- Opowiadanie: zygfryd89 - Odcienie bieli, część 6 z 9

Odcienie bieli, część 6 z 9

Oceny

Odcienie bieli, część 6 z 9

Rozdział 29

Błędne koło

 

Elia bardzo mgliście pamiętała swojego dziadka, gdyż umarł tuż przed jej szóstymi urodzinami. Gdy o nim wspominano, najczęściej przed oczami dziewczynki pojawiała się scena, która rozegrała się wiosennego dnia roku 1987, tuż przed jego śmiercią. Dziadek Tysien stał wówczas w kuchni oparty o swą laskę, której rękojeść zdobiła podobizna smoka. Elia i Kai wpadli do pomieszczenia niczym tornado, bawiąc się w berka. Dziewczynka zahaczyła wówczas o stojący na stole dzbanek, który spadł na podłogę, rozbijając się na tysiąc kawałków.

– Coście narobili, gówniarze! – warknął na nich.

– Rozbiliśmy dzbanek – odparł spokojnie Kai. – Nigdy niczego nie zbiłeś, dziadku?

– Bydło! – zawołał, wymachując laską. Rzeźbiony smok przecinał powietrze niczym żywa bestia. – Dzieci to bydło! Każde kolejne pokolenie jest coraz gorsze! Starsi ludzie tak wiele wam przekazują, a wy nie potraficie tego docenić!

Uciekli na podwórze, skąd wciąż słyszeli gniewne wyzwiska.

Elia bała się swojego dziadka i jego groteskowej laski. Jeszcze większy strach czuła na widok wideł, które pozostały pamiątką z czasów, gdy Slantowie prowadzili stadninę koni. W niemal każdym jej wspomnieniu dziadek Tysien był uzbrojony w jeden z tych atrybutów.

Dziś Tysien Slant był tylko wspomnieniem, napisem na płycie nagrobnej, przed którą dumała trzymana przez brata Elia. Przyszli tu jeszcze przed szkołą, gdyż od śmierci babci minął równy miesiąc.

Źle, że pochowali ją w tym samym miejscu co dziadka. On był niedobry, babcia była dobra. Oprócz tego ostatniego dnia, gdy podała truciznę. Elia zastanawiała się, gdzie teraz są jej dziadkowie. Miała przeczucie, że w niezbyt przyjemnym miejscu.

Znów zachciało jej się płakać. Nie tylko z powodu tęsknoty za babcią, ale również z powodu sposobu, w jaki zakończyła swoje życie.

Chciało jej się płakać również dlatego, że padał śnieg. Umarłym było pewnie wszystko jedno, lecz dla żywych był on znacznym utrudnienie życia. Szczególnie dla Elii.

Jeszcze poprzedniej zimy należała do nielicznej grupy, dla której opady śniegu były czymś wspaniałym. Grupę tę stanowiły oczywiście dzieci. Elia przypomniała sobie, jak biegała po białych ulicach, lepiła śnieżki i bałwany. Wszystko się zmieniło. Tegoroczne opady sprawiały, że nie mogła samodzielnie się poruszać. Odśnieżanie nie pomagało, sypało zbyt mocno. A w dodatku kolejne tragedie sprawiały, że wielu mieszkańców zupełnie zapomniało o tak trywialnej czynności.

Wciąż była zmuszana korzystać z pomocy innych – brata, Artura, Letycii, rodziców, nauczycieli.

Prosto z cmentarza Kai zaniósł ją na umowny przystanek. Brat był jedyną osobą, której pomoc nie wywoływała u niej poczucia upokorzenia. Gdy brał ją na ręce, zawsze robił to z uśmiechem. Z innymi osobami bywało różnie.

Dzięki dostosowaniu szkoły do jej potrzeb Elia mogła pokonywać schody, lecz samodzielne przestąpienie progu biblioteki było już niemożliwe, z powodu znajdującego się tam stopnia. Dlatego rzadko odwiedzała panią Lydię.

Walczyła z myślami od wielu dni, aż w końcu postanowiła, że musi z nią porozmawiać o czerwonej książce. Czytając ją, mogłam znów chodzić – pomyślała z uśmiechem. Przypomniała sobie, jak biegła przez wysoki las, goniąc tajemniczą dziewczynkę. Jakby dla równowagi powróciło inne wspomnienie, złe i przerażające. Kai uciekający przez mgłę. Artur uzbrojony w długi nóż i przerażający uśmiech.

Od tamtej pory nie wzięła do ręki woluminu.

Po drugiej lekcji Elia podeszła do Antii, małej piegowatej dziewczynki, z którą się przyjaźniła.

– Czy mogłabyś przyprowadzić mojego brata? – poprosiła. – Chcę odwiedzić bibliotekę.

– Ja cię zawiozę – odparła przyjaciółka, chwytając za wózek. – Nie chcę po niego iść.

– Dlaczego? – zdziwiła się.

– Wiesz – zaczęła szeptać, rozglądając się na boki – boję się go. Wszyscy się go boją, odkąd zaginął tamten chłopak.

Jak można bać się mojego brata? – zdziwiła się, lecz nie drążyła tematu.

Pani Lydia siedziała za biurkiem, wypełniając jakieś dokumenty. Spojrzała na nadjeżdżającą Elię ze współczuciem i strachem.

– Elio… – wydukała, gdy zostały same.

– Czytałam pani książki – zaczęła, widząc zakłopotanie kobiety.

– Tak?

– Jedna z nich przeniosła mnie w niezwykłe czasy.

Zaczęła opowiadać o rodzeństwie mieszkającym na wzgórzu, o człowieku imieniem Krisof, który potrafił przechodzić między światami, i który wyjechał z ważnym zadaniem, o myśliwym i jego synu imieniem Greo, o zrozpaczonym drwalu i Sawionie Doremie. Pominęła jedynie ostatnią scenę.

Lydia słuchała tego z uwagą. Z każdym słowem dziewczynki na twarzy kobiety odmalowywała coraz wyraźniejsza się ulga. Elia nie rozumiała dlaczego.

– Ja widziałam inne rzeczy – stwierdziła tajemniczo. – Nie chcę cię nimi zanudzać. Czy będziesz czytać dalej?

– Tak. Może nawet dziś – obiecała. – Zapisuję wszystko, choć niewiele rozumiem.

Po tej krótkiej rozmowie Elia poczuła się lepiej. Pani Lydia uwierzyła mi, choć mogła wyśmiać. Zastanawiała się, czy powinna zwierzyć się również bratu.

Reszta dnia upłynęła w żałobie.  Szkoła zapadła w nią po wypadku nad jeziorem. Elia dowiedziała się, że zginął w niej brat dziewczyny, która uczęszczała do jednej ze starszych klas. Dziewczynka znała ją z widzenia, więc bardzo ją to zasmuciło.

Cały dzień wyczekiwała momentu, gdy pogrąży się w lekturze. To, co czuła, było mieszaniną strachu, ciekawości i radości.

Wyczekiwana chwila nadeszła późnym wieczorem, gdy została sama w pokoju. Nawet Groszek spał dziś gdzie indziej, a pomieszkująca za oknem sroka nie zjawiła się tego dnia. Elia nakryła się kołdrą, włączyła latarkę i otworzyła książkę.

Widniejący na pierwszej stronie tytuł zmienił się.

„Błędne koło – krótka historia dobrych ludzi i niedobrego dziedzictwa” – głosił. Elia nie wiedziała, co o tym myśleć. Niezwłocznie przystąpiła do lektury.

Kilka pierwszych stron było pustych.

Elia przerzucała je, zdezorientowana, aż natrafiła na tekst. „Rozdział 4 – Uśmiechnięty bóg” – głosił nagłówek, a pierwsze słowa pod nim brzmiały – „W ciemności słychać były kroki…”.

Sypialnia zniknęła, gdy Elia mrugnęła oczami.

Znalazła się w pogrążonym w całkowitych ciemnościach, zimnym miejscu. Cuchnęło tu zbutwiałym drewnem i czymś jeszcze, czymś, czego nigdy nie czuła. Usłyszała odgłos kroków stawianych na drewnianej podłodze, a także drugi, cichszy dźwięk, którego nie potrafiła zidentyfikować. Kroki ustały. Elia usłyszała ryk, niemal zwierzęcy, odgłosy walki, aż w końcu coś dużego upadło na podłogę. Ktoś wbiegł po schodach, otworzył drzwi. Światło wypełniło całe pomieszczenie, wemknęło się w każdy zakamarek.

Dopiero w tej chwili Elia zorientowała się, jakiej sceny była świadkiem. Zaczęła krzyczeć, lecz nikt w piwnicy jej nie słyszał.

– Twoja kolej – wyszeptał umierający Szwendacz, wskazując na Artura, lecz on zadawał się nie zwracać na to uwagi. Niósł siostrę w stronę wyjścia.

Ona nie żyje – uświadomiła sobie i przerażona zamknęła oczy.

Gdy je otworzyła, ze wszystkich stron otaczała ją biel, z której wyrastały sylwetki grenijskich domów. Znalazła się na ulicy Pierwszych Osadników. Artur stał w swym ogrodzie, trzymając w ręku długi, lśniący przedmiot. Mierzył nim w stronę czołgającej się po śniegu postaci. Pan Viset. Jego wujek – zauważyła z przerażeniem. Zaczęli rozmawiać, lecz Elia stała za daleko, by usłyszeć słowa. Artur opuścił lśniącą rzecz wprost na szyję krewnego, sprawiając, że przez chwilę mieniła się wszystkimi kolorami tęczy.

Dzień zmienił się w noc, a ośnieżona ulica w ciemne jezioro. Gdzieś w oddali, na granicy widoczności, kołysała się na falach mała łódka. Elia dostrzegła dwie ciemne sylwetki pasażerów – pierwsza z nich powstała, na jej twarzy dziewczynka zauważyła coś jasnego, druga była tak mroczna, że nie przypominała człowieka, a cień. Stojąca postać uderzyła współpasażera wiosłem i wyrzuciła go za burtę. Łódź zawróciła, a gdy zbliżała się do brzegu, dziewczynka rozpoznała Artura.

Miała chwilę, by zebrać myśli, i zorientowała się, jak bardzo jest przerażona. Zabił tego kogoś. Wcześniej zabił wujka. Dlaczego?

Artur dobił do miejsca, gdzie cumowały dwie inne łodzie, i ruszył do lasu. Czmychnęła przed nim czym prędzej. Mimo ciemności i niewidzialności bała się, że zostanie dostrzeżona.

Świat pozostał pogrążony w mrokach nocy, lecz jezioro przepadło. Elia znalazła się w lesie, tuż przy chatce, w której kiedyś mieszkał Szwendacz, a dziś rodzina Alwenów.

Artur stał przed domem, a w dłoni trzymał zapałkę.

 – Nie rób tego! – krzyknęła, stojąc tuż przy nim, lecz on nie usłyszał. Uśmiechał się narysowanym uśmiechem, pokładając ogień z taką gracją, jakby kończył sztafetę olimpijską, zapalając ogromny znicz. Domostwo stanęło w płomieniach. W chwilę później również jego maska zajęła się ogniem, lecz chłopiec ugasił ten mały pożar. Strzępek papieru opadł na ziemię tuż obok Elii.

Dziewczynka uklękła i zaczęła płakać. To się jeszcze nie zdarzyło – uświadomiła sobie. – Pan Alwen wciąż żyje, choć niemal zginął na jeziorze. Mieszkańcy Grenie go nie lubili, lecz nikt nie powiedział jej dlaczego. To on mnie znalazł, gdy zostałam zaatakowana przez białego potwora. Gdzie wtedy byli ci, którzy wytykają go palcami? Ciekawe, czy się ucieszą, gdy spłonie z całą swoją rodziną.

Elia postanowiła do tego nie dopuścić. Opowie o wszystkim bratu, a on ostrzeże pana Alwena.

Kolejna scena była jej dobrze znana. Śnieg i mgła. Uciekający Kai i uśmiechnięty Artur. Dziwny dźwięk i światło przebijające mgłę. Elia zdecydowała, że nie będzie na to patrzyć. Odwróciła głowę.

Znów leżała w swym łóżku, bezpieczna, przykryta kołdrą. Już miała odłożyć książkę, gdy dostrzegła, że jest otwarta na następnym rozdziale. Następnym czy poprzednim? Nie wiedziała. To był rozdział trzeci, wcześniejszy, zatytułowany: – „Obieżyświat”. Postanowiła go przeczytać. Chciała się dowiedzieć, co tak naprawdę stało się z jej przyjacielem.

Wystarczyło zerknąć na pierwsze słowo – „Wędrowali”, by cała otaczająca ją rzeczywistość ponownie się przekształciła.

Przeniosła się do grenijskiego lasu. Stała na szczycie wzniesienia, tego samego, które posłużyło jej za punkt obserwacyjny podczas przyglądania się zmaganiom Krisofa z białym stworem. Była wiosna, o czym świadczyły kałuże na wpół roztopionego śniegu, pokrywające całą okolice. Niebo, przykryte skomplikowanym układem chmur, przypominało biało-niebieską mozaikę, której znaczenia nie rozumie nikt poza artystą.

Nad krawędzią przepaści szli dwaj mężczyźni. Pierwszy z nich, mniej więcej w wieku Marca, silnie zbudowany, kroczył pewnie nad urwiskiem. Jego twarz wydawała się Elii dziwnie znajoma. Drugi, kilkanaście lat starszy, był niedużym mężczyzną o chudej, pociągłej twarzy, kulał na jedną nogę.

Doszli do miejsca, gdzie aby kontynuować marsz, należało pokonać metrową, pionową skalną ścianę.

– Niech pan idzie pierwszy – powiedział młody chłopak. Elia zastanawiała się, w jaki sposób utykający mężczyzna pokona przeszkodę, lecz udało mu się to bez trudu.

Podczas tej czynności chłopak przyglądał mu się uważnie. Po chwili sam poszedł w jego ślady, a za nim Elia.

– Daleko jeszcze, Grelan? – spytał ze zniecierpliwieniem starszy z mężczyzn. – Noga mnie boli.

– Już niedługo – odpowiedział. – Kiedy się pan tego nabawił, panie Fortel? – spytał uprzejmie, wskazując na kontuzję.

– W dzieciństwie. Bolesna pamiątka z przeszłości – odpowiedział.

Elia nagle zrozumiała, kim są ci ludzie, i znów zachciało jej się krzyczeć. Pierwszy z nich to młody Szwendacz, Grelan Mesten. Drugi to Cole Fortel. Dwaj legendarni grenijscy mordercy w tym samym miejscu i w tym samym czasie.

Szwendacz umarł od noża Artura, to było pewne. Próbowała sobie przypomnieć, jaki los spotkał Cole’a Fortela. Artur opowiadał o tym, gdy odwiedziliśmy Pierwszą Osadę. Znaleziono go wiosną, a jego ciało było pozbawione głowy – przypomniała sobie.

Wiosną. Domyśliła się, co się zaraz stanie.

Usiedli nad brzegiem urwiska, by odpocząć.

– Ciekawi mnie, skąd on leciał? Jak myślisz, chłopcze? – zapytał Fortel.

Grelan wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia. Liczy się to, co możemy z niego wyciągnąć.

– Jak do diaska go znalazłeś? – zapytał z podziwem.

– Dziadek – odpowiedział jednym słowem, która wyjaśniało wszystko.

– Tak, tak, twój dziadek zjadł zęby na tym lesie.

– Zęby na tym lesie zjadł Sqon – odparł Szwendacz, czym wywołał falę gromkiego śmiechu. Fortel śmiał się tak długo, aż łzy napłynęły mu do oczu. Grelan opluł się, chichocząc z własnego dowcipu. Elia nie widziała w tym nic zabawnego.

– To musi być naprawdę stary samolot – stwierdził Fortel, kiwając z zamyśleniem głową.

– Opuszczony, pozostawiony w tym lesie, zapomniany – Grelan rzekł smutnym głosem. – Martwy. Spadł z wysoka.

– Tak, to przykre. Czy załoga zginęła?

– Zawsze giną ludzie – odparł. – Niech mi pan powie, panie Fortel, dlaczego zabił pan moją matkę? – zapytał nagle, wprawiając rozmówcę w osłupienie.

– Co ty pleciesz, chłopcze? – oburzył się.

– Obserwowałem, jak pan wchodzi po tej ściance – wskazał na przeszkodę – i jestem pewien, że pan to zrobił. Tamtej zimowej nocy, gdy zabito mamę, widziałem ciemną sylwetkę, uciekającą przez okno. Wspinała się dokładnie w ten sam sposób.

Cole Fortel patrzył przez chwilę w jego oczy, po czym zerwał się do ucieczki. Ucieczki, która nie mogła zakończyć się powodzeniem. Był mniejszy, starszy i kulał. Młody Szwendacz zabiegł go z prawej strony i popchnął w stronę urwiska. Fortel spadł w przepaść. Przeżył upadek, co Elia wywnioskowała z soczystego przekleństwa, które wyrwało się z ust Szwendacza.

Chłopiec zszedł na dół, odnalazł leżącą ofiarę i zacisnął ręce na jego gardle. Udusił go, lecz na to Elia już nie patrzyła. Przerażona, spoglądała na las.

Szwendacz zabił Cole’a. Artur zabił Szwendacza. Była bliska odkrycia jakiejś wielkiej tajemnicy. Prawda była na wyciągnięcie ręki. Elia miała wrażenie, że ukrywa się za najbliższym drzewem, lecz wciąż nie potrafiła jej dostrzec.

Chciała jak najszybciej się stąd wydostać i opowiedzieć wszystko bratu, lecz czerwona książka pokazała jej coraz to kolejne sceny z życia Grelana Mestena.

Widziała, jak nieporadnie zabija kobietę, mieszkankę Grenie, przez co omal nie został zdemaskowany już na początku swej nowej drogi życiowej. Obiecał sobie wówczas, że kolejne morderstwa będzie popełniał z dala od domu.

Elia wielokrotnie obserwowała go z młodziutką kobietą, której twarz wydawała jej się dziwnie znajoma. W końcu rozpoznała w niej swoją młodą babcię. Pewnego razu uciekli przed tłumem wściekłych mieszkańców i wtedy znów pojawił się pan Dorem. Innym razem Elia dowiedziała się, że to Szwendacz jest jej prawdziwym dziadkiem. Była w szoku.

Widziała, jak się starzeje i podupada na zdrowiu.

Gdy był już bardzo stary, Elia stała się świadkiem kolejnej druzgocącej sceny. Młoda kobieta, może dwudziestoletnia, wysoka, potężnie zbudowana i niezbyt urodziwa, leżała zapłakana w lesie. W rękach trzymała nowonarodzone dziecko, wciąż umorusane od krwi.

Szwendacz ją znalazł.

