Spojrzała na niego, a Branedowi wydało się, że ma lekko zarumienione policzki. Oznaka wstydu?

Po ranach na szyi i rękach prawie nie było śladu. Wytworzona przez bakterie tkanka idealnie pokrywała miejsca niedawnych ran. Odróżnienie jej od macierzystej było możliwe jedynie przez nieco jaśniejszy odcień, wynikający z blokowania melaniny w czasie replikacji. Z czasem i tak dopasowywała się do naturalnej karnacji.

Rozpoczął standardowo od przedstawienia się, poinformowania, gdzie się znajdują; oznajmienia, że postara się jej pomóc. Reagowała normalnie. Oczywiście, normalnie jak na kogoś po próbie samobójczej.

Starał się przekonać ją do mówienia i chociaż znał jej historię wystarczająco dobrze, to ważne było, aby dziewczyna zechciała ją wypowiedzieć, przekazać na nowo, przełamując barierę apatycznej pantomimy. Magiczne znaczenie słowa. Wypowiadanie na głos. Tak, by słyszał je sam wypowiadający.

Cerssa narzucał ten cholerny rytuał otwierania ust i klepania jęzorem niby szamani plemion Trzeciego Świata. Deszcz i chmury tylko przez śpiew – pomost między sprawczą siłą a myślą tkwił w słowach. Banał. Zmycie brudu – słowa. Reakcja – słowa. Krzyk, ekspresjonistyczny obraz z minionego wieku – uświadomił to sobie przypadkiem – poprzedzała kneblacja.

Dlatego też dziewczyna musiała zacząć mówić.

Przełamanie nastąpiło dopiero na trzecim spotkaniu. Wtedy tak naprawdę zaczęli. Godzina dwunasta, wypita kawa, lekkie zaniepokojenie, potem ona.

Zaczęło się.

Tak więc jej życie było pasmem różnych sprzeczności, które ciążyły nad nią jak katowski topór nad głową skazańca. Odsłanianie kolejnych aspektów pokazywało, że zmaganie z własną osobą było wpisane w jej los. Piła, gdy inni pili, a gdy nie chciała pić. LSD, meta i hys płynęły w jej krwi, tak jak płynęły w krwi jej rówieśników i znajomych, chociaż nie zawsze chciała, żeby płynęły. Często postępowała sprzecznie z własnymi przekonaniami o tym, co właściwe. „Ja” coraz bardziej ginęło, kiedy trzeba było wybierać, jej wzrok skupiał się na błękitnych oczach Hermii czy różowo-pastelowych Any, szukając iskry orientacji. Czy to było lepsze? Na pewno wygodniejsze. Wygoda – matka rzeczy martwych. Zacytowała slogan, po czym próbowała przypomnieć sobie, skąd go zna. Szkarłatne litery, ale nic poza tym.

Znajomi. Oni zawsze dawali jakoś radę, tak twierdziła. Trzy orgie na tydzień, karnawał w dupie i narkotyki we włosach. Złoty Wiek Hiszpański, jak mawiał jej kolega, każdy król podlizujący się swej królowej jest tak naprawdę alfonsem. Nie można się przecież oszukiwać. Zawsze.

W pewnym momencie zaczęła opisywać okres, w którym była tzw. wypożyczanką. Na czym polegała zabawa? Nie zdradziła, Braned też nie znał zasad, ale się domyślał. Po tym wszystkim – mówiła nad wyraz spokojnym głosem – musiałam ściąć włosy. Do skóry. Inaczej nie poszłabym spać. Ścinałam je systematycznie. Co dwa dni. I tak przez miesiąc. Spałam tak, co noc wraz ze świadomością, że byłam druga na rankingu teamowym. Nie mogłam przestać o tym myśleć. Dżuma, pan wie… to wtedy byłam zadżumiona. Prochy nie pomagały.

Bo chcę pić jak pies, bo ogień mam w łonie. To mówiąc, wodę…

I nie zostało…, jaki był koniec? Braned zawahał się. Gdzieś zabłądził myślami, ale nie dał tego po sobie poznać.

Ojciec. Osoba ojca wydała się Branedowi jakimś dopełnieniem. Pojawiał się tylko wtedy, gdy wywierał dekształcący wpływ. Dekształcił ją wewnętrznie, tak jak pozbawia się kształtu wiśnię, drylując ją, usuwając pestkę a pozostawiając ciągle soczysty – trzeba przyznać – ale jedynie miąższ. Ojciec był stanowczy i wymagał. Dawał dużo wolności, ale i wymagał. Oczekiwał, by zachowywała się jak matka. Nie mówił tego wprost, ale czuła na sobie piętno, jakie podświadomie próbował jej narzucić. Właśnie, jak matka. Problem w tym, że matki swej nie pamiętała. Tyle co z videologa, rodzinnych pamiątek – fotosów.

Wspomniała, jak kiedyś zrezygnowała z pójścia na TermClub – alternatywy miejskiego zdobywania poi-team. Ojciec w tym czasie przewodził GrassClub. Konkurencja, powiedziała. Mogłam tam iść, mogłam wyjść z domu bez przeszkód, ale nie mogłam. Wewnątrz mnie coś hamowało. Jakby jakaś smycz. Wszyscy szli do Termu, ja zrezygnowałam. Ranking… gruchnęło. Miałam chęć zniszczyć pokój. Dosłownie, spalić go niczym Neron Rzym. Uśmiechnęła się. Lekko i przelotnie, jakby niechcący.

Wtedy też poczuła to uczucie. Próbowała mu zaprzeczyć.

Rok temu zafundował jej zabieg wszczepienia wzornika. Zgodziła się. Chociaż nigdy tego nie chciała, ojciec nie musiał jej długo namawiać. Pewnie nie chciał, by powtórzyło się to, co z matką, mówiła.

Lęk przed powtórką.

Wyjście? W gruncie rzeczy zaczęło się od wzornika. To nie miało sensu, mówiła ciągle oziębłym tonem. Dlaczego? Nie miało sensu i nie ma. Dlaczego uważasz, że to nie ma sensu? Tutaj już nic dobrego mnie nie czeka. Nic ponadto. Mamy tyle czasu i każdy sens traci na znaczeniu.

Od spotkania do spotkania zacierała się granica dni. Braned kłuł ją psychologicznie każdym zdaniem, jednakże bezskutecznie. Kolejne wizyty nie przynosiły pozytywnych zmian. Wyglądało na to, iż dziewczyna tkwi w dole, z którego nie chce się wydostać. Brak emocji albo raczej opanowanie w stosunku do innych niekoniecznie przeszkadzało. Bardziej przeszkadzała oziębłość w stosunku do siebie. Tkwienie w rozumowaniu, w stawianiu się poza światem, bo świata takiego nie potrzebowała, a świat jej nie potrzebował. Tkwienie w takim przeświadczeniu, w uprzedmiotowieniu jakim darzy się instrument muzyczny; jak mawiał klasyk, kochać można też kiełbasę. Miłość w stosunkach ze światem jawiła się właśnie na takiej zasadzie: przedmiot-podmiot. Zdawało się jej, że ojciec kocha ją jako kawałek kamienia na szczęście, rodzaj talizmanu.

W całym tym bałaganie życia istniało coś, co uważała za swoje – chęć autodestrukcji. Bycie-ku-śmierci. Otworzenie takiej furtki, zmuszało Braneda do przerzucania na drugą stronę witalistycznych koncepcji „istnienia dla…”.

Życie to…

Żyjesz bo…

Nie był zaskoczony, gdy po miesiącu sprawdzał badania. Duże zagrożenie. Ba, każdy kretyn zauważyłby, że dziewczyna nie bawi się w teatrzyk – chociaż jakże wiele miała z lalki – ale poważnie myśli o samobójstwie. Śmierć była dla niej jakimś mistycznym drogowskazem, że trzeba szukać gdzieś indziej. Że tutaj się już nie da.

Kawa, niepokój i lekkie zmieszanie. Braned gięty jak rurka z plastiku czuł, że niepotrzebnie wracał. Nic nie szło tak, jak powinno, chociaż usilnie starał się, by nie popełniać tych samych błędów. Błędy? Tak, musiało to być jakimś błędem. Grunt, by go kolejny raz nie popełnić.

Ostatni dzień.

Zaskoczyła go. Na sam koniec. Ot, jak w jakimś dramacie, w którym bohaterowie zeszli ze sceny przed zakończeniem, a ciągnięty za nos Kant krzyczał, że już nigdy w życiu nie będzie kłamać.

– Pan chce mi pomóc? Pan przecież w pierwszej kolejności robi to dla siebie.

 

 

***

 

Gramofon grał. Czarna płyta szumiała lekko. Giszt przez chwilę zamarł i nie kryjąc, że go to fascynuje, gapił się na urządzenie jak dziecko na wielkiego lizaka. Kodaly, Dorati, Smetana… ostatnio chyba Ravensky. Znając już trochę Braneda, Giszt był święcie przekonany, że i tym razem wplecie on w rozmowę nazwisko kompozytora, który odpowiadał za aktualnie lecącą muzykę. Wnet oderwał się by przeskoczyć na ceramiczny wazonik ze zwiędłymi kwiatami, barwy przybrudzonego cynamonu.

– A co z pańską pacjentką? – spytał, patrząc na Braneda. – Mam rozumieć, że pan nadal działa. To znaczy, nadal trzeba prowadzić terapię. – Giszt mówił to z zupełnym spokojem.

Braned odsunął szufladę, wyciągnął z niej notatki.

– Proszę, niech pan sprawdzi.

Podsunął niewielki plik kartek. Giszt nadal dziwił się wielu dziwactwom Braneda, ale pisanie na papierze i to jeszcze długopisem, przechodziło wszystko. A lasy? Drzewa? Przecież teraz papier to przeżytek. Jednocześnie byli tacy, którzy nie odmawiali sobie miłego dotyku, jaki gwarantowała kartka film coated.

– Popraw nie ma, jeśli mam być szczery. Nie wykluczam również, że takowe nie nastąpią.

Giszt nadal powłóczony spokojem, wertował kolejne strony. Nie zagłębiając się zbytnio w treść, przeglądał sporadyczne wycinki.

– Ciężki przypadek, tak?

– Powiedziałbym… nietuzinkowy.

Odłożył kartki.

– Więc pozostaje… hmm… Trzeba na nowo zacząć terapie. Tylko tym razem z użyciem środków prekognitywnych.

Braned podniósł filiżankę do ust. Wydał się w ruchu ciała. Ręka.

– Można herbaty? – zagadnął znienacka Giszt, znowu odrywając się od czarnej płyty. 

– Proszę – odparł Braned, podając aromatyczny napar.

– Dziękuję. Koreański imbryk.  

– Chiński – poprawił Braned.

– Nie zagłębiałem się w to, ale ta herbata, parzona w porcelanie, ma zupełnie inne właściwości niż z ekspresu. Taniny są aktywniejsze.

Braned dolał sobie.

– Możliwe, mnie jednak bardziej fascynuje proces parzenia. Jeśli wie pan, co mam na myśli?

– Nadobny ceremoniał.

– Właśnie. Odpowiednio parzona w rzeczywistości kładzie w kąt wszelkie taniny, bo poprawia duszę. Słodzi pan… trzy, o ile dobrze policzyłem. Ja daję zawsze o jedną mniej niż bym chciał. Walka z samym sobą nad herbatą brzmi niezbyt rozsądnie, ale zawsze to jakieś wyzwanie.

Giszt lekko się zawahał. Wziął łyk. Metafizyczne wstawki. Przywykł.

– Pan znowu o duszy? Panie Braned, dualizm ontologiczny, jakby to ująć, by pana nie urazić… On doskonale wpisuje się w myśl trzeciej ćwierci minionego tysiąclecia, ale obecnie kiedy empirycznie wykazano, iż człowiek składa się z ciała i ciała, twierdzenie dualistyczne brzmi jak dobry mit, dajmy na to, staroskandynawski. Nie rozumiem pańskiego stosunku, co do tych kwestii, widzi pan bowiem, jak działają monokryształy, doskonale zdaje pan sobie sprawę z korelacji komórek nerwowych z infigantami, a pompy jonowe, sodowo-potasowe i impulsy psychosomatyczne, siatki transmiterowe wywołujące efekty body-mind, przepływ rozetowy. Niech pan nie ma mi za złe, lecz nie sposób nie dostrzec Kartezjusza, który za panem przemawia. Tylko brak podstaw, aby uważać, że gada do rzeczy.

Na twarzy Braneda wymalował się poważny grymas. Jakby ktoś kazał mu napić się soku z grejpfruta albo zjeść kawałek ogórka, jaki preferują i serwują w swoich jadłodajniach Środkowoeuropejczycy.

– Problem w tym, że daleko mi do tego bożka zegarmistrzów, patrona szwajcarskiej prosperity – odparł Braned, stukając paczką papierosów. Z każdym stuknięciem o blat biurka przez dziurę w dnie paczki wylatywały kolejne drobinki tytoniu.

– Niech się pan teraz nie zapiera.  

– Organiczne umiejscowienie duszy, skutkowało dalszemu pogłębianiu się koncepcji iż wcale nie musi to być tak niematerialny podmiot. Wie pan, co mam namyśli? No, więc umiejscowienie niebywale wzmocniło drążenie, chęć drążenia. Drążę więc jestem, powinna brzmieć maksyma, a skoro wie się, gdzie drążyć…

– Nie on jeden sobie umiejscawiał. Nie ulega wątpliwości jednak, że dawno się zdezaktualizował. W całości – stwierdził Giszt, uśmiechając się. – Nie ma czegoś takiego jak „dusza”. Niematerialny podmiot substancjalny będący częścią rzeczywistego ciała ludzkiego nie ma odzwierciedlenia w nauce.

– Złożoność struktur, tak? Dla nas eony i atomy. A podmiot człowieczeństwa sprowadzony do kostki wielkości tej, jaką słodzę herbatę – wyjął nadpalony wzornik. – Nie sądzi pan, że brzmi to jak słaby żart.

Kiedy Giszt zbaraniał, czyniąc wszystko by przeciwstawić się nachalnej retoryce „młotka”, Braned chodził niczym średniowieczny kat i wybijał spod nóg stołki.

– Równie dobrze wzornik może mieć kształt kolczyka, chińskiego talizmanu czy tetraedru. Kwestia formy jest w tym wypadku drugorzędna. Nadrzędny jest zapis, który się w nim znajduje. Dodam – w pełni materialny.

Obracając w dłoniach kostkę, Braned miał wzrok jak szkło.

– Zapis owszem, tylko, co się za nim kryje? – odparł po chwili niby zahipnotyzowany.

– Do czego pan zmierza?

– Uzna mnie pan za majaczącego we mgle, ale przypomina mi to bardziej niż krok cywilizacyjny, krok w sztuce. Choć złośliwi mówią, że takowy nie następuje, a wręcz iż nie jest w stanie sztuka wydać z siebie czegoś bardziej postępowego aniżeli coś, co już było. Toteż te rysy, o tutaj… prawie kicz, ale granica płynna. Chwilę, coś panu pokaże… kurwa, gdzieś to tu było…

Braned zaczął rozwarstwiać zbite – jak się wydawało – masy papieru. Daremno grzebał w stercie rozwalonych prac habilitacyjnych, natknąwszy się pośród nich jedynie na kilku zidiociałych autorów i jedną sfrustrowaną feministkę. Giszt uważnie przyglądając się mu, niepokoił się z sekundy na sekundę.

– Przepadł! – okrzyknął, po czym znowu zasiadł w fotelu. – Myślałem, że gdzieś mam ten album albo chociaż jakieś zdjęcie. Autoportrety. Tak się nazywa.

– Szkoda – powiedział po chwili, wychynąwszy spod biurka. – Traci pan możliwość przyjrzenia się kunsztowi artystów, którzy poskromili jaźń. Konstruktorzy tego tutaj… zrobili identycznie. Barokowi mistrzowie. Zna pan zasadę działania wzornika. Zjadł pan pewnie zęby na rozprawach kognitywistów niemieckich. Przejdę więc do meritum, oszczędzając kaszki manny. Każde połączenie neuronów zapisywane jest analogicznie w układach siatek monokryształów, ale nie sposób zaprzeczyć, że to tylko replika…

– Co pan…

– Stany mentalne, Heisenbergu, i zasada „złudzenia oka”. Urządzenie idealne do replikacji, ba, do powielania tychże myśli z prawdopodobieństwem sięgającym dziesiątek miejsc po przecinku. Daje to złudzenie podobieństwa. Wzornik jest bardzo dobrej jakości aparatem uwieczniającym… czymś na kształt autoportretu czterowymiarowego. Obrazem oddającym iluzorycznie rzeczywistość. Daje to efekt takiesamości, ale nie tensamość. Widząc autoportret Rembrandta rozpłynie się pan w zachwycie, iż podobny do autora. Ale to przecież nie Rembrandt. Przecież nie porozmawia pan z nim o sposobie mieszania ochry z olejem, nakładaniu warstw… A dzięki wzornikowi można wymienić się spostrzeżeniami z tworzywem. Nie sądzi pan…  

– Znowu sprowadza pan wszystko do metafizycznych skoków. Reguła Bergamsa. Powiem po pańskiemu, zrzuca to pionki z szachownicy, każąc sądzić, iż jedynym powodem był mat. Pański pogląd to czysty dogmat, którego nie sposób dowieść. Dlatego pan zrezygnował? Tam, w Europie. A później w Anglii, tak? By teraz mi tego dowodzić?

– Nie.

Nagle zapadło milczenie. Ernest Giszt wyciągnął z kieszeni i-res. Pochyliwszy się nad urządzeniem, zaczął marszczyć brwi niemiłosiernie. Korzystanie ze strumienia. Zastyganie w kamiennej pozie, patrząc w siedmiokątny ekran. Twarz, której nie brakowało opalenizny – efektu przesiadywania w wolnych chwilach  w kabinach solarnych, którymi ośrodek również dysponował – promieniała zuchwałą młodością.

– Coś się stało?

– Nie… znaczy się, musiałem podać pacjentowi środek. W jego przypadku leczenie też nie przynosi efektów. Przepraszam pana, obowiązki.

Braned obróciwszy jeszcze kilka razy wzornik, przyjrzał mu się. Rozpuszczona krawędź i brązowy nalot na sześcianie trwały jeszcze przez kilka godzin. Potem został zutylizowany.

 

***

 

Siedział na podłodze, opierając się o ścianę. Wyglądał jak Cerber, jak mityczny bożek strącony na dno. Palił papierosa, każdy ruch ręki – z i do ust – ciągnął za sobą smugę. Zakaz palenia obowiązujący na terenie całego ośrodka najwidoczniej mało go interesował.

– Zawsze uważałem pana – zaczął Giszt – za człowieka, którym nie sposób zachwiać. Zachwiać do czasu. Jakiś orfejski los krążył mi wokół…

– Śmieszne, ale miałem podobnie. Jakby pańskie życie złapał w butelkę i zakorkował. Socjologicznie poprawne, daje poczucie wiecznego spokoju.

Giszt uśmiechnął się. Absurdem było stać tu i gadać. Absurdem wielkim było to, że Joseph B. Braned poszerza psychoanalityczną konstrukcję jego zachowań. Zaraz pewnie zacznie się usprawiedliwiać, górę weźmie retoryka Machiavellego. Chociaż z drugiej strony, nigdy nie posądziłby go o taki radykalizm.  

Ernest Giszt otrząsnął się.

– Po co pan to zrobił? – spytał wprost. – Ta klinika cieszy się naprawdę dobrą sławą. Występek, przewinienie, jakby tego nie nazwać… Złamał pan regulamin, a to musi się wiązać z konsekwencjami. W chwili obecnej grozi panu proces. Jest pan tego świadomy? – Giszt podniósł nieco głos.

– Jak najbardziej. Jestem świadomy, można powiedzieć, całego jestestwa. Tu, teraz. Gdyby pan w to wątpił, szybko panu zrelacjonuję. Siedzę na podłodze, trochę zimnej, chropowatej, wykonanej z jakiegoś sztucznego gówna, nijak nie mającego się do drewna. Plecami dotykam ściany, podobnej do podłogi, przez co mam mylne wrażenie, że siedzę na ścianie. Chwilę temu zapaliłem papierosa, teraz właśnie go kończę, a jeszcze wczoraj całą paczkę gdzieś zapodziałem. Pan natomiast krzywi się na mnie od minuty, dochodząc, co też mną kieruje. Niczym jakaś gorgona wlepia pan we mnie swój wzrok… kusi mnie pan, abym spojrzał. Niestety, wolę to gówno niepodobne drewnu. Nie widzę pana, ale czuję, że zipie pan, poci się. Ergo jest. Jakby pana nie było, a jednak pan jest.

– Bela? To on przez pana teraz mówi.

Braned milczał, tląc w zębach resztkę papierosa. Żar niebezpiecznie zbliżał się do jego ust. Wystarczyło rzucić go, zdeptać i wyjąć następnego. Braned sycił się jednak ostatkiem, chociażby samym watowato-bibulanym swądem, który wgryzał się w jego nozdrza, nieprzyjemnie przypominając zapach slumsów, gdzie każdy wdech powietrza smakuję jak swąd. Sycił się ostatkiem. W pudełku został mu się jeszcze jeden. Ostatni. Jeden. A w więzieniu nie pozwalają palić.

– Po co pan to zrobił?

– Bo ją polubiłem. Niech pan sobie wyobrazi, że nic prócz tego. Po prostu ją polubiłem. Dziewczyna jak dziewczyna. Pełno takich, co druga tak ładnie się uśmiecha, a gdy zaprasza się ją na kolację, to nawet staję się bardziej chętnie-uśmiechnięta. Uroda dość przeciętna. Musi pan przyznać. Nie brzydka, a i nie sztucznie ładna. Naturalna. Cudowne włosy. Gdybym miał je wycenić, to… głupoty mi chodzą po głowie, późno już. Ale włosy miała niczym Lara Cher. Cała była natomiast jak barocco.

Sylaby zastukały, nasuwając Gisztowi skojarzenie, jednak pozbawione wizualnego obciążenia, skupiające się przede wszystkim na dźwięku. Ostatnia sylaba kontrastowała z początkiem, ze słodkim, dziecinnym „ba”.

Barocco – wyraźnie zaakcentował Braned. – Jej całe życie było barocco. Nie, proces… Nieregularne. Pokraczne.

– I to upoważniło pana do podania vertraminy.

– Sądzę, że umie pan sobie wyobrazić gnicie. Tak więc ona przechodziła taki duchowy rozkład. Miała dosyć tego. Chciała zacząć od początku.

– I pan dał jej ten początek. Przez eutanazje.

Zapadło milczenie. Ktoś przechodził bocznym korytarzem. Nie. To tylko złudzenie. Giszt był zmęczony i zaniepokojony.

– Otworzyłem przed nią nowe drzwi – powiedział po chwili.

– Jeżeli pan odda wzornik, przywrócimy wszystko do starego… nikt nie musi się o tym dowiedzieć, ale panie Braned, potrzebny wzornik, wzornik.

Braned spojrzał na zegarek. Była nic nieznacząca godzina, w odstępach czasu bowiem znaczyła tyle, co cztery przypadkowe cyfry.

– Vertramina. Wie pan doskonale, że działa szybko. Bardzo szybko. Jeśli nawet… stan organizmu jest w częściowym rozkładzie. Popalone nerwy, cały układ współczulny. Tego się od tak nie detoksykuje. Miała dwie celki. Jedną przy sercu – 3p-szczepkę.

– Jeżeli odda pan wzornik, obejdzie się bez większych kłopotów – powtórzył Giszt. – Potraktuję to jako incydent mało szkodliwy. Załagodzę sytuację, w końcu, tylko my dwaj wiemy o jej zaistnieniu.

– Zagrajmy – powiedział lapidarnie.

Sugestia gry. Giszt kompletnie zagubił się w logice Braneda, który coraz bardziej stawał się dlań kimś z pogranicza rozwydrzonego bachora, który dopiero co wyszedł z piaskownicy, a człowieka wyżyn, o piętro nad nim, z góry spoglądającego na ludzką nieporadność. Ambiwalentny stosunek zmieniał się regularnie i Giszt nie wiedział, od czego zmiany te zależą.

– O wzornik? – wpadł nagle. – Na czym miałaby polegać gra? 

– Jaki tam jest numer, na tych drzwiach? – próbował dojrzeć. – Sześćdziesiąt trzy. Tu więc jest sześćdziesiąt dwa, a tu cztery. Wybiera pan jeden pokój…

– Tylko jeden? – obruszył się Giszt, jak gdyby trzeba było dokładnie ustalić zasady. Szybko spostrzegł, że cały ten pomylony pomysł jakiejś gry spodobał mu się. Przypadł mu do gustu.

– Gdzieś tu jest wzornik. Leży na stoliku. Wybiera pan…

– Przejdźmy do tego, co jeśli nie zgadnę… co wtedy?

Wzruszenie ramionami osłabiło przekonanie Giszta na istnienie jakiś prawideł rządzących wszystkimi okolicznościami, które doprowadziły go aż do tego momentu.  

– Więc nie wie pan, co potem?

– Ja, można powiedzieć, domyślam się… Czyli jakbym nie wiedział.

Ściągnął płaszcz, aż materiał ścisnął go w pasie, postąpił krok w kierunku sześćdziesiątki czwórki. Markowe buty wydały stukot. Myśl, że im szybciej wybierze, tym szybciej się to skończy wcale nie dodawała mu otuchy. Wybranie złych drzwi wiązało się z przegraną, czyli wygraną Braneda. Ale co wtedy? Ciekawość zawisa jak złota nić lata i zaciemnia to, co za nią składa się na koloryt drugiego planu. Przeciąganie nic nie da, wtedy kiedy nie zna się jasnych reguł. Gdy stanie się przed wyborem, można zdać się na… Pozostaje perswadować.

– Mogę już?

– Oczywiście – Braned wyraził aprobatę, a ruch ręką, jakby pozwalał na przegraną.

– Otworzę sześćdziesiątkę trójkę, te drzwi pod, którymi pan leży.

Zmieniony aprioris nie pozwalał mu użyć strumienia. Giszt musiał wpisywać kod ręcznie. Musiał wstukiwać przypadkowe liczby podawane przez człowieka strąconego na dno i czuł, jak palce mylą się. Braned jeszcze raz podał rząd cyfr. Czy ten mały modem, tabliczka ledwie wystająca z nijak nie przypominającej drewna ściany, jest kamienna? Czemu więc nagle palce stały się jakby odpowiednikiem palców, które uderzają w kamienną tabliczkę. Doszło do niego, że nie ma żadnej metody. Prawdopodobieństwo trzydzieści trzy procent i nieskończony rząd trójek. Działanie przypadku, nielogicznego zrządzenia… Co wtedy kieruje człowiekiem? Wtedy, przy możliwości wyboru. Kolor czerwonych paznokci i czarnych włosów, zapach tak miły dla nosa, zapamiętały z rodzinnego domu, chemia, jak zwykło się mawiać. Szczęśliwe cyfry, jeśli ktoś w nie wierzy. Data urodzenia. Rzut okiem wystarczyłby, gdyby nie to, że w tej grze wszystko skonstruowane jest tak, by czuć się idiotą. Empiryzm przydepnięty butem Hermesa, teraz licz na los, na wewnętrzny instynkt, podpowiada.

Po momencie drzwi zniknęły. Giszt wszedł.

Na stoliku coś stało. Nie widział, co dokładnie, ale przypominało jakieś naczynie, jakby zlewka laboratoryjna. Zbliżył się. Księżycowe światło padało na brzeg stolika, nie podnosząc, przesunął naczynie w jego obręb. Na dnie zobaczył niewielkie ziarnko, zanurzone w jakimś roztworze, którego zapach Giszt wciągał, razem z niedowierzaniem i lękiem, razem z goryczą przegranej. Ostatek rozpuścił się niebawem, gaz ostatni raz wypełnił przestrzeń między cząsteczkami neutramidu. 

Koniec

Komentarze

Hmmm… Jest jakiś pomysł, ale trochę został pogrzebany pod nieprecyzyjnymi zdaniami. Z początku zastanawianie się nad ich znaczeniem wybijało mnie z rytmu, potem zaczęłam czytać po łebkach, nieuważnie. Być może z tego powodu nijak nie zrozumiałam, co bohater chciał uzyskać w końcówce.

Przykłady takich niejasnych zdań:

Jego wymagania najwyraźniej zostały potraktowane z dozą zbytniej skromności.

To znaczy jak? Ktoś nadmiernie skromny pomyślał: “O, to wielki człowiek. Na pewno wie, czego chce” i spełnił wymagania co do joty? Czy może ktoś uznał, że wymagania są zbyt skromne i dał więcej niż żądano? A może budżet na realizację był zbyt skromny i narrator dostał mniej niż oczekiwał? W ogóle jak traktuje się wymagania ze skromnością?

Wdrażanie jego osoby w status ośrodka było kluczowe. Otrzymał więc pacjentkę, której leczenie rzutowało na priorytetowość tego miejsca.

Status to coś w rodzaju pozycji w rankingu. Albo stan prawny, czy coś podobnego. Jak można się do tego wdrożyć? Co ma nowy pracownik do pozycji instytucji? Priorytet to pierwszeństwo. Jak pacjentka (lub jej choroba) mogła wpłynąć na pierwszeństwo instytucji?

Możliwe, że ta poetyzacja była celowym zabiegiem. Jeśli tak, na mnie podziałał marnie.

Babska logika rządzi!

Dzięki za przeczytanie, to po pierwsze. Dalej, jeśli któreś ze zdań jest niejednoznaczne, to tylko po to, by czytelnik sam sobie dopowiedział. Masz trzy, cztery możliwości wybierasz tą, która według Ciebie pasuje. Niejednoznaczność w moim przekonaniu nie jest czymś złym, bo stwarza szerokie pole interpretacji. 

Co do statusu, funkcja, ranga lub znaczenie czegoś, ale najczęściej chyba w znaczeniu pozycji. Wdrażanie to wprowadzanie czegoś – np. nowego – do użytku. 

Ośrodek posiada swoją pozycję, którą np. aby utrzymać, musi zbierać najlepszych. Ale może rzeczywiście da się to napisać lepiej. Natomiast z pacjentką jest sprawa jeszcze prostsza. Jeśli jest kimś ważnym, to rankingi szybują. 

Poetyzacja była celowym zabiegiem i to mnie martwi, że gdyby nie ona to być może komentarze, by się posypały, a tak… ale napisać suchy tekst to dla mnie męczarnia, naprawdę nie mogę. ;) 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Jeśli chodzi o poetyzację – nie przejmuj się, przynajmniej na razie. Ja tego nie lubię, ale może jeszcze znajdą się miłośnicy. A komentarze przy długich tekstach rzadko się sypią.

Co do tych dwóch przykładów – nie przekonałeś mnie. Wprowadzenie nowego lekarza do użytku w pozycji ośrodka? Przykro mi, dla mnie brzmi bełkotliwie. Z pacjentką – może prestiż zamiast priorytetów?

Babska logika rządzi!

Ja bardzo lubię, ale pozwolę sobie czytać powolutku.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Nie ukrywam, że chciałby, aby kilka osób przeczytało. Trzy, cztery. Chciałbym dowiedzieć się, czy są jakieś nieścisłości, błędy w konstrukcji fabuły, jakieś niekonsekwencje, co do świata. Tylko tutaj moje możliwośći się kończą, bo przecież nie wykupie bannera. 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

O widzisz, trzeba było przed premierą wrzucić na betalistę + zaprosić kilku betujących. Na pewno kilka osób dałoby Ci odpowiedni feedback.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Problemik, że nie ogarniam nowej strony. Dopiero się uczę. 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Podczas dodawania nowego opowiadania ustawiasz na samym dole “kopia robocza”. To ci pozwala pracować nad tekstem (edytować etc) zanim zostanie opublikowany na stronie. Możesz wtedy zaprosić poszczególnych użytkowników do przejrzenia takiego ukrytego tekstu i wyłapania wszelkich usterek, lub zamieścić tekst na betaliście (też jedna z opcji przy dodawaniu i edycji) – wtedy przeglądający ją użytkownicy sami mogą się zgłosić do pomocy.

Z tego co widzę, komentarze betujących są często bardzo przydatne, a teksty w chwili publikacji są dzięki temu znacznie bardziej dopracowane.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Wystraszyłem czytelników. Cytując tekst z filmu, należałoby ich skusić, aby się do mnie uśmiechnęli. Tylko, że ponad 40 tys. znaków szybciej powoduje odruch “wycofa”, niż zachęca. Ach… 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Przeczytałem. Zacznę od kwestii, które moim zdaniem można byłoby poprawić bądź ich nie zrozumiałem:

  1. “Czarno-białe zdjęcie niczym z albumu. Jedynie nieco wytarty pyłek w okolicach oka psuł efekt identyczności.” – moim zdaniem można było to napisać jakoś przejrzyściej. 
  2. Lekki zachwyt ustąpił pola lekkiej frustracji” – powtórzenie. Domyślam, się że tak lepiej brzmi w Twoim mniemaniu, ale tutejsi użytkownicy nie lubiący powtórzeń mogą tego nie docenić. 
  3. “Robiło się późno. Zjechali na parter. Znalazł odpowiednią salę. Numer trzysta sześćdziesiąt siedem. “ – Moim zdaniem mogłoby to być jedno zdanie, właśnie zauważyłem, że po całym tekście porozrzucane są takie krótkie zdanka, które lepiej wyglądałby połączone ze sobą za pomocą przecinków. 
  4. “Chwilę trwało nim Braned oswoił się z nimi oboma na raz. Podszedł do stołu. Włączył projektor, który natychmiast wskazał stan pacjentki.” – jak wyżej, ale nie będę wstawiał swojej propozycji, jakbym chciał, żeby to zdanie wyglądało.
  5. “Mógłby  w tym czasie przesiadywać w swej „klatce na ptaki”, czytać wykazy Rady Deli-India East, dotyczące spraw zmian społecznych, zachodzących w wyniku osłabienia się kursów walut w Europie, po ostatnim kryzysie naftowym albo parzyć w chińskim imbryku herbatę, studiując Bele Cindsleya.” – Tutaj już nie pamiętam o co mi chodziło.  Chyba o przecinki, tak o przecinki, ale nie jestem pewny. Nie jestem pewny czy przed “albo” nie stawia się również przecinków.
  6. “Podwójna nieprzyjemności tej czynności nie wynikała tylko z zwyczajowo utartej wyższości przyjemności nad obowiązkiem.” – nieprzyjemności? Nie rozumiem zdania.
  7. “Sytuacja, w której okoliczności pozwalały mu bez przeszkód na zagłębianie się w mind, dosłownie – przeglądanie, wzbudzała w nim nieprzyjemne uczucie.” – tutaj tylko czysto subiektywnie nie podoba mi się “mind” jak i inne tego typu wtrącenia w tekście. 
  8. “Braned obrócił kilka razy w dłoniach kostkę, wielkości takiej jaką słodzi herbatę.” – tzn jaką? ;P
  9.  “Gdy w końcu usiadł w fotelu, zaczął się zastanawiać nad fragmentem czyichś myśli, którego nie dane będzie mu poznać.” = zdanie brzydko napisane moim… zdaniem.
  10. “Ponadto kawa zwiększa zdolność do koncentracji. Koncentracja, tak. Skoncentruj się. “ – jak poprzednio, powtórzenia.
  11. “Gdy otrząsnął się i wstał z fotela było już pod wieczór.” – może zbliżał się wieczór? 
  12. “Na jutrzejszy dzień miał zaplanowane pierwsze spotkanie z nią” – słowo nią bym wymienił. 
  13. “Postanowił przełożyć. Dwa dni. Dał sobie dwa dni na uporządkowanie materiału i zebranie myśli.” – powtórzenia. 
  14. “Bo teraz był na siebie zły. Był zły, że nie potrafi zejść z tej cholernej pętli.” – jak wyżej.
  15. “Niech pan siada, tam jest chyba wolne krzesło.” – chyba?:P 
  16. “Książki. Książki były tylko dwie. Albo tylko dwie widział” – powtórzenia?
  17. “Obrzydliwe ściany w kolorze przegniłej cytryny napawały go wstrętem.” – moim zdaniem brzydkie zdanie. Wymieniłbym słowo obrzydliwe.
  18. “Braned dokończył drugiego papierosa. Chciał powiedzieć o jedno zdanie więcej, ale o jedno zdanie więcej by usłysza” – powtórzenia. 
  19. “Gdy znalazł się w ośrodku, skierował się od razu do pokoju, w którym przebywała.” – kopiowałem zdania do notatnika, więc nie pamiętam o co tutaj chodziło, ale możliwe, że powtórzone zostało słowo którym o ile dobrze kojarze.
  20. “Przełamanie nastąpiło dopiero na trzecim spotkaniu. Wtedy tak naprawdę zaczęli. 

    Godzina dwunasta, wypita kawa, lekkie zaniepokojenie, potem ona.

    LSD, meta i hys płynęły w jej krwi, tak jak płynęły w krwi jej rówieśników i znajomych, 

    chociaż nie zawsze chciała, żeby płynęły.” – ten fragment mi się nie podoba, a na koniec znowu powtórzenia. 

  21. “Konkurencja, powiedziała. Mogłam tam iść, mogłam wyjść z domu bez przeszkód, ale nie mogłam.” – zdanie wg mnie trochę bez sensu. 
  22.  “Brak emocji albo raczej opanowanie w stosunku do innych niekoniecznie przeszkadzało. Bardziej przeszkadzała oziębłość w stosunku do siebie.” – powtórzenia. 
  23. “Gramofon grał. Czarna płyta szumiała lekko” – dziwnie to brzmi. Z resztą to jedno z krótkich zdań, które mogłyby tworzyć całość.
  24. “Mam rozumieć, że pan nadal działa. To znaczy, nadal trzeba prowadzić terapię.” – powtórzenie.
  25. “Braned podniósł filiżankę do ust. Wydał się w ruchu ciała. Ręka.” – Nie rozumiem zdania.
  26. “Widząc autoportret Rembrandta rozpłynie się pan w zachwycie, iż podobny do autora. Ale to przecież nie Rembrandt.” – powtórzenie. 
  27. “Wyglądał jak Cerber, jak mityczny bożek strącony na dno.” – Cerber to trójgłowy pies, człowiek za cholerę tak wyglądać nie może.
  28. “za człowieka, którym nie sposób zachwiać. Zachwiać do czasu” – powtórzenie znowu.
  29. “Absurdem było stać tu i gadać. Absurdem wielkim było to, że Joseph B.” – znowu.
  30. “Niestety, wolę to gówno niepodobne drewnu. Nie widzę pana, ale czuję, że zipie pan, poci się. Ergo jest.” – moim zdaniem ergo jako “zatem” powinno być po przecinku.
  31. “Giszt kompletnie zagubił się w logice Braneda, który coraz bardziej stawał się dlań kimś z pogranicza rozwydrzonego bachora, który dopiero co wyszedł z piaskownicy, a człowieka wyżyn, o piętro nad nim, z góry spoglądającego na ludzką nieporadność.” – powtórzone słowo który. 

Tak więc trochę tego jest, czy wszystko to nie wiem. Czy to co ja wyłapałem powinno być wyłapane? Też nie wiem, ale obstawiam, że ktoś bardziej obeznany w temacie więcej tego, by wypisał.

 

Teraz fabuła: Ok, jest interesująca poniekąd. Pomysł nawet ciekawy.

 

Wykonanie:  Nie bardzo jest się do czego przyczepić, poza tymi krótkimi zdaniami większa część jest napisana moim zdaniem poprawnie. 

 

Ogólnie: Dupy nie urywa, głównie z powodu tych wszystkich wtrąceń typu “mind” albo porównań papieru do lotu ikara itd. Tak jak zauważyła Finkla, po pewnym czasie ma się tego dosyć i łapie ochota czytania po łebkach… ja jednak się przemogłem ;) 

Serio, wg. mnie te całe pseudo-intelektualne wtrącenia i porównania są niepotrzebne i psują efekt. Dla prostego czytacza takiego jak ja, tworzą one obraz autora, która na siłę stara się być właśnie takim pseudointelektualistą,  bardzo alternatywnym hipsterem w okularkach, który chce poprzez to pochwalić się jak bardzo oczytany i inteligentny jest. Jak dla mnie jedynie budzi to uśmiech politowania, bez urazy oczywiście ;) Nie podobają mi się te wszystkie porównania i wplatywanie Mozarta, i cała ta reszta. Nie da się zreklaskować czytając tego, bo się ciągle zastanawia co to za słowo i co oznacza jak np początkowe cassy panam. 

Co do powtórzeń, zapewne w Twoim mniemaniu wyglądają one ładnie, jednak użytkownicy tutaj a przynajmniej większość z nich uzna je za błąd ;) 

 

Ogólnie zasługujesz na czwórkę.  To chyba wszystko co chciałem napisać. 

 

 

Dzięki za słowa krytyki ;) Co by tu rzec. Może od początku. Powtórzenia są denerwujące, ale każde z tych powtórzeń, które wymieniłeś było użyte celowo, dla podkreślenia danej czynności czy też stanu, jak zwał tak zwał. Naprawdę nie wychodziłem tutaj z intnją silenia się na jakiegoś intelektualistę. Ja po prostu lubię w ten sposób dawać jakieś punkty odniesienia – jak w łamigłówce, które trzeba połączyć, by wyłoniła się postać z kielichem ambrozji albo napis: win. A trochę by takiemu opowiadaniu nadać bardziej rzeczywiste tło, w końcu to jest fantastyka naukowa, takie zabiegi – moim zdaniem – ten świat nam przybliżają. Pytanie, czy czytelnik tego chce. Ale wiem nasiałem tych punktów i dla czytelnika, który chce czegoś prostego i przyjemnego, musi to być udręka. Cóż, sam jestem zwolennikiem intertekstualności, odniesień, wielopłaszczyznowych konstrukcji. Nie każdy jednak lubi to, co ja. 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Ja się domyślam, że powtórzenia są celowe, ale obstawiam, że nawet celowo użyte nie przypadną do gustu tutejszym krytykom, którzy piętnują je w każdej postaci ;P

 

Każdy pisze tak jak lubi, to już czysto subiektywna opinia, mi się nie podobało i napisałem co sądzę na ten temat, komuś innemu mogło się spodobać, to jak z filmami Allena albo Almodovara ;P 

 

Dla mnie osobiście nie jest naturalnym, iż ktoś rzuca papierek do kosza i myśli: “Leci niczym Ikar, pod słońcem bla bla” – wydaje mi się to sztuczne ;) 

 

Co do wielopłaszczyznowych konstrukcji, ja również je lubię, ale dawkowanych w umiarze ;) Pamiętaj lepiej czuć niedosyt aniżeli przesyt ;) 

Tym bardziej nie należy brać pod uwagę tylko jeden z “miliona” opinii, które mogą się pojawić pod tekstem, bo dajmy na to na Twoją niekorzyść, nawet jeżeli to nie Twoja wina,  przemawiało to, iż czytam to na komputerze, a tego nie znoszę, więc tym bardziej wyczekuję końca tekstu, a takich dłużyzn jak Twoja rzadko ruszam jeżeli nie zainteresują mnie pierwsze zdania, tak więc poniekąd robiąc wyjątek, skazałem Cie z góry na mało przychylną opinię. Jednak tak jak mówiłem, czysto obiektywnie patrząc opowiadanie jest dobre i pewnej grupie odbiorców napewno przypadnie do gustu. 

Najpierw przeczytałem powtórzenia.

Później, że były zamierzone. 

I właśnie ta “zapartość” pozbawiła tekstu, i niestety autora, uroku.

Cytując: Lekki zachwyt ustąpił pola lekkiej frustracji,

By nie powtarzać (się), w tym ostatnim członie, zastąpiłbym : lekkiej na dużej

;)

 

 

Pan Wysokiego Domu

Żadna zapartość ;) Później powołam się na odpowiednie fragmenty, które być może zmienią  mniemanie na temat moich zamierzonych powtórzeń. 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Subiektywnie wybrałem fragmenty, ale to nie znaczy, że nie ma więcej tego typu powtórzeń w tych i nie tylko w tych książkach, tych autorów i nie tylko tych autorów. Powtórzenia chociaż przyjmowane za błędy, to jednak stosowane w sposób użytkowy dają efekt rytmizacji tekstu, czasami służą podkreśleniu czegoś. 

 

 

…po czym otwierał rozsypującą się rosyjską książkę na eleganckiej zakładce z imitacji skóry, włożonej tam uprzednio przez siebie, otwierał zatem książkę, zwykle krzywiąc przy tym z przerażenia ruchliwą twarz i wytrzeszczając oczy, kartkował nerwowo książkę niekiedy ładne kilka minut.

 

Był to pensjonat rosyjski, w dodatku nieprzyjemny. Nieprzyjemne było przede wszystkim to, że przez cały boży dzień i kawał nocy słychać było pociągi kolei miejskiej i wydawało się, że cały dom powoli dokądś jedzie. 

Nabokov 

 

Gerd odsuwa od oka krzyż lunety, podnosi twarz ku tańczącym. Pozdrawiają go: tyś ostatni. Tyś ostatni. Tyś pierwszy.

Twardoch 

 

 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Ok…

;)

 

Pan Wysokiego Domu

Przefajnowane.

Jeśli zdanie brzmi niejasno, to dlatego, żeby czytelnik mógł sobie sam dopowiedzieć? A co w przypadku, gdy czytelnik nie ma ochoty prowadzić śledztwa, zastępować twórcy tekstu? A co w jeszcze gorszym dla twórcy przypadku, czyli gdy czytelnik pomyśli: facet nie umie jasno napisać, o co mu biega?

Rozumiem, że miał to być thriller i technomedyczny, i psychologiczny – przynajmniej tak mi się wydaje – ale wyszedł bałagan taki, jaki może zainteresować, nawet zachwycić zawodowego recenzenta, żyjącego z wyszukiwania odniesień, nawiązań, pułapek na czytelnika, niuansów dla czytelników wyrobionych i wymagających, i te de, i te pe. Zawodowcem nie jestem, na własne szczęście, więc na nieszczęście Autora napisałem, co napisałem.

Zależało mi właśnie na Twojej wypowiedzi, Adamie. No i się w końcu doczekałem. ;) 

Nie pisałem tego jako thriller. Bałagan? Nie zgodzę się ;) 

Za to słuszna uwaga, że mniej wymagających może to nie zachwycić.

Dzięki za komentarz. 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

A przefajnowane pod względem stylu czy cała historia Ci się nie przypadła? 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Może i nie planowałeś żadnego dreszczowca, ale on “sam” Tobie wyszedł. Przyszłościowe techniki psychoingerencyjne, zapisy osobowości w jakichś tam wszczepach – jakichś, bo nie będę teraz przeszukiwał tekstu, jak to nazwałeś ---możliwość odtworzenia pierwotnej lub stworzenia nowej, to wszystko są technikalia z tego podgatunku i po te możliwości sięga Twój główny bohater. Albo chce, może musi sięgnąć – prawie na jedno wychodzi. Plus konflikt między szefem a tymże bohaterem, kontrowersyjnym jako lekarz. Między “starym” a “nowym” w podejściu do pacjenta też widać różnice, które można przyjmować jako zarzewie wcześniej wspomnianego konfliktu. To czym to jest, jak nie thrillerem? Takim z rozmytymi akcentami, ale jednak…

No i to rozmywanie chodzi. Po pierwszym zgubieniu się w zawiłościach Twojego sposobu prezentacji osób, postaw, postępków, trudno się odnaleźć, a w końcu przestaje się chcieć odnaleźć, bo brakuje “twardych” punktów odniesienia, zaczepienia. To nazwałem jednocześnie przefajnowaniem i bałaganem.

Styl masz nierówny. Momentami czytałem z przyjemnością – słowa, jak dla mnie, idealnie pasowały do treści, oddawały atmosferę – momentami diabli mnie brali na trudne do nazwania dysonanse między tym, o czym piszesz, a tym, jak o tym piszesz.

A jakiś przykład takiego trudnego do nazwania dysonansu. Zależy mi, aby przy zniwelowaniu tych “fajności”, tekst stał się atrakcyjny dla czytelnika, ale i żeby dla mnie pozostał taki. 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Prosisz mnie o rzecz praktycznie niewykonalną. Trudność polega na tym, że poczucia harmonii tekstu z osobą, wydarzeniem, stanem opisywanym oraz poczucia przeciwne, nazwane przeze mnie dysonansami, pojawiają się w trakcie lektury i trwają tak długo, jak rzeczona lektura jakiegoś tam fragmentu. Na domiar złego poszukiwania przykładu skazane są na niepowodzenie – czytanie trzech czy nawet pięciu zdań żadnego z wymienionych efektów nie wywołuje; potrzebne jest, jak mniemam, “otoczenie tekstem” i poprzedzającym, i dalszym. Piszę o dalszym, bo w rezultacie “zmagań” z opowiadaniem przeczytałem całość minimum trzy razy – raz od początku do końca, potem długimi urywkami.

Skoro nie potrafię wskazać Tobie konkretnych słów i zdań, dorzucę kilka uwag o samym tekście. Nie wycofuję się z poglądu, że miałem do czynienia z medtechthrillerem; sama koncepcja wszczepiania wzornika, kopiującego zmiany w strukturach neuronalnych, upoważnia mnie do takiej kwalifikacji. Ale nie napisałem poprzednio, że jednocześnie opowiadanie jest, moim zdaniem, próbą poszukiwania odpowiedzi na pytanie, czy tędy droga, czy lekarz, psycholog w tym przypadku, ma być swego rodzaju mechanikiem, wedle ustalonych reguł i bezemocjonalnie, bezrefleksyjnie naprawiającym i regulującym niesprawne mechanizmy, czy ma pozostać na pozycji zbliżonej do obecnej, czyli ma przynajmniej spróbować zrozumieć pacjenta, zanim rozpocznie terapie dowolnego rodzaju. Detalicznie natomiast tekst opisuje klęskę takiej “staromodnej” postawy – gdyby się Braned nie był tak wgłębiał w potrzaskaną psychikę pacjentki, nie był pozwolił sobie na empatię, nie podałby vertraminy. I pod tymi dwoma względami, postawieniem pytania i opisem osobitej klęski, opowiadanie uważam za więcej niż dobre.

Braned nie był tak wgłębiał w potrzaskaną psychikę pacjentki, nie był pozwolił sobie na empatię. 

Poniekąd tak. Nagle uświadamia sobie, że zachowuje się zupełnie jak swoja pacjentka. Ciągle postępuje tak jak chcą tego inni  – boję się tego słowa ale może jest konformistą albo oportunistą – i ciągle się waha, czy to aby dobrze? Od czasu do czasu zdarzają mu się wyłomy, ale ciągle się waha. Waha się więc myśli, myśli więc jest. Ale zaraz może go nie być. Czy to empatia? Może raczej egoistyczny strach, skoro działa według tych samych mechanizmów, to i jego czeka kiedyś taki los.  Może właśnie liczy na to, iż gdy on wyciągnie do kogoś rękę, to może później i ktoś równie niestandardowy taka samą rękę wyciągnie do niego. Wtedy kiedy będzie już za późno. 

Żeby jeszcze troszkę rozwinąć i tak już poskręcaną fabułę, dopowiem, że pomysł częściowo sam mi przyszedł do głowy, ale później odkryłem podobne spostrzeżenie przewijające się w “Dialogach” Lema. “Czy istnieje jakaś ciągłość między świadomością oryginalna i tą skopiowaną do wzornika?” i tak powstało opko. ;) 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Ten problem, to pytanie o ciągłość, identyczność biologicznego oryginału i cyfrowej jego kopii, stanie kością w gardle wszystkim, którzy w tej “zabawie” wezmą udział lub będą z nią związani pośrednio, lecz znacząco. Religie, wedle których człowiek posiada duszę – czy ona zduplikuje się i wstąpi do kopii, czyniąc ją drugim człowiekiem? Etyka. No i najistotniejsze – czy startowo identyczna funkcjonalnie ze wzorem kopia pozostanie kopią, czy, w przypadku dostarczania jej z zewnątrz informacji innych od otrzymywanych przez wzorzec, stanie się odrębną, autonomiczną osobowością z odmiennym zestawem imperatywów.

Co do Braneda – nie wiem, ze swojego, czytelniczego punktu widzenia i w zgodzie z własnymi poglądami nie jestem w stanie określić, czy Braned jest oportunistą, konformistą… Widzę, i przyjmuje, że jest facetem “spoza epoki”, facetem, który nie zgadza się z rolą bezemocjonalnego “naprawiacza ludzkich dusz”, że tak trochę poetycko nazwę to zajęcie. Zrozumiał pacjentkę – zrobił, czego Giszt nie zrobiłby, bo już nie widzi, rutyniarz, takiej potrzeby – i to go zgubiło jako lekarza. Trochę jako człowieka też, przynajmniej w moich oczach, bo podał truciznę – a przecież takiej obiektywnej potrzeby nie było.

Przymierzyłeś się do tematu równie intrygującego, jak trudnego i wieloaspektowego. Czy myślałeś o drugim podejściu, rozszerzonym, bardziej panoramicznym?

Rozszerzonym? Chodzi Ci o to, czy myślę o zastąpieniu, i tak przydługiego, opowiadania czymś obszerniejsz, nie wiem – mikropowieść? Chyba tylko w takiej formie da się zawrzeć jeszcze inne aspekty, wyciągnąć z puli coś, co tutaj się nie pojawiło. Raczej nie. Myślę, że to, co na chwilę obecną miałem do powiedzenia, wyraziłem najlepiej jak umiałem. Drugie podejście na razie musi więc poczekać. 

Natomiast teraz zabrałem się za aktualniejsze klimaty – SF z konfliktem politycznym ;) Tylko, no właśnie, widząc jak ten tekst został odebrany, staram się hamować. Ostrożniej podchodzę w kwestiach stylu – przynajmniej mi się tak wydaję – ale przez to nie wiem, czy nie ucierpi cały tekst. Być może, jedynie poprzez takie “przefajnowanie” naprawdę mogę wyrazić całość swych przemyśleń. 

Fragment albo raczej fragmencik (niepełne dwie strony) znajduje się na betaliście. Jakby co, Adamie. ;) 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

:-) Ani słowem nie napomknąłem o terminie, o pospiechu… Niech poczeka, jeśli to miałoby pomóc i Tobie, i tekstowi. 

Starasz się hamować, ostrożniej podchodzisz do stylu. W czym problem? Warunek konieczny i dostateczny: jasno informuj czytelnika, kto, co ,kiedy, z kim i za ile… I daj spokój filozofom, niech spoczywają w spokoju. W powyższym tekście uszło, przeszło, nawet jakby pasowało, ale przy SF i polityce to tylko Clausevitz i Machiavelli ujdą. :-) Tekst na tym nie ucierpi. Przyjęcie też będzie lepsze – czytelnikom odpadnie “śledztwo”, co też Autor chciał przez to powiedzieć… :-)

Co do betalisty – dzięki, ale nie dam rady, czasowo jestem przegrany totalnie. Służbowo i prywatnie też. Po miesięcznej przerwie… lepiej nie mówić.

Pozdrawiam, powodzenia z SF, na które już czekam, bo je lubię.

Nowa Fantastyka