- Opowiadanie: sesi19 - Historia pewnego ducha

Historia pewnego ducha

Jeśli opowiadanie nie wzbudzi dyskusji, to macie tu coś innego: Metallica skończyła się na Kill’em All.

 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Historia pewnego ducha

1.

Sprawa, w której odwiedziłem pana Tomasza Woźnickiego nie znaczy absolutnie nic w kontekście kwestii zastanej w jego biurze. Gwoli ścisłości zdradzę, że mój interes do pana Tomasza dotyczył po spadkowo-podatkowych zawiłości. Jakby nowe pieniądze nie były same w sobie wystarczającym kłopotem.

Tak więc zastukałem parasolem w metalowe okucia drzwi, cierpliwie oczekując odźwiernego. Z poły marynarki wyciągnąłem chustę i wytarłem czoło. Miło było schować się w cieniu, ale z jeszcze większą nadzieją wyczekiwałem chłodu biura pana Woźnickiego.

Nikt nie otworzył. Ofuknąłem gniewnie drzwi i już miałem odejść, zapamiętując sobie to przykre wydarzenie, gdy z wnętrza pomieszczenia dosłyszałem szloch.

Przysłuchałem się z większą atencją, rozpoznając w tym dźwięku prawdziwy smutek i żałość. Stała się tragedia i to ta z największych, uznałem. Na samym końcu rozpoznałem, do kogo należał ów głos.

Muszę wspomnieć, iż pan Tomasz Woźnicki był (jakże znamienne był!) moim przyjacielem i jego radości oraz smutki uznawałem niemalże za swe własne. Z tego powodu zapragnąłem zdjąć mu z ramion choć pewną cześć ciężaru.

Otworzywszy drzwi, wkroczyłem w dom powolnym, niemal konduktowym krokiem. Parasol odłożyłem do stojaka, zdjąłem cylinder, przygotowując się do złożenia kondolencji – czynu trudnego, ale potrzebnego w tej chwili.

Dopiero teraz spostrzegłem, że wszystkie zasłony są zaciągnięte, przez co dom stanowił idealne odzwierciedlenie stanu duszy mego przyjaciela. Pragnąc uszanować tragedię, zmuszony byłem poruszać się po omacku. Na szczęście nie raz dane mi było kroczyć meandrami tegoż korytarza i bez większych przygód dotarłem do gabinetu.

Niestety, tutaj również panowały nieprzeniknione ciemności. Mimo to wiedziałem, że jestem u kresu swej krótkiej podróży. Człowiek w dalszym ciągu zawodził, jakby nie spostrzegł nawet mego przybycia.

– Uhum – chrząknąłem, na co zapłakał jeszcze straszliwiej.

W swym wyciu przypominał mi zarzynane zwierzę, jakie usłyszałem niegdyś w rzeźni swego wuja na wsi. Powrót do tamtej chwili przypomniał mi traumę, jaką wtedy przeżyłem; w połączeniu z przypływem empatii postanowiłem, że trzeba jak najszybciej to zakończyć. Przesunąłem zasłony: pierwszą, drugą, trzecią, czwartą. Mrużąc oczy, odwróciłem się do Tomasza, na którego twarzy widniał wyraz zdziwienia, ale już po chwili zastąpiła go emocja przeze mnie spodziewana: ból.

-Tomaszu mój, przyjacielu najwierniejszy – zawołałem – jakiż to smutek cię trawi i nie pozwala na uciechę radującym mnie słońcem.

– Śmierć, panie – odrzekł, potwierdzając me obawy. – Śmierć straszna i bolesna. – To powiedziawszy, surdutem wytarł łzy z twarzy i przestąpił w bok odsłaniając mi zgoła nieoczekiwany widok.

Za biurkiem pół siedział, pół leżał człowiek, ale w kontekście zaistniałej sytuacji nie miałem wątpliwości, że mamy do czynienia ze zmarłym. W porę uchwyciłem się poręczy fotela, bo niechybnie bym upadł.

– Boże! – krzyknąłem, zasłaniając usta chustą. – To potworne!

Tomasz płakał łzami wielkimi jak grochy, a ja nie mogłem wydobyć słów, czy choćby najbardziej utartych frazesów. Trup – widziałem, myślałem i, co najgorsze, czułem. Siedziałem, patrząc na czuprynę kasztanowych włosów, które z całą pewnością już niedługo… Czupryna kasztanowych włosów. Wyrwałem się z osłupienia i przyjrzałem się im dokładniej, a raczej małej plamce łysiny zdobiącej szczyt czaszki niczym wisienka na torcie.

– Tomaszu – powiedziałem, mając powyżej wszystkiego jego uciążliwego płaczu. – Jak tam twoja walka z łysiną?

– Taka tragedia… taka tragedia, a ty o to pytasz. Opamiętaj się, proszę. Musimy zając się ciałem. Zobacz, nikt go nie szanuje – szlochał.

Bezceremonialnie i bynajmniej nie po dżentelmeńsku odwróciłem Tomasza do tyłu i nie wiedziałem już, czy to mi się w oczach dwoi, czy też zaszła inna niepojęta sprawa, ale ujrzałem plamkę łysiny identyczną jak u zmarłego mężczyzny. Łysina to łysina, uznałem, zjawisko pospolite jak żebracy na ulicach, ale w jaki sposób wytłumaczyć identyczny kolor i długość włosów, ten sam surdut i pierścień na wskazującym palcu u obu panów?

– Musimy uszanować te ciało – mówił Tomasz. – Trzeba je pogrzebać.

Serce tłukło o mą pierś, niczym uwięziony w klatce goryl. Przetarłem oczy, ale w niczym to nie pomogło. Nie ma sensu mówić tu o identycznych szczegółach w wyglądzie obydwóch dżentelmenów. Łatwiej będzie wyobrazić sobie stojącego przed lustrem starszego dżentelmena, którego to odbicie zmarło śmiercią nagłą i zgoła nieoczekiwaną.

Dowcip? Tomasz Woźnicki – księgowym z dziada pradziada byłby zdolny na tak ekstrawagancki dowcip? Więc zmysły, pomieszały mi się zmysły. Jaką na to znaleźć radę? Czego się chwycić, by nie utonąć w odmętach szaleństwa?

Wzdychając, wyciągnąłem z kieszeni swe skórzane rękawiczki.

– Co robisz? – zapytał Tomasz, gdy z pewną powściągliwością podszedłem do ciała.

– Biorąc pod uwagę pewne okoliczności, które wymagają gruntownego sprawdzenia, zmuszony jestem wykazać się pewnym brakiem szacunku dla zmarłych. Wybacz mi, proszę – odpowiedziałem, nie bardzo wiedząc do kogo kieruję słowa.

Łapiąc ramiona, przesunąłem tułów nieboszczyka na oparcie krzesła. Ciało zatrzeszczało, niczym zardzewiały zawias, na co Tomasz syknął z wielką trwogą. W ślad za tułowiem uniosły się rozcapierzone ręce denata. Nadało to całej postaci komiczny wyraz. Byłbym się chyba uśmiechnął, gdyby za podniesionych w obronnym geście dłoni nie wyzierała twarz mojego przyjaciela – księgowego Tomasza Woźnickiego.

– Niech go ktoś pochowa – wołał Tomasz, akcentując każde słowo tupnięciem nogi.

Bezwładnie upadłem na podłogę, przy okazji boleśnie obtłukując sobie pośladki. Czułem, że i ja lada moment zejdę z tego świata. Już rozmyślałem o niebiańskich krainach, w których wszyscy biegają bez odzieży, gdy pan Tomasz dłonią ostukał mi policzki.

– Proszę wstać, musimy pochować ciało.

Szarpnięciem postawił mnie na nogi. Trzymał chwilę, nim odzyskałem w nich pełnię władzy.

– Brak pochówku to brak szacunku dla zmarłych – przypomniał i tymi słowami przystąpił do pracy.

Zwlókł swego sobowtórzego trupa z krzesła na podłogę, po czym, zachowując pełnię dostojeństwa, przystąpił do rozprostowywania stężałych kończyn. Patrzyłem na to głęboko rozdziawiwszy usta.

– Powinniśmy zawiadomić specjalistów, grabarzy. Księdza! – zaoponowałem.

– Proszę mi pomóc – odrzekł, puszczając uwagę mimo uszu. – Jest bardzo sztywny.