– Proszę, pomóż mi – wyszeptała przerażona, gdy kroczył powoli w jej kierunku. – Ojciec wygnał mnie z domu. Pomóż mi.

Szwendcz nie zamierzał jej pomagać. Przybliżył ręce do jej pulchnej szyi. Elia znów spojrzała na drzewa.

– Zabij mnie, ale oszczędź mojego syna – prosiła.

Chwilę później dziewczynka dostrzegła go kątem oka, gdy niknął wśród drzew. W rękach trzymał noworodka.

Po tej scenie książka znów zwróciła Elię rzeczywistości.

Oświetlana latarką stronica kusiła dziewczynkę kolejnym rozdziałem. Był oznaczony numerem dwa, a jego tytuł brzmiał: – „Hazardzista”. Elia uległa.

Pierwsze słowa tego rozdziału brzmiały: – „Powóz zawitał do Grenie”, w związku z czym książka pokazała jej wioskę. Nie było to jednak Grenie, jakie znała.

Przechadzała się ulicą Pierwszych Osadników, która wydała jej się zupełnie obca. W miejscach, w których powinny wznosić się domy mieszkańców, stały proste, drewniane chatki o szpiczastych dachach i niedużych oknach, otoczone ogrodami lub zagrodami dla zwierząt. Przestrzenie pomiędzy nimi były bardzo duże, i Elia domyśliła się, że wielu działek jeszcze nie zajęto. Mijała ludzi pracujących przed domami i dzieci biegnące ku nadjeżdżającemu powozowi. Poznała tylko dwa domy – pani Lydii, jedyny murowany dom na całej ulicy, i dom pana Sqona, który, jak zapamiętała z opowiadań babci, należał w tych czasach do rodziny Mestenów. Dotarła do miejsca, gdzie wiele lat później miały skrzyżować się ulice. Stał tam największy z drewnianych domów, Elia domyśliła się, że należy do wójta. Dalej, tam gdzie obecnie znajdowała się ulica Estrova, rósł gęsty las.

Dzieci piszczały i biegły za ciągniętym przez parę koni powozem. Z jego wnętrza wyszedł mężczyzna, którego śmierci była przed chwilą świadkiem. Cole Fortel wydał jej się młodszy o kilka lat, lecz może było to tylko złudzenie wynikające z eleganckiego stroju i uczesania. Przywitał go wysoki, szczupły mężczyzna o siwiejących włosach i podejrzanie znajomym spojrzeniu.

– Pan Cole Fortel jak mniemam? – spytał kulejącego przybysza. – Nazywam się Cart Wolron. – Podał mu rękę.

– Ostatni żyjący założyciel – stwierdził gość, patrząc na niego przenikliwym wzrokiem. – Miło mi.

Fortel zapłacił woźnicy za przejazd i wraz z nowopoznanym towarzyszem ruszył na zachód.

– To wójt zwykle wita nowych mieszkańców, lecz Arien Aliton jest obecnie poza Grenie. Obowiązek ten spoczął więc na mnie, z czego się cieszę. W końcu będziemy razem pracować. Pana dom jest gotowy do zamieszkania. O tam. – Wskazał go ręką.

– Wygląda doskonale – odparł z wyraźnym zadowoleniem.

 – Mógłbym zadać panu osobiste pytanie? – zapytał niepewnym głosem. – Dlaczego wykształcony i bogaty człowiek przyjeżdża do Grenie pracować jako pomocnik w zagrodzie?

– Demony przeszłości. – Cart spojrzał na niego niepewnie – Jestem hazardzistą – wyjaśnił cichym głosem. – Liczę, że tu nie będę mieć sposobności do grania. Przegrałem dużą część majątku, czas z tym skończyć. Czas skończyć z przeszłością.

– Mogę zadać kolejne niedyskretne pytanie? W jaki sposób nabawił się pan tej okropnej kontuzji?

Cole Fortel uśmiechnął się smutno.

– Być może kiedyś panu opowiem – powiedział. – Czy teraz ja mogę zadać równie niedyskretne pytanie?

– Proszę bardzo.

– Czy to prawda, że jest pan uczonym?

– Ukończyłem studia wyższe na wydziałach historii i budownictwa – wyjaśnij założyciel.

– Niezwykłe połączenie – przyznał Cole. – Dlaczego więc tak wykształcony człowiek pracuje w zagrodzie?

– Gdy nie trzeba budować domów, trzeba zająć się czymś innym.

– Dlaczego pan nie wyjechał? – dociekał Cole. – W wielkim mieście miałby pan większe perspektywy.

– Mam do tego miejsca, nazwijmy to, sentyment – oznajmił szorstkim głosem.

Zaprzyjaźnili się – pomyślała Elia z radością. Wreszcie scena, gdzie ludzie darzą się przyjaźnią, a nie nawzajem mordują.

Wkrótce okazało się, jak bardzo się myliła.

Kilka kolejnych scen nie zapowiadało tragedii. Cole Fortel zaprzyjaźnił się z rodziną Wolronów. Razem z założycielem pracował w zagrodzie, którą, jak przypuszczała Elia, prowadził jakiś pradawny Nadaj. Spędzali razem dużo wolnego czasu.

Aż ukazała jej się zima któregoś roku, mroźna i śnieżna.

Posiniaczony i związany Cole Fortel leżał pośrodku miejsca, które dobrze znała. Pierwsza Osada. Przypomniała sobie opowieści o duchach, które spacerują pośród ruin w zimowe noce. Zaczęła się bać. Duchy mnie nie zobaczą – łudziła się. Nikt mnie nie widzi. To ja jestem duchem.

– Witam, panie Fortel – usłyszała głos Carta Wolrona. Założyciel wyłonił się z ciemności niczym rzeczona zjawa. W ręce trzymał łopatę.

– Wypuść mnie, psychopato! – zawołał Cole, a z jego ust wypadały płatki śniegu.

– Nie, najpierw porozmawiamy – powiedział i klęknął koło swej ofiary.

– O czym?

– Może zaczniemy od twojej kontuzji? Opowiedz mi, jak się jej nabawiłeś.

– W dzieciństwie spadłem z konia. To cud, że mogę chodzić.

Wolron pomachał z dezaprobatą głową, machając trzonkiem łopaty.

– Zła odpowiedź. Przestań kłamać. Wiem, kim jesteś. Cole Fortel to nie jest twoje prawdziwe nazwisko, prawda? Z każdym dniem nabierałem coraz większych podejrzeń, aż w końcu postanowiłem to sprawdzić. Mogę zadać niedyskretne pytanie?

– Nie możesz – powiedział. Cały czas był podejrzanie spokojny, co niesłychanie dziwiło dziewczynkę.

­Założyciel nie przejął się odpowiedzią.

– Znasz może małego chłopca, który jako jedyny przeżył atak psychopaty w południowej Porastrii dwadzieścia trzy lata temu? Wyskoczył przez okno, łamiąc sobie nogę w kilku miejscach. Taki upadek mógł go uczynić kaleką na całe życie.

– Nie przyjechałem tu mścić się na tobie, Carcie Wolronie. Gdybym chciał to zrobić, już dawno byś nie żył.

– Przyznaję, że jesteś niezwykła postacią. Darzę cię pewną dozą podziwu. Dlatego wybrałem to piękne, mroczne miejsce na twój grób. Wiesz, dlaczego pozostawałem nieuchwytny? Ponieważ zakopywałem ciała na cmentarzach. Nikt nigdy żadnego nie odnalazł, a jeśli nawet, to z pewnością nie wzbudziło to w nim podejrzeń. – Zachichotał. – Teraz zrobię to ponownie, gdyż otaczające nas miejsce to także cmentarz. Jedyny w swoim rodzaju.

Zapadła cisza tak idealna, że słychać było upadające płatki śniegu. Milczące ruiny domów Pierwszych Osadników, ośnieżone sosny i świecący na niebie księżyc – wszyscy oni towarzyszyli Elii w obserwacji tej przerażającej sceny.

Cart Wolron wyjął długi, piękny pistolet i załadował do niego kulę. Wycelował w Cole’a Fortela i przez chwilę napawał się tą chwilą.

Wystrzelił. Pistolet eksplodował, zabijając strzelca. Fortel skulił się i przez chwilę leżał bez ruchu.

– Wiedziałem, że użyjesz tej broni, ty próżny, patetyczny skurwysynie – mruknął do ciała i przy pomocy łopaty zaczął się oswobadzać z węzłów. Gdy to zrobił, zakopał ciało na skraju Pierwszej Osady.

Tamtego dnia, gdy opowiadaliśmy sobie straszne historie, zostawialiśmy się, gdzie jest ciało Carta Wolrona – przypomniała sobie. Artur prawie zgadł.

Kolejna scena, której była świadkiem, rozpoczęła się w niewielkiej piwnicy. Choć pomieszczenie było prawie puste, nie było w nim wiele miejsca. Na podłodze kręciło się wielkie, drewniane koło. Cole Fortel stał nad nim ubrany w czarny, gruby płaszcz i podekscytowanym wzrokiem obserwował toczącą się kulkę.

Gdy ta zatrzymała się, spojrzał na wylosowane pole, wyszedł z piwnicy i ruszył w pogrążoną we śnie, zaśnieżoną wioskę. W ręce trzymał kawałek szkła, długi i smukły, przypominający lodowy sopel. Tańcząca na niebie zorza polarna oblewała ciemną postać niezwykłymi kolorami, lecz prawdziwy festiwal barw emanował z niezwykłej broni. Elia ujrzała wszystkie kolory tęczy, lecz dominowała czerwień.

Wróciwszy do rzeczywistości, spostrzegła, że pozostał jej jeszcze jeden, ostatni rozdział.

Będzie o Carcie Wolronie – domyśliła się Elia. Oznaczony był numerem jeden, a jego tytuł brzmiał: – „Zasłużony przodek”. Nie zdążyła nawet przeczytać pierwszych słów, książka momentalnie przeniosła ją w kolejne miejsce.

Cart Wolron wypoczywał nad jeziorem Grenie, oddając się lekturze. Wyglądał o wiele młodziej niż w czasie, gdy do Grenie przyjechał Fortel. Jest bardzo podobny do Marca i Artura – dostrzegła.

Elia usiadła obok niego i czekała.

Zapadł zmierzch, lecz mężczyzna nie oderwał wzroku od lektury. Księżyc świecił jasno i przesuwał się po niebie tak nisko, że zdawało się, iż można go chwycić w dłonie.

– Pomocy! – rozległ się krzyk, dochodzący znad jeziora. Cart rzucił książkę i ruszył na ratunek. Wyłowił z jeziora piękną kobietę, ubraną w białą suknię. Wtulona w założyciela, drżała z zimna.

– Dziękuję – wydukała, obejmując mężczyznę. Przez chwilę milczała, grzejąc się ciepłem jego ciała. – Jak mam ci się odwdzięczyć, wybawco? – zapytała w końcu, patrząc mu w oczy.

– Odwdzięczyć? Nie zrobiłem nic wielkiego. Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo – zapewnił. – Jak masz na imię?

– Nadi.

– Skąd się tu wzięłaś?

– Mieszkam tu.

Cart Wolron patrzył na nią zdziwiony.

– Mieszkasz? W którym miejscu?

– Na wzgórzu. Niegdyś w małej chatce, lecz teraz w wielkim zamku.

– Niemożliwe – stwierdził. – Tu nie ma żadnego zamku.

– Jest. Nie możesz go dostrzec, choć jest tak blisko.

Cart nie odzywał się przez chwilę. Myśli, że jest szalona.

– W tym… zamku mieszkasz sama?

– Z bratem. Mimo to czuję się samotna. Och, mamy jeszcze sługę, lecz on mnie nie lubi. Czy z twojej strony mogę liczyć na cieplejsze uczucia, panie?

Mogła liczyć, o czym Elia przekonała się, oglądając, jak toczyło się dalsze życie Carta Wolrona.

Założyciel odwiedzał jezioro regularnie. Robił to nocami, gdy grenijscy rybacy spali w swych domach. Elia widziała, jak całuje kobietę i robi też inne rzeczy, była świadkiem, jak razem spacerują, kąpią się w jeziorze, czytają. Czasami też się kłócili. Tysiące gwiazd obserwowało wraz z Elią chwilę, gdy Wolron zaproponował, by kobieta zamieszkała w Grenie. Ta propozycja jedynie ją rozbawiła. Innym razem, gdy na niebie tańczyła zorza polarna, chciał odwiedzić tajemniczy zamek. Nie zgodziła się. W wielką ulewę kłócili się tak zawzięcie, iż mogłoby się wydawać, że to ich emocje wzburzają targane falami jezioro.

Z czasem Cart Wolron coraz rzadziej odwiedzał wybrzeże. Zdarzało się, że minęła cała pora roku, nim się spotkali.

– Nie mogę więcej tu przychodzić – powiedział jej pewnego dnia. Nadi najpierw się rozpłakała, a potem wpadła w szał. Wyzywała go, groziła, lecz Cart pozostał nieugięty.

– Jak ty sobie to wyobrażasz? – tłumaczył się. – Nie możemy żyć w ten sposób. Proponowałem ci, by wszystko wyglądało inaczej, lecz ty nie chciałaś. Nie chcę tak żyć. Marzę, by założyć prawdziwą rodzinę, mieć dzieci, przekazać coś potomnym.

– Dobrze – wycedziła przez łzy. – Sprowadzę się do was. Zamieszkam w wiosce.

– Za późno – odparł chłodnym głosem.

– Poznałeś kogoś innego, tak? Ty potworze!

– Mylisz się. – Po chwili dodał: – Co do tego drugiego stwierdzenia.

– Nie jesteś potworem? – zadrwiła. – To będziesz. Nie znasz mnie, Cart, będziesz cierpiał. Jak spłodzisz dzieci, one też będą cierpieć, i dzieci ich dzieci również. A skoro tak bardzo chcesz przekazać coś potomnym, to obiecuję, że przekażesz. – Wyszczerzyła zęby.

– Nie boję się ciebie – odwrócił się i odszedł.

Elia patrzyła na tę smutną scenę, układając sobie w głowie wszystkie wydarzenia. Czy to przez nią stał się zabójcą? Elia była pewna, że tak. Powiedziała, że przekaże coś potomnym. Cole Fortel go zabił i stał się zabójcą. Jego zabił Szwendacz i to on zaczął mordować. A Szwendacza zabił Artur. Kto zabije mordercę, sam się nim staje. Rozgryzła to. Była z siebie bardzo dumna. To takie błędne koło. Niedobre dziedzictwo, jak napisano w książce. Ciekawe, co na to powiedziałby dziadek?

Była jeszcze jedna scena, którą ujrzała Elia. Gdy tylko pojawiła się przed jej oczami, zaczęła krzyczeć.

Las Grenie płonął. Sosny, świerki, jodły i astrie – wszystkie przypominały gigantyczne pochodnie lub olbrzymie ogniska. Dym unosił się w powietrzu, gęsty jak mgła. Uciekała przed płomieniami, aż wybiegła z ogarniętego pożogą fragmentu. Tuż przed nią wyrosła grupka ludzi.

Cart Wolron stał na jej czele, a w ręce trzymał pistolet, ten sam, który kilka lat później miał odebrać mu życie. Znów jest starszy. To się działo tuż przed przyjazdem Cole’a.

– Mesten! – zawołał, mierząc w starca, który przygarbiony przemierzał las. W ręku trzymał pochodnię.

Drwal spojrzał na wymierzoną lufę i splunął.

– Pistolet? Sam mi wspominałeś, Cart, że starożytni Astarzy rozwiązywali nieporozumienia w sprawiedliwym pojedynku. Bierz z nich przykład, a nie wyskakuj mi tu z pistoletem – po tych słowach odwrócił się plecami i ruszył przed siebie.

– Oddaj pochodnię! Dość już narobiłeś szkód, szaleńcze. Spalisz cały las. Spalisz naszą osadę.

– To ja ją założyłem i teraz mogę ją zniszczyć – odparł starzec.

Ludzie stojący za Cartem poruszyli się nerwowo.

– Założyliśmy ją wspólnie. Ty, ja, Marfet, Albert i Har.

– Nic nie rozumiesz, Cart – przyznał smutno. – Odkryłem to. Już ponad trzydzieści lat obserwuję drzewa w tym lesie. Zacząłem, gdy straciłem mych ludzi. Stają się coraz mniejsze. On czerpie z nich siłę. Z wszystkich drzew oprócz astriów, bo one są trujące. Trzeba spalić ten las, tak go zabijemy!

On? – zdziwiła się Elia.

Starzec przyspieszył kroku i podniósł pochodnię, by podłożyć ogień pod rozłożystym świerkiem.

Cart Wolron strzelił mu w plecy. Głośny huk odbijał się echem po lesie, aż nastała cmentarna cisza.

Po chwili zaczął padać deszcz.

Gdy książka pokazała już wszystko, co miała do pokazania, Elia wymacała kartkę, długopis i zaczęła spisywać każdą scenę, której była świadkiem. Opisała prawie wszystkie. Zasnęła przy ostatniej.

– Za dużo się uczysz – stwierdził z uśmiechem ojciec, budząc ją rankiem. Elia spojrzała na kartkę, którą natychmiast skryła pod kołdrą.

– Gdzie jest Kai? – zapytała. Nie mogła tracić ani chwili.

– Na dole. Powiedział, że zaraz idzie do lasu. Zawołać go?

– Tak.

Wychodząc z pokoju, ojciec przesunął okienko kalendarza. Dziś ostatni dzień listopada. Święto, dzień autonomii. Już jutro nadejdzie zima. Według speców od pogody pozostały do niej trzy tygodnie, lecz dla Elii zawsze zaczynała się wraz z nastaniem grudnia.

Dopisała ostatnią scenę i czekała na brata.

 

 

Rozdział 30

Uśmiech Boga (I)

 

Kai otworzył oczy i spojrzał w bezchmurne, ciemnobłękitne niebo. Słońce paliło wściekle niczym oko demona. Za wysoko – pomyślał zdezorientowany. Słońce nie powinno być tak wysoko. Czuł, jak poci się pod grubą kurtką. Jest tak gorąco. Jak to możliwe? Nic z tego nie rozumiał.

Przewrócił się na bok. Tuż nad jego głową przeleciało kilka ptaków, skrzecząc głośno. Jestem w łodzi – zorientował się. Dlaczego? Co się stało? I dlaczego jest tak gorąco?

Próbował sobie przypomnieć.

Pamiętał, że rozmawiał z siostrą. Dowiedział się tych wszystkich… rzeczy, a potem wyruszył do lasu, gdzie prosił.

W dawnych czasach starożytni Astarzy wierzyli w leśne bóstwa, które uwieczniali pod postacią zwierząt lub ludzi posiadających zwierzęce cechy. Bywali też ludzie nieobeznani z żadną religią, którzy prosili las, gdyż tylko las znali. Kai, jak większość mieszkańców Astarii, wierzył w Boga, co nie przeszkodziło mu prosić las, gdyż, jak go nauczono, Stwórca był obecny w każdym swym dziele.

Pamiętał, że zawiał niespodziewanie silny wiatr, a drzewa zaszumiały niczym morze. Co stało się potem? Nie wiedział.

Łódź coraz mocniej kołysała się na falach. Dlaczego jest tak gorąco? Usiadł i się rozejrzał. Ze wszystkich stron otaczała go woda, ciągnąca się aż po horyzont. Jezioro Grenie – pomyślał w pierwszej chwili, lecz szybko doszedł do wniosku, że jest w błędzie. Woda miała inny odcień, niemal turkusowy, i była zbyt wzburzona. To morze lub ocean.

Zdjął kurtkę, czapkę i rękawiczki. Było tak upalnie, że pewnie rozebrałby się do naga, gdyby nie jeden szczegół.

Na pokładzie nie był sam. Letycia leżała tuż obok, śpiąca lub nieprzytomna. Kai spojrzał na nią rozczulony. Jest taka piękna, kiedy śpi. Gdy nie śpi, również. Miał nadzieję, że szybko się nie obudzi. Atak histerii, który uznał za nieunikniony, nie przysłużyłby się poprawie sytuacji, w której się znaleźli.

Obserwował horyzont, próbując pojąć, w co tym razem się wpakował. Morze szumiało, fale biły o łódź, słońce paliło, jakby chciało ich upiec żywcem. Gdy się tak zastanawiał, zasnął.

Obudził go krzyk Letycii.

– Co się dzieje?! – krzyczała roztrzęsiona.

Żebym to ja wiedział.

– Jesteśmy na morzu lub na oceanie.

– To wiem, ale jakim cudem?

Cudem – dobrze dobiera słowa.

– Wiem tyle co ty – stwierdził niemal zgodnie z prawdą.

– I co teraz? – spytała bliska płaczu.

– Może na początek powinnaś się rozebrać – zaproponował niewinnie, lecz dziewczyna spojrzała na niego jak na najgorszego zboczeńca. Mój dobór słów funkcjonuje znacznie gorzej. – Chodzi mi o kurtkę – dodał zawstydzony.

Dziewczyna zaczęła pozbywać się ciuchów. Robiła to tak słodko, że dopiero gdy skończyła, Kai dostrzegł ląd zajmujący połowę horyzontu.

– Spójrz! – krzyknął.

– Czy to Astaria? – zapytała.

Chyba wciąż jest zaspana. Nie przypominam sobie, by w Astarii rosły palmy.

Zbliżali się do lądu powoli, popychani przez prąd lub inną, nieznaną im siłę. Gdy zbliżyli się do brzegu na odległość kilkuset metrów, łódź zaczęła przeciekać. Nie wygląda to dobrze – pomyślał, patrząc na podnoszący się gwałtownie poziom wody.

– Musimy wyskoczyć i dopłynąć do plaży – wyjaśnił dziewczynie, lecz ona pomruczała coś pod nosem i odwróciła się od niego.

Kiedyś, gdy się z nią ożenię, czeka mnie ciężkie życie.

– Nie umiem pływać – odezwała się w końcu. Łódź nabrała tyle wody, że jej zatonięcie było kwestią sekund.

– Trzymaj się mnie.

Uczepiła się rękami jego piersi, niechętnie, z miną skwaszoną i przerażoną jednocześnie. Chłopiec odniósł wrażenie, jakby jeszcze przed chwilą na poważanie rozważała utonięcie, byle tylko nie musieć go dotykać.

Kai nauczył się pływać w basenach stolicy i uwielbiał je odwiedzać, jednak pływanie w turkusowym, ciepłym morzu z dziewczyną, którą kochał, okazało się nieporównywalnie przyjemniejsze. Chwilę tę psuł jedynie rekin kręcący się pod ich nogami. Na szczęście Letycia go nie zauważyła, a Kai ani myślał o nim wspominać.

Dobili do brzegu, gdzie przywitała ich szeroka plaża pokryta białym, drobnym piaskiem. Dalej, na granicy z lasem tropikalnym, rosły dziesiątki palm, z których większość pochylało się w stronę morza. Kilka z nich rosło niemal poziomo. Idealne do odpoczynku. Z jednej strony linia brzegowa skręcała gwałtownie kilkadziesiąt metrów dalej, ginąc im z oczu, natomiast z drugiej tworzyła niewielką zatokę. Wszystko skąpane było w barwach tak soczystych, że Kai odniósł wrażenie, jakby całe dotychczasowe życie był daltonistą.

Nie potrafił oderwać wzroku od tego krajobrazu. Wyglądał nieprawdopodobnie pięknie, aż nierzeczywiście. Tymczasem Letycia usiadła na piasku. Teraz podziękuje mi za ratunek – pomyślał naiwnie.

– Mam wrażenie, że to wszystko przez ciebie – rzekła, wskazując go palcem, po czym odwróciła wzrok, obrażona.

No proszę, dziewczyny nauczyły się mnie nienawidzić zawczasu. Mądre istoty.

Letycia pozostała obrażona przez resztę dnia. Kai zaproponował, by wspólnie poszukali wody, lecz ona nie ruszała się z miejsca. Samotnie wyruszył w głąb dżungli, gdzie nieopodal odnalazł niewielki potok, spływający do morza. Przy nim leżało kamienne narzędzie, które świetnie mogło zastępować nóż. To się nazywa uśmiech losu.  

Niedługo potem zaproponował, by razem poszukali jedzenia. Odmówiła. Nie spoglądała w jego kierunku, wybrał zatem najniższą palmę, wspiął się i strącił cztery kokosy. Zjadła jednego.

Kai zaczął budować schronienie i wtedy wreszcie się ruszyła. Radość chłopca trwała do momentu, w którym zorientował się, że zrobiła to, gdyż tamowała drogę żółwiom przybyłym złożyć jaja na plaży.

Sam zebrał gałęzie i palmowe liście, po czym przystąpił do dzieła. Po kilku godzinach męczarni wzniósł szałas w kształcie namiotu. Wygląda uroczo – pomyślał z dumą. Letycia była innego zdania.

Gdy nastał mrok, Kai opadł z sił. Powodem nie były prace, które wykonał, a ciągłe bezskuteczne próby zadowolenia dziewczyny.

– Dobrze – powiedział w końcu. – Siedź tu i wypatruj nadpływających statków. Jak coś zobaczysz, obudź mnie.

Wnętrze szałasu okazało się niezbyt wygodne. Leżał na brzuchu, obserwując mrugające gwiazdy i księżyc w pełni. Czy tej nocy w Grenie niebo jest bezchmurne? Czy ludzie patrzą tam na ten sam księżyc? Usłyszał kroki stawiane na piasku. Uśmiechnął się.

– Śpisz, Kai? – zapytała, kładąc się na wyścielonych liściach palmowy, możliwie jak najdalej od niego.

– Nie śpię. Pytaj, o co chcesz.

– Gdzie my jesteśmy i dlaczego?

– W jakimś pięknym miejscu. Nie wiem, dlaczego. Pewnie jest w tym cel, który dopiero odkryjemy.

– Miejsce rzeczywiście jest piękne, ale co z tego? Zginiemy tu. Dlaczego musi być tak ciepło? Słońce mnie poparzyło.

– Mnie też, ale nasmarowałem się mleczkiem kokosowym.

– Pomogło?

– Nie.

– Och. – Przez chwilę milczała. Zasnęła? – Czy… ktoś nas porwał? – zapytała niespodziewanie. – Wiesz, ktoś mógł nas porwać i przewieźć tutaj.

– Na liście moich wrogów nie ma nikogo dysponującego takimi środkami ani taką fantazją.

– Och. U mnie podobnie. To jak się tu znaleźliśmy?

Kai podejrzewał, lecz wolał o tym nie mówić. Wytłumaczę jej, gdy przekona się do tego miejsca. Inaczej mnie znienawidzi.

– Nie wiem – odpowiedział. Chwilę później zasnął.

We śnie wędrował wśród drzew. Nie był to jednak grenijski las, którego obraz nawiedzał go podczas tak wielu poprzednich nocy, a tropikalna dżungla, pełna palm, drzew przyprawowych i bananowców.

– Witaj, Kai – przywitał go las głosem ciepłym niczym tropikalny dzień. – Szukasz chatki w niewłaściwym miejscu. W niewłaściwym lesie.

– Jest jeden las – przypomniał drzewom ich własne słowa.

Usłyszał śmiech.

– Lubię cię, chłopcze, choć jesteś idiotą – odrzekły rozbawione drzewa. – Nie potrafisz pojąć tak prostych rzeczy.

Kai zatrzymał się, porażony ich szczerością.

– No dobrze, masz rację. Mów więc jak do idioty, może wtedy coś zrozumiem.

– Musisz znaleźć chatkę. Tylko to się liczy. Znajdziesz ją, wówczas wszystko zrozumiesz.

Las umilkł i cała okolica pogrążyła się w ciszy. Przebijał się przez nią jedynie cichy płacz.

Odnalazł ją leżącą pod przepięknym mahoniowcem.

– Nienawidzę cię – powiedziała. Po chwili coś dostrzegła i wskazała palcem. – Tam są – wyszeptała. Kai obejrzał się i ujrzał ciemne sylwetki wychodzące z morza.

Obudził się i wsunął rękę pod stos liści służących mu za poduszkę. Co ja robię? – oprzytomniał nagle. Letycia spała odwrócona plecami.

Wyszedł z szałasu i ujrzał wschodzące słońce, które pokrywało plażę pięknym, pomarańczowym odcieniem, wydłużając cienie do absurdalnych rozmiarów. Ciekawe, czy chciałaby to zobaczyć? Nie zdecydował jej się obudzić. Poszedł przygotować śniadanie.

Gdy dziewczyna wstała, zorientował się, że wciąż jest obrażona. Zaczął porównywać jej stany emocjonalne, oceniając poziom obrażenia w skali od jednego do dziesięciu. Niemal przez cały poprzedni dzień nie schodziła poniżej dziesiątki, lecz dziś zasłużyła na osiem i pół. Kai uznał, że to wciąż wysoko.

– Myślę, że powinniśmy wyruszyć plażą i poszukać oznak cywilizacji. Kto wie, może kilometr stąd znajdują się dziesiątki luksusowych kurortów wypoczynkowych.

– Kurorty – powtórzyła. – To oznacza łóżka, toalety i wodę płynącą z kranu. Mogę się przejść.

Wodę z kranu? My w Grenie nie mieliśmy tego przez lata.

Zaczęli przygotowania do wędrówki.

Oparzenia skóry przestały być problemem dzięki specjalnemu kremowi, który Kai przygotował z wnętrzności wyrzuconej na brzeg ryby. Letycii wmówił, że uzyskał go z owoców. Wysmarował nim całe ciało, rozbierając się do spodenek. Ku jego rozczarowaniu dziewczyna ani myślała zdjąć grubą bluzkę i spodnie. Użyła kremu jedynie na twarz, ręce i stopy.

– Gotowe – stwierdziła tuż przed wyjściem.

– Nie zamierzasz… zagrzejesz się w tych ciuchach.

– Trudno. – Wzruszyła ramionami.

Wędrówka brzegiem morza okazała się wspaniałym przeżyciem. Przynajmniej dla Kaia. Letycia od czasu do czasu narzekała, lecz robiła to tak uroczo, że nie potrafił się złościć. Najpierw ruszyli na północ, gdzie po kilku kilometrach, plaża zaczęła ustępować miejsca kilkumetrowemu klifowi. Morze już dawno wdarło się ścianę urwiska, nadając mu wygląd zastygłej w bezruchu piaszczystej fali. Dalej wybrzeże zakręcało delikatnie na południe, gdzie znów pojawiała się plaża, ciągnąca się naokoło reszty wyspy. Dotarli nią do miejsca, z którego wyruszyli. Cała wyprawa zajęła im pół dnia.

– A więc jesteśmy na wyspie – stwierdził. Od początku to podejrzewał.

– Brawo, Sherlocku. To wyspa. Bezludna. Nie ma ludzi, kurortów. Nie ma nic.

– Jest piękna przyroda.

– Co my zrobimy, Kai? – spytała bliska płaczu.

– Teraz zrobimy obiad, a potem się pomyśli. Umiesz rozpalać ogień?

Letycia wyjęła z kieszeni pudełko zapałek.

– Chyba już wyschły. Dziadek popala.

Przez pierwszą godzinę próbował łapać ryby gołymi rękami. Choć woda był tak krystalicznie czysta, że widział je z wielu metrów, złapanie choć jednej małej sztuki graniczyło z cudem. Wrócił do obozowiska, obmyślając sposób konstrukcji prostej sieci, tymczasem Letycia rozpaliła ogień w małym ognisku.

– Jestem głodna – powiedziała, patrząc na niego, jakby był obiektem do zjedzenia.

– Jeszcze chwilkę. Dosłownie pięć minut – obiecał i zaczął konstruować sieć, co zajęło mu dwie godziny.

Po kolacji, która okazała się najsmaczniejszym posiłkiem, jaki jadł od czasu obiadów u babci Onelii, chwycił dziewczynę za dłoń i włożył w nią malutką, okrągłą rzecz.

– Perła? – zdziwiła się.

– Mam tego więcej.

– Masz mnóstwo pereł. Wspaniale. To by tłumaczyło, dlaczego złowiłeś tylko jedną rybę.

Kai spojrzał na nią urażony, lecz dziewczyna zachichotała cicho. Przyłączył się do niej. Był to najpiękniejszy dźwięk, jaki usłyszał od czasu, gdy Elia zaśmiała się tuż po jego przyjeździe do Grenie.

Po zmroku, gdy Letycia już zasnęła, usiadł na plaży i rozmyślał. Co tak właściwie się stało? Dlaczego tu się znaleźliśmy? Wciąż nie był pewien, czy jego podejrzenia są słuszne, ale było to jedyne wytłumaczenie, które przyszło mu do głowy.

Spoglądał na czarne, zlewające się z niebem morze i przetarł oczy ze zdumienia. W odległości kilkuset metrów od brzegu płynęła mała, drewniana łódka. Na jej pokładzie byli ludzie. Kai spojrzał na płonące ognisko. Musieli je zauważyć. Nawet jeśli tak było, załoga zdawała się ignorować obecność ludzi. Łódź płynęła dalej, w kierunku równoległym do plaży. Czy powinienem coś zrobić? Dać im sygnał? Nie chciał tego robić. Niech odpłyną.

Gdy łódź zniknęła w mrokach nocy, poczuł ulgę.

Trzeciego dnia Letycia wpadła na pomysł, by ustawić na plaży sygnał dla przelatujących samolotów pod postacią wielkiego napisu S.O.S. Kai nie miał serca wspomnieć, że przez ostatnie dwa dni na niebie nie pojawił się ani jeden samolot, czy choćby fragment smugi kondensacyjnej. Niechętnie przystąpił do dzieła.

Od rana samopoczucie dziewczyny oscylowało w okolicy pięciu punktów, co było zadowalającym wynikiem.

Drugim sygnałem miało być ognisko, zbudowane tuż obok już istniejącego, lecz o wiele większe, gotowe w każdej chwili dać znak ich obecności.

– Prezentuje się nieźle – stwierdził, gdy gałęziowy zawijas przekształcił się w oczekiwany napis. – Z wysoka pewnie jeszcze lepiej. – Usiadł na piasku, w środku pierwszej litery „S”. – Po pracy czas na kąpiel.

– Dobrze – stwierdziła.

Było to miłe zaskoczenie. Od początku pobytu na wyspie nie widział, by dziewczyna choć raz weszła do morza. Nadzieje zgasły, gdy odwróciła się i ruszyła w stronę dżungli.

– Woda jest tam – wskazał na morze.

– A strumień jest tam – wskazała miejsce w głębi dżungli. – Nie idź za mną. Ostrzegam.

Kai był rozczarowany. Wykąpie się sam i też będzie fajnie – postanowił. Nie było fajnie. Skaleczył się w stopę i napił słonej wody. Przynajmniej jestem czysty – stwierdził i położył się na piach. Byłem czysty.

Przez resztę dnia głównie milczeli, choć czasami wywiązywał się między nimi ciekawy dialog. Aż nadeszła chwila rozmowy przy kolacji. Kai oddałby wtedy wszystko, by zamienić ją na ciszę, choćby nie wiadomo jak niezręczną.

– Kai, miałeś kiedyś dziewczynę? – spytała nagle. O mało nie wypuścił z ręki palmowego liścia, na którym trzymał upieczoną rybę. Tamtego dnia jedzenie upadło, a talerz rozbił się na milion kawałeczków. To była pora kolacji. Milczał. Czy powinienem jej powiedzieć prawdę? Jeśli tak, to do którego momentu?

– Miałem. Poznaliśmy się w szkole. Miała piękne włosy, tak jasne jak ten piasek, i oczy koloru tego morza. Zakochaliśmy się w sobie, lecz to już przeszłość.

Nie pytaj dlaczego, proszę.

– Dlaczego?

Przedstawił jej historię z internatu. Opowiedział o braciach i ich gwałtach. Opowiedział o swoim nożu trzymanym pod poduszką i żyletce, z którą się nie rozstawał. Opowiedział o buncie, który był jego inicjatywą. Nie zdradził, jaki miał pomysł na pacyfikację zwyrodnialców.

Letycia słuchała tego z uwagą, a jej oświetlana przez ognisko twarz przybierała wszystkie możliwe formy przerażenia.

– Wspaniale postąpiłeś – odezwała się, myśląc, że to koniec opowieści.

– Wspaniale, prawda? Też tak sądziłem.

– Nie rozumiem.

– Chciałaś usłyszeć o mojej dziewczynie. Zabrzmi to przerażająco, ale to był mój słaby punkt. Wiedzieli, że nie mają szans ze mną, więc… ci dwaj… oni… Przechwycili ją, gdy wracała z lekcji tańca. Byłem wówczas w swoim pokoju, szykowałem się do powrotu do Grenie. Miałem wyruszyć za dwa dni, a ona miała do mnie dojechać. Chcieliśmy spędzić trochę czasu razem, rodzice nic nie wiedzieli. Zaplanowałem, że powiem im po przyjeździe, taka niespodzianka. Pakowałem walizkę, gdy ktoś wsunął mi kartkę pod drzwi. Bracia napisali, że mam ją sobie „odebrać”. – Zrobił długą przerwę. – Zabrali ją do lasu. W stolicy też jest las, na obrzeżach. – Jest jeden las. – Pobiegłem tam. Leżała pod drzewem, zgwałcona. Gdy próbowałem jej pomóc, powiedziała: „Nienawidzę cię”. Nie do nich, tylko do mnie. Zaniosłem ją do jej domu.

Kai uznał, że to dobry moment, by skończyć tę historię. W rzeczywistości powiedziała jeszcze dwa słowa, od których zaczęło się kolejne nieszczęście. Ale o tym nikt nigdy się nie dowie.

– Okropna historia – stwierdziła dziewczyna, a z jej oczu popłynęły łzy. – To straszne, co ją spotkało, ale moim zdaniem oceniła cię niesprawiedliwie.

Czy na pewno niesprawiedliwie?

Zapadła chwila ciszy.

– Co się stało z tymi braćmi? – zapytała.

– Niedługo po tym dorwała ich policja.

– Mam nadzieję, że ucięli im jaja – zakończyła, rozpoczynając kolejną chwilę ciszy.

Szósty dzień początkowo nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym na tle poprzednich. Letycia wciąż kąpała się w strumieniu, kilkaset metrów od obozu. Jedli ryby, owoce morza i drzew. Coraz częściej Kaiowi udawało się namawiać ją na spacery po wyspie.

Pokonując gęsto zarośnięte granitowe wzniesienia, odkryli małe jeziorko, co sprowokowało Kaia do natychmiastowego skoku z kilkumetrowej skały.

– Ty to jesteś bezmyślny, wiesz! – krzyczała z góry Letycia. – Po takim skoku możesz zostać kaleką albo skręcić kark! Nie chcę tu zostać sama!

Rzeczywiście jestem bezmyślny – przyznał. Choć dla takich słów warto było zaryzykować.

– Więc jednak odpowiada ci moje towarzystwo? – zapytał, pluskając się w wodzie.

– Może być. Choć szkoda, że nie ma tu Artura – dodała po chwili.

Kai poczuł ukłucie bólu. Gdybyś była tu z Arturem, po kilku dniach wyprułby ci flaki. W Grenie może przebierać w ofiarach do woli, lecz na tej wyspie ruletka miałaby wypisane tylko jedno imię. Omal nie wyjawił jej prawdy.

– Chodź! – zawoła. – Tu na drzewie coś jest napisane! 

Kai wyszedł z jeziora i wspiął się po skale. Na pniu palmy ktoś wyrył wiadomość dla potomnych:

 

Simon Klant, ocalony członek załogi karaweli „Księżyc”, żył tu tak wiele lat…

AD 1612 pełen wiary wyruszył na morze w poszukiwaniu ratunku.

 

Niech Bóg ma mnie w swojej opiece.

 

– Tak wiele lat – przeczytała z niedowierzaniem – i nikt go w tym czasie nie uratował?

– To było w siedemnastym wieku. Na szczęście od tamtego czasu morza się zapełniły. Szanse na ratunek są większe. Mnie bardziej ciekawi, dlaczego napisał to w naszym języku. Astarzy nigdy nie wsławiali się żegluga morską, wątpię by któryś tu dopłynął. Poza tym język wydaje się współczesny, prawda?

Wzruszyła ramionami. Powrócili na plażę.

Ósmego dnia łódź powróciła. Kai kąpał się w morzu, gdy przepłynęła sto metrów od niego. Załogę stanowiło pięciu czarnoskórych mężczyzn, ubranych jedynie w przepaski biodrowe. Wszyscy byli uzbrojeni – w pałki, topory i włócznie.

Zanurkował, kryjąc się przed ich wzrokiem. Setki kolorowych ryb obserwowały, jak walczy z brakiem powietrza, a gdy się wynurzył, mógłby przysiąc, że po jakieś godzinie, łódź mknęła ku południu. W kierunku strumyka – uświadomił sobie z przerażony. Letycia poszła się tam kąpać.

Wybiegł z wody, chwycił ubranie i pobiegł w tamtą stronę.

Przybył za późno. Jeden z tubylców krępował ręce dziewczyny, inny przywiązywał ją do drzewa. Letycia krzyczała i płakała, co wywoływało gromki śmiech napastników. Dwaj pozostali mężczyźni wyciągali na brzeg łódkę, a ich wódz zaczął przygotowywać wielkie ognisko. Kai domyślił się, że jest ich wodzem, gdyż jego ciało przyozdabiała największa liczba fetyszów, a rękojeść potężnego topora zdobiły kamienie szlachetne.

Obserwował to wszystko ukryty w krzewach hibiskusa. Co pewien czas jeden z tubylców spoglądał w jego kierunku, lecz kamuflaż okazał się wystarczający. Z kieszeni bluzki wyjął żyletkę. Jej gładka, metaliczna powierzchnia od tak dawna nie zasmakowała krwi. Jest ich pięciu. Czy starczy? Zawsze starczało.

Gdy łódź usadowiono na piasku, wódz podszedł do niej, odganiając pozostałych. Z wnętrza wydobył ludzkie ciało. Było zakrwawione i brakowało mu trzech kończyn. Kai nie potrafił rozpoznać płci ani wieku ofiary. Wódz położył trupa koło ogniska, które buchnęło potężnym ogniem, jakby wyczuło przyniesioną strawę.

Letycia krzyczała jeszcze głośniej. Kai poruszył się nerwowo. Najpierw zjedzą ciało. Mam trochę czasu, by zdobyć lepszą broń.

Jeden z tubylców, niewysoki, o szerokiej piersi, spoglądał w stronę Kaia przez podejrzanie długi czas. Wykrzyczał coś do pozostałych. A może powiedział? Chłopiec nie był pewien, w ich języku każde wyrażenie brzmiało jak krzyk.

Ludożerca chwycił mocniej włócznię i ruszył ku zaroślom. Pozostali krzyczeli i śmiali się, lecz mały włócznik pozostawał skupiony. Gdy był już bardzo blisko, Kai wyszedł mu na spotkanie. Podniósł ręce, pokazując, że się poddaje i nie ma broni. Kanibal stanął przed nim i, używając włóczni, obrócił chłopca plecami do siebie. Sam również odwróci głowę, by krzyknąć coś zabawnego do towarzyszy. Pół sekundy później już się nie śmiał. Kai machnął, wydawać by się mogło pustą ręką, żyletka błysnęła w słońcu, a na szyi oprawcy pojawiła się czerwona linia, z której obficie popłynęła krew. Padł na piasek, wypuszczając z dłoni włócznię.

Chłopiec chwycił za broń i bezczelnie pomachał nią w kierunku czterech mężczyzn. Wódz krzyknął, a na dźwięk jego słów trzej pozostali zerwali się na równe nogi.

Kai czmychnął do dżungli i schował się za pierwszym większym drzewem. Pościg przemknął dosłownie metr od niego. Gdy mijał go ostatni z trójki, chłopiec zanurzył grot w jego szyi. Pozostali dwaj przebiegli dobre dwadzieścia metrów, nim zorientowali się, że ich towarzysz padł martwy, a ścigany znajduje się za ich plecami. Kai spojrzał na nich i, machając wesoło bronią, zaczął obmyślać drogę ucieczki. Wówczas zorientował się, że jego przeciwnicy uzbrojeni są jedynie w pałki. Jego włócznia dawała mu ponad pół metra przewagi. Tubylcy podbiegli do niego, krzycząc zapewne jakieś ludożercze przekleństwa, bez cienia strachu, bez zawahania, bez rozwagi.

Kai zamachnął się raz, podrzynając dwa gardła.

Wódz siedział przed ogniskiem, piekąc kawałki ludzkiego mięsa. Tłuszcz skapywał obficie, powodując monstrualnie wielki uśmiech na twarzy ludożercy.

To mi coś przypomina – pomyślał, biegnąc w jego kierunku. Na ten widok wódz natychmiast spoważniał, ruszył ku łodzi i zwodował ją w przypływie jakiejś nadludzkiej siły. Kai był przekonany, że wskoczy na pokład i odpłynie, lecz on ruszył ku Letycii. Szybkim ruchem topora oswobodził ją z węzłów, rozdzierając przy tym bluzkę dziewczyny, chwycił za pas i przystawił ostrze do jej szyi.

– Kai… proszę – wyszeptała.

Wódz krzyczał coś w swoim języku, delikatnie przesuwając się w stronę morza.

Czas na negocjacje.

Kai wskazał na dziewczynę, potem na siebie, na łódź i na wodza. Ludożerca zdawał się rozumieć postawiony przez chłopca warunek. Podszedł do łodzi, wskoczył do środka i puścił Letycię. Chwycił wiosła.

Jakkolwiek dwuznacznie to zabrzmi, nie popłyniesz po posiłki, kolego. Kai podszedł do ogniska i wyjął z niego grubą, płonącą gałąź.

Gdy szybowała w powietrzu, wydawało się, że czas nagle zwolnił. Upadła wodzowi na kolana, zajmując go ogniem, a potem całą łódź.

Podbiegł do dziewczyny i objął ją. Przytuliła się do niego. Gdyby nie krzyki płonącego kanibala, Kai uznałby tę chwilę za idealną.

Najtrudniejsze pytanie świata – Czy Kaines Slant potrafi zadbać o kobietę?

– Dziękuję – wyszeptała mu do ucha. – Wiem, że widziałeś, ale już nie patrz. Proszę.

O co jej chodzi? Na co mam nie patrzeć?

Przez ciało Letycii od wysokości ramienia, przez brzuch i zapewne jeszcze dalej biegła paskuda blizna, wyglądająca, jakby jakiś nieudolny sadysta próbował kiedyś przeciąć dziewczynę na pół.

– Mówiłam, nie patrz – prosiła bliska płaczu.

– Dlaczego? Jesteś piękna.

– Nieprawda. To…

– To draśnięcie? I co w związku z tym? Boli cię?

– Już nie.

– W czym więc problem? Wyglądasz pięknie, uwierz mi.

Uśmiechnęła się, a on ujął jej dłoń. Odeszli w kierunku obozu, wciąż słysząc odgłosy trzaskającego ognia.

Wieczorem usiedzieli przy ognisku, a zachodzące gdzieś za drzewami słońce rzucało na nich ogromny cień.

– Miałam siedem lat, gdy zdarzył się wypadek. Wracałam z rodzicami i bratem ze sprawy sądowej. Walczyliśmy o prawo do takiego domu,  już nieważne, przepadło. To była zwykła prosta droga, niestety… ciężarówka… ona… wjechała w nas. Tylka ja przeżyłam, z tą… pamiątką. Od tamtego czasu wychowywał mnie dziadek. – Gdy o tym opowiadała, znów się rozpłakała. – Oprócz dziadka, nikt o tym nie wie. Nawet Artur. Myślisz, że ta blizna będzie mu przeszkadzać? Czy zaakceptuje mnie taką? – zapytała z nadzieją w głosie. – Tak jak ty to zrobiłeś.

Chyba nadszedł ten czas.

– To nie jest rzecz, o którą powinnaś się martwić w waszych relacjach – stwierdził, patrząc jej w oczy.

– Nie rozumiem.

– Jak się stąd wydostaniemy, powinnaś trzymać się jak najdalej od Artura.

– Dlaczego? – spytała, spoglądając nieufnie.

Muszę to zrobić delikatnie.

– Widziałaś tych ludożerców. Artur jest do nich podobny, a nawet gorszy, gdyż oni zabijali w celach konsumpcyjnych. – Letycia wybałuszyła oczy. Cholera, nie wyszło. – Artur jest mordercą.

Kai dziękował Bogu za niespokojne morze, które tego dnia głośno uderzało o brzeg. Zagłuszyło ciszę, a ta była naprawdę długa.

– Od kiedy to wiesz?

– Dowiedziałem się ostatniego dnia w Grenie.

– W jaki sposób?

– Od Elii. Ona wie. Zdajesz sobie sprawę, że Artur zabił bezdomnego mordercę w dniu, w którym umarła jego siostra?

– Wspominał o tym. Niechętnie.

– Tamtego dnia coś w niego wstąpiło. To nie jego wina, że taki się stał. Jego stan… postępuje. Zabił swojego wuja, następnie zabił Rafna. Wkrótce spali dom, w który mieszka cała rodzina. Zupełnie się zatracił. Nie myśli rozsądnie, nie ma wyrzutów sumienie. Nawet więcej, on się z tego śmieje, podczas zbrodni zakłada uśmiech na twarz.

– Pokazywał mi go. Mówił, że jestem jedyną osobą, która może o nim poświadczyć. Właśnie takiego słowa użył – „poświadczyć”. – Przestraszyła się własnych słów. – Rafn zaginął to wiadomo, ale jego wujek? Artur powiedział, że wyjechał, bo dostał pracę. Gdzieś przy…

– …kotłach?

– Tak, kotłach. – Nagle zrozumiała. – O Boże.

– Nim tam wrócimy, opracuję jakiś plan, by cię przed nim uchronić. – I siebie również. – Podejrzewam, że mam na to jeszcze sporo czasu.

Rankiem dnia dziewiątego kąpali się w morzu. Razem.

Jedenastego dnia Kai stanął na szczycie północnego klifu. Zeszłej nocy śniło mu się, że znalazł w tym miejscu skarb, a dokładniej skrzynię pełną złotych monet. Stała samotna pośród mroków. Odgonił siedzące na niej ptaszysko, podniósł z łatwością, jakby nic nie ważyła, i zaczął biec. Biegł w kierunku wielkiego płomienia, który tańczył radośnie w oddali, dając nadzieję. Czy to Letycia zapaliła ognisko? – zastanawiał się. Czy czeka nas ratunek?

– Nie sądzę – wyszeptał Simon Klant.

Chłopca zamurowało. Odszukał wzrokiem postać siedzącą w mroku. Był to starzec, marny i przygarbiony. Kai nigdy nie widział równie starego człowieka. Wydawało się, że ma dwieście lat. Jego łysą czaszkę pokrywały plamy, jakby ktoś wytatuował na niej mapę zaginionych archipelagów. Oczy wypełnione były smutkiem i mądrością.

– Kim jesteś? – zapytał chłopiec. Mógłby przysiąc, że skądś zna tego człowieka. Obudził się, nim zdążył usłyszeć odpowiedź.

Uklęknął nad krawędzią klifu i spojrzał w dół.

Wgłębienie, które wyżłobiły uderzające o klif fale, okazało się dużo większe, niż przypuszczał. Kilka metrów poniżej spoczywał wrak starego statku, przypominający wyrzuconego na brzeg, martwego wieloryba. Kai przywiązał lianę do drzewa i się opuścił. Kadłub, przechylony na bakburtę, spoczywał na wyrastających z piasku skałach. Wszystkie trzy maszty zostały ułamane, tylko jeden nie został zabrany przez morze.

Oczami wyobraźni widział Simona Klanta, który ucieka z pełnego trupów pokładu podczas szalejącego sztormu. Wszyscy zginęli i pozostał sam, lecz się nie poddawał. Jak zdołał przeżyć tak wiele lat sam? Czy naprawdę dożył tu starości? Lecz zdołał wypłynąć w morze, podjął walkę. Czy wrócił do domu? Kai miał nadzieję, że tak.

Wnętrze statku okazało się ciemnym i śmierdzącym cmentarzyskiem, w którym ludzkie szczątki stały na straży w dziesiątkach różnych póz, chroniąc zawartość statku. Śmiecie. Same kilkuwiekowe śmiecie – doszedł od wniosku, oglądając kolejne skrzynie. W jednej z nich odkrył jednak coś, co mogło im się przydać. Ubrania, nieco niemodne, bo z szesnastego wieku, aczkolwiek dobrze zachowane. Letycia się ucieszy. Wciąż narzeka, że musi chodzić w tej samej bieliźnie. Co prawda, Kai zaproponował jej rozwiązanie tego problemu, lecz dziewczynie się ono nie spodobało. Obraziła się nawet, lecz bardziej dla zasady niż z prawdziwej złości. Kai dał jej za to trzy punkty.

Trzynastego dnia napis S.O.S. zakończył swój żywot porwany przez morskie fale.

Żadne z nich się nie spieszyło się, by go odbudować.

Czternastego dnia wybrzeże zorganizowało dla nich prawdziwy festiwal z udziałem morskich stworzeń. W świetle zachodzącego słońca, które tym razem malowało niebo w odcieniach różu, obserwowali skaczące delfiny, wokół których pojawiały się poszukujące łatwej zdobyczy rekiny. Za każdym razem, gdy drapieżnik chciał zaatakować, delfiny otaczały go całym stadem, nie pozwalając skrzywdzić ani jednego.

– To miejsce jest tak cudowne – stwierdziła Letycia. – Myślę, że gdy Bóg tworzył tę część świata, musiał być w dobrym humorze. Uśmiechał się szeroko.

Znam takiego jednego, który uśmiecha się szeroko, co wcale nie znaczy, że jest w dobrym humorze.

– W takim miejscu mógłbym spędzić resztę życia – odezwał się. – Gdyby tylko było przy nas jeszcze kilka osób.

– Tak, tęsknie za dziadkiem. Patrząc na te morskie bestie, mogłabym przysiąc, że spodobałoby mu się tu. Miałby co robić.

– Ci, których z nami nie ma, również żyją w pięknym miejscu.

– Grenie jest wspaniałe, ale to nie miejsce dla mnie. Trudno było mi się przyzwyczaić do tamtejszego życia.

– Do tego potrzeba czasu – zapewnił. – Wiesz, co mówią o Pierwszych Osadnikach? Ponoć potrafili rozpoznać kilkadziesiąt rodzajów śniegu. Rozróżniali je na podstawie odcieni bieli. Od pokoleń byli tak zżyci z miejscem, w którym mieszkali, że ta umiejętność przychodziła im bez trudu. Gdy wrócimy, z czasem i ty zżyjesz się z Grenie.

Przypomniało mu się inne powiedzenie, które uwielbiał jego dziadek – „Człowiek jest jak szczur, do wszystkiego się przyzwyczai” – lecz za nic w świecie nie powtórzyłby go w tej chwili.

Usiedli na piasku i Letycia chwyciła go za dłoń. Pocałował ją w usta, delikatnie, jakby bał się, że zrobi jej krzywdę.

Potem położyli się na piasku i kochali w blasku zachodzącego słońca.

Przez wiele dni nie widzieli delfinów.

Powróciły po długim czasie. Kai nie miał pojęcia, który to dzień na wyspie. Stracił rachubę, gdy liczba przekroczyła dwieście.

Stali w trójkę na plaży i obserwowali zwierzęta. Martiv, bo tak po burzliwych naradach nazwali swojego syna, stawiał pierwsze nieśmiałe korki na piasku. Na widok zwierząt zaczął piszczeć z zachwytu.

Dom, w którym obecnie mieszkali, w niczym nie przypominał dawnego szałasu. Był to piętrowy, pełen przesadnego przepychu budynek, tak wytrzymały, że dotychczas nie powalił go żaden z uderzających w wyspę tajfunów. Nazywali go rezydencją i ciągle udoskonalali. Mieli w końcu bardzo dużo czasu. Gdy zwierzęta już odpłynęły, Kai udał się do niego, by rozpalić ogień, tymczasem Letycia wskoczyła z siecią do morza, by złowić kolację. Po posiłku mieli wybrać się na zachód wyspy, by obserwować zachodzące słońce.

Morze ma dziś niezwykły odcień – powiedział do syna, który wpatrywał się w nie zielonymi oczyma, ssąc kciuk.

Wtedy przed ich oczami pojawiła się płynącą łódź. Serce Kaia mocniej zabiło.

Letycia wyszła z morza. Stanęli w trójkę na brzegu, milcząc. Jasnowłosy, młody człowiek, jedyny pasażer drewnianej łodzi, odrzucił wiosła i westchnął ciężko.

– Zabieram was do domu – przemówił w ich języku. – Wsiadacie? Czy wolicie zostać i toczyć tu swoje spokojne, piękne życie?

Wymienili spojrzenia. Martiv zaczął płakać, Letycia wzięła go na ręce.

– Wolimy zostać – przemówił Kai, a Letycia poparła go bezgłośnie. – Odpłyń bez nas i nigdy nie wracaj 

Mężczyzna wyjął kuszę.

– Wsiadajcie albo pierwsze zastrzelę dziecko.

Zrobili to. Weszli na pokład łodzi, trzymając się blisko siebie. Martiv nie przestawał płakać, zanosił się głośniej niż kiedykolwiek w swoim krótkim życiu.

W kieszeni Kai wciąż miał żyletkę. Dotknął jej opuszkami palców, była zimna i ostra. Poczuł, jak przecina mu skórę. Zacisnął zęby. Nigdy wcześniej nie skaleczył się w podobny sposób. Muszę się uspokoić.

Porywacz siedział przy dziobie, cały czas trzymając ich na muszce. Chłopiec wyjął dłoń z kieszeni i dobył wioseł. Zaczęli oddalać się od wyspy, na której spędzili najwspanialszy fragment swojego życia. Fragment, o który Kai poprosił las, a on spełnił to życzenie.

Palmy machały liśćmi, jakby chciały ich pożegnać. Kai nigdzie się jednak nie wybierał. Wystarczy mi chwila. Czeka nas długa droga, a on nie będzie wiecznie skoncentrowany.

Wtedy stało się coś dziwnego. Mężczyzna zniknął. Wyspa zniknęła. Ich syn zniknął. Spojrzeli na siebie. Stali się młodsi, ich skóra blada, a wszystkie lata, które razem przeżyli, zdawały się być jedynie ulotną chwilą.

Jezioro Grenie było tego dnia wzburzone niczym morze.

 

 

Rozdział 31

Pukanie z wnętrza trumny

 

Ostatni dzień listopada, choć świąteczny, nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle dni poprzednich. Temperatura oscylowała w okolicach minus pięciu stopni, a z zachmurzonego nieba sypał niezbyt intensywnie śnieg. Nie wiedzieć czemu, to właśnie ten dzień wybrał Sawion Dorem, by przywrócić do życia Estelę Aliton.

Od chwili, gdy Marc Wolron wypowiedział jej imię, minął tydzień. Przez ten czas nawiedzał Dorema wielokrotnie. „Jeszcze nie czas” – słyszał za każdym razem. Nie pomagały błagania o jakąkolwiek wskazówkę, strzępek informacji, cokolwiek. „Jeszcze nie czas” – Dorem powtarzał jak zaprogramowany, wpatrując się w Marca swoimi smutnymi oczami.

Czekał więc. Harował godzinami, mając nadzieję, że czas szybciej minie, lecz tak się nie działo. Każdy dzień dłużył się jak rok, a każde pukanie do drzwi powodowało, że serce podskakiwało mu do gardła. Czekał, lecz nic się nie działo. Aż do tej chwili.

Sawion stał przed jego drzwiami, otrzepując czarny płaszcz ze śniegu.

– Już czas? – spytał sąsiada. Ręce trzęsły mu się niczym pijakowi na odwyku, więc wbił je we framugę. Ogarnęło go przerażające wrażenie, że cała nadzieja szybko pryśnie, gdy tylko mężczyzna otworzy usta. Jeszcze nie czas – powie. – Przyszedłem pożyczyć trochę cukru.

– Tak. Masz czas do północy, by ją odnaleźć. Jeśli nie zdążysz, nie otrzymasz drugiej szansy. Zacznij po zmroku w miejscu, w którym widziałeś ją po raz ostatni – po tych słowach zamilkł, spoglądając wzrokiem, którego Marc nie potrafił zinterpretować.

– I to wszystko? – spytał z niedowierzaniem. – Ostatni raz widziałem ją podczas pogrzebu. Gdzie mam… – Nagle zrozumiał. – Czy muszę… – Słowa ugrzęzły mu w gardle.

Sawion Dorem nie miał zamiaru nic wyjaśniać. Odszedł, zostawiając Marca z jego wątpliwościami i przerażeniem.

O tej porze roku słońce wychylało się ponad horyzont tak nieśmiało, że przez cały krótki dzień panował półmrok. Zmierzch miała zapaść za około półtorej godziny, więc Marc miał sporo czasu na przygotowania. Potrzebował jedynie dwóch rzeczy.

Łopatę znalazł na podwórzu, gdzie stała oparta o studnię. Na jej czerpaku dostrzegł zaschnięte grudki ziemi. Artur zakopywał nią ciało wujka. Tym razem posłuży przeciwnemu celowi. Latarkę odnalazł w kuchennej szafce. Działała bez zarzutu.

Trzymając w ręku oba przedmioty, usiadł przy kuchennym stole i czekał.

Artur był poza domem. Ostatnimi czasy wciąż szwendał się po okolicy. Marc cieszył się z jego nieobecności, gdyż brat mógłby zacząć zadawać niewygodne pytania.

Spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że czas jeszcze nigdy nie płynął tak wolno. Wciąż miał wątpliwości, czy to aby nie żart ze strony tego dziwnego człowieka. Choć wydaje się to makabryczne, muszę spróbować. Nie mam nic do stracenia.

Tuż przed zmrokiem wszedł na teren cmentarza. O tej porze roku miejsce przypominało zapomniane nekropolie krain wiecznej zimy z historii, które czytał w dzieciństwie. Groby, oplatające je ścieżki i otaczające cmentarz drzewa – wszystko pokryte było białym puchem. Większość nagrobków przypominała identyczne, białe kopce, jedynie z nielicznych uprzątnięto śnieg, choć i na nich zdążyła zebrać się świeża warstwa. Pomyśleć, że w dzieciństwie bawiliśmy się w tym miejscu.

Grób Esteli odnalazł bez trudu. Chwycił za stylisko i zaczął odgarniać śnieg.

– Cieszę się, że pamiętasz, chłopcze – usłyszał głos za swoimi plecami i przerażony wypuścił z rąk łopatę. Upadła bezgłośnie na śnieg.

Ludwik Quart wyłonił się zza wielkiego drzewa. Był to sześćdziesięcioletni, łysy mężczyzna trudniący się stolarstwem. Wielu opowiadało, że jest znakomitym rzeźbiarzem, choć Marc nigdy nie widział żadnego z jego dzieł.

– Dobry wieczór – wydukał wciąż przestraszony chłopiec.

– Przyszedłeś do córki wójta – stwierdził, krocząc zaśnieżoną ścieżką.

– Chciałem posprzątać u wszystkich… moich. – Idź stąd, proszę. Zabierasz cenny czas.

– Ja wpadłem do żony. Należy jej się pamięć, gdyż była to dobra kobieta. Moja druga żona, Syntia, ta poczwara, z którą mieszkam, to nawet szkoda gadać. Nie układa nam się, chłopcze.

Marc przypomniał sobie strzelaninę, która wybuchła w ich domu kilka tygodni temu. To był cud, że nikt nie zginął. Do dziś nikt nie znał dokładnych przyczyn tego niespodziewanego wybuchu przemocy.

Przez kolejne cenne minuty Marc był zmuszony wysłuchiwać spowiedzi staruszka, który wyciągał brudy swej żony.

– Chciała mnie zastrzelić – powiedział przez łzy. Idź sobie. Zostaw mnie samego. Od północy dzieliło go jeszcze wiele godzin, lecz Marc wolał nie ryzykować. – Mnie, swojego męża! – załkał.

W momencie, gdy Ludwik Quart przeszedł do streszczania życiorysów swoich czterech niedobrych dzieci, Marc nie wytrzymał.

– Czy mógłbym zostać na chwilę sam? Proszę. Odwiedzę pana któregoś dnia, wtedy opowie mi pan wszystko.

Obrażony staruszek opuścił cmentarz, mamrocząc pod nosem coś niezrozumiałego.

Czas zacząć. Niech Bóg mi wybaczy, jeśli źle robię. Przeżegnał się i zabrał się do pracy.

Najpierw zdjął wszystkie dawno zgasłe znicze i ośnieżone kwiaty, a następnie usunął drewnianą skrzynię, pełniącą funkcję tymczasowego pomnika. Przebicie przez twardą, zamarzniętą ziemię okazało się trudniejsze, niż się spodziewał. Każde uderzenie przychodziło mu z trudem, a mróz sprawił, że niemal stracił czucie w dłoniach. Mimo to z każdą minutą dół był coraz głębszy.

Co pewien czas obserwował cmentarz, poszukując ludzkich sylwetek. Ku jego radości nikt się nie zjawiał, co więcej, powietrze zdominowała mgła, która gęstniała z każdą chwilą. Uchroni mnie przed ludzkim wzrokiem.

Cały umorusany ziemią, wykopał dół tak głęboki, że stojąc na dnie, zaspy śniegowe miał na wysokości oczu. Wtedy uderzył w wieku trumny. Odgarnął ziemię z całej jej powierzchni i znieruchomiał na chwilę. Czy ktoś puka z jej wnętrza, czy to bije moje serce?

Otworzył wieko. Trumna była pusta.

Stał przez chwilę zdezorientowany, po czym sięgnął po latarkę. Badając wnętrze, odnalazł kartę, na której ktoś starannym pismem umieścił wiersz. Marc zaczął czytać.

 

Do wiecznej roboty go odesłali

gdyż był dociekliwy i tego się bali

nie wiedzieli głupcy, że słowo nie zginie

przetrwa – choćby w skalnej szczelinie

na zapomnianym przez Boga odsłonięciu

na sto drugiej stronie, od słowa „pięciu”

opisał miejsce pełne odpowiedzi

jedną smok schował w butelce z miedzi

 

Nic nie zrozumiał. Zamknął trumnę i wydostał się z grobu. Niedbale zasypał dół i usiadł na śniegu.

To wskazówka – domyślił się. Muszę nią podążyć, by znaleźć inne miejsce. Przypomniał sobie grę w piratów, w którą on, Artur i Kai często bawili się w dzieciństwie. W owej grze musieli odkryć skarb, lecz droga do niego nigdy nie była łatwa. W miejscu, które odkryli, najczęściej czekała na nich kolejna wskazówka. Ten, kto rozgryzł je wszystkie, docierał do upragnionego skarbu. Marc pamiętał, że radził sobie w niej znakomicie, podobnie jak Kai. Artur zawsze miał problemy. Tym razem stawką jest prawdziwy skarb.

Przeczytał ponownie wiersz. „Wieczna robota” przykuła jego uwagę. Tata używał tego zwrotu w stosunku do ludzi, którzy zginęli w miejscu pracy. Mówił, że trafiają do wiecznej roboty.

Gdy był dzieckiem, ta perspektywa zawsze go przerażała. Powiedział kiedyś ojcu, że nigdy nie pójdzie do pracy, gdyż boi się, że trafi do „wiecznej roboty”. Chodzi więc o kogoś, kto zginął w miejscu zatrudnienia. Ale kto? Ginęli rybacy, drwale, pracownicy kamieniołomu. Zauważył, że dalej jest mowa o skale, skupił się więc na zgonach w kamieniołomie. Z tego tekstu wynika, że wypadek był zaplanowany. Jakby to było morderstwo. Rande Ortos! – doznał nagłego olśnienia. Ojciec opowiadał, że Ortos zginął w kamieniołomie, podczas zbierania informacji na temat Grenie. Podejrzewał, że to nie był wypadek, lecz celowe działanie. Ktoś chciał zataić prawdę. Marc nie wiedział, o jaką prawdę chodziło. Ten, kto go zabił, odniósł sukces.

„Skalna szczelina”. Wynika z tego, że Rande Ortos przed śmiercią ukrył notatki w kamieniołomie, tuż pod nosem swoich oprawców. Marc był podekscytowany. Taki notatnik może zawierać dziesiątki nieznanych faktów z historii wioski. Ilu ludzi pogrąży? – zastanawiał się.

Mgła gęstniała z każdą chwilą, gdy przedzierał się przez śnieg w kierunku Grenie. Widoczność ograniczała się do kilku metrów. Drogę astarnocką odśnieżał właśnie wielki pług, który z rozpędu, a może w wyniku życzliwości kierowcy, wjechał na ulicę Pierwszych Osadników. Marc szedł na równi z pojazdem, na jego ubraniu nieprzerwanie lądowały drobinki śniegu. Wszystkie domy schowane były za zasłoną mgły, jakby chciały ukryć przed czymś przerażającym, czymś, co dopiero nastąpi.

Za pługiem pojawił się stary, czerwony fiat, z wnętrza którego wygramolił się Ox. Wrócił ze szpitala. Na oku miał wielką, zieloną przepaskę, pod którą wciąż widniał opatrunek. Wieloryb nawet nie zauważył Marca. Krzyknął coś do żony i zniknął we mgle.

Chłopiec dotarł do swojego domu. Rzucił łopatę za płot i obszedł budynek. Dawna droga do kamieniołomu zaczynała się przy posiadłości Wolronów i stanowiła nijako przedłużenie ulicy Pierwszych Osadników. Była to ścieżka polna, przed laty dostatecznie szeroka i zadbana, by mogły nią przejeżdżać pojazdy. Po kilkunastu latach od zamknięcia kamieniołomu zarosła tak, że trudno było ją zauważyć. Marc znał tę drogę bardzo dobrze, choć nie pokonywał jej od czasów dzieciństwa.

Biegł przez kilometr, nim z mgły wyłoniła się ściana kamieniołomu. Przez mgłę widział jedynie fragment dawnego wyrobiska. Całość miała rozciągłość niemal dwustu metrów. Gdzie powinienem zacząć? Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że Rande Ortos musiał ukryć swe zapiski w miejscu nieeksploatowanym już w czasach świetności kopalni. Która część jest najstarsza? Nie wiedział. Postanowił zacząć przeszukiwania od zachodniego fragmentu.

Osiem metrów, może więcej – ocenił wysokość ściany. Pierwsza szczelina, którą postanowił zbadać, znajdowała się w mniej więcej w połowie jej wysokości. Postawił pierwsze kroki. Cały jego świat ograniczył się nagle do walki z śliskimi, oblodzonymi, pokrytymi śniegiem wapieniami. Walczył o każdy chwyt, o każdy centymetr ściany.

– Włóż rękę do szczeliny – rozkazał mu kiedyś brat. Działo się to latem, kiedy wspinanie nie było żadnym wyzwaniem.

– Po co?

– Chcę zobaczyć, co się stanie. – Wyszczerzył zęby. – Wiesz, co się stało z ludźmi, którzy tu zginęli? Wciąż tu są, żyją w tych skałach. Zbudowali w nich własne miasto, prawdziwe królestwo. Gdy wsadzisz rękę do szczeliny, złapią cię i wciągną do środka. Nigdy już nie wrócisz.

Marc nie miał wówczas zamiaru spędzać całego życia uwięziony we wnętrzu góry. Zeskoczył i przestraszony uciekł do lasu.

Mgła stała się tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Był już na wysokości pierwszej docelowej szczeliny. Włożył rękę do środka. Czy ktoś za chwile zaciśnie dłoń na mojej ręce? Może nawet sam Rande Ortos. Czy zaciągnie mnie w ciemności? Może to tam czeka na mnie Estela? Zaczął poruszać ręką.

Coś musnęło jego kciuk. Marc krzyknął, a jego głos rozniósł się echem po całym kamieniołomie. To tylko zwierzę – powtarzał sobie. Wrócił do penetracji. Oprócz czegoś podejrzanie mocno zainteresowanego jego dłonią, szczelina wydawała się pusta. Metr dalej na podobnej wysokości dostrzegł kolejną skalną pustkę.

Po dwóch godzinach wysiłku miał serdecznie dość. Nie poddawał się jednak. Zaczął badać szczeliny położone tak nisko, że nie musiał się wspinać. Miał to być odpoczynek. Nie liczył, że coś w nich znajdzie.

Z jednej z nich wyjął brązowy, skórzany notatnik. Omal nie krzyknął ze szczęścia. Otworzył na pierwszej stronie i serce mu zamarło.

Strony nie były numerowane, lecz to akurat nie był wielki problem. Mógł je policzyć. Gorsze było to, że Rande Ortos używał szyfru, notując swe prace.

Wrócił do domu. Piec nie był rozpalony, co oznaczało, że Artur wciąż nie wrócił. Na zegarze widniała godzina 18:02. Boże, pomóż mi.

Usiadł przy kuchennym stole i policzył strony. Sto druga. To była sto druga, prawda? Sprawdził to w wierszu. Zgadzało się. Na tej stronie jest opis miejsca, w którym stoi butelka z miedzi. W niej znajdę kolejną wskazówkę.

Policzył trzy razy, by mieć pewność, że otworzył na dobrej stronie. Oznaczył ją czerwonym mazakiem. I co teraz?  Każdy wyraz na stronie był zaszyfrowany. Zwrócił jednak uwagę na coś, co mogło być tytułem rozdziału. Litery te były zapisane większą czcionką, a dodatkowo pogrubione.

IĘGMIM JKOSOGBŻCHR ICEĘĘF HAŁŃYEYTE BWKGEPWEE.

Próbował przestawiać szyk, czytać od końca, przeskakiwać co drugą i trzecią literę. Nic nie wskórał. Czy to szyfr z kluczem? Jeśli tak, to nigdy tego nie rozgryzę. W jaki sposób mam odgadnąć klucz?

Wtedy doznał olśnienia. Wiedział przecież, jak powinno brzmieć jedno ze słów po rozszyfrowaniu! „Pięciu”. Ono tu gdzieś jest. Podkreślił wszystkie wyrazy składające się z sześciu liter.

 „IĘGMIM” i „ICEĘĘF” z prawdopodobnego tytułu, również miały sześć liter. Zapisał pierwsze z nich na kartce, a pod nimi rozszyfrowany wyraz.

I–Ę–G–M–I–M

P–I–Ę–C–I–U

Co teraz? – zastanawiał się przez chwilę. Potrzebuję tablicy szyfrującej. Takiej, gdzie poziomo umieszczony jest alfabet, a w każdym następnym wierszu przesuwa się go o jedną literę. Rozpisał to na kartce, co zajęło mu prawie półtorej godziny, gdyż mylił się wielokrotnie.

Odnalazł na tablicy I położone w kolumnie P i odczytał pierwszą literę wiersza – R.

Jeśli klucz będzie logicznym wyrazem, wtedy trafię na słowo pięciu. To może potrwać. Muszę sprawdzić wszystkie podkreślone wyrazy.

Miał szczęście. RYBKAR – odczytał pierwszego kandydata na stanowisko klucza. R się powtarza, klucz brzmi RYBKA! To jest to słowo! IĘGMIM znaczy pięciu!

Zaczął tłumaczyć. Zajęło mu to kolejną godzinę. Gdy tekst zrzucił z siebie szyfr, brzmiał następująco:

 

PIĘCIU MIESZKAŃCÓW GRENIE ZATRUTYCH ALKOHOLEM

VIEL OX, JEGO BRAT HANER OX, ASTRAL QUART, RONAL TRAST I JEGO BRAT HART TRAST TRAFILI DO SZPITALA DNIA 17 MARCA 1962 ROKU PO ZATRUCIU ALKOHOLEM POCHODZĄCYM Z NIEZNANEGO ŹRÓDŁA.

CAŁA PIĄTKA SPOTKAŁA SIĘ NA SUTO ZAKRAPIANEJ ZABAWIE W DOMU OXÓW. TUŻ PO PÓŁNOCY FRAST ALITON ZAWIÓZŁ CAŁĄ PIĄTKĘ DO SZPITALA. STWIERDZONO ZATRUCIE. WINNY BYŁ ALKOHOL. NA PYTANIE SKĄD POCHODZIŁ TRUNEK, UDZIELILI BARDZO CIEKAWEJ ODPOWIEDZI. SPRZEDAŁ GO IM TYSIEN SLANT. SAM PODEJRZANY ZAPRZECZYŁ. PODCZAS PRZESZUKANIA DOMU, NIE ODNALEZIONO NIC, CO BY GO OBCIĄŻAŁO. SPRAWĘ UMORZONO.

INFORMACJA TA SKŁONIŁA MNIE DO WŁASNEGO ŚLEDZTWA. ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ, ŻE SLANT JEST ZBYT SPRYTNY, BY WYTWARZAĆ TRUNEK WE WŁASNYM DOMU. ROBI TO W UKRYCIU. MA WSPÓLNIKÓW. POMAGA MU FRAST ALITON, TEGO JESTEM PEWIEN. ONI SĄ NIEROZŁĄCZNI. OSATNIO CZĘSTO WIDZĘ Z NIMI CAROLA NADAJA. JEGO ZAGRODA JEST IDEALNYM MIEJSCEM NA KRYJÓWKĘ.

DOPISEK – 25 MARCA 1962 – ODNALAZŁEM TĘ BIMBROWNIĘ. PODZIĘKOWANIA NALEŻĄ SIĘ VINCENTOWI HOLBESOWI, CHOĆ ON SAM NIE BYŁ NAWET ŚWIADOM, ŻE MI POMAGA. WRACAJĄC DO TEMATU – JEDNAK ALITON. WYCHODZI NA TO, ŻE POD JEGO DOMEM ZNAJDUJE SIĘ WIĘCEJ TAJNYCH PRZEJŚĆ NIŻ W NIEJEDNYM ZAMKU (ZAPISKI Z 30 STYCZNIA 1959 – PRZEJŚCIE PRZEZ STUDNIĘ). BIMBROWNIA DZIAŁA PRĘŻNIE, CZEKAJĄC NA KOLEJNYCH GŁUPCÓW, KTÓRZY ZECHCĄ SKORZYSTAĆ Z JEJ TRUCIZN. GDY NADEJDZIE CZAS, NAGŁOŚNIĘ SPRAWĘ.

 

Bimbrownia pod domem Alitonów. Przejście przez studnie. Wiedział już, co ma robić. Wyciągnął z piwnicy linę i wybiegł z domu, nie chcąc tracić ani chwili cennego czasu.

Wkradł się na tyły posiadłości Alitonów, po raz kolejny dziękując Bogu za gęstą mgłę. Piaskownicę, huśtawkę i stolik pokrywała tak gruba warstwa śniegu, że ledwo poznał to miejsce. To tu spędziłem ostatnie dobre chwile z Estelą. To tu zdecydowałem, że pójdę nad jezioro.

Podszedł do studni. Byłem już kiedyś na dole, w dniu, gdy udawałem żywego trupa. Wszyscy się mnie przestraszyli oprócz Kaia.

Ze ściany domu wystawał zardzewiały hak o tajemniczej funkcji. Marc zaczepił o niego linę i zaczął się opuszczać w głąb otworu. Za pierwszym razem pomagała mi Estela. Było łatwiej.

Woda w studni zamarzła. Stanął ostrożnie na lodzie, wciąż trzymając linę, i zapalił latarkę. Obudowa składała się z wielkich cegieł, które w blasku latarki mieniły się żółtym kolorem. Na jej powierzchni nie dostrzegł niczego niezwykłego. Zaczął stukać trzonem latarki. W jednym miejscu odgłos był dziwnie głośny. Oparł się plecami o przeciwległą ściankę i naparł nogami na podejrzane miejsce. Cegły się rozsypały. Cześć wpadła do studni, łamiąc lód, a pozostałe zniknęły w ciemności, która pojawiła się przed jego oczami. Wyłamał jeszcze kilka cegieł, nim otwór przybrał odpowiedni rozmiar.

Pomieszczenie było zaskakująco duże, większe niż pokój, w którym dorastał. I równie ponure. Jedną ze ścian pokrywały rzędy półek, niegdyś pełne alkoholi, dziś stało na nich jedynie kilka butelek. W centralnej części umieszczono stół, na którym stał piękny, rzeźbiony smok, spoglądający czerwonymi oczyma na zakłócającego jego spokój Marca. Była też szafa, której nie odważył się otworzyć, wygodne łóżko i stolik, na którym wciąż stał archaiczny telewizor. Naliczył też trzy krzesła. Wszędzie czuć było dziwny, słodkawy zapach. Czy produkcja alkoholu była jedyną funkcją tego miejsca? I czy Rost Aliton o nim wie? Wątpił w to, Estela by się wygadała.

Zbliżył się do półek. Butelka z miedzi. Odnalazł ją na natychmiast. Jej złotoczerwoną, metaliczną powierzchnię nie nadgryzł ząb czasu. Za butelką odkrył napis wyryty na ścianie pomiędzy półkami.

 

Założyciel to założyciel. Co za różnica, który?

 

 Czy to kolejna wskazówka? Miała być w butelce. Marc był zdezorientowany. Wyjął kartkę z wnętrza miedzianej flaszki i zaczął czytać:

 

Spotkamy się na przystani tuż przed północą. Czekam.

Twoja E.

 

Serce Marca biło jak oszalałe. Zrobiłem to. Zrobiłem! Mam jeszcze wiele czasu, zdążę.

Szykując się do wyjścia, zauważył inne przejście. Oczywiście, przecież nie opuszczali się do studni, za każdym razem, gdy chcieli skorzystać z tego pomieszczenia. Choć nie wiedział, dokąd go zaprowadzi, postanowił skorzystać z łatwiejszego wariantu.

Drzwi prowadziły do ciasnego korytarza, który kończył się rozwidleniem. W prawo czy w lewo? Zdecydował się skręcić w lewo, gdyż tak podpowiadało mu serce. Ciekawe, dokąd prowadzi drugi korytarz. Po kilku kolejnych metrach, które pokonał pochylając się nisko, trafił na potężne drewniane drzwi. Prowadziły do piwnicy domu Alitonów. Oby pan Rost spał. Wymknął się z piwnicy i wszedł na korytarz. Z każdym krokiem podłoga piszczała żałośnie. Czuł się jak włamywacz, choć nie robił niczego złego. Czy Onelia Slant skradała się w podobny sposób?

Opuścił posiadłość Alitonów, wrócił po linę i pomknął w kierunku domu. Jak to dobrze, że pan Aliton zapewnił nam wodociąg. Inaczej odkryłby zniszczenia już jutro rano, wybierając wodę ze studni.

Po powrocie zorientował się, że piec wciąż jest zimny. Zegar wskazywał 21:47, miał więc wiele czasu, by przygotować się na spotkanie. Przyniósł czyste ciuchy i nalał wody do miski. Zaczął się rozbierać, strzepując z ubrania mokre grudki ziemi. Jestem taki zmęczony – pomyślał, gdy mył twarz.

Gdy tak pochylał się nad ciepłą, parującą wodą, zasnął.

Śnili mu się rodzice i kobieta z jeziora.

Nadi pojawiła się w ich domu, ściskając w ręku pistolet. Nie zapukała do drzwi, po prostu zmaterializowała się w pokoju. Wymierzyła w siedzącego na wersalce ojca. Matka krzyczała.

– Kim jesteś? Dlaczego chcesz mnie zabić? – spytał przerażony mężczyzna.

– Powiedzmy, że mam sentyment do waszej rodziny – powiedziała z uśmiechem. Marc patrzył na tę scenę z przerażeniem. Ten uśmiech. Przeraził go bardziej niż broń.

Nadi wystrzeliła, lecz jego ojciec nie zginął. Sawion Dorem pojawił się znikąd i zasłonił go własnym ciałem.

– Dziękuję ci – wszeptał do miski. Spałem… spałem… o Boże. Czy zaspałem? Przez chwilę nie miał odwagi spojrzeć na zegarek. Gdy to zrobił ujrzał godzinę 23:52.

Wciągnął na siebie ubranie i pomknął jak pocisk w kierunku swojej ukochanej.

Biegł przez mgłę, próbował się nie zgubić w utopionym w białej ciemności lesie. Udało mu się. Ujrzał rzekę.

Przez pierwszą chwilę nie był pewny, czy to ona. Stała we mgle, nieruchomo. Podszedł powoli. Ujrzał jej niewyraźne odbicie na czarnej powierzchni rzeki.

Bał się spojrzeć. Co jeśli śmierć zmieniła ją nieodwracalnie? Co jeśli wygląda jak trup?

– Marc? – odezwała się niepewnie. Ujrzał jej brązowe włosy i niebieskie oczy. Usłyszał jej słowa. To ona. Wyglądała tak, jak ją zapamiętał z wakacyjnych dni.

Rzucił jej się w objęcia. Pocałowali się, a drewniany pomost skrzypiał z każdym ich ruchem.

– Co się stało? Dlaczego jest tak zimno? Dlaczego spadł śnieg?

– Mamy listopad. Nie, jest północ – zorientował się. – Mamy grudzień.

– Grudzień? Jak to? Zmieniła się pora roku? – zdziwiła się. – Zupełnie jak w tej twojej opowieści o rybaku.

– Tak, identycznie. Lecz tylko dla ciebie, my przeżyliśmy tu sporo czasu. Chodź, zabieram cię do domu. Twój tata się ucieszy.

Prowadził zdezorientowaną ukochaną ulica Estrova. Śnieg i gęsta mgła otulały ich płaszczem z ciemnej bieli. Tuż przed skrzyżowaniem natknęli się na Artura. Szwendał się ulicą, zamyślony.

– Artur! – zawołała Estela.

– Artur, chodź do nas – zawtórował.

Podszedł i spiorunował ich spojrzeniem, nie odzywając się ani słowem do Esteli.

– Idziesz do domu? – spytał go Marc.

– Co innego miałbym robić?

– Napal w piecu – nakazał mu.

Artur odwrócił się od nich i odszedł, zaciskające rękę w pięść.

– Co w niego wstąpiło? – spytała, lecz nie wiedział, co jej odpowiedzieć.

Rost Aliton spojrzał na swoją córkę i rozdziawił ze zdziwienia usta. Potem rzucił jej się w ramiona i zaczął płakać.

– Spokojnie, tato, nie rycz – powiedziała. – Bo zacznę się zastanawiać, czy to ja jestem babą w naszej rodzinie.

– Nie wiem, co zrobiłeś, chłopcze – zwrócił się do Marca. – Nie wiem, jak to zrobiłeś. Nie wiem… nic nie wiem… dziękuję ci. – Wyściskał go tak mocno, że Marcowi zabrakło tchu.

– To nie tylko moja zasługa. Trzeba też dziękować panu Doremowi.

– Zrobię to – obiecał.

Usiedli w salonie. Rost chciał wyciągnąć butelkę wina, lecz w ostatniej chwili ją odłożył. Zaparzył im herbatę i poczęstował ciastem upichconym przez panią Lydię.

– Jest już późno, Marc. Nie wracasz do domu?

– Nie – odpowiedział, śmiejąc się. Śmiał się cały czas. Był szczęśliwy. Dokonał tego.

– Siostra i brat nie będą się niepokoić?

Siostra. Ogarnął go wstyd. Kiedy ostatni raz o niej pomyślałem? To ona mogła dziś być ze mną.

– Nie będą – zapewnił.

– Jesteś głodna, córeczko? Ja nawet nie mam nic do jedzenia. Ostatnio nie jadam wiele. Nie mamy nic na śniadanie. Słuchajcie, pojadę szybko do Astarnort, tam powinien być otwarty jeden nocny sklep. Za godzinę do was wrócę. Jeszcze raz ci dziękuję, Marc. – Uścisnął mu dłoń i wybiegł z domu.

Położyli się na w salonie. Estela zasnęła na jego piersi. Było tak cicho, tak spokojnie.

Nagle w całym domu zgasło światło. Marc ostrożnie przełożył głowę dziewczyny i podszedł do okna. Mgła wciąż się utrzymywała, nie miał więc szans dostrzec, czy awaria dotknęła jedynie ich dom, czy całą wioskę.

Nic go to nie obchodziło. Wrócił do ukochanej i w ciemności rozkoszował się chwilą.

Przebudziła się po długim czasie. Marc również spał, wyczerpany.

– Tata jeszcze nie wrócił? – zdziwiła się. – Ile czasu minęło?

– Dwie godziny – odparł.

– Powinien już dawno tu być, coś musiało się stać.

– Nie wiem – odpowiedział na wpół nieprzytomny. – Prześpij się. Nie ma prądu. Pewnie w całej wiosce. Prąd przesyłają przez Astarnort, więc pewnie twój tata dowiedział się o awarii i został tam, by dopilnować sprawy. Jestem trochę zmęczony.

– Chcesz, to idź do domu – poradziła mu.

– Dobrze – odparł, sunąc do wyjścia.

Zaspany, kroczył wśród bieli. Mgła stała się tak gęsta, że mogłaby wywołać atak klaustrofobii. Wszedł do domu i sięgnął ręką do włącznika światła. Nie zadział. Tak jak myślałem, cała wioska bez prądu. W kieszeni wciąż trzymał latarkę. Włączył ją, by oświetlić sobie drogę do pokoju.

W skąpym blasku niczym aktorzy na scenie pojawiały się fragmenty kuchni. Ujrzał lodówkę, z której będzie musiał wyjąć jedzenie, by się nie zepsuło. Ujrzał miskę, w którą o mało nie wpadł, krocząc przed siebie. Gdzieś mieliśmy świeczki. Ujrzał stół, na którym wciąż spoczywały różnoraki notatki. Wreszcie ujrzał uśmiech szyderczy i przerażający.

Jego brat siedział w ciemnej kuchni, uśmiechając się szeroko. To nie uśmiech. To maska. Na stole leżał pistolet należący niegdyś do ich ojca.

 Mierzył w jego pierś.

– Artur – zaczął spokojnie. Nie bał się. Ta scena była tak surrealistyczna, że nie wierzył w jej prawdziwość.

Padł strzał i Marc osunął się na podłogę. Latarka wypadła mu z ręki, lądując pod ścianą. Nastała ciemność, pośród której roznosił się odgłos kroków. Artur wyszedł z domu.

Marc dotknął ręką miejsca postrzału i zawył z bólu. Krew wyciekała obficie z brzucha. Proszę. Dlaczego teraz? Mam dla kogo żyć. Nie wiedział, co robić. Ucisnął ranę. Dlaczego z ręki brata?

Nie chciał tak umierać. Postanowił walczyć. Musiał walczyć. Zaczął czołgać się w kierunku drzwi. Czy zamknął je na klucz? Nie wiedział. Jeśli tak, umrę w tych ciemnościach. Zdołał pociągnąć za klamkę, wpuszczając do domu mroźne zimowe powietrze. Jest już grudzień.

Czołgał się dalej, pozostawiając na śniegu długi czerwony ślad. Proszę, nie teraz.

– Nadi, jeśli mnie słyszysz, to wypowiadam drugie życzenie – szeptał cicho. – Chcę żyć. Dziś nie jest niedziela, ale wiem, że mnie słyszysz. Zabrałaś mi całą rodzinę. Zrehabilituj się, choć trochę. Pomóż mi. Proszę.

Czołgał się dalej. Był gdzieś na ulicy Pierwszych Osadników. Nie wiedział, gdzie. Mgła sprawiła, że każdy fragment świata wyglądał identycznie. Śnieg na jego twarzy topniał, wlewał się do oczu, uniemożliwiał widzenie.

– Proszę – wyszeptał, a może krzyknął?

Po chwili poczuł na swym ciele czyjeś dłonie. Były niewielkie i delikatne, lecz zadziwiająco silne. Z pewnością należały do kobiety.

 

 

Rozdział 32

Uśmiech Boga (II)

 

Jezioro Grenie było tego dnia wzburzone niczym morze.

Kai i Letycia dobili do brzegu, wciąż oszołomieni gwałtownością, z jaką zostali wyrwani z wyspy. Kai próbował uspokoić zanoszącą się płaczem dziewczynę, przytulając mocno do siebie. Bezskutecznie. Ich syn, dom, całe wspaniałe życie – wszystko przepadło. Nigdy nie było prawdziwe. Podejrzewał to od samego początku, lecz nigdy tego nie wyjawił. Czasami słodkie kłamstwo jest lepsze od bolesnej prawdy. Pomimo tej świadomości w tym momencie cierpiał nie mniej niż dziewczyna.

– Posłuchaj, perełko, on do nas wróci – zapewnił. – Myślę, że to, co przeżyliśmy, było czymś w rodzaju analogi naszej przyszłości. Jeśli się postaramy, przyjdzie nam przeżyć to ponownie. Grenie może być naszą wsypą. Będę o to prosił.

Gdy siedzieli nad brzegiem w milczeniu, mroźny wiatr wiejący od strony jeziora nanosił na nich drobinki śniegu.

– Martiv… – wyszeptała.

– Wróci do nas. Przysięgam. – Otarł jej zamarzające łzy. – W tej chwili musimy podyskutować o Arturze – zdecydował.

Jest zdolny zamordować niewinną rodzinę, co więc zrobi, gdy się dowie o mnie i Letycii? Najlepszy przyjaciel związał się z jego pierwszą i jedyną miłością. Po takiej wiadomości nawet ten papierowych uśmiech mu zrzędnie. Przykro mi, przyjacielu, gdyby nie twoja przemiana, nie właziłbym z buciorami w twoje życie.

– Powiesz, że wyjeżdżasz – nakazał jej Kai. – Powiesz, że dziadek zabiera cię z Grenie. Już niedługo. Kochasz go, ale wolisz zerwać tę znajomość już teraz, by zaoszczędzić wam obojgu cierpień. Musisz zacząć go unikać. To da nam czas. Zobaczymy, jak sytuacja się rozwinie.

Rozwinie się w taki sposób, że będzie próbował mnie zabić. Zamorduje mnie lub ja zamorduję jego i stanę się kolejnym zabójcą. Może Letycia powinna zacząć unikać nas obu?

– Dobrze – zgodziła się po chwili namysłu tak długiej, że Kai miał już nadzieję na lepsze rozwiązanie z jej strony.

– Musimy się zbierać, bo zaraz się ściemni. Jak przymarzniemy do ziemi, to zostaniemy tu do wiosny – powiedział, pomagając jej wstać.

Czterokilometrowa wędrówka przez śniegi okazała się nad wyraz trudna.

– Jest tak zimno – wydukała dziewczyna, wypuszczając z buzi obłok pary. Chwilę później upadła na śnieg i Kai postanowił ją nieść.

– Dziś ostatni dzień listopada, musi być zimno. Zobaczysz, co przyniesie styczeń.

– Jeśli dożyjemy – zaznaczyła.

– Dożyjemy – zapewnił z udawaną pewnością. Przez jego głowę kolejne myśli przelatywały z szybkością serii wystrzelonej z karabinu maszynowego. Jak to rozwiązać? Uznał, że idealnie stałoby się, gdyby Artur został aresztowany. Być może osądziliby go jak dorosłego. Co ciekawe, w więzieniu o zaostrzonym rygorze jego nowa pasja mogłaby przysłużyć się społeczeństwu. Kai nie wiedział jednak, czy policja byłaby zdolna cokolwiek mu udowodnić. Niepokoił się także o rodzinę Alwenów. Elia była przekonana, że Artur dokona aktu podpalenia o świcie, Kai miał więc dostatecznie dużo czasu, by zadziałać.

Pokonali już większość drogi i chłopiec zaczął wypatrywać pierwszych domostw. Zamiast nich ujrzał ludzką postać wyłaniającą się spośród drzew. Natychmiast postawił Letycię na ziemi, a ta spojrzała na niego zdezorientowana.

– Bądź spokojna – wyszeptał. Dopiero po tych słowach odwróciła głowę, szukając źródła niepokoju, a gdy je odkryła, zaczęła się trząść.

Artur Wolron kroczył ku nim przez biel, spoglądając podejrzliwie spod puchowego kaptura.

– Wracacie znad jeziora? – spytał tonem policjanta przesłuchującego przestępcę, o którego winie przekonany jest cały komisariat.

Kai spojrzał na dziewczynę, lecz ona nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa. Jej twarz zbladła do tego stopnia, że stała się ledwie widoczna na tle śniegu. Opanuj się, proszę. On widzi twoje zdenerwowanie.

– Tak – odparł. – Dziadek Letycii ponownie wybrał się nad jezioro. Poszła po ciebie, ale nie zastała cię w domu – to stwierdzenie było ryzykowne, lecz opłacalne. Twarzy Artura nie przeszył żaden grymas, i Kai uznał, że rankiem rzeczywiście przebywał poza domem. – Przybyła więc po mnie. Pana Martiva jednak nie było na Grenie. Okłamał nas. Pewnie siedzi pod sklepem i sączy piwo z Holbesem.

– A to stary psotnik – rzucił wesoło Artur, lecz jego usta pozostały nieruchome. – Takie numery, i to jeszcze w święto. Tak was oszukać. Kłamstwo to paskudna sprawa, nieprawdaż? No nic, najbliższych się nie wybiera. Prawda, Letycio? Kochamy twojego dziadka, choć jest taki, a nie inny. Czy to przez niego płaczesz?

Dziewczyna wstrzymała oddech, jakby szukała w sobie odwagi.

– N… nie… Płaczę, bo… nie możemy się więcej spotykać – wydukała.

Kai zadrżał, pełen złych przeczuć. Dlaczego musiała powiedzieć to w momencie, gdy spaceruje z innym chłopakiem przez las? Dlaczego nie mogła z tym poczekać?

– Chodzi o to, że wyprowadzam się z Grenie – zaczęła wyjaśniać spanikowanym głosem. – Nie chcę cię… ranić.

– Wyprowadzasz się? Dokąd? – spytał zdumiony.

Wymyśl szybko.

– Do… do… Proastrii.

– Chyba do Porastrii? Wiesz, że w tym mieście osadzona jest moja mama? Prawdę mówiąc, niewiele mnie w Grenie trzyma. Przeprowadzę się tam z tobą i twoim dziadkiem. Znajdę pracę, mieszkanie. – Zbliżył się do niej i pogłaskał po policzku. Letycia zaczęła drżeć tak gwałtownie, że wytrzepała połowę śniegu zalegającego na kurtce. – Nic nas nie rozdzieli, kochana.

Kai patrzył na to bezradny. Czy szczytem moich możliwości jest poradzenie sobie z wyimaginowanymi, absurdalnie przerysowanymi ludożercami? A co z prawdziwym niebezpieczeństwem?

– Przepraszam – wydukała. – Mam gorączkę. Zaraziłam się od…

– Od kogo? – zainteresował się Artur, lecz Letycia nie wyjawiła.

– Powinnaś iść do domu i położyć się do łóżka – zasugerował Kai.

– Tak – zgodził się Artur. – Chcesz, to cię zaniosę. Kai, czy mógłbyś się stracić? Ja i moja dziewczyna potrzebujemy nieco prywatności.

– Do Grenie prowadzi jedna droga – zaprotestował.

– Niech ci będzie – odparł ze złością.

W drodze do wioski Letycia, przestraszona wizją pomocy Artura, nagle odzyskała siły i brnęła przez śnieg niczym doświadczony polarnik. Kai sprowadził rozmowę na temat pogody, lecz nawet to nie okazało się całkowicie bezpiecznie.

– Zapowiadali mgłę – poinformował ich Artur. – Chmura zstąpi z nieba na ziemię, by ukryć sekrety mieszkańców. Szczęśliwi ci, którzy nie mają nic do ukrycia, gdyż mgła przeminie, a brud pozostanie. Kai, kto według ciebie jest najbardziej przerażającą postacią w całej wiosce?

Ty.

– Nie wiem, może Ox? Myślę, że nie bez powodu chciano go zabić na łodzi.

– A ty, Letycio? Jak myślisz?

Dziewczyna była zbyt przerażona, by się odezwać. Kai podejrzewał, że gdyby otworzyła usta, zaczęłaby błagać Artura o zlitowanie. Zdołała jednak wzruszyć ramionami.

– Moim zdaniem – zaczął Artur – należy z taką opinią poczekać do zimy. Wtedy przekonamy się, kto ile jest warty. O, spójrzcie, już jesteśmy!

Zaczekał na ulicy, gdy Artur zaprowadził dziewczynę pod dom. Przez cały czas spoglądała na Kaia błagalnym, przerażonym wzrokiem. Pożegnała się szybko i wślizgnęła do środka, zamykając drzwi.

Artur podszedł do niego. Spoglądał dziwnie.

– Jesteśmy przyjaciółmi? – zapytał.

Już nie.

– Tak.

– W taki razie chodź ze mną w pewne miejsce. Chcę ci coś pokazać.

Kai wahał się przez chwilę, po czym przystał na propozycję. Włożył rękę do kieszeni, dotknął żyletki i opuścił go cały strach. Jeśli będzie to konieczne, użyję jej, a po wszystkim oddam się w ręce policji. O ile to coś, co siedzi w Arturze, przejdzie na mnie. Żałował jedynie, że nie ma przy sobie noża, który musiał pozostawić w stolicy.

Artur poprowadził go na południe. Budynki Grenie zniknęły pośród drzew niczym przerażone, żywe stworzenia, uciekające przed zabójcą.

– Dziś wracają nasi bohaterscy rybacy – oznajmił mu Artur, przerywając trwającą od dłuższego czasu ciszę. – Wiesz, co jest zabawne?

– Nie mam pojęcia.

– Było ich sześciu na łodzi. Jezioro zabiło trzech astarnoczyków, a trzej grenijczycy przeżyli. Co prawda Ox stał się cyklopem, a Bernart znów zmarniał, ale żyją.

– A co z Alwenem?

– Alwen nas szczęśliwie opuścił. Zabrał rodzinę i wyjechał z Grenie. Sam zobacz. – Puścił Kaia przodem i chłopiec ujrzał zgliszcza dawnej chatki, ledwo widoczne spod śniegu. – Spaliłem tę norę – oznajmił bez ogródek. – Była siedliskiem zła. Szwendacz i tak dalej. Tu umarła moja siostra. Rudera stała pusta i tylko patrzeć, aż przypałętałby się tu kolejny bezdomny.

Kai był zdezorientowany. Czy mówi prawdę? Czy naprawdę spalił chatkę po tym, jak została opuszczona?

– Wciąż jesteśmy przyjaciółmi? – zapytał Artur, gdy ruszyli w drogę powrotną.

– Tak, jesteśmy.

– Chcę ci wyznać coś jeszcze. Zabiłem swojego wujka. – Kai spojrzał na niego, zdumiony jego szczerością. Przynajmniej nie muszę udawać zaskoczenia. – Krzywdził moją siostrę, doprowadził do śmierci mojego ojca i nieszczęścia matki, więc go zabiłem. Czy miałem prawo to zrobić, Kai?

– Miałeś prawo – przyznał. Naprawdę tak sądził. Był ciekaw szczegółów tej sprawy, lecz nie odważył dalej pytać.

– Wciąż jesteśmy przyjaciółmi?

– Tak, jesteśmy.

– Zabiłem też Rafna. Nawet nie podejrzewasz, jak mrocznym był człowiekiem. Wywabił mnie nad jezioro i tam próbował utopić. Byłem pierwszy z jego listy. Wyznał, że planuje pozbawić życia również ciebie, Letycię, Elię. Broniłem się. Skutecznie. To ja go utopiłem. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi?

– Nawet większymi niż przed chwilą.

– Znakomicie – pokiwał głową. – Jadę do Astarnort na zakupy. Wrócę wieczorem. Spotkamy się wtedy? Poświętujemy, omówimy parę spraw.

– Przyjdź do mnie, kiedy chcesz – rzucił. Artur skinął głową w geście zadowolenia.

Gdy dotarli do wioski, chłopak opuścił Kaia i powędrował w kierunku umownego przystanku, na którym czekał Hart Trast. Wdali się w dyskusję, którą przerwało pojawienie się autobusu.

– Cholerna, zasypana droga! – krzyczał ulubiony kierowca Kaia. – Dzwoniłem po ten pieprzony pług, a jeszcze nie przyjechał. Teraz to sobie mogą go wsadzić w dupę. – Rzucał gniewne spojrzenia na dwóch pasażerów, jakby zasypanie drogi śniegiem było ich sprawką.

Artur pomachał Kaiowi przez szybę.

Musiał przyznać, że jego wersja zabrzmiała prawdopodobnie. Pięknie dopracowane kłamstwa. Chce, byśmy czuli się bezpiecznie. Zaczął obmyślać, jak przygotować się na kolejną wizytę przyjaciela.

Zastał siostrę, gdy siedziała przy oknie, obserwując ulicę. Uściskał ją tak mocno, że ze zdziwienia wybałuszyła oczy, lecz po chwili śmiała się głośno.

– Tęskniłem – powiedział.

– Jakbyśmy się nie widzieli rok, co nie? – stwierdziła. Dłużej. Groszek skakał i szczekał radośnie, machając ogonem. Może chociaż ty zauważyłeś, jak długo mnie nie było?

Rodziców zastał w ich pokoju. Nie rzucił im się na szyję. Stanął w drzwiach i uśmiechnął się smutno. Nawet go nie zauważyli.

Cały dzień spędził na wymyślaniu sposobu wyjścia z pułapki, w której się znalazł. Ogarniały go coraz większe wątpliwości. Co jeśli Artur mówił prawdę? Co jeśli próba mojego morderstwa nigdy nie nastąpi? Może to tylko ostrzeżenie? A co z uśmiechem, który nosił? Dlaczego o nim nie wspomniał?

– Kai, chodź zobacz jaka mgła! – zawołała Elia, wskazując palcem okno. Spojrzał na zatopioną w bieli ulicę i odniósł wrażenie, że Grenie zniknęło. – Zagramy w coś? – zapytała, wlepiając w niego świecące oczy. Kai nigdy nie potrafił jej odmawiać.

Rozłożyli grę planszową. Przegrywał raz za razem, nie potrafiąc się skupić. Może uwięzienie? Jeśli wtajemniczę Marca, można by go zamknąć w piwnicy ich domu. A jak wygląda wnętrze stacji uzdatniania wody? Może ono się nada? A piwnica starej chatki Szwendacza? Nie spaliła się. Kai słyszał, że początkowo chatka ta w ogóle nie miała piwnicy.

– On ją wykopał, gdy budynek już stał – oznajmił mu kiedyś ojciec. – Pieprzony geniusz, powinni mu za to dać tytuł inżyniera. Nie wiem, jak to się stało, że wykopał piwnice dwa razy większą od chatki, a to wszystko dalej stoi.

To byłby dobry pomysł. A może jednak zadzwonię na policję? Jeśli jednak zostanie aresztowany, a okaże się, że mówił prawdę, nie będę potrafił z tym żyć.

Mijały godziny. Mgła gęstniała. Artur się nie pojawił.

Chłopiec położył się w swoim łóżku, wspominając pierwsze tygodnie na wyspie, gdy spał w niewygodnym szałasie. Byłem z Letycią, wygoda nie miała wtedy znaczenia. W całym domu zapadła idealna cisza, co w dziwny sposób zwiększyło ciężar jego powiek.

Nie przyszedł. Zapomniał lub mu się odechciało. A co jeśli złożył wizytę nie mi, a Letycii?  Czy nie powinienem być teraz przy niej? Nie. Jest bezpieczna ze swoim dziadkiem. Artur o niczym nie wie. Skąd miałby wiedzieć?

Bał się jednak.  Gdybym był przy niej, Artur nabrałby jeszcze większych podejrzeń.

A co jeśli on wie?

Tak bardzo pragnął upewnić się, że jest bezpieczna. Zamknął oczy i skupił myśli.

I wtedy ją zobaczył.  

Spała słodko w swym łóżku tuż przy oknie. Na jej twarzy odbijało się światło lampki nocnej, gdyż Martiv Sqon siedział przy stole i głęboko wzruszony oddawał się lekturze. Nad łóżkiem pięciu założycieli tkwiło na straży w swej szklanej ramie.

Kai obserwował to wszystko uspokojony i zafascynowany. W jaki sposób mogę to widzieć? Czy to czary? Czy każdy to potrafi?

Gdy tak spoglądał na swą ukochaną, zasnął.

Śniło mu się, że zabił Artura. Przebił jego ciało widłami dziadka Tysiena i zaniósł trupa do Grenie, by pokazać wszystkim, że mogą czuć się bezpiecznie.

Mieszkańcy nie docenili jego starań.

Wuj Viset płakał rzewnymi łzami nad ciałem swojego siostrzeńca. Trosen Alwen zasłonił dzieciom oczy, a jego żona zwymiotowała. Szwendacz uciekł do lasu, przerażony tym wybuchem przemocy.

Również Rafn był zdegustowany jego postępkiem.

– Ty potworze – powiedział. – Zabiłeś dobrego chłopca. – Wyciągnął świecę z kieszeni i zapalił. – Za duszę poległego. Niech spoczywa w pokoju.

Zawiał silny wiatr i świeca zgasła.

– Czasami ktoś drwi sobie z nas w okrutny sposób – oznajmiła Letycia, która jednocześnie była swoim dziadkiem, a dziadek był nią. – Czasami nasze życie przypomina dowcip. Czasami wręcz słychać śmiech niosący się po lesie. To śmieje się z nas…

Artur?

Pomyślał, że to bez sensu. Jak śmiech Artura może nieść się po lesie? Nie słyszał, by chłopiec choć raz zaśmiał się od czasu śmierci siostry. Artur. Serce zabiło mu tak mocno, że przypominało uderzenia młota.

Artur stał nad jego łóżkiem.

Kai włożył rękę pod poduszkę, lecz nic nie wymacał. Nóż został w stolicy.

– Wciąż jesteśmy przyjaciółmi? – zapytał Artur.

Muszę się uspokoić.

– Tak, ale wiedz, że powinieneś częściej wkradać się do mojego pokoju w samym środku nocy. To z pewnością umocni naszą przyjaźń.

– Chodź, przejdźmy się – zaproponował.

– Teraz? Jest… – spojrzał na elektroniczny zegarek, lecz nie działał.

– Po trzeciej. Nieraz wymykaliśmy się o tej godzinie – przypomniał mu Artur.

– Nigdy zimą.

– Kiedyś musi być ten pierwszy raz, prawda? Ubierz się.

Kai przystał na propozycję. Jeśli będzie chciał mnie zabić, niech lepiej rozegra się to poza domem. Nie chcę, by Elia to zobaczyła. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że jego siostra widziała więcej morderstw, niż zdołałoby popełnić tuzin seryjnych morderców przez dziesięć lat.

Cicho jak duchy opuścili dom Slantów.

– W dół ulicy Estrova – zaproponował Artur. – Do serca Grenie.

Tam też się udali. Uwięzienie. To musi być uwięzienie. Gdym tylko miał jakieś dobre pomieszczenie, pod ziemią, o którym nikt nie wie, byłoby świetnie. Może nawet postawiłbym mu w nim telewizor?

– Pamiętasz piknik, który urządziliśmy na brzegu jeziora Grenie? – zapytał, zbijając Kaia z tropu. – To było wtedy, gdy wrzuciliście mnie do jeziora, a Asper złapała kleszcza w uchu. Estela miała taki czerwony koszyk, pełen słodyczy. Zajadaliśmy się jak członkowie jakiegoś ruchu oporu przeciwko zwalczaniu otyłości.

Do czego on zmierza?

– Nie pamiętam.

– To był piękny dzień – kontynuował Artur. – To właśnie takie zwykłe dni, nie wiedzieć czemu, wbijają się w naszą pamięć. Było ciepło, świeciło słońce, a słodycze były niezwykle pyszne. Piękny dzień. Dlaczego teraz nie może tak być, Kai?

Dlatego że zacząłeś mordować ludzi. Dlatego że Estela i Asper nie żyją.

– Piękne dni znów mogą nastąpić – odpowiedział bez przekonania.

Artur spojrzał na niego i przez chwilę Kai dostrzegł w jego oczach nadzieję. A może to tylko odbicie mgły? Nagle Artur zaczął kiwać głową w geście zaprzeczenia i sięgnął do kieszeni.

Wyjął swój uśmiech i założył.

– Piękne dni nie nastąpią. Zabiłem brata.

Kai patrzył na niego i czuł strach. Prawdę mówiąc, nie bał się tak w całym swym życiu. Nagle świat ograniczył się do mgły, postaci Artura i jego spopielonego, przerażającego i szyderczego uśmiechu.

– Starożytni Astarzy mieli wiele ciekawych zwyczajów – wycedził zza maski. – Wiesz o tym, że rodzice dziewczyny wybierali dla niej męża? Czasami dziewczę nie zgadzało się z wyborem. Jeśli znalazła człowieka, który chciał się z nią związać, mógł on wyzwać na pojedynek jej proponowanego małżonka. Pojedynek na śmierć i życie. Ten, kto przeżywał, spędzał z nią resztę swych dni.

– Nie rozumiem – powiedział, choć rozumiał.

– Rozmawiałem z Martivem Sqonem. Biedak ma taką gorączkę, że z ledwością chodzi. Ciekawe jest to, że powiedzieliście, iż ten ledwo żywy staruszek miał wyruszyć nad jezioro.

– Nie wiem…

– Potem zacząłem się zastanawiać – przerwał mu Artur. – Martiv wprowadził się tu, wyremontował dom, po czym nagle chce się wynieść. Nawet nie zmierzył się z tym swoim potworem. To wszystko wydawało mi się bez sensu. A może wyjaśnienie jest prostsze? A może ty i Letycia mnie okłamaliście? Wciąż jesteśmy przyjaciółmi?

– Tak.

– Dziwnie definiujesz przyjaźń, Kai. Coś ci wyznam. Los zabrał mi rodziców, lecz pogodziłem się z tym. Wujek pedofil rządził nami przez trzy lata, gwałcąc mi siostrę, pogodziłem się z tym, choć z wielkim trudem. Seryjny morderca zabił mi siostrę. Z tym już było gorzej. Lecz gdy najlepszy przyjaciel zabiera mi ukochaną, z tym pogodzić się nie mogę. – Wyciągnął nóż i pokazał go ostrożnie. – Wyzwolił mnie z węzłów Szwendacza. To mój ostatni prawdziwy przyjaciel. Pozostali to fałszywcy, których spotka zasłużona kara. – Kai wymacał żyletkę i schował w rękawie kurtki. – Gdy już skończę z tobą, porozmawiam tej nocy jeszcze z kilkoma osobami. Z Letycią. Z Estelą. Może jeszcze z kimś, nie wiem. I wtedy wszystko się skończy. Wówczas naprawdę się uśmiechnę.

Z Estelą? On naprawdę oszalał.

Artur zacisnął dłoń na trzonku noża i pchnął w kierunku jego twarzy, lecz chłopiec zdołał zrobić unik. Zgiął łokieć i uderzył nim uśmiechnięte monstrum, które kiedyś było jego przyjacielem. Cios powalił go na śnieg.

Kai zaczął uciekać.

Piwnica chatki. Tam go zwabię i zamknę, a potem pomyślę, co dalej. Przecinał mgłę, brnąc po kolana w śniegu. Artur powstał i rzucił się za nim w pościg, wymachując nożem. Biegnie po moich śladach. Dogoni mnie. Pomyślał, że ujrzy siostrę stojącą pośród śniegu, przypatrującą się tej makabrycznej scenie, lecz nie dostrzegł niczego poza mgłą.

Coś zahaczyło o jego but i omal nie upadł. Po chwili zdołał odzyskać równowagę. Nie oglądał się za siebie. Uciekał, a z każdym krokiem tracił siły. Słyszał odgłos deptanego śniegu, coraz bliższy i bliższy. Monstrum było tuż za nim.

Ujrzał miejsce, w którym zalegała jedynie cienka warstwa śniegu. Chcą zniwelować przewagę Artura, wbiegł tam. To droga astranocka – zorientował się. Biec było tu łatwiej, lecz wiedział, że w końcu będzie musiał skręcić w las.

I wtedy z mgły wyłonił się czerwony potwór, świecący tak jasno, jakby właśnie połknął słońce. Kai zdążył uskoczyć, lecz Artur nie miał tyle szczęścia. Rozległ się huk uderzania, dziwaczny i przerażający.

Czerwony volkswagen zahamował gwałtownie, zostawiając na śniegu krwawe ślady. Kilka metrów za pojazdem Artur Wolron leżał na śniegu, wpatrując się w niewidoczne niebo martwymi oczami. Wciąż się uśmiechał.

Kai podbiegł do niego i szybkim ruchem zerwał maske, po czym schował go do kieszeni. Nie zostaniesz zapamiętany w ten sposób, przyjacielu.

Obrócił się i spojrzał na samochód. Ktokolwiek siedzi teraz za kierownicą, wynikną z tego kolejne nieszczęścia. Domyślał się jednak, kto wysiądzie z pojazdu. Znał to auto.

Rost Aliton był przerażony. Podbiegł do ciała i zasłonił dłonią usta.

Rost Aliton. Piąty, który obejmie funkcję mordercy. Kai wzdrygnął się. Człowiek o największej władzy w Grenie.

– Musimy zawiadomić pogotowie – rzucił do wójta, choć wiedział, że na ratunek jest już za późno.

– To niemożliwe – powiedział, łapiąc się za głowę.

– Dlaczego niemożliwe?

– Niemożliwe, bo… – nie wiedział jak ubrać to w słowa – pojechałem do Astarnort. Po opuszczeniu Grenie pokonałem chyba z trzydzieści kilometrów. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale… Astarnort zniknęło. Nic tam nie ma. Tylko las.

 

Koniec części drugiej.

Koniec

Komentarze

O kurczę! Już szóstka a ja się dopiero za piątkę zabieram! No nic, czas nadrabiać. :)

A ja tylko ze smutkiem musze stwierdzić, że nie wiem kiedy się zabiorę, bo ostatnio w robocie mam taki zapieprz, że po godzinach robię :( 

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Ja tymczasem przygotowuję już ostatnie części, ale wrzucę, jak przyjdzie pora :) 

Wpadam, żeby zasygnalizować, że przeczytałam rozdział 29 i będę czytać dalej.

Wrażenia ma takie, że spodobał mi się pomysł przenoszenia skłonności do zbrodni. Natomiast wyliczanka wizji nieco mnie znużyła. I właściwie nie mam pomysłu, co by można ewentualnie z tym zrobić – bo z jednej strony miałam poczucie nadmiaru, a z drugiej – pewnej “połebkowości”.

Ciekaw jestem recenzji kolejnego rozdziału, bo jest… inny niż wszystkie smiley

Mówisz – masz. :)

Trudno mi obiektywnie skomentować ten rozdział, bo zapewne służy czemuś, co będzie potem. Jest cały nierealny, trudno więc się czepiać logiki, czyli np. faktu, że żyletka przez kilka lat pozostała ostra. Ale mimo to mam wrażenie, że coś za łatwo wszystko ci się pali w tym opowiadaniu – rzucił płonącą gałęzią w gościa na łódce i ten się od tego spalił?

Abstrahując więc od tego, jakie będą odniesienia do tego rozdziału w przyszłości – sam w sobie wydaje mi się mocno, naprawdę mocno przeszarżowany. Dramatyczne historie obojga bohaterów, ludożercy, rozczłonkowane ciało, płonący ludożerca, dziwny rozbitek z XVII w., seks nastolatków, znikające dziecko… Duuuużo tego.

Ale nic – zobaczymy, jak to się wszystko ma do dalszej historii.

Ten rozdział to wynik mojej słabości do motywu bezludnej wyspy. Jest przerysowany, zgadzam się, bo to obraz marzenia Kaia (a może i samego autora :P). Chociażby sposób, w jaki rozprawił się z ludożercami – to takie zobrazowanie siedzącego w Kaiu pragnienia zapewnienia bliskim bezpieczeństwa.

Czym jest wyspa, będzie można wywnioskować z jednego z późniejszych rozdziałów. O tajemniczym rozbitku, Simonie Klancie, również będzie jeszcze mowa, ale nic więcej nie mogę powiedzieć, bo tu dotykamy samego zakończenia. Jednak przede wszystkim rozdział ten był przełomem w relacjach Kaia i Letycii, co zresztą będzie miało swoje konsekwencje. No i każdy wyjawił po tajemnicy :)

I dzięki za lekturę, jak zawsze.

Wchodząc z pokoju,

Wychodząc

lecz dla Elia zawsze

dla Elii

 

29 – bardzo ciekawy rozdział. Ogólnie tej klątwy czytelnik dawno już się domyślał, ale fajnie było poznać genezę. Poza tym jest małe zerknięcie w przyszłość, które intryguje i element z Mesten. Tak, ten rozdział zdecydowanie na plus.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Cieszę się, że się podobało :)

 

Ciekawy ten następny rozdział. I dość przerażający. :)

Ale oczywiście mam kilka refleksji. Rozumiem, że to, że Marc poszedł na cmentarz o tak wczesnej porze, było Ci potrzebne do tego, aby rozwiązał wszystkie zagadki i dotarł gdzie miał dotrzeć przed północą. Ale jednak – rozkopywanie grobu, nawet we mgle, tuż przed zmrokiem, a niech będzie i tuż po nim, czyli w zimie dość wcześnie, jeszcze do tego w mega zadupiatej miejscowości, gdzie przed chwilą całkiem pokaźna ilość mieszkańców marnie skończyła i zapewne ich bliscy na cmentarzu się często pojawiają – no, to jest tak ryzykowne, że aż szalone. :)

Po drugie – Marc naprawdę błyskawicznie i bezproblemowo rozwiązał zagadki.

 

No i ostatnia uwaga, bardziej ogólna, zresztą już o tym wspominałam wcześniej. Wydaje mi się, że powinieneś jednak albo sprawić, że ci bohaterowie nie przyjmują wszystkich nadnaturalnych wydarzeń z takim stoicyzmem (ojciec Esteli był szczęśliwy, gdy córka powstała z grobu, ale jakoś nie za bardzo zdziwiony), albo jakoś bardziej powiązać to “normalne” życie z tym “nadnaturalnym” – jakoś tak, że to się przenika od zawsze, że ci mieszkańcy są jakoś z tym wszystkim zaznajomieni.

Bo tak, jak jest teraz – u mnie to wzbudza jednak dysonans.

Skończyłam. No, niezły ten ostatni rozdział. Kai Ci wyszedł, po raz kolejny żałuję, że nie jest starszy. ;) 

Trochę szkoda, że Artur nas opuścił. Mógł się jeszcze trochę popogrążać w swoim szaleństwie. No i ten haczyk na końcu… Co teraz?! :)

że Kai odniósł wrażenie, jakby całe dotychczasowym życie była daltonistą.

to zdanie jest połamane na tak wielu poziomach :P

możliwe jak najdalej od niego.

możliwie

Kai poczuł uczucie

poczuł uczucie uczuciowe

uzbrojeni są jedynie pałki.

w pałki

Ta scena walki jest tak naciagana. No normalnie Rambo… Trochę ją bym przeredagowała, bo chichotałam co chwila. Wiem, że to jakies tam wyobrażenie/halucynacja cokolwiek. Ale obecnie ta scena to śmiech na sali.

Za każdym razem, gdy drapieżnik chciał zaatakować, delfiny atakowały go całym stadem, nie pozwalając skrzywdzić ani jednego.

zaatakować atakowały

Rozdział 30 – w sumie widać, że to taka bajka, a jednak albo przerysowałabym to mocniej, albo trochę uporządkowaała. Bo takie zabawne to wyszło, ale chyba nie taki był zamiar.

przeżyliśmy tu sporo czas.

czasu

– Artur, choć do nas – zawtórował.

chodź!!!!!!!!!!!!!!!

Rozdział 31 – to jak Marc rozwiązuje zagadki skojrzyło mi się ze Scooby Doo. Co chyba najlepszym skojarzeniem nie jest. Za dużo zagadek, za mało czasu. Ja bym dała, że wykopał grób a tu lipa i wtedy się skapnął, że "kiedy ostatni raz ją widział" oznacza żywą Estelę. No, bo teraz rozwiązał w cholerę zagadek i jeszcze miał czas się kimnąć. I dodałabym jakieś wątpliwości – mam to samo, co ocha. Dziwi mnie, że mieszkańców Grenie nic nie dziwi. "Zmartwychwstała? Aaaaa, to świetnie!" Wiesz, jak ja bym zareagowała na widok osoby, która powinna być martwa? Zawałem :P

Kai, czy mógłbyś się stracić?

ke?

Rozdział 32 – lubię Kaia, ale szkoda, że Artur zginął. Dopeiro teraz zaczął być taki dziwaczny, nieprzyjemny. Dopeiro teraz go znielubiłam, ale nie na tyle by cieszyć się jego końcem. Za szybko, za łatwo. A haczyk na końcu dooooobry.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

A, zapomniałam wspomnieć – Letycia to mała irytująca osóbka i nie wiem, co Kai w niej widzi ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

O, zgadzam się z tym. Rozumiem fochy i takie tam, ale w jej przypadku był taki nadmiar i to w tak nieracjonalnych sytuacjach, że już tylko przewracałam oczami w pewnym momencie.

A, i jeszcze jedno – jakby mi dziecko zniknęło, to bym chyba oszalała, a nie chwilę popłakała i dała się przekonać, że przecież za parę lat pojawi się znowu.

 Dzięki za przeczytanie. Może jutro uda mi się wkleić kolejną część. Mam nadzieję, że finałowe rozdziały przypadną Wam do gustu, rozwiązanie tajemnic okaże się w miarę satysfakcjonujące i uda mi się Was kilka razy zaskoczyć. Bo w ostatnich rozdziałach czeka parę twistów :)

 

 

że Kai odniósł wrażenie, jakby całe dotychczasowym życie była daltonistą.

Ojacie, ale potworek. Tak to jest, jak się zmienia zdanie kilkakrotnie i za każdym razem nie zrobi się tego dokładnie :P Zaraz zabieram się za poprawki.

 

 

Rozdział 31 – to jak Marc rozwiązuje zagadki skojrzyło mi się ze Scooby Doo.

Jest pewna rzecz, która wyjdzie w kolejnym rozdziale Marca, która trochę tłumaczy, dlaczego poszło mu tak łatwo :)

 

 

A, zapomniałam wspomnieć – Letycia to mała irytująca osóbka i nie wiem, co Kai w niej widzi ;)

Miłość nie wybiera :)

 

Kai, czy mógłbyś się stracić?

Stracić w sensie zniknąć. No wiesz, “strać mi się z oczu” itp. Czyżby kolejne słowo, którego używam, choć nikt nie używa? A może regionalizm? Muszę poszukać.

 

A, i jeszcze jedno – jakby mi dziecko zniknęło, to bym chyba oszalała, a nie chwilę popłakała i dała się przekonać, że przecież za parę lat pojawi się znowu.

Zgadzam się, że trochę za mało pokazałem ich emocje, z drugiej strony powrót do Grenie przypominał coś w rodzaju zbudzenia się ze snu, oni wiedzieli, że to nie było prawdziwe, w jednej chwili wrócili do dawnego życia, no i mieli śmiertelne zagrożenie na głowę. 

Z tym stracić się to ja zorientowałam się, o co chodzi. To na pewno kolokwializm, ale wydaje mi się, że w dialogach dopuszczalny.

Oj coś lubisz te płonące sceny.:P Zdecydowanie nie podobają mi się. Bardzo nierealne. Spróbuj napalić w piecu, gdy masz włożony papier i drewno. Zapewniam Cię, że rozpalenie tego nie jest rzeczą łatwą. Znam z autopsji.

 

Rozdział z Elią podobał mi się. Wyjaśniło się nieco, choć to podejrzewałam już wcześniej. Przynajmniej znamy genezę.

 

Poza nieszczęsną sceną z ogniem rozdział z Kaiem mi się podobał. Chociaż ta jego wybranka, to straszne z niej ciepłe kluchy. Faceci naprawdę lubią takie bezpłciowe dziewczyny? Brakuje im ikry. Przynajmniej Elia jest w miarę fajna. Ja wiem, że powinny być piękne, bladolice itp itd, ale błagam, czemu one są takie nudne? Wiem, że to niezbyt pochlebne, ale jeśli chciałbyś coś z tym dalej zrobić, to zmień nieco te dziewczyny.

 

Zgadzam się z Ochą, że Marc miałby ciężko z rozkopaniem tej ziemi zimą. To, że poszedł tam rano i jeśli cmentarz nie jest w centrum, to jestem w stanie uwierzyć, że nikt go nie widział, ale ta zamarznięta ziemia psuje cały efekt. To też niestety znam z własnego doświadczenia, gdy musiałam wykopać mały dołek przy temperaturze oscylującej w okolicach zera.

 

Co do ostatniego rozdziału. Dlaczego, Rost? Ta ciapa będzie mordercą? Co z tego wyniknie? Grenie odcięte od świata też jest niezłym rozwiązaniem.

 

Twoja opowieść, mimo tych moich wywodów ogólnie mi się podoba. Zaznaczam, że czytam dalej i chyba w nie takim złym tempie. ;P

 

 

 

 

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Morgiano, pisząc od drugim pożarze, miałem inny na myśli :) Ten akurat jest nierealny, bo i cała scena, i cały rozdział takie były, że zacytuję się z powyższego postu – to obraz marzenia Kaia i jest mocno przerysowany (choćby scena z pokonaniem ludożerców).

Zmarznięta ziemia – zgadzam się w pełni, ale nie wiem, jak tę scenę przemontować.

Propozycja:

Może warto dać odwilż? Może zawsze śnieg spaść, gdy już odkopie grób. Jak przez parę dni będzie deszczowo, mgliście, itd. to myślę, że książka nic nie straci, a doda wiarygodności temu wątkowi. Proponuje jednak, żeby zostawić w nim, że ziemia jest nieco zmarznięta, ale jakby była zmarznięta przy – 10 stopniach co najmniej, wtedy wątpliwe by było, żeby odkopał choćby z 15 cm ziemi. ;)

 

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Nowa Fantastyka