To miały być zwykłe praktyki, poza sezonem turystycznym. Raczej nudne i wypełnione obowiązkami. I takie były, do nadejścia orkanu, któremu nadano nazwę “Finkla”.
Szedłem wolno, patrząc bezsilnie, jak coraz bardziej zostaję z tyłu. Chciałem przyśpieszyć, by dogonić kolegów, ale boleśnie wpijające się w ramiona szelki pożyczonego plecaka turystycznego zmuszały do częstych przerw. Co kilkadziesiąt, góra kilkaset kroków, przy sprzyjającym szczęściu przystawałem, by poprawić paski, które albo spadały z ramion, albo ocierały skórę. Tak, czy inaczej każdy postój powiększał dystans do idącej przodem grupy. Żałowałem, że nie zostawiłem bagażu w terenówce wykładowcy, zabierającej ekwipunek z miejsca zbiórki. Ba, sam nawet mogłem skorzystać z oferowanej przez profesora miejscówki, tak jak zrobiła to duża część dziewczyn. To jednak byłoby niemal równoznaczne z przyznaniem się do słabości i kolidowało z poczuciem męskiej dumy. W końcu, nie po raz pierwszy pokonywałem dystans dziesięciu kilometrów piechotą a podczas ostatnich praktyk terenowych w górach, to była codzienna norma. Teraz jednak, co z niechęcią musiałem przyznać, przez ten cholerny, niedorobiony plecak byłem potwornie zmęczony po przejściu zaledwie połowy dystansu. W końcu zrezygnowany przysiadłem na niewielkim piaszczystym garbie, utworzonym przez rozbijające się o plażę falę i pozwoliłem sobie na dłuższy odpoczynek.
Gdy dotarłem w końcu do obozu wrześniowe niebo szarzało a niskie słońce odbijało się tysiącem refleksów na niskich falach. Miejsce szumnie nazwane Stacją Badawczą Klimatologii i Meteorologii Uniwersytetu Adama Mickiewicza znajdowało się za plażą, między pasem niskich, położonych tuż przy morzu gołych wydm, a nieco wyższymi porośniętymi borem dalszymi górami piachu. Na najwyższym z plażowych wzniesień stał maszt z czujnikami meteo a w dolince ulokowano “bazę”. Czyli, stojąc plecami do morza: dwa niskie, kontenerowe białe baraki, ustawione w kształt litery “L”, tworzące kuchnię, spiżarnię i najlepsze kwatery dla kadry. Między nimi studnia ze staromodną pompą ręczną. Dalej, w zagajniku pole namiotowe i, nieco z boku sławojka… Miejsce idealnie odizolowane od turystów, którzy zresztą rzadko schodzili w tym miejscu mierzei ze szlaku wiodącego plażą, który we wrześniu był już zresztą niemal pusty.
Poszedłem w kierunku pola namiotowego, gdzie krzątali się koledzy, rozglądając się po drodze. W otwartym baraku kuchennym trwało właśnie wyładowywanie i ustawianie baniaków z wodą, którą wcześniej przywieziono terenówką. Jeden z profesorów tłumaczył kilku studentom coś niezwykle ważnego, drugi siedział w drzwiach “baraku – gabinetu” przeglądając notatki.
– Dobry wieczór, panie profesorze – odezwałem się do pochłoniętego w notatkach wykładowcy.
– Dobry… co tak późno, panie Michale? – Zapytał ten, odrywając wzrok od zapisków.
– Aa, kłopoty z bagażem po drodze…
– Mógł pan zabrać się z nami…
– Duma, profesorze…
– No, tak… rozumiem – uśmiechnął się. W każdym razie, niech pan idzie do kolegów, zostawi bagaże i trochę odpocznie. Za kwadrans zbiórka tutaj.
– Dobrze, panie profesorze.
Udałem się w kierunku namiotów, gdzie na niewielkim placyku, na gołej ziemi, lub na bagażach siedzieli koledzy.
– O! Lepiej późno, niż… później! – Odezwał się na mój widok Bartek, który często lubił mi dogryźć. Chciałem się odwzajemnić jakąś zjadliwą ripostą, ale byłem zbyt zmęczony, zrzuciłem więc tylko plecak na ziemię i usiadłem na nim.
– Skąd masz ten zabytek? – Zapytał Kuba, będący członkiem zaprzysięgłych imprezowiczów i luzaków. Z muzeum drugiej wojny światowej? – dodał wywołując wśród zebranych falę dzikiego śmiechu.
– Nie… – gorączkowo szukałem riposty. – Ale spotkałem tam twoją starą…
Błysk wściekłości w oczach Jakuba uświadomił mi, że popełniłem błąd, przesadziłem. Nie byłem ani tak wysportowany ani tak zaprawiony w bójkach, jak adwersarz. Bliżej było mi do mola książkowego, co starałem się maskować w towarzystwie kolegów. Czytanie rozrywkowo książek już dawno stało się obciachem. A pisanie opowiadań?… nie byłem pewien, ale czasami obawiałem się, że jak moja mała tajemnica przestanie nią być, znajomi wyślą mnie do Gniezna…
– Za pięć minut zbiórka przy barakach – oświadczyłem spoglądając na zegarek, chcąc zmienić temat i uniknąć szykującej się konfrontacji, której nie miałem szans wygrać. Jakub błyskawicznie dźwignął się na nogi, po czym bez słowa odszedł trącając mnie łokciem. Reszcie, znacznie mniej sprawnych dziewczyn i chłopaków zajęło to dużo więcej czasu.
Zbiórka trwała około dwudziestu minut i nie powiedziano na niej ani jeden rzeczy, której grupa nie wiedziałaby już wcześniej. To nie były pierwsze nasze praktyki terenowe i doskonale znaliśmy zasady bezpieczeństwa, wszyscy wiedzieli też, co będą tu robić i jak, na długo przed przybyciem. Badania topoklimatu mierzei, różniącego się nieraz skrajnie na przestrzeni niecałego kilometra, mierzenie tempa wychładzania się ciała człowieka w różnych warunkach, i tym podobne nudy. Profesor odczytał listę obecności, wyjaśnił rozmieszczenie sprzętu badawczego, przydzielił obowiązki i ustalił harmonogram dyżurów. Po tej, swoistej odprawie dobraliśmy się w dwójki i rozlokowaliśmy w namiotach. Większych kłótni nie było, ponieważ wszystkie były jednakowo zniszczone a nieliczni szczęściarze przywieźli własne. Jednak nie dało się całkiem uniknąć sporów, które jednak szybko wygasły, gdy silniejsi wyparli słabszych. Szczęściem zająłem jeden z lepszych tropików, w dodatku w niezłym miejscu. Wszedłem do środka, gdzie Dominik – kolega z roku – układał już na podłodze karimatę i śpiwór. Rzuciłem plecak niedbale na ziemię, odwiązałem śpiwór… i pacnąłem w czoło.
– Ej, człowieku… co ty odprawiasz? – Zapytał Dominik, spoglądając na mnie, jak na wariata.
– Kurwa, zapomniałem karimaty! – Odparłem wkurzony na własne roztargnienie.
– No, to będziesz spał na ziemi. – Wzruszył ramionami Dominik. – Jest ciepło i sucho, więc żaden problem…
Pierwsza noc faktycznie minęła bez problemów. Jakiś czas czytałem opowiadanie Kinga o zemście i jej słodkim smaku, oświetlając kartki latarką, dopóki lektura i stłumiony odgłos falowania sprowadziły głęboki sen. Tak głęboki, że obudził mnie dopiero Dominik, przypominając o wspólnym dyżurze. Gdy ubrałem się i wyszedłem z namiotu zobaczyłem sporą grupkę kolegów na szczycie przyplażowej wydmy, kręcących się wokół masztu badawczego z wysoko uniesionymi rękoma. Najpierw pomyślałem, że jeszcze się całkiem nie obudziłem, ale po chwili zrozumiałem, co się dzieje. Tu nie ma zasięgu.Minęła nas Magda, idąca z opuszczoną głową i wpatrująca się ze smutkiem i rezygnacją w swój drogi smartfon. Wróciłem do namiotu, odszukałem telefon i z niemałym zdziwieniem zorientowałem się, że na ekraniku przedpotopowej, wysłużonej Nokii świeci jeden pasek. Udałem się na “Szczyt Zdesperowanych Smartfoniaków” i z satysfakcją odnotowałem dwie kreski zasięgu. Wpatrując się w ekran telefonu usłyszałem przeklinającego Bartka.
– Kurwa, w tym pieprzonym zadupiu nie ma zasięgu! Miałem zadzwonić do dziewczyny i do starych, sprawdzić pocztę, allegro… fejsa!
– Chyba możesz obejść się bez tego kilka dni?
– Kilka? To jest całe pieprzone dziesięć dni! Tyle na pewno nie wytrzymam… Idziemy po południu do miasta, zainteresowany?
– Niestety, mam zaraz swój pierwszy dyżur… – odparłem, choć to tak naprawdę wizja kolejnego, dwudziesto kilometrowego marszu, po wczorajszym dniu zniechęcała mnie. Większość naszej grupy, nawet najbardziej rozkapryszone i leniwe dziewczyny, które nazywaliśmy czasem “tipsiarami” z entuzjazmem przyjęły pomysł udania się do miasta. Najwyraźniej już po jednej nocy bez dostępu do sieci wszystkim zaczynało odbijać i gotowi byli przejść nawet i sto kilometrów. Zostało nas w obozie kilka osób: ja, Dominik z którym pełniłem dyżur, Magda, która nie lubiła udzielać się w towarzystwie i profesor, wyraźnie znudzony i poirytowany perspektywą pilnowania tego całego majdanu. Drugi wykładowca wyjechał rano terenówką. Przystąpiłem z kolegą do odbębniania obowiązków. Spisaliśmy odczyty z klatki meteo i termometrów gruntowych, następnie już w baraku kolejne z mobilnego komputerka obsługującego maszt badawczy i z siermiężnego ustrojstwa mierzącego wartość nasłonecznienia. Potem zjedliśmy małe śniadanie i udaliśmy się po raz pierwszy na obchód, mierząc w drodze od morza do jeziora, w kilkunastu punktach tempo wychładzania się ciała człowieka w różnych warunkach. Procedura tej czynności, z powodu rygoru co najmniej trzykrotnej powtarzalności odczytu była nie tyle trudna, co bardzo uciążliwa i monotonna. Trasa w ciągu dnia była wyraźnie oznaczona słupami miejsc pomiarowych umieszczonymi co kilkaset metrów i właściwie nie sposób było się zgubić, skoro morze, słyszalne z daleka swoim falowaniem wyznaczało północ a jezioro południe. Dwa pozostałe kierunki w takich okolicznościach mógł odszukać nawet bystrzejszy przedszkolak. Ostatni pomiar, na brzegu jeziora ściemniliśmy, zbyt zmęczeni upałem na kolejną żmudną procedurę. Tu, osłonięci od morskiej chłodzącej bryzy wysokimi wydmami i wystawieni na południowe słońce prażyliśmy się w piekielnym upale, potęgowanym nagrzanym piaskiem. W drodze powrotnej, będąc na najwyższej wydmie w okolicy ujrzeliśmy, daleko na północnym horyzoncie ciemne chmury. Wtedy ucieszyłem się, że fala upałów dobiega końca, ale gdybym wiedział, co się wydarzy…
Sztorm zaczął się późnym wieczorem i na początku ani nasze odczyty meteo, ani komunikaty radiowe odsłuchiwane w baraku nie zapowiadały jego siły. Tak naprawdę, i nasze pomiary i prognozy wskazywały na słaby i wypełniający się niż, który miał szybko ustąpić, nie powodując najmniejszych szkód. Matka natura potrafi być złośliwą jędzą i zaskakiwać a tamtej nocy z całą pewnością chciała nam pokazać, że ma ostatnie słowo. A może to nie była natura? Gdy sztorm, a właściwie zwyczajna niepogoda nie pokazał jeszcze swojej mocy udałem się z nudów na plażę. Wokół mnie, poza pozostawionym z tyłu obozem nie było żywej duszy. Morze na północ, wydmy na wschód i zachód aż po horyzont i jezioro na południu. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że w promieniu nawet dziesięciu kilometrów nie ma nikogo, poza naszą grupą. Wracając do obozu, poprzez delikatną kurtynę mżawki i morskich kropelek zwiewanych z coraz wyższych fal zobaczyłem błysk światła dobiegający z wydmy, na której stał maszt badawczy. Z początku nawet nie chciało mi się tego sprawdzać, byłem przekonany, że to pewnie butelki po piwie zostawione albo przez naszą, albo przez poprzednią grupę. Jednak było w tym blasku coś dziwnego, niepokojącego a jednocześnie pociągającego. Zdawał się przywoływać. Nim się spostrzegłem byłem już przy jego źródle. Zobaczyłem niewielką skarpę utworzoną w wydmie przez coraz bardziej napierające fale. W jej ścianie, niemal całkiem zagrzebany, tkwił metaliczny, okrągły przedmiot. Wystawał tylko maleńki, mniejszy od centymetra fragment, ale jego blask z tej odległości oślepiał. I cały czas przyzywał. Powinienem zachować środki ostrożności, w końcu mógł to być relikt wojny, niewybuch, mina, wyrzucony zbiornik paliwa… mogło to być wszystkim, co morze wyrzuca po latach na brzeg. Mogło być niebezpieczne. Nie posłuchałem jednak głosu rozsądku, zahipnotyzowany blaskiem. Dotknąłem wystającego fragmentu, chcąc sprawdzić czym jest to cholerstwo i je wydobyć, jednak, gdy tylko poczułem metaliczną ściankę zostałem odrzucony gwałtownym pchnięciem mocy. Obudziłem się w baraku, cucony przez wystraszonego profesora.
– Halo! Panie Michale! – usłyszałem nad sobą jego głos.
– Co… co się stało? – zapytałem, przyglądając się blademu wykładowcy klęczącemu nade mną i tłumkowi gapiów za jego plecami.
– Sami chcielibyśmy to wiedzieć… z tego, co usłyszałem to znaleziono pana w środku leja po wybuchu!… ogromnego leja, który teraz zalało już morze… gdyby nie pańscy koledzy…
– Wracaliśmy właśnie z miasta… – odezwał się Bartek. – Właściwie, to biegliśmy ostatni kilometr dręczeni mżawką i coraz wyższymi falami… gdy byliśmy już blisko obozu zobaczyliśmy oślepiający błysk a chwilę potem powalił nas podmuch fali dźwiękowej… Trochę trwało, zanim ochłonęliśmy, ale potem usłyszeliśmy twój krzyk… i pobiegliśmy, co sił w nogach… byłeś na dnie leja zalewanego właśnie wodą… gdyby nie Jakub…a najdziwniejsze jest to, że… – urwał zakłopotany. – Ty żyjesz! Byliśmy około kilometra od ciebie, nas powalił podmuch wybuchu, niektórzy nawet przekoziołkowali i poobijali się mocno… a ty… a ty byłeś w samym centrum, w cholernym leju i nie masz nawet zadrapania!…
To rzeczywiście jest dziwne – pomyślałem. I ten blask, który mnie przyzywał… co to mogło być?
– Znaleźliście coś w leju? – zapytałem ostrożnie, obserwujących mnie ludzi.
– Nie, nic tam nie było. – Odpowiedział po chwili zdziwiony Bartek. – Co niby miało być?
– Panie Michale – wtrącił się profesor. – Dobrze się pan czuje? Nic nie boli?
– Nie profesorze, nic mi nie jest. Czuję się wyśmienicie – odparłem, faktycznie czując się tak dobrze, jak nigdy w życiu. Czułem w sobie coraz więcej mocy, która zdawała się napływać do mnie zewsząd. Myślałem jasno i o tak wielu rzeczach, że zaczęło mnie to przerażać. Wyobraźnia mnie ponosiła, przez ułamek sekundy widziałem siebie, leżącego na kocu, na podłodze baraku. Siebie, widzianego oczami profesora. Zaraz potem przed oczami zobaczyłem obraz wściekłych, toczących pianę z pyska psów i tym razem przeraziłem się nie na żarty. Zobaczyłem mocno zdziwione i przestraszone spojrzenia zebranych nade mną. Musiałem więc improwizować.
– To chyba wspomnienie wybuchu – wyjaśniłem. Czuję się już dobrze…
– Panie Michale… powinienem odwieźć pana na obserwację do miasta… ale sztorm stał się nadspodziewanie silny i plaża jest zalana. Telefony nie mają tu zasięgu i nawet radio przestało odbierać… zawiesił głos. – Jesteśmy odcięci.
– Samochodem tak… ale na pieszo, przez wydmy da się przecież przejść. – Wtrąciłem, mając przed oczami obraz wody między wydmami.
– W każdym razie, musimy poczekać do rana… – oświadczył profesor. – A ja nie wiem, czy pan powinien być narażany na taki wysiłek….
– Naprawdę, czuję się dobrze… przecież nie mam żadnych obrażeń, prawda? – spytałem, chociaż przed oczami wirowały mi miliony obrazów, zupełnie nad tym nie panowałem.
Nie chciałem czekać bezczynnie do rana, przeczuwałem, że nie mógł bym zasnąć. Chciałem więc uczestniczyć w zaplanowanym na późną noc dyżurze, ale profesor nawet nie chciał o tym słyszeć. Usiłowałem go przekonać, że jestem zdrowy, ale zdania nie chciał zmienić. Byłem coraz bardziej wściekły, ból głowy ponownie się nasilił, podobnie jak wiatr za ścianami baraku. Wtedy kolejny raz zobaczyłem siebie jego oczami. I jego myśli, byłem już pewny, że to nie wytwór mojej wyobraźni.
Boże, jeśli w nocy coś mu się stanie… moja kariera! Czy grozi mi postępowanie dyscyplinarne? Nagana? To się będzie za mną ciągnęło latami!…
A więc o to chodzi! – pomyślałem – guzik cię obchodzę… w sumie, to nawet nic dziwnego, każdy jest egoistą, tylko udaje… a nieważne… Myślenie dwutorowe stało się męczące. Myśli profesora zaczynały mieszać się z moimi. Czułem też, że z każdą chwilą “połączenie” słabnie. Przypomniałem sobie wtedy opowiadanie sci-fi, jakie przeczytałem w internecie przed przyjazdem. I co zrobił jego bohater ze swoim przeciwnikiem… Skoncentrowałem wolę. Ponownie zobaczyłem siebie oczami wykładowcy, ale tym razem uczucie było silniejsze. Teraz byłem nim. Pochwyciłem z galopady panikarskich myśli te najważniejsze… i wymazałem je! Wymazałem pieprzone myśli, rozumiecie? Całe kilkadziesiąt ostatnich minut! Ale wtedy zorientowałem się, że to nie wystarczy, musiałem to samo zrobić u innych…
Moja “moc”…, nie, MOC rosła z każdą sekundą, ale ten wysiłek okazał się zbyt duży, znowu straciłem przytomność. Dryfując w nieświadomości cały czas czułem, jak wzbiera we mnie potęga. Nie, to nie było żadne uwolnienie nieużywanych rezerw umysłu. Jeśli wierzycie w takie brednie jesteście naiwniakami. Każdy z nas używa sto procent swojego intelektu, akurat tyle, ile natura dała, c’est la vie. Inaczej twarde prawa ewolucji pozbyły by się nieużywanych neuronów… To było raczej jak podłączenie się do sieci umysłów. Dwóch, czterech, ośmiu… miliardów umysłów… i jedno wiem. To nie były ziemskie umysły…
Gdy odzyskałem przytomność wokół mnie, w różnych pozycjach leżało na podłodze dziewiętnaście osób. Nie wiedziałem, co robić i wpadłem w panikę. Pozbawieni ostatnich wspomnień, ale nie rozumu, po przebudzeniu zasypaliby mnie gradem pytań, na które nie mogłem dać im odpowiedzi. W sekundzie przeanalizowałem setki wymyślonych historyjek, ale żadna nie wytrzymywała krytyki logicznej. Jedyne, co mogłem zrobić, to umieścić wszystkich, poza Dominikiem w namiotach. Poszło nadspodziewanie łatwo i szybko, dysponowałem teraz też nadludzką siłą. Oczywiście, nie zrobiłem tego w sekundzie, czy nawet nie w parę minut. Silniejszy, czy nie, nadal nie mogłem dźwignąć niemal stu kilogramowych niektórych kolegów na plecy, prawda? Musiał ich ciągnąć po ziemi, co zabrało mi bardzo dużo cennego czasu. Gdy ułożyłem ostatniego nieprzytomnego w namiocie wróciłem do baraku, by obudzić kolegę na wspólny dyżur.
– Wstawaj śpiochu, zaspałeś! – krzyknąłem mu do ucha. Poderwał się przestraszony i popatrzył na mnie zdezorientowany. I znowu, przez mgnienie oka zobaczyłem dziwny obraz. Słaby obraz małego chłopca, zamkniętego w ciemnej komórce.
– Zasnąłem? Kurde, ale miałem dziwne sny!
– Dobra, dobra później mi opowiesz o swoich zboczonych snach erotycznych, zaraz druga, szykuj się na dyżur!
– Te wcale nie były erotyczne. – Spojrzał na mnie z wyrzutem. Chciałbym, by to były te sny… śniło mi się… kurde, nie pamiętam już!
– To normalne – powiedziałem. – Rzadko kiedy pamiętam swoje sny…
W czasie, gdy byliśmy nieprzytomni sztorm się uspokoił. Wiatr ucichł i przestało padać, ale fale nadal zalewały plażę, dlatego obchód zaczęliśmy od punktu za obozem. Szliśmy nieśpiesznie przez wydmy, w kierunku jeziora, ja podziwiałem niezwykle ciemne niebo nowiu, pozbawionego tu zanieczyszczeń światłem miast. Gwiazdy widziałem tak wyraźnie jak jeszcze nigdy, widać było nawet białawą smugę Drogi Mlecznej. Szczególnie jedna gwiazda przyciągała moją uwagę. Tau… i wtedy już wiedziałem, dlaczego.
Spojrzałem na Dominika idącego przodem i oświetlającego drogę mocną latarką. Tak mocną, że jej blask oślepiał mnie nawet zza jego pleców.
– Zgaś to, i tak wszystko widać! – zawołałem.
– Nie, ja nic nie widzę! – odparł, odwracając się w moją stronę. Tym razem światło latarki naprawdę mnie oślepiło. Wściekłem się.
– Zgaś to cholerstwo, zanim oślepnę, debilu! – Krzyknąłem przez zęby.
– Nie! Nie mogę! – Odparł, kierując światło na stopy. Nie mogę!
Właściwie mogłem wtedy już odpuścić. Ale nie chciałem. Nie mogłem?
– Zgaś!
– NIE!
Poczułem falę nienawiści do skurwysyna. Nie gniewu, tylko czystej, bezbrzeżnej nienawiści. I za co? Za chwilowe oślepienie? Jakaś cząstka mnie, uważała, że to śmieszne. Inna, podsuwała mi obrazy skopanego kolegi. A może, to nie była część mojej jaźni?
Na szczęście zdołałem się opanować na tyle, by obraz skatowanego kolegi nie stał się rzeczywistością. Ale odpuszczać mu nie zamierzałem, o, co to, to nie. Znowu zobaczyłem obraz małego chłopca w ciemnej komórce. I zrozumiałem.
Tym razem, nawet nie musiałem koncentrować woli. To po prostu się stało.
– Hej! Nic nie widzę! – zawołał. Co się dzieje?! Nic nie widzę… nic… Zaczął się powtarzać. Podniosłem upuszczoną przez niego latarkę z piasku, otrzepałem ją i poświeciłem mu w oczy. Nie zaskoczył mnie widok całkowicie czarnych żrenic. Nic a nic. Tymczasem kolega upadł na kolana, w miękki piasek wydmy. Zobaczyłem, jak się trzęsie, jak szuka mnie po omacku ręką. Złapałem ją, by dodać mu otuchy. Napłynęła fala wyrzutów sumienia. Co ty wyprawiasz? Co się z tobą dzieje?
Skłamałbym jednak, mówiąc, że nie wiedziałem, co się dzieje. I, że mi się to nie podobało. A wyrzuty sumienia i strach o kolegę szybko zostały zepchnięte w najdalsze zakątki świadomości. Powoli zaczynałem obojętnieć na takie śmieszne kwestie jak moralność, etyka, prawo… i inne podobne bzdury. Nurkowałem coraz głębiej w nieskończony wszechświat możliwości, jakie przede mną otwarto. Wiedza i moc umysłu, tajemnice wszechświata, obce planety, jakie coraz częściej widziałem umysłem… Czym wobec tego jest siedem miliardów istnień zamieszkujących małą śmieszną planetkę orbitującą wokół żółtego karła? A dziewiętnaście, z tych siedmiu miliardów? Czy świat nie byłby lepszy, bez ludzi? Bez ich zanieczyszczeń, ścieków, śmieci? Wiedziałem, co znajduje się w Bałtyku. Czy to nie była sprawka naszych dziadków i nas samych?
– Zniszcz ich! – usłyszałem czyjś głos. Nie, nie głos. Rozkaz. Rozejrzałem się przestraszony, ale oprócz oślepionego Dominika wokół mnie nie było nikogo. I nawet nie musiałem się rozglądać, wiedziałem, że najbliżsi ludzie właśnie śpią w wiosce za jeziorem, dokładnie dziewięć tysięcy, osiemset siedemdziesiąt dwa metry od nas. Widziałem o czym śnią, starszy mężczyzna śnił o wnukach, których jeszcze nie miał (a sąsiedzi mieli), jego żona śniła o dawno jej obiecanej wycieczce do Paryża, na rocznicę ślubu. Wiedziałem też, że ich marzenia nigdy się nie spełnią. Fale, pchane coraz silniejszym sztormem za dwie godziny najdalej, po raz pierwszy od setek lat przerwą ochronny pas wydm i wedrą się do jeziora. Możesz ich uratować – odezwał się głos. – Możesz ich wszystkich uratować, ostrzec!
– Po co? – odparł drugi głos. – I tak są starzy, nic nie znaczą dla uniwersum. Są niczym, pustką!
– To prawda – pierwszy głos. – Ale, czy dla ciebie są niczym?
– Wyłaźcie z mojej głowy! – Usłyszałem swój krzyk, który w nocnej ciszy wiatr musiał ponieść do Gdańska. – Wyłaźcie!
– Jesteś już częścią nas – drugi głos.
– A my jesteśmy częścią ciebie – chór niezliczonych głosów.
– Czym wy jesteście?
– Jesteśmy kolektywem. Jednością w różnicach. Bilionami istnień bez ciał.
– A ja was uwolniłem?…
– Nasza gwiazda implodowała, ale na długo przed tym pracowaliśmy nad Sferą, która miała nas zachować i ochronić. Dryfowaliśmy w niej, odrzuceni wybuchem,aż dwanaście tysięcy okrążeń waszej planety wokół żółtej gwiazdy wylądowaliśmy tutaj. Ukryci pod ziemią i uśpieni czekaliśmy cierpliwie na swój czas, na kontakt z rozumną istotą… Przeczekaliśmy czas lodu i czas wody, przeczekaliśmy czas wiatru i piasku… aż do teraz…
– Chcecie zasiedlić Ziemię!
– Chcemy domu. Chcemy materialnych ciał. Czy, to za dużo?
– Tak, jeśli ten dom jest już zamieszkany a ciała mają właścicieli!
– Jesteśmy tobą. Znamy twoje myśli i myśli innych. Poznaliśmy was dobrze. Niedługo sami skażecie się na zagładę…
… – Może. A może nie. Tego nie wiecie, możemy się zmienić. Wy mieliście dość czasu, by się rozwinąć a zjednoczenie wymusiło widmo kataklizmu. Nawet teraz nie jesteście jednością. Wy znacie moje myśli, ale ja poznałem wasze.
– Co byś zrobił, nie mając przez dziesiątki tysięcy lat własnego domu? Błąkając się przez milenia po niezmierzonej pustce? Wspominając swój utracony bezpowrotnie świat? Możemy wam pomóc, zmienić, połączyć się i stworzyć nowy, lepszy gatunek. Oferujemy wiedzę, której nie poznacie jeszcze przez tysiąclecia i niewyczerpane źródło mocy, jakim jest sfera. Duża część z nas wyniosła lekcję, jaką dała nam implozja gwiazdy. Czas dryfowania również pomógł nam w rozwoju. Ale nadal jest wśród nas silna mniejszość, która chce ukazać wam naszą potęgę.
– Och, do cholery, to nie mi powinniście grozić. To nie ja decyduję, jeśli chcecie mamić obiecankami lub grozić, to powinniście rozmawiać z prezydentem USA. To on jest szeryfem naszego świata.
– Ale, to z tobą jesteśmy połączeni. Wiemy, że jesteś nikim na tym świecie, ale to ty dotykając sfery połączyłeś się z nami. Ty, nikt inny. I od ciebie zależy los planety i gatunku.
– Nie prosiłem się o to!
– Tak jak i my nie prosiliśmy o zagładę naszego świata. Ale tak się stało. Nasza wiedza wyprzedza waszą o milenia, ale podstawowe pytania nadal są bez odpowiedzi. Dlaczego? Jak? Po co? Czy tak musiało być? Tego nie wiemy i nigdy nie będziemy wiedzieć. Poznając odpowiedzi na jedno pytanie otrzymujemy dziesiątki nowych pytań. Ale wy doskonale o tym wiecie.
– Macie rację, teraz to widzę i z niechęcią muszę przyznać. Ale mam jedną prośbę. Tylko jedną. Niech nasza zmiana będzie dobrowolna w każdym przypadku… i niech będzie trwała tysiąclecia… dajcie nam czas. Sądzę, że wielu przyjmie moc i wiedzę z radością. Wielu będzie chciało pozostać sobą i zbuntują się… zostawcie ich w spokoju, i tak nic nie znaczą…
– A ty?
– Chcę być sobą.
Przez kilka uderzeń serca nic się nie działo. Potem moje ciało uniosło się parę centymetrów ponad piasek wydmy a wokół siebie zobaczyłem szaro – srebrną poświatę. Po chwili poświata oderwała się od ciała i odleciała w kierunku obozu… w kierunku wydmy a następnie uniosła się w górę, w chmury. Tam zbiła się w kulę, która zniknęła, wysoko nad horyzontem. Opadłem na piasek, odszukałem kolegę. Na szczęście moi dawni znajomi pomyśleli o wszystkim i Dominik nic nie pamiętał z ostatnich kilku minut. Z jego wzrokiem też już wszystko było w porządku. Wróciliśmy do obozu.
Od tamtych wydarzeń minęło już dziesięć bez mała lat. Czy znaleźli inny dom? Czy odnaleźli już, tutaj? Jeśli tak, to czy dotrzymają danego słowa? Nie mogę być pewny na sto procent, ale wydaje mi się, że zostali wśród nas. W końcu od jakiegoś czasu pojawia się coraz więcej genialnych dzieci…
Czasem żałuję. Żałowałem na egzaminach i kolokwiach. Żałowałem trudząc się nad pracą magisterską. Ale każdy sukces smakował pełniej, gdy przypominałem sobie, że wszystko zawdzięczam sobie. Tylko sobie.