– Naprawdę nie powinniśmy…

– Trzeba go pochować! – warknął. – Jeśli nie chce mi pan pomóc, proszę stąd wyjść.

Krzywiąc się niemiłosiernie uchwyciłem rozchylone jak do porodu nogi i z całych sił naparłem, próbując nadać im skromniejszy wygląd. W tym czasie pan Tomasz zażarcie walczył z wykrzywionymi dłońmi.

– Leżał tyle czasu, nikt go nie poszanował – mruczał to, niczym kołysankę dziecku.

Chciałem zapytać, kto to, ale nie mogłem zdobyć się na odwagę i tylko tępo patrzyłem na identyczną twarz, ubranie, anatomię nieboszczyka i mego przyjaciela.

– No proszę się pośpieszyć. – Wyrwał mnie z odrętwienia. – Nie przyszedł pan chyba chełpić się tragedią.

– Nie – zaprzeczyłem namiętnie. – Gdzieżbym śmiał. Przyszedłem do pana, panie Tomaszu w mojej sprawie podatkowej. Byliśmy umówieni. – Jakąż radość uczułem mówiąc o rzeczach przyziemnych!

– Cóż to znaczy wobec śmiertelności – krzyknął, wskazując ciało.

Nie odpowiedziałem mu na to, tylko grzecznie przystąpiłem do wykonania pracy, która nie przybliżyła się do końca nawet na jotę. Mógłbym przysiąc, że mam do czynienia z pomnikiem, a nie ludzkim ciałem. O dziwo pan Tomasz już skończył. Ręce jego sobowtóra skromnie spoczywały na klatce piersiowej, palce zachodziły na siebie, tworząc gustowną drabinkę. Nieboszczyk jak ulał.

Tomasz z fuknięciem wykonał przeznaczone mi czynności, po czym lejąc łzy, zmówił modlitwę.

– Oto człowiek umarły! – zawołał, szeroko rozkładając ręce. – Księgowy nie z powołania, acz przypadku! Przez dwadzieścia lat dręczony cyframi, tabelami, przepisami i nocnymi zmazami. Żegnamy go dziś na wieki wieków!

– Amen – rzekłem.

– Napijmy się. – Tomasz ruszył do barku, przestępując nad ciałem. Pośpieszyłem za nim, okrążając denata szerokim łukiem.

Zasiedliśmy w masywnych fotelach. Pan Tomasz wcisnął mi w ręce wypełniony po brzegi kieliszek z brandy. Zakręciło mi się w głowie od samego zapachu. Mój przyjaciel tymczasem wypił duszkiem pół kieliszka. Beknął zasłużenie.

– Wyruszam w drogę, panie Włodzimierzu – powiedział. – Nic, ani nikt mnie już tu nie trzyma. Wyruszam teraz, zaraz!

Wtem krzyknąłem z wielkim oburzeniem, ponieważ sprawa zdawała się być doprawdy coraz dziwniejsza.

– Ale gdzie, szanowny Panie!? W jakież to ostępy pragnie zapuścić się wielce szanowany i poczciwy księgowy?

Sącząc napój, pan Tomasz stanął nad ciałem. Patrzył na nie wzrokiem niechętnym i pełnym pogardy.

– Czy to ważne? – powiedział. – Wyruszam pierwszym napotkanym dyliżansem. W dziki ostęp, mam nadzieję. Albo do przybytku nocnego. – Uśmiechnął się pod nosem, po czym wyszeptał coś wielce obelżywego. – Na dupy.

– Dżentelmen w pana wieku! – krzyknąłem. – Na pana stanowisku! To niepodobne do niczego.

– A z pewnością nie do mnie – przytaknął, chowając za powiekami pełne błogości oczy. Zaledwie po kilku sekundach otrzeźwił się, odstawił szklankę i począł wyrzucać ubrania z szafy. W walizę zapakował sandały, krótkie spodnie i koszulę. I tylko tyle! Zabrakło garnituru, parasola, pantofli. Upomniałem go, lecz prychnął tylko, jakby miał mnie za podrzędnego uczniaka. Czułem, że nasza przyjaźń ma się ku końcowi.

– Proszę jechać ze mną – powiedział. Nie byłem przekonany, czy nie stałem się obiektem niewybrednego żartu, więc milczałem dłuższy moment.

– Nigdy w życiu – odezwałem się wreszcie. – W przeciwieństwie do niektórych osób, przyswoiłem sobie elementarne zasady dobrego wychowania i pragnę je stosować w codziennym życiu. Z tego powodu, za pozwoleniem, pragnę panu towarzyszyć w drodze do dyliżansu i nigdzie dalej. Powiedziałem.

– Pozwolę – powiedział lakonicznie i, wziąłem to za kolejną oznakę szaleństwa, uśmiechnął się pod nosem.

W milczeniu wyszliśmy na zewnątrz. Dziwnie było mi maszerować obok człowieka, który w kilka chwil stał się mi kimś obcym, a jednocześnie bardzo nie miłym. Nie pragnąłem już jego towarzystwa, to oczywiste.

Niewysłowioną radość przyniósł mi widok migoczącego w oddali dyliżansu. Jużem począł żegnać się z dawnym przyjacielem, gdy ten niespodziewanie trzasnął mnie pięścią przez głowę. Padłem na bruk jak nieżywy.

***

Świadomość wróciła zbyt późno.

Głowa zdawała się kowadłem, wszystko inne uderzającym w nie młotem. Każdy ruch czy najmniejszy dźwięk, wywoływały ból i zgrzytanie zębów. Wiłem się, niczym smażony na patelni piskorz.

Zostałem porwany przez Tomasza Woźnickiego. Brutalnie pobity i wzięty do niewoli. W tamtym momencie, wiózł mnie dopiero co skradzioną dorożką. Mówię to, abyście mieli świadomość z jakim człowiekiem przyszło mi się trudzić.

– …dzie… jes… jestem – wyjęczałem, szukając dłonią guza. Znalazłem go.

– Tam gdzie jeszcze nigdy nie byłeś. – Usłyszałem w odpowiedzi. Ta okrutna impertynencja i bezpośredni wtręt ubodły mnie bardziej niż cios w ciemię, ale nie byłem w stanie wyrazić swego oburzenia. Zagryzłem je między zębami. – Otwórz oczy.

Byłbym o niechybnie uczynił, gdyby tylko pozwolił na to mój stan.

Starałem się zasnąć, ale budził mnie każdy kolejny wybój, który odzywał gdzieś głęboko z tyłu czaszki. Drżałem na granicy snu i jawy. Przyjemność porównywalna do siedzenia na jakimś ostrym przedmiocie, nożu na ten przykład.

Lecz gdy minęło to przykre uczucie, z objęć bólu wpadłem wprost w ramiona racjonalnie pojmującego umysłu. Jestem uwięziony przez obłąkanego psychopatę, który najprawdopodobniej niedawno zamordował swego brata bliźniaka. I co tu zrobić, co tu zrobić!, rozmyślałem gorączkowo.

Nic nie mogłem zrobić. Nie w tym stanie. Leżałem biernie. Kłoda, nie dżentelmen. Po chwili zasnąłem.

– Ciało jak u paniusi – były to pierwsze słowa, jakie usłyszałem po przebudzeniu. Odetchnąłem kilka razy, po czym wyszeptałem:

– Spotka cię, szanowny panie, sroga kara za ten występek. Sroga i dotkliwa!

W odpowiedzi roześmiał się i uderzył mnie w bark, nie wrogo, lecz, o dziwo, po przyjacielsku.

– Jeszcze mi za to podziękujesz. No, może nie za metody, ale za sam efekt. Wybacz, ale inaczej byłbyś z pewnością się nie zgodził.

– Z pewnością – przytaknąłem.

Tomasz westchnął przeciągle.

– Mógłbym cię rozwiązać… oczywiście jeśli obiecasz, że nie uciekniesz.

Z pewnością byłbym obiecał, a później uciekł, czyniąc najbardziej podstępny fortel w życiu, ale w moim stanie było to a wykonalne.

– Cham i prostak – odezwałem się tylko.

– Więc leż. Jeszcze długa droga przed nami.

Milczeliśmy długo, bo i o czym rozmawiać z podobną personą? Doprawdy, niepojęte. Ból zelżał, ale nie opuścił mnie na dobre. Nie widziałem gdzie jestem, ani tak naprawdę z kim. W taki oto sposób przedstawiał się pierwszy dzień mojej niewoli.

Leżałem, zasłuchany w odgłosy świata, ale nie byłem w stanie odgadnąć z niech swego położenia. Żadnych odgłosów ludzkich, ze zwierząt tylko koń. Gdyby chociaż mucha zjawiła się! Nie było do kogo krzyknąć o pomoc.

– Dokąd mnie zabierasz, nikczemniku – odezwałem się tonem nieznoszącym sprzeciwu. Odpowiedział bezzwłocznie, ale ze śmiechem, dlatego nie wiedziałem, jak to rozumieć.

– Wiem tyle co i ty. Jedziemy gdzieś przed siebie. Za nosem, można powiedzieć… i to się liczy.

Wciągnąłem powietrze ze zgrozy. Ten głupiec gotów był wszystkich nas wywieźć w głąb oceanu, nie zdając sobie z tego sprawy.

– To niedorzeczne! – Próbowałem się zerwać na równe nogi, ale przez więzy rzucałem się niczym ryba bez wody. Roześmiał się ze mnie nikczemnik, co także zapamiętałem sobie dobrze.

– I właśnie o to chodzi, właśnie o to chodzi.

Przyśpieszył, rozochocony. Miałem tyle pytań, których odpowiedzi mogły przyprawić o palpitację… Dlatego ich nie zadałem. A i tak wszystkiego się dowiedziałem.

– Postanowiłem skończyć to pozbawione sensu życiem, szanowny panie – wołał mój porywacz. – I zacząć na nowo – poszukując jego sensu w kompletnie bezsensowych rzeczach. Czeka nas fantastyczna przygoda!

– Ale dlaczego ja? Przecież niczym sobie na to nie zasłużyłem!

– Otóż to, drogi panie, otóż to.

2.

Zdjął mi więzy, dopiero gdy znaleźliśmy się w miejscu, z którego nie było sensu uciekać. Step jak horyzont, kilka marnych drzew – oto cały krajobraz. Tomasz Woźnicki uśmiechał się od ucha do ucha.

– Jesteśmy.

Wyciągnął nóż i machnął nim, przecinając moje więzy. Wtedy, doprawdy to nie byłem ja, rzuciłem się na niego z pięściami. Trzasnąłem chama w podbródek, po czym padłem, trzymając się za obolałą dłoń. Tomasz roześmiał się tylko i poszedł gdzieś przed siebie, bez względu na mój ból i cierpienie. Doprawdy, czyż miał być to zwiastun owych nowych zwyczajów?

Woźnicki wrócił kilka minut później.

– Niedaleko stąd jest płynie strumyk – powiedział rzeczowo. – Mały, ale dla nas dwóch wystarczy. Trzeba przynieść wody, narąbać drewna. Przydałyby się jakieś wędki… no, chyba że złowisz coś rękami. – Spojrzał w niebo. – Niedługo się ściemni. Co wybierasz?

Milczałem długo, zapatrzony w jakiś odległy punkt. Pięść wciąż pulsowała. Tomasz oparł nogę na jakimś wielgachnym kamulcu.

– Pójdę po wodę – powiedziałem.

– Nie mamy wiadra, ale raczej nie jest to problemem, prawda? Jakoś trzeba sobie radzić.

O dziwo, sam wytrzasnął skądś siekierę i ruszył do najbliższego drzewa. Rozejrzałem się za jakimkolwiek naczyniem, ale bezskutecznie.

Ruszyłem we wskazanym kierunku. Mogłem uciekać, ale to, że Tomasz pozostawił mi w tej kwestii wolny wybór, jednak o czymś świadczyło. Trzeba było czekać na dogodniejszą okazję i, o zgrozo, przeżyć.

Strumyk podobny był do czarnej kawy – mocnej i bez cukru. Na jego brzegu przycupnęła gromada żab. Patrzyły na mnie, kumkając wrogo. Wtem największa ropucha skoczyła w moją stronę. Odskoczyłem, upadając plecami na ziemię.

Leżałem, pytając się Boga, za jakie grzechy mnie to spotkało. Doprawdy, co takiego uczyniłem. Zwykły, płacący podatki obywatel, mieszczanin, w wieku lat trzydziestu ośmiu. Nic nie uczyniłem, mimo to kara mnie spotkała.

Podniósłszy głowę, ujrzałem siedzącą na mej piersi ( na moim surducie!) ropuchę. Zaskrzeczała rozdzierająco, ja także, po czym poderwałem się z krzykiem, zrzucając zwierze.

Pędem pobiegłem w kierunku dyliżansu. Wpadłem do jego wnętrza i uderzyłem w płacz – rzewny i niemal nieskończony potok łez.

W takim stanie zastał mnie Woźnicki. Postał chwilę w otwartych drzwiach dyliżansu, po czym wywlókł mnie za fraki na zewnątrz. Rzucił na glebę i zaczął obijać ze wszystkich stron. Pięściami, nogami – nie robiło mu to różnicy. Walił gdzie popadnie, całe szczęście, że nie siekierą.

– Ty nędzna kreaturo, marna podróbko człowieka! – krzyczał. Z jego ust tryskała ślina. Prosiłem go, by przestał, lecz bezskutecznie. Swe dzieło zakończył, dopiero gdy ostatecznie opadł z sił. – Cholera, zmęczyłem się bardziej jak przy drzewie.

Poszedł gdzieś. W tym momencie uciekłbym bezzwłocznie, bez względu na wszystko, lecz nie mogłem wstać, nie odczuwając przy tym bólu. Każdy centymetr kwadratowy ciała rozrywał mi tępy ból. Czułem się jak połać mięsa.

Nie wiem – zasnąłem, czy straciłem przytomność. Gdy otworzyłem oczy, właśnie wschodziło słońce. Tomasza nigdzie nie było widać. Boże, myślałem, co też wstąpiło w tego biednego księgowego. Diabeł, można by pomyśleć. Tylko jak się go pozbyć? Księdza nie znajdę w tej głuszy.

Ostrożnie oparłem się na łokciach. W oddali dostrzegłem zgliszcza ogniska, nad którym, o zgrozo!, piekły się żaby. Przewleczone patykami, obdarte ze skóry. Bezgłowe.

Zwymiotowałem.

Spojrzałem w niebo z uczuciem dziwnej lekkości, z uczuciem wyzbycia się wszystkich problemów.

– Jak podoba się szanownemu dżentelmenowi pierwszy dzień prawdziwego życia?

Tomasz Woźnicki pojawił się niewiadomo skąd, choć sądzę, że zwabiły go wydane przeze mnie odgłosy, jak człowieka okrutnego zwykle zwabia nieszczęście. Nikczemnik miał doprawdy świetną pożywkę dla swego wypaczonego charakteru.

– Pora coś zjeść – powiedział, po czym wziął mnie pod pachy i zawlókł przed zgliszcza. Oczywiście ani pomyślał zrobić to, gdy panowała zimna noc.

Podał mi nadzianą na pal żabę i kazał gryźć.

– Nie ma nic innego, wybacz.

– Wolę sczeznąć, niż wziąć to do ust. Obrzydlistwo.

– Milordzie. – Pokłonił się, udał, że uchyla kapelusza i oddalił się tyłem. Zostałem sam na sam z żabami.

Obdarzyłem je pełnym współczucia wzrokiem. Nie odwzajemniły go, bo jak już pisałem, nie miały czym. Musiałem znosić ten tragiczny obraz, ale tylko do czasu, gdy przypomniałem sobie wczorajsze zajście. Nagle uderzyła we mnie wielka złość i zapalczywość, straszliwa chęć odwetu. Widok okrutny nagle stał przyjemny i ożywczy dla umysłu. Na mej twarzy pojawił się uśmiech.

***

Przyszedł czas na przetrwanie.

Szybko okazało się, że Tomasz nie będzie robił mi za niańkę. Zostawił mnie samemu sobie, chociaż sądzę, że mógł także podglądać z korony któregoś drzewa. W tym czasie chętnie byłbym uciekł, gdybym: a) wiedział dokąd b) przeraźliwie nie burczało mi w brzuchu c) czuł się bezpiecznie poza granicami obozowiska. Postanowiłem, że ucieknę, jeśli choć jeden warunek będzie zlikwidowany.

Ruszyłem ponownie nad rzekę. Rosły tam różnorakie chwasty, trawy, kwiaty i inne zielone rzeczy. Spacerowałem wzdłuż brzegu, uważając, by nie zbliżyć się zbyt blisko do kumkającej sfory, która niechybnie mogłaby wziąć odwet za pobratymców.

Woda najprawdopodobniej była słodka, ale z pewnością brudna i pełna rozmaitych świństw. Nie miałem odwagi ukoić pragnienia. Jeszcze nie.

Trzeba było szukać owoców. Drzewa, jak i cały świat, pożółkły.

Wreszcie dotarłem do drzewa.

– To świerk – odezwał się głos, w którym wyczułem pobłażanie. – Szanowny dżentelmen się nie wspina. Szyszki są niejadalne.

– Szysz… szyszki? Żadnych jabłek, ni nic innego. Proszę ze mnie nie dworować. To sprawa życia i śmierci.

– Dlatego panu o tym mówię.

Odszedłem od drzewa. Tomasz stał z przewieszonym przez ramię zwierzem, czymkolwiek ono było.

– Doprawdy, żal mi ciebie – powiedział. – Nie przetrwałbyś nawet dnia bez lokaja, kucharza i pokojówki. Żaby znasz, bo widziałeś je w stawie. To doprawdy niespotykane. Jest pan zwyczajnie wymierającym gatunkiem.

– Jestem dżentelmenem i nie życzę sobie słuchać podobnych obelg – odparłem, a żołądek zaburczał, popierając moje zdanie.

– Proszę sobie nie słuchać, a ale jelonka i tak pan nie dostanie.

– I tak nie tknąłbym…. tego czegoś.

Zostawił mnie, obdarzając nieprzychylnym spojrzeniem. Brzuch zaczął prowadzić monolog, którego nie mogłem słuchać. Rozpłakałem się, ale szybko okazało się, że nic to nie daje. Świat toczył się swym własnym torem, w jakimś szalenie abstrakcyjnym celu, i nie miał na względzie jednego zrozpaczonego człowieka.

Leżałem na ziemi do czasu, gdy na księżyc rozświetlił niebo, a żaby rozpoczęły swój koncert. Otarłem twarz rękawem marynarki i wyruszyłem na poszukiwanie pożywienia. Znowu.

***

Po pewnym czasie dotarłem do lasku, w którym rosły jagody. Były czarne i okrągłe, jak te, które nie raz widziałem na różnych ciastach czy w potrawkach. Rosły na wysokich krzaczkach.

Wrzucałem je do ust, nie baczący na przylepione do owoców liście oraz zasady kulturalne. Brzuch został uciszony.

Właśnie wtedy z mroku wyłonił się Tomasz Woźnicki. Biegł ku mnie z wojowniczym wyrazem twarzy i krzyczał coś niezrozumiałego. Nic nie rozumiejąc zacząłem uciekać. Dopadł mnie w kilka sekund i powalił na ziemię. Krzyczałem, lecz nie zważał na me protesty. Wpakował mi palce do ust i sięgnął palcami prawie migdałków, gdy zacząłem wymiotować.

– Ty tępy idioto! – wrzeszczał. – To wilcza jagoda, mogłeś umrzeć! Dalej możesz!

Słuchałem tego, wyrzucając treść żołądka.

– Wiedziałem, że trzeba cię pilnować, ale nie że trzymać za rączkę. Wszystko już wyrzygałeś?

– Tak… chyba tak. – Wypluwałem z ust resztki tego świństwa. Tomasz podał mi manierkę z wodą. – Dziękuję. Nie dziękuję tylko za to, żeś mnie pan porwał z domu.

– Phi. – I tyle się wypowiedział na ten temat. – Będziesz miał szczęście, jak nie wysrasz sobie jelit. Duże szczęście. Zabiorę cię do ogniska, ale tylko na dziś. Ciężka noc przed tobą.

Zaprowadził mnie pod rękę do swego obozowiska. Jego dotyk parzył, ale co innego mogłem zrobić? Leżeć samotnie wśród drzew i zimna? Wolałem już towarzystwo szaleńca, który najpierw zabrał, a później uratował mi życie. Poza tym to zawsze jakaś ochrona przed dzikim zwierzem.

Położył mnie na posłaniu z mchu. Rozpalił ogień, który wkrótce zaczął odganiać wszelkie mroki. Poczułem w tym marną namiastkę domowego kominka.

Wkrótce nadeszły torsje.

– Łatwo weszło, łatwo wyszło – roześmiał się Tomasz. Później dołączyła do tego biegunka, a wreszcie obie przypadłości spotkały mnie jednocześnie. – Walą drzwiami i oknami.

Wołał to za mną, gdy po raz kolejny gnałem w krzaki. Pędziłem, nie rozwodząc się nad tym, że za chwilę wystawię swój odwłok na widok niemal publiczny. Co prawda instynktownie poszukiwałem ustronnego miejsca, ale nie stanowiło to w tej chwili priorytetu. Ani to, że w głuszy środki higieny to towar deficytowy.

– Trzeba by zrobić płukanie żołądka – powiedział mi Tomasz, gdy wróciłem. Uciekał gdzieś wzrokiem. – Przez odbytnicę.

Wciągnąłem głośno powietrze. Czułem, że robię się czerwony na twarzy, a koszula ciśnie mnie w szyję. Pojąłem, że Tomasz wcale nie żartuje. Zza pleców wyciągnął długi, pusty w środku kij.

Rozgrywającą się po tym scenę pragnę pominąć milczeniem.

***

Przeżyłem noc. Tomasz zniknął gdzieś nagle po krępującym zajściu i wcale się mu nie dziwię. Niestety, nie zdążyłem mu podziękować.

Obudziłem się obolały, lecz zdrowy. Martwiło mnie tylko, że dalej nie znałem odpowiedzi na podstawowe pytanie: w którą stronę do domu?

Prócz tego wszystko zapowiadało się fantastycznie. Na niebie słońce, Tomasza brak, grozy brak, no i to, że czeka mnie kolejny dzień. Nieoczekiwanie dla siebie samego roześmiałem się w głos, a później krzyknąłem z radości. Była to emocja godna zapamiętania.

Czułem się jak nowo narodzony do czasu gdy spostrzegłem ogromną plamę na mej marynarce, a dokładniej mówiąc na rękawie. Nie jestem pewien co to było: jakaś obrzydliwa mieszanka bieli, brązu i zieleni. Tomasz zapewne powiedziałby, że to obraz abstrakcjonisty.

Ostrożnie, by nie dotknąć tego czegoś, zdjąłem marynarkę i rzuciłem ją w ogień. Wkrótce płomienie strawiły ją do ostatniej nitki. Płakałem, a myśli me były straszliwe, niepomne uratowanego życia. Myśli ukierunkowane na zemstę. Zemstę, która wkrótce się dokonała.

***

Z nastroju wyrwał mnie krzyk Tomasza. Dochodził gdzieś z daleka. Zerwałem się na równe nogi i rozejrzałem dookoła. Nigdzie go nie dostrzegłem, ale nie ulegało wątpliwości, że cierpiał straszliwe męki.

Usiadłem wygodnie na mchu, niczym na fotelu w filharmonii i wsłuchiwałem się w dźwięki. Dźwięki kojące jak cicho szemrzący strumyk, letni zefirek czy uśmiech pięknej damy. Napawałem się anielskimi dźwiękami.

– Kuuurwa, jebane! – I teraz wolniej. – Ucieeeeeekaj kuuurwa stąąąąąd!

Jest pięknie, it's beautiful – pomyślałem.

Trwało to chyba kilka godzin, w trakcie których słońce przemaszerowało znaczny kawałek nieboskłonu. (Mała dygresja: zadziwiające jest, że zacząłem liczyć czas według słońca, a nie posiłków). W tym czasie Tomasz wielokrotnie wzywałem moje imię, imię Boga, a także imię swojej matki – wszystkie w wariantach błagalnych oraz obrazoburczych.

Jak nagle krzyknął, tak nagle zamilkł.

Zmęczył się, stracił nadzieję, czy sczezł na dobre? – rozważałem, gdy wrzasnął ponownie:

– Boże, to mnie zeżre!

– Cholera – powiedziałem.

***

Tomasz leżał w pod drzewem. Ułamana gałąź przygniotła jego ciało. Nogę wygiętą miał pod przedziwnym kątem. Nawet Watson domyśliłby się przebiegu zdarzenia.

Zaczaiłem się w krzakach, dbając o to, by Tomasz mnie nie dostrzegł. Nie było o to trudno. Obserwował latającego w górze sępa ze spokojem i pewnością, co do nieuchronnego losu.

Ptak wreszcie obniżył lot. Wirował gdzieś na wysokości korony drzewa, by wreszcie przysiąść na jednej z gałęzi. Patrzyli na siebie – Tomasz i padlinożerca – wzrokiem rewolwerowców. W samo popołudnie, chciałoby się rzec.

Tomasz powolnym, pełnym cierpienia ruchem sięgnął po leżący nieopodal kamyk. Uniósł go, jakby chciał zademonstrować sępowi.

– No chodź – powiedział. – Pokaż, co potrafisz.

Ptak jakby na komendę sfrunął na ziemię. Zatrzymał się raptem metr od Woźnickiego. Ten zamachnął się na zwierzę, ale mimowolnie poruszył przy tym uszkodzoną nogą. Wrzasnął przeraźliwie i opadł bezsilnie. Widok doprawdy potworny. Zadrżałem z przerażenia.

Tomasz Woźnicki płakał. Jego położenie było tragiczne, trzeba to przyznać.

Patrzyłem na tę scenę jako widz, zapominając, że jestem czynnym uczestnikiem, a w szczególności czynnikiem mogącym przesądzić o całej sprawie. Otrząsnąłem się, nim doszło do zakończenia całej sprawy i… uciekłem. Wycofałem się najszybciej i jednocześnie najciszej jak potrafiłem. Jestem pewien, że Tomasz mnie nie spostrzegł. W tym czasie ponownie toczył z sępem pojedynek na spojrzenia.

Żadna gałąź nie strzeliła pod stopą, nic nie przeszkodziło w ucieczce, jakby sam szatan usuwał mi przeszkody spod stóp. Gdy oddaliłem się na znaczną odległość, biegłem na oślep, nie patrząc pod nogi. Najchętniej zamknąłbym oczy i zapadł w słodki sen. Sen bez koszmarów i strasznych widziadeł.

Po długim biegu padłem jak nieżywy. Był to moment, w którym przegrałem swoją duszę.

3.

Nie zdołałbym mu pomóc.

Nie chodzi o to, czy dałbym radę. Ja tego nie chciałem. To on mnie porwał, wywlókł z ciepłego, przytulnego mieszkania. Zwykły zbój, nie trzeba o nim myśleć.

Trzeba było spróbować, on mnie uratował.

Wcześniej próbując zabić. Teraz i tak pewnie już nie żyje.

Obie myśli walczyły ze sobą na remis, jakby tak naprawdę ani ja, ani Tomasz nie byliśmy winni. Zwyczajnie odpłaciłem mu pięknym za nadobne, a rachunek się zbilansował. Księgowy powinien wiedzieć jak to działa. Mimo to, coś kuło mą duszę. Coś nie pozwalało zaistnieć w głowie myśli czystej i odmiennej od przykrych wydarzeń.

Z tej odległości nie byłem w stanie dostrzec, czy choćby usłyszeć Woźnickiego. Podniosłem się i oparłem plecami o pień najbliższego drzewa.

Patrzyłem.

Gdzieś tam umierał człowiek.

Ale czy na pewno?

Dopiero teraz uderzyła mnie ta straszna wątpliwość – kim był sobowtór Woźnickiego? Bratem bliźniakiem? Może wywołam niezamierzoną śmieszność, lecz był zbyt podobny na brata bliźniaka. Wszystkie rysy, zmarszczki, włosy stanowiły odbicie wręcz lustrzane. Poza tym Tomasz, w zamierzchłych czasach naszej wspólnej zażyłości, pokazał mi drzewo genealogiczne jego rodziny, które jasno wykazywało, że jest jedynakiem. A może rodzice uznali ich za dwa wcielenia jednej osoby?

Dopadło mnie szaleństwo, doprawdy.

Więc kim, o Boże, kim!? Sobowtórem?

Duchem.

To jedyne wyjaśnienie.

A jeżeli to mój przyjaciel umarł, a jego zbłąkana dusza opuściła ciało, by tułać się ze mną po świecie? By wywieźć mnie w nieznane ostępy i nauczyć, nie bójmy się tego powiedzieć, życia? O Boże, Boże, Boże…

Łatwiej byłby mi uwierzyć, że to ja opuściłem ten świat i przeżywam męki piekielne. Jednak czułem zimno i głód, zwątpienie i strach. A ponad wszelką wątpliwość czułem chęć życia. Czy możliwym jest, aby była to cecha błąkającej się po świecie duszy? Mimo długich rozważań nie wywnioskowałem czegokolwiek.

Gdy na głowę nie nachodziło nic innego, zdałem sobie sprawę z mego tragicznego położenia. Sam w nieznanej głuszy, bez pożywienia, wody, kierunku i szans na przeżycie. Nie potrzeba wiele więcej by ostatecznie załamać się i popaść w odrętwienie.

Lub przystąpić do walki. Pomyślałem o sobie jako bohaterze jednej z tych plebejskich powieści przygodowych. Uśmiechnąłem się na tę myśl, ale nieznacznie. Powinienem raczej zapłakać nad swym losem.

Wreszcie nadeszła noc i przemożne zimno ogarniało całą krainę. W tym także mnie. Tarłem ramiona, chuchałem w ręce, a wreszcie, o zgrozo, podskakiwałem. Tęsknota za ciepłym domem była coraz większa, lecz droga w mroku nieodgadniona.

Powietrze było zimne i nieprzyjemne, niczym wczorajszy poncz. Wiedziałem, że moje ciało odcierpi tę noc – oczywiście jeśli będzie jeszcze cokolwiek czuło. Chciałem o to zadbać, lecz nie miałem pomysłu na realizację. Czułem, że w mrozie kryje się zdradziecki sztylet zabójcy.

Szybko, nim mrok stanie się nieprzenikniony – pomyślałem. Najlepiej byłoby wrócić do obozu, podłożyć ogień pod dyliżans, delektując się ciepłem i nadzieją, że ktoś dostrzeże pożar. I, być może, przybędzie na ratunek.

Lecz trzeba by przejść obok Tomasza. Było to straszniejsze niż samotność wśród nocy bez gwiazd i księżyca na nieboskłonie.

Niestety, przypomniałem sobie coś, co zmroziło mnie bardziej niż jesienny chłód. Jeżeli Tomasz jest duchem, to raczej on przyjdzie do mnie. A raczej już tu jest. Przecież byłem głównym obiektem jego zainteresowania, czemu więc miałby teraz nie wyrządzić podobnego dowcipu?

Z wielką trwogą obejrzałem się do tyłu. Prócz drzewa, odległego wzniesienia, za którym wcześniej widziałem Tomasza, nie było tu nic. Mimo to czułem, jakby ktoś stał mi za plecami.

Strach przyczepił się do mnie na podobieństwo rzepu. Na przekór rozumowi i wszelkim racjonalnym przesłankom pobiegłem przed siebie. Nie mam pojęcia dokąd, ani w którą stronę, lecz uciekałem, jakby goniło mnie ze sto diabłów. Przed sobą miałem tylko ciemność.

Wiatr szumiał w uszach, a w szumie, mógłbym przysiąc, dosłyszałem dziwny, na wskroś ludzi głos. Jakby agonalny jęk, lecz równie dobrze mógł być to wymysł mojego umęczonego umysłu. Albo zapowiedź mego losu – pomyślałem.

Nie widziałem kompletnie nic. Potykałem się nie raz, lecz niezłomnie parłem na przód, goniony przez własny umysł. Biegłbym pewnie do końca i na koniec świata. Bym. Gdyby moje ciało nie potoczyło się po stromym zboczu.

W jednej chwili straciłem grunt pod stopami. Próbowałem zasłonić się rękami, lecz nie zdążyłem – twarz uderzyła o ziemię. Kolejne przygody mojego ciała były nie mniej przerażające, choć nie mogę być pewny ich przyczyn. Poszarpany, poobijany ze wszystkich stron, potoczyłem się w ciemność.

***

Obudziwszy się uznałem, że jestem w niebie. Wskazywały na to wszelkie znaki – cudne, choć nieco przaśne widoki, które od razu przyniosły mi na myśl lata mego dzieciństwa. Uczułem także coś na podobieństwa drżenia w sercu, gdy ujrzałem piękną, na wskroś anielską niewiastę.

Spróbowałem wykonać ruch, niestety wtenczas odczułem znamiona rzeczywistości. Był to potworny ból. Nie będę opisywać, gdzie brał swe źródło, gdyż musiałbym wymienić każdy skrawek ciała. Wrzasnąłem jak konające zwierze.

– Proszę się nie ruszać – zawołała, podbiegając. Nic nie uczyniła, prócz spojrzenia na mnie z wielką atencją i troską. Jednak w jej oczach ujrzałem także ból, który wynikał z bezsilności. – Proszę, się nie ruszać, a obiecuję, że przestanie boleć. Obiecuję. – Po tych słowach ujęła mą rękę w swe smukłe dłonie. Westchnąłem.

Znamiennym jest, że próbowałem zapytać kim ona jest, miast dociekać swego położenia. Jednak nie dałem rady tego uczynić – wydałem z siebie wyłącznie kolejny okrzyk bólu.

W moment później odeszła bez słowa. Zamknąłem oczy. Ciemną zasłonę rozjaśniał dziwny, jakby niebiański powidok, w którym dało dostrzec się kontury niewiasty.

***

To pierwsze spotkanie było krótsze niż mignięcie oka, lecz po brzegi wypełniło czas mego bolesnego powrotu do rzeczywistości. Były tam także sny o Tomaszu, o tym, co mi uczynił, lecz nie pozwalałem im zagościć w mej głowie na dłużej. Jak mógłbym oglądać zgliszcza i pobojowisko, gdy tuż obok dostrzegałem krainę o tak pięknych pagórkach i dolinach?

Nie wiem, ile czasu minęło, nim cierpienie rozniosło się na poszczególne części ciała, miast ogarniać je w całości. Największych katuszy doznawało me żebra, które, jak dowiedziałem się później, było złamane. Prócz tego cała pierś została obita wzorem pospolitego jabłka.

Jednak to, co było najstraszniejsze, zostało ukryte przed moimi oczami. Twarz, która nie przypominała już mej własnej, została okraszona podłużną blizną. Biegła ona tuż pod nosem, na podobieństwo wąsów. Mogłem być jednak pewien, że już nigdy więcej nie ujrzę tam zarostu.

Niewiasta, która przedstawiła mi się jako Agata Dobrzycka, zdawała się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Przychodziła każdego dnia, próbując wmusić we mnie rozmaite wodniste pokarmy. Muszę przyznać, że w tych momentach jawiła się jako najgorsza piekielnica. Jednak gdy siedziała tuż obok, próbując wlać pod mą zmasakrowaną wargę odrobinę rozmiękłego ryżu, doznawałem przedziwnego stanu rozkoszy, pomieszanego z prawdziwie żywym bólem. Jednocześnie pragnąłem, aby stan ten trwał w nieskończoność, jak również zakończył się w momencie.

– Jeżeli ma pan jakichś krewnych, to trzeba ich zawiadomić. Na pewno się martwią – powiedziała pewnego razu. Podała mi długopis i kartkę, które w ostatnim czasie zastępowały mi usta. – Nie mam nikogo – przeczytała.

Spojrzała na mnie jakoś dziwnie, jakby chciała, abym coś więcej wytłumaczył.

– Umarli jak byłem dzieckiem.

– Ale jacyś znajomi, przyjaciele? Ktokolwiek.

Nie zapisałem ani jednego nazwiska.

***

Z biegiem czasu pani Agata wyjawiła mi, co tak naprawdę wydarzyło się w przeciągu ostatnich kilku dni. Otóż znalazła mnie na dnie jaru, po którego zboczu stoczyłem się, niemal kończąc życie.

– Miał pan ogromne szczęście, że trafił na mnie. Znam się trochę na leczeniu. Nawet bardzo. Nie chwaląc się, oczywiście.

Byłem jej wdzięczny, lecz nie mogłem ubrać tego w słowa. Nie jeden raz pisałem na kartce „dziękuję”, mimo to odczuwałem wrażenie niedosytu, jak po niedojedzonym podwieczorku.

Usiadła obok mnie, jak każdego wieczora przystępując do karmienia. Chciałem wówczas wyartykułować całą wdzięczność. Zacząłem składać obolałe usta. Krzywiłem się okrutnie, a ślina płynęła mi po brodzie wartką strużką. Na to wszystko nagle pociągnęła nosem i uśmiechnęła się dziwnie.

– Chyba dawno nie wylewałam panu kaczki. – Powiedziawszy to, sięgnęła ręką pod kołdrę, lecz naczynko na urynę wcale nie było obiektem jej poszukiwań. Gdy znalazła, wciągnąłem nagle powietrze. – Ops – powiedziała. Uśmiechnęła się patrząc mi prosto w oczy. Następnie wyjęła kaczkę, która, jestem tego pewien, była pusta.

Zawstydzony, nic już nie zdołałem powiedzieć.

Wróciła lada moment i przystąpiła do karmienia. Nie było po niej znać zmieszania. Nie wypowiedziała słów przeprosin, lecz muszę być szczery, że wcale ich nie oczekiwałem. Na wspomnienie tego jednego krótkiego momentu przechodził mnie niezwykle przyjemny dreszcz.

Odtąd przyjmowałem jak najwięcej płynów, a naczynko wręcz przelewało się. Mimo to pani Agata nie uczyniła oczekiwanego gestu.

W czasie gorączkowego wyczekiwania, w którym sprawy mego zdrowia i pana Tomasza wcale nie były najważniejsze, po raz pierwszy w swym życiu doznałem dziwnej tęsknoty. Pożar ten trawił me trzewia i nie pozwalał zająć umysłu innymi sprawami.

Tym sposobem rekonwalescencja toczyła się bez mojej uwagi, gdyż ta skierowana została na inne części ciała. W długich i samotnych godzinach dręczyły mnie piękne obrazy. Nie walczyłem z nimi. Nie chciałem.

Aż wreszcie nadeszła ta noc. Pani Agata zjawiła się późna porą, odziana w zwiewną jak powietrze halkę. Z tą samą skutecznością okrywała jej ciało. Jak na dłoni widziałem każdy najdrobniejszy szczegół. Każdy załom, każdy centymetr kwadratowy ciała kontemplowałem bez wytchnienia. Wreszcie doszedłem do jednego wniosku – stał przede mną najcudowniejszy pomnik ludzkości.

Chciałem rzec choćby słowo, lecz me wargi w dalszym ciągu na to nie pozwoliły. Pani Agata także milczała. Uśmiechała się tylko, omiatając mnie nieśmiało wzrokiem. Wreszcie podeszła do łóżka i zrzuciła ze mnie okrycie. Zdmuchnęła jeszcze świece, tworząc piękną aurę tajemnicy, która niech w tej scenie i wam się udzieli.

Moment ten zapamiętam do końca swych dni. Mimo tego, że tak krótka chwila radości została przypłacona długim stanem śmierci. Całe szczęście, że nie mojej.

***

Nawet nie wiem, kiedy wyszła. Gdy ocknąłem się, było późne popołudnie. Pora karmienia minęła dawno temu. Jednak najbardziej zbulwersowała mnie absencja pani Dobrzyckiej. Sądziłem, że po podobnym akcie towarzyszyć będzie mi wiernie. Tak jednak nie było.

Oparłem się na łokciach i rozejrzałem po wnętrzu. Pustki. Zapragnąłem wstać i szukać swej oblubienicy. Opuściłem nogi z łóżka i jak najdelikatniej uniosłem swe ciało. Wczorajsza zapalczywość odbiła na nim swe wyraźne piętno, lecz nie zwracałem na to bacznej uwagi. Po raz pierwszy od wielu dni wstałem z łóżka.

Bosymi stopami przemaszerowałem do drzwi. Gdzieś podświadomie zauważyłem, że swobodna przechadzka po cudzym domu nie uchodzi za czyn godny dżentelmena. Jak jednak już mówiłem, była to zaledwie podświadomość i zginęła pod potężnymi zwałami świadomości mych najniższych instynktów.

Nacisnąłem klamkę. W tym momencie jednak przypomniałem sobie, że jestem nagi. Czym prędzej wróciłem po ubrania, które leżały równo złożone w szafce przy łóżku – do wyboru miałem piżamę i poszarpany, lecz wyczyszczony garnitur. Stałem nad nim z drżeniem serca, jakbym miał przed sobą starego dobrego przyjaciela. Założyłem go bez długich dywagacji.

W tym stroju wyszedłem z pokoju, który przez ostatnie dni był moim jedynym światem.

W kącie salonu siedział mężczyzna. Spojrzał na mnie znad gazety i drgnął, najwyraźniej bardzo zdziwiony.

– Kim pan jest? – zapytał.

W zaistniałym kontekście, każda odpowiedź mogła być zła, dlatego dłuższą chwilę stałem w miejscu, dukając coś pod nosem.

– No gadaj że pan – warknął, odkładając gazetę na stolik.

– Em… Ajjj…

– Jesteś pan jakimś cholernym angolem? Czy też mam rozumieć, że jesteś pan włamywaczem!

– Gościem – zawołałem. – Jestem gościem panny Agaty!

Mężczyzna stał już na równych nogach i z przyglądał mi się z napiętą twarzą.

– Gościem więc… – uśmiechnął się jakoś dziwnie. – Panny Dobrzyckiej… Poczekajmy więc na pannę Dobrzycką. Proszę spocząć. – Wskazał mi stojący nieopodal fotel, po czym ponownie zanurzył się w lekturę. W świetle przyszłych wydarzeń warto wspomnieć o ważnej kwestii, jaką jest wygląd owego mężczyzny. W skrócie – ręce wielkości bochnów chleba, bicepsy szersze niż moje uda, tatuaż z kotwicą na przedramieniu. No i szramy. Pełno szram na całej twarzy.

– Już jesteś… kochanie. – Pani Dobrzycka stała w progu drzwi, spoglądając to na mnie, to na (jak nietrudno się domyślić) swego męża. Skoczyła mu w objęcie i silnie przywarła wargami do jego ust. – Tak tęskniłam.

– Wiatr nam sprzyjał. I los także. – Mężczyzna uśmiechnął się ponownie, ale w sposób, który przestraszył panią Agnieszkę. Odsunęła się na dobry metr. – Jak widzę, nie nudziłaś się w trakcie mojego pobytu… panno Dobrzycka.

Gwałtownie wciągnęła powietrze. Spojrzała na mnie wzrokiem, w którym był strach, ale także przygana. Jej mąż również to spostrzegł.

– To twój gach, dobrze rozumiem.– Chłód w tym głosie był zimny niczym stal.

– Kochanie, ale to wszystko nie tak. On jest moim… jakby to ująć pacjentem… Znalazłam go w lesie.

– Czy to jakiś pierdolony kwiat paproci, żeby znajdywać go w lesie!? Może jeszcze spełnił twoje najskrytsze marzenia?

Rzekłem, że mam coś do powiedzenia, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Jakbym nie był człowiekiem, a pojęciem.

– Był ranny, cały poobijany. Musiałam się nim zaopiekować. Inaczej by umarł.

– I właśnie dlatego przedstawiłaś się mu jako PANNA Dobrzycka?

Nie znalazła dobrej odpowiedzi.

– No i co, zamilkłaś jak ta smutna pizda.

Coś mnie tknęło, gdy to usłyszałem. Podoba obelga, wystosowana do, mniejsza o to czy damy czy nie damy, kobiety, nie mogła przejść jakiemukolwiek mężczyźnie płazem.

– Nie pozwolę – powiedziałem tonem, który nakazał obydwojgu spojrzeć na mnie. – To pogwałcenie elementarnych zasad kultury. Nie pozwolę obrażać kobiety w tak grubiański sposób.

– I kto tu mówi o gwałceniu – odpowiedział mi. – Już ja wiem, co ona tu z tobą wyczyniała. Nie po raz pierwszy wycina mi taki numer. Wypływam w roczny rejs, a moja Agatka nosi w brzuchu trzymiesięcznego bachora. Koniec tego, koniec utrzymywania nie swoich bachorów. Wypierdalać. Obydwoje.

Rzuciłem się na obrośniętego gbura, silnie waląc w klatkę. Zaśmiał się tylko i ręką uchwycił mą czaszkę, odsuwając całe ciało na odległość wyciągniętego ramienia. Przesunął uchwyt na twarz, gniotąc i tak zdeformowane wargi. Pisnąłem, na co roześmiał się z kpiną.

– Oto i twój kawaler. Już lepiej byś sobie sama poradziła.

Przez szpaler jego palców widziałem, że całą uwagę poświęca memu cierpieniu, jednocześnie napajając się swym zwycięstwem. W tym człowieku nie było bólu. Być może wzięło się to z dawnego przekonania o postępowaniu jego żony, lub mogło być to efektem wrodzonej buty. Sam nie wiem. Wiem natomiast, że padł po ciosie panny Agaty w niczym nie osłonięty czerep. Padł na podłogę jak nieżywy.

Złapałem się za twarz. Z wargi płynęła wartka struga krwi. Nakryłem ją mankietem, który zafarbował w momencie.

Niestety, jeszcze bardziej cierpiałem wewnętrznie. Pani Agata, zamiast od mnie, przypadła do swego męża. Zaczęła go cucić i prosić o przebaczenie. Płakała rzewnymi łzami, zapewniając o poprawie. Wreszcie oblała mu twarz zimną wodą.

– Nigdy więcej, o mój najdroższy, nigdy więcej.

Mężczyzna spojrzał na nią niemal pijackim wzrokiem, zatoczył ręką okrąg w powietrzu, a wreszcie wskazał żonę palcem.

– Zła z ciebie kurwa… ale i tak cię kocham. – Powiedziawszy to, zasnął.

Gdy Agnieszka Dobrzycka zapłakała, tym razem z radości, otrzymałem kolejny, najboleśniejszy cios prosto w serce. Dotąd myślałem, że połączyło nas prawdziwe uczucie. Była w nim pewna doza kłamstwa, nie zaprzeczam, ale zrzucałem to na karb zaślepienia miłością.

– To od początku było kłamstwo – powiedziałem.

Patrzyła na mnie, jednocześnie trzymając rękę męża.

– Nigdy nie kłamałam – rzekła. – Ja po prostu… nie mówiłam prawdy.

Czułem, jakby wewnątrz mnie narosło ciśnienie. Naparło na każdy nit ciała. Mogłem dać mu ujście lub pozwolić, aby dręczyło mnie przez resztę życia. Wybrałem bez wahania.

Na stoliku, przy którym dopiero co siedział szanowny małżonek, leżał nóż. Zwykły, nie za duży, ze spiczastym końcem – prawdopodobnie służył do przecinania kopert. Chwyciłem go, po czym uniosłem na wysokość oczu. Przeciągnąłem ostrzem po palcu, na którym momentalnie pojawiła się kropelka krwi.

Nie spodziewała się tego. Leżała przy mężu, głaszcząc go po twarzy. Wsadziłem jej nóż prosto w rękę, aż zgrzytnął o kości. Dopiero gdy spostrzegła, co tak naprawdę się stało, zawyła przeciągle i ze zgrozą. Wytrzeszczała oczy na okaleczoną dłoń, nie mogąc zdusić narastającego wrzasku.

Wreszcie szarpnąłem nóż, by następnie dźgnąć ją w oko. Dostrzegłem, że mężczyzna zaczął budzić się, lecz nie zważałem na to. Kułem panią Agnieszkę po całym ciele, płacąc z nawiązką za wyrządzone mi zło. Jej krzyk łagodził mą duszę niczym balsam.

Umarła.

Mężczyzna wreszcie otworzył oczy. Nie miałem do niego żalu, lecz musiałem dźgnąć go w szyję, gdy uchwycił mnie za gardło i ścisnął silnie. Umarł na miejscu.

Padłem na plecy, nagle wyczerpany do granic. Dyszałem ciężko, targany dziwnymi spazmami. Zwymiotowałem, brudząc sobie garnitur.

Spojrzałem na dłonie – całe były we krwi. Zerwałem się na nogi, jakby pragnąc od tego uciec, lecz wiedziałem, że już nie mam dokąd. Chyba że w śmierć. W swych okrwawionych dłoniach ukryłem twarz.

Gdy ponownie spojrzałem na ciała, ujrzałem stojącego nad nimi Tomasza Woźnickiego. Uśmiechał się.

***

– Czujesz – powiedział.

Nie był to najlepszy czas na rozwodzenie się nad jego naturą, więc tego nie robiłem. Podszedł do mnie i poklepał po ramieniu. Na jego twarzy widniało zadowolenie.

– Czujesz to, prawda?

– Co takiego? – wyszeptałem.

– Życie.

Spoglądałem to na niego, to na truchła, z których wypływała krew. Wreszcie odpowiedziałem, wbijając wzrok w podłogę. Mówiłem cicho, jakbym szeptał sobie w duchu.

– Jeżeli gniew i złość nazywasz życiem to tak, czuję. Czuje też ból i smutek. Rozrywa mnie to od środka. Niewidzialne dłonie męczą mą duszę. Nic już tego nie uleczy – zawołałem, łapiąc go za poły marynarki.

Na własne oczy ujrzałem jak materia rozwiewa się, a pan Tomasz uwalnia się z mego uścisku. Mógłbym porównać to wyłącznie do mgły.

– Jak? – Wytrzeszczyłem oczy.

– Nie udawaj, że się nie domyśliłeś. Jesteś chory na duszy, nie głupi. Nie jesteś także tym samym dżentelmenem co wcześnie. Nie jesteś nawet dżentelmenem. – Uśmiechnął się. – Jesteś za to człowiekiem z krwi i kości.

– W przeciwieństwie do ciebie.

Roześmiał się w głos.

– Wiesz, o co mi chodzi. Mam w sobie więcej życia od niektórych normalnych ludzi. W ciągu ostatnich tygodni doznałem więcej niż przez całe życie. Tak jak ty.

Nie mogłem zaprzeczyć.

– Wyzwoliłeś się z oków własnego umysłu, kultury i wychowania. Odtąd kieruje tobą duch. Będzie dążył do tego, czego naprawdę pragniesz – bez względu na tłamszące konwenanse. Czy czujesz wolność, przyjacielu?

– Nie – powiedziałem. – Tylko ściskające mnie kleszcze. Ten mord, ten okrutny mord…

– Został popełniony w afekcie i jest częścią twojej nowej natury. Twojej nowej duszy. Nie wstydź się go.

– Więc według ciebie mordercy i gwałciciele to najbardziej uduchowieni ludzie na ziemi, czy dobrze to rozumiem? Jesteś chory – krzyknąłem.

– Nie chory, lecz wyzwolony.

– Nie może być tak jak mówisz, nie może – zawołałem. – Oznacza to szczęście dla jednostki, zgodzę się, lecz nieszczęście dla świata. Porażkę nauki i oświecenia z barbarzyństwem. Koniec ludzkości…

– A początek ludzi – wszedł mi w słowo. – Tych prawdziwych, a nie kierowanych marionetek.

Nie mogłem zgodzić się z jego punktem widzenia. Było to dla mnie coś obrazoburczego, coś stojącego w totalnej sprzeczności z moim światopoglądem.

– Taplaj się sam w swoim błocie… mnie w to nie mieszaj. Nigdy więcej – krzyknąłem z ogromną butą.

Wydawał się zawiedziony. Patrzył na mnie z żalem oraz ogromną złością. Byłby z chęcią mnie uderzył, ale powstrzymał się. W sekundę później rozwiał się niczym poranna mgła.

4.

Cudem wróciłem do życia, jakim było przed uprowadzeniem mnie przez Tomasza Woźnickiego. W niezbyt znacznej odległości od chaty znajdowała się maleńka wioska – cztery liche chałupki. Powiedziałem, że zgubiłem się w trakcie grzybobrania. Dobrzy ludzie nakarmili mnie i odziali ciepło. Nie pytali o wiele. Całe szczęcie zdążyłem oddalić się, nim ktoś zdążył odkryć truchła.

Miesiąc zajął mi powrót do domu. Koniem, powozem, pieszo – takie oto moje środki transportu, wolne, lecz pewne i skuteczne.

I to wszystko, co mam ciekawego do powiedzenia o swoim życiu. Później nie było nic. Tylko wspomnienie pani Agaty, jej cudnego ciała, podróży, walki o przetrwanie, o swoje. Odkrywanie nieznanego.

Wspomnienie. Marna namiastka, tego co mógłbym przeżywać.

Zamieszczam tę krótką historię na końcu testamentu, abyście, moim drodzy spadkobiercy, nie popełnili podobnego grzechu. Grzechu zaniechania, przez który moja dusza cierpiała katusze za życia – większe niźli teraz ciało. Niedługo, gdy znajdę się po drugiej stronie, poznam prawdę – co zostało uratowane, a co zaprzepaszczone.

 

Koniec

Komentarze

Wywieszam białą flagę. Zamysłu, jakim kierował się Autor, tworząc powyższe opowiadanie, nie jestem w stanie odgadnąć.

Dobrnęłam do pierwszych gwiazdek i dosyć!

Mam wrażenie, że Autor jest przekonany, iż napisał opowiadanie rozrywkowe i dowcipne, a ja oświadczam, że dawno nie zdarzyło mi się czytać tekstu sporządzonego w sposób tak bardzo uniemożliwiający lekturę. W dodatku nie wiem o czym jest to, co próbowałam przeczytać. Zdania sztucznie patetyczne, rażą strasznie nieudolnym imitowaniem czegoś, co, jak podejrzewam, miało stanowić próbę naśladowania literatury XIX-wiecznej. W dodatku Autorowi zdarza się używać słów, których znaczenia chyba do końca nie rozumie.

 

„…mój interes do pana Tomasza dotyczył po spadkowo-podatkowych zawiłości”. – Wolałabym: … mój interes do pana Tomasza dotyczył zawiłości spadkowo-podatkowych.

 

„Z poły marynarki wyciągnąłem chustę i wytarłem czoło”. – Z poły marynarki niczego się nie wyciągnie.

Za SJP: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

Proponuję: Z kieszeni marynarki wyciągnąłem chustkę i wytarłem czoło.

 

„…z wnętrza pomieszczenia dosłyszałem szloch. Przysłuchałem się z większą atencją…” – Powtórzenie.

Za SJP: atencja  «szczególny szacunek, względy okazywane komuś»

Proponuję: …z wnętrza pomieszczenia dochodził szloch. Przysłuchałem się z większą uwagą

 

Otworzywszy drzwi, wkroczyłem w dom…” – Otworzywszy drzwi, wkroczyłem do domu

 

„Na szczęście nie raz dane mi było kroczyć…”Na szczęście nieraz dane mi było kroczyć

 

W swym wyciu przypominał mi zarzynane zwierzę, jakie słyszałem niegdyś w rzeźni swego wuja na wsi”.Swoim wyciem przypominał mi zarzynane zwierzę, które usłyszałem niegdyś w rzeźni mojego wuja, na wsi.

 

„Musimy zając się ciałem”. – Dość zabawna literówka. ;-)

 

„Musimy uszanować te ciało…”Musimy uszanować to ciało

 

„Serce tłukło o mą pierś, niczym uwięziony w klatce goryl”.Serce tłukło mi się w piersi, niczym uwięziony w klatce goryl.

 

„Tomasz Woźnicki – księgowym z dziada pradziada byłby zdolny na tak ekstrawagancki dowcip?” – Literówka.

 

„…gdyby za podniesionych w obronnym geście dłoni nie wyzierała twarz…” – Literówka.

 

„Brak pochówku to brak szacunku dla zmarłych – przypomniał i tymi słowami przystąpił do pracy”. – …przypomniał i z tymi słowami przystąpił do pracy.

 

„Patrzyłem na to głęboko rozdziawiwszy usta”. – Proszę o wyjaśnienie, jak głęboko można rozdziawić usta. ;-)

 

„Nie przyszedł pan chyba chełpić się tragedią”.Nie przyszedł pan chyba napawać się tragedią?

Za SJP: chełpić się «wynosić się nad kogoś»

 

„Ale gdzie, szanowny Panie!?” – Dlaczego panie, jest wielka literą?

 

„…a jednocześnie bardzo nie miłym”. – …a jednocześnie bardzo niemiłym.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Moim zdaniem tekst jest całkiem fajny, choć trzeba przyznać, że tytuł zdradza trochę zbyt wiele. Jednak czytałoby mi się go o wiele lepiej, gdyby nie to nagromadzenie drobnych błędów. Za dużo tu kwiatków w stylu “nie miły” i “a wykonalne”. No i już na samym początku pojawia się niesamowita “kwestia zastana w biurze”. Rozumiałbym, gdyby takich błędów było kilka, bo nikt nie jest w stanie napisać bezbłędnego tekstu – wiadomo, jesteśmy tylko ludźmi. Ale takie niedopracowanie to lekka przesada. 

Nie przekonało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka