Pruszków, sierpień 1944 r.
Od strony Warszawy biły łuny pożarów i od czasu do czasu słychać było echa pojedynczych wybuchów. Słońce nad Pruszkowem zaszło przed godziną, a pracownicy Fabryki Ołówków kończąc drugą zmianę udawali się na spoczynek. Jednak w świetle prawie pięciu lat wojny i niedawnego wybuchu powstania w Warszawie, wielu z nich często myślało tylko o spoczynku wiecznym… Tego wieczora robotników wychodzących z fabryki było jednak niewielu.
– Wiem, że zawsze ufaliście mi, a ja starałem się, żeby nikomu chleba nie brakowało – mocno zmęczony głos stojącego na niedawno zbitej trumnie Leszka Majewskiego brzmiał wyjątkowo uroczyście. W hali, którą niemieckie władze nakazały zmienić ostatnio na wytwórnie noszy i trumien na potrzeby Wermachtu zebrało się około 50 pracowników. Wszystkich potencjalnych konfidentów udało się wysłać do domu.
– Dziś musicie mi zaufać w sposób bezgraniczny. Mamy szansę wyrwać się z tego piekła. Szansę pierwszą i jedyną. Projekt, nad którym pracowaliśmy z ojcem od prawie 10 lat, nie jest do końca sprawdzony, ale więcej okazji nie będzie… Czy ktoś chce się wycofać? – zadając ostatnie pytanie nie odrywał wzroku od sufitu przez dłuższą chwilę. Gdy odważył się spojrzeć na tłum nie dostrzegł kobiet i mężczyzn. Widział tylko zwierzęcy lęk połączony z ponadludzką determinacją. Zszedł z trumny i przeżegnał się na drogę. Nie wiedząc czy zabiera ze sobą tylu ludzi na śmierć, czy też do przedwojennego pięknego świata, który wszyscy pamiętają jak przez mgłę.
Pruszków, sierpień 2012 r.
Wojciech Świderski miał serdecznie dość tego typu spotkań. Z politowaniem i lekkim znudzeniem spoglądał na członków zarządu spółki deweloperskiej, dla której pracował od pół roku. Kolejna godzina spotkania z właścicielami pobliskiej fabryki nadal nie przynosiła kompromisu w sprawie sprzedaży tej nieruchomości. Gdy już się dogadali w sprawie ceny, to znów nie zgadzały się terminy wyprowadzki producentów ołówków. Znużony Świderski rzucił okiem na leżącą przed nim lokalną gazetę. „Elektrownia nie wie, kto ją okrada”.
– Coś takiego… – westchnął z ironią młody architekt. Odrobinę za głośno.
– Czy nasz geniusz architektury chciałby coś dodać? Prosimy panie Wojciechu, prosimy. Zdanie eksperta jest dla nas bardzo cenne – viceprezes Czereśniewski najbardziej z nich wszystkich działał mu na nerwy. Ze swoimi żarcikami rzucanymi co drugie zdanie, mógłby co najwyżej startować w „Maratonie Uśmiechu”, a nie prowadzić negocjacje.
Ale cóż… Po to mnie przecież zaprosili na to spotkanie – pomyślał prostując się na krześle.
– Jako praktyk, nie ukrywam, że z niecierpliwością czekam na możliwość osobistego zapoznania się z wszystkimi budynkami oraz pełną dokumentacją obiektów – trochę teatralnie wydukał regułkę przygotowaną przez Czereśniewskiego na zeszłotygodniowej naradzie.
– Dokumentacja niezbędna do podpisania umowy przedwstępnej została już przekazana do państwa firmy, a jeśli chodzi o pańską wizytę w naszej fabryce, to zapraszam dziś po spotkaniu – w pełni kontrolując mimikę twarzy odparł następca grafitowych potentatów, niewysoki brunet po czterdziestce.
– Z przyjemnością – Świderski znacznie się ożywił na myśl o zwiedzaniu wszystkich zakamarków starych budynków, których był miłośnikiem od dziecka. Oczami wyobraźni rozpoczął spacer po niedostępnych do tej pory piwnicach i podziemnych magazynach. W dalszej awanturze na temat szczegółowej dokumentacji uczestniczył już tylko ciałem.
Jednak dzisiejszy dzień może się okazać nie do końca stracony.
Pruszków – Żbików, sierpień 1944 r.
Potok ludzi sunący przez miasto zdawał się nie mieć końca. Kobiety, mężczyźni, dzieci i starcy nieśli w rękach to, co pozostało z ich dobytku w zrujnowanej Warszawie. Czas spędzony w obozie na terenie targowiska „Zieleniak” na Ochocie i podróż pociągiem EKD były nie lada wyzwaniem. A przejście przez Pruszków do okrytego już złą sławą Dulagu 121, potrafiło wykończyć psychicznie każdego człowieka umęczonego prawie pięcioletnią wojną. Tym większym zaskoczeniem dla warszawskich uchodźców był niski młody mężczyzna, który wybiegł z bramy pobliskiego domu i niezauważalnie dla niemieckich żołnierzy wmieszał się w kilkusetosobowy tłum. Dla wprawnego oka blond fryzura była jeszcze przez chwilę dostrzegalna, ale stary wyświechtany kaszkiet szybko załatwił sprawę. Lucjan Forlewski szedł w milczeniu, co jakiś czas poprawiając tylko wetknięty za uchem krótki ołówek „Polonia 340” – najlepszy ołówek świata na targach w Paryżu 1935 roku – jego swoisty talizman.
Przejście przez bramę obozu i proces rozlokowania uchodźców to kolejna trauma. Niedawno sprowadzeni SS-mani, w przeciwieństwie do poprzedniej obsady, panowali nad tym ludzkim oceanem, ale byli przy tym bezlitośni. Tłum przemieszczał się bardzo powoli.
Decyzja komisji Gestapo mogła być tylko jedna – „Zdolny do pracy”, Hala nr 5. W najgorszym razie miał teraz kilka godzin na wykonanie zadania. W najlepszym kilka dni, ale wojna nauczyła go, że czarne scenariusze sprawdzają się dużo częściej…
– Młody człowieku, pomożesz w przeniesieniu chorych – znajomy głos zaskoczył chłopaka. Starając się panować nad nerwami odwrócił się w lewą stronę. W końcu hali, pod jedną ze ścian stała młoda dziewczyna w białym fartuchu i opasce czerwonego krzyża – polska obsługa obozu. Widząc Marzenę, pielęgniarkę z podwarszawskiego Piastowa, ledwo opanował się przed radosnym krzykiem. Nie sądził, że spotkają się tak szybko.
– Masz czas do jutra wieczorem. Wtedy odchodzi kolejny transport – wyszeptała prawie niesłyszalnie, gdy schylił się po nosze, na których leżał starszy mężczyzna – Wpiszę Cię do pracy w ambulatorium.
– Kocham Cię – nie mógł się powstrzymać. Marzena, mimo tragedii, która ich otaczała, oblała się delikatnym rumieńcem. Na tą krótką chwilę spojrzeli sobie w oczy. Młodzi, piękni i pełni wiary w przyszłość. A raczej w przeszłość…
Pruszków, sierpień 2012 r.
W piwnicy głównego budynku fabryki zabrzmiały potężne dźwięki „Fear of the dark” z repertuaru Iron Maiden. Świderski wyjmując komórkę uśmiechnął się, uświadamiając sobie komizm sytuacji. Stare fabryczne pomieszczenia znajdujące się poniżej poziomu ziemi faktycznie mogły przyprawić o lęki. Światło starych żarówek i instalacja elektryczna pamiętająca chyba Gomułkę, dawała wręcz artystyczne układy świateł i cieni. Z naciskiem na te drugie.
– Tak słucham – cisza w słuchawce – Halo… Halo… – Brak zasięgu. Architekt szybko zrezygnował z dalszych prób nawiązania kontaktu. Jego przewodnik, kierownik zmiany, stał nadal przy wejściu do podziemnego królestwa i uśmiechał się pobłażliwie. Świderski nie lubił go od samego początku. Typek wyglądał na cwaniaczka, który dostał tę robotę tylko i wyłącznie po znajomościach rodzinnych.
– Napatrzył się już… – lekko skrzekliwy głos był jakby zwielokrotniony przez wielkość piwnicy – …Pan? – dodał po chwili.
– Co tu się działo w czasie II wojny? – Świderski zadał kolejne niewygodne pytanie licząc, że tym razem wystarczająco wkurzy cwaniaczka.
– Panie, oglądasz Pan, czy nie? – obruszył się na dobre – Masz Pan 10 minut. Czekam na górze! – zawinął się na pięcie i poszedł. Dźwięk zapalniczki był jednoznacznym znakiem celu podróży na szczyt schodów.
Świderski zabrał się szybko za lustrację jednej ze ścian, która wzbudziła jego ciekawość. Nie miało to nic wspólnego z pracą dla developera – już dawno miał w głowie wszystkie pomysły na przebudowę wnętrz, a jak dostarczą dokumentację to wtedy zrobi resztę. Teraz liczyła się tylko dziecięca ciekawość. Nie miał zielonego pojęcia, czego tu szuka. Kierowało nim jedynie przeświadczenie, że każde stare pomieszczenie kryje jakąś tajemnicę.
Przeszedł wzdłuż ściany i przystanął przy wnęce zlokalizowanej w samym rogu. Wyglądała na dawny szyb widny, o czym świadczyły zardzewiałe fragmenty prowadnic na bokach. Strop w tym miejscu wyraźnie zamurowano w późniejszym czasie. Jednak bardziej interesująca była podłoga. Czemu prowadnice kończą się w podłodze, a nie nad nią? I czemu nie do końca przylegają do bocznych ścian wnęki?
Świderski zaczął szarpać za fragmenty metalu, jednak nie przynosiło to żadnych efektów. Delikatnie przesunął palcami po pozostałościach prowadnic, uważając by nie skaleczyć się o mocowania. Nadal nic. Zrezygnowany, postanowił sprawdzić to innym razem. Po kilku krokach w kierunku wyjścia, coś jednak nie dawało mu spokoju.
Śruby! Dwie z nich miały inny kształt! Wrócił się, choć na schodach po drugiej stronie piwnicy słyszał już kroki wracającego pracownika fabryki. Po chwili manipulowania z łebkami śrub, wiedział już, że trafił na coś ciekawego. Uwypuklenia metalu okazały się być guzikami i po dwóch przytłumionych kliknięciach Wojciech mógł pchnąć fragmenty metalowych prowadnic. Wraz z nimi podłoga od strony ściany zaczęła opadać i ukazała podziemną, całkiem dobrze oświetloną klatkę schodową. Świderski zeskoczył bez wahania w dół. Gdy wstał i podszedł do barierki, przeżył szok. Jego oczom ukazały się drewniane schody prowadzące ok. 30 metrów w dół. Ostatni raz widział podobną konstrukcję w kopalni soli w Wieliczce. Ze wspomnień wyrwał go nieprzyjemny zgrzyt. Betonowy właz wejściowy za jego plecami zamknął się sam.
Pruszków – Żbików, sierpień 1944 r.
Tuż po zmroku wszyscy przebywający w obozie zostali zamknięci w halach Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Całodzienna praca porządnie zmęczyła Lucjana. Przenoszenie chorych do ambulatorium nie należało do zajęć ani lekkich, ani przyjemnych. Jedynie możliwość częstego spoglądania na ukochaną dawała mu siły do działania.
Forlewski czujnie nasłuchiwał dźwięków otoczenia. W oddali przetaczał się z łoskotem kolejny pociąg. Prawdopodobnie z transportem broni dla żołnierzy tłumiących powstanie. „Powstanie” – dopiero teraz docierała do niego waga tego słowa. Tyle lat ze spuszczoną głową i podniesionymi rękami… Teraz podnieśliśmy głowę, a w rękach mamy broń! Jednak wydarzenia dzisiejszej nocy miały zmienić wszystko.
Wstał powoli i bezszelestnie. Wyszukał zapamiętany przed wojną fragment ściany. Zawsze wiedział gdzie chować się przed kolegami, synami innych kolejarzy, podczas nieobecności rodziców. Wspiął się po wystających cegłach i wskoczył za murek, który dla niewprawnego oka wydał się tylko zwykłym fragmentem ściany. Przejście przez obóz zajęło mu dłużą chwilę, gdyż mimo doskonałej znajomości terenu, musiał zachować szczególną ostrożność.
W zakratowanym oknie ambulatorium dostrzegł zarys ukochanej twarzy. Marzena, ubrana już po cywilnemu, czekała na niego.
– Inżynier z Tobą? – rzucił najcichszym szeptem, jaki był możliwy.
– Tak. Tylko szybko, bo za kwadrans obchód – dało się wyczuć zdenerwowanie młodej pielęgniarki.
Chłopak wprawnym ruchem poradził sobie z zamkiem kłódki. Tę umiejętność również zdobył podczas młodzieńczych zabaw na terenie Zakładu. Po krótkiej chwili cała trójka biegła pochylona w stronę muru obozu. Wieże strażnicze zdawały się obserwować każdy ruch, jednak tej nocy pozostały milczące. Wejście do tunelu znajdowało się tuż przy prowizorycznym wysypisku śmieci. Lucjan znał każdy centymetr podziemnej konstrukcji, gdyż jeszcze przedwczoraj brał udział w jej tworzeniu wyciągając kolejne partie piachu z drugiej strony muru.
– Lucjan Forlewski, młodszy brygadier w Fabryce Ołówków – rzucił z uśmiechem, gdy siedzieli już w piwnicy opuszczonego domu na pruszkowskim Żbikowie.
– Inżynier Tomasz Kludziński – mężczyzna do tej pory nie mógł opanować stresu związanego z nocną ucieczką – Dziękuję Panu za pomoc! – wysapał.
– Cała przyjemność po mojej stronie Panie Inżynierze – uśmiechnął się jeszcze szerzej, mając świadomość, jakie wrażenie zrobił na Marzenie dzisiejszej nocy – Czy ma pan brakujący mechanizm? – wrócił do najistotniejszego elementu zadania.
– Oczywiście.
– W taki razie zapraszam na nocny spacer do wnętrza ziemi – zawadiacko puścił oko do ukochanej – Ciemno nie będzie. Prądu dostarcza nam uprzejma załoga Elektrowni Pruszków. Więc nasze podziemia powinny dziś wyglądać wyjątkowo malowniczo…
Pruszków, sierpień 1944 r.
– Ustawiamy się wszyscy blisko obok siebie – głos Kludzińskiego nabrał pewności. Brakujący moduł maszyny czasu był już na swoim miejscu, a grupa „ołówkarzy” z Leszkiem Majewskim na czele niecierpliwie spoglądała na inżyniera.
– Jeśli mogę, to chce jeszcze coś powiedzieć… – skupienie zebranych wypełniło całą podziemną komnatę. 30 metrów ziemi nad głowami ciążyło niemiłosiernie. Wykopali ją pod ziemią kilka lat temu, a teraz miała spełnić swoje zadanie.
– Za chwilę uruchomię Maszynę Czasu. Gdy ostatnia osoba, przejdzie przez próg komnaty i w korytarzu nie będzie nikogo, wystartujemy w przeszłość. Nie mamy pewności kiedy wylądujemy, ale na pewno nie dalej niż w 1935 roku, bo wtedy została ukończona ta komnata, a musimy mieć dokładnie tyle samo miejsca co teraz – wziął głęboki oddech, by po chwili kontynuować przemówienie.
– W przeszłości nasze kilka lat młodsze „ja” ulegną… Jakby to powiedzieć… Znikną, żeby zrobić nam miejsce, bo nie mogą być dwa egzemplarze każdego z nas… – mocne zakłopotanie prelegenta spotkało się jednak ze zrozumieniem zebranych.
– Pierwszą noc po przylocie śpimy pod ziemią, gdyż nie wiadomo, jak zareaguje ludzki organizm na zmianę czasu. Potem postaramy się zmienić świat, żeby nie doprowadzić do klęski naszego Państwa i tragedii naszych rodzin. Niech Bóg ma Nas w swojej opiece!
Leszek Majewski chciał jeszcze coś dodać do wypowiedzi genialnego inżyniera, lecz zrezygnował. Przeżegnał się jedynie i zaczął bezgłośną modlitwę. Natomiast Forlewski, który doprowadził do uwolnienia projektanta Maszyny Czasu i dostarczenia brakującego modułu, otrzymał zaszczyt przekroczenia progu komnaty jako ostatni i tym samym uruchomienia mechanizmu. Z nieskrywaną dumą umieścił w gablocie na ścianie korytarza list wyjaśniający działanie maszyny i zamiary podróżników w czasie. Na prośbę Majewskiego zrobił to dopiero teraz, gdyż list kończył się prośbą autora o modlitwę w przypadku niepowodzenia misji.
Podziemny wybuch mieszkańcy Pruszkowa wzięli za kolejny efekt niekończącej się wojny.
Pruszków, sierpień 2012 r.
Po kilkuminutowej wędrówce w dół schodów ciekawość Wojciecha Świderskiego zaczynała się mieszać z niepokojem. Kto i po co zbudował taką wielką podziemną klatkę schodową? Czemu tu nikogo nie ma, choć pali się światło? I czemu do oświetlenia tych schodów używają tu przedwojennych żarówek w specjalnie zabezpieczonych kloszach?
To co zobaczył na końcu schodów nie przyniosło żadnych odpowiedzi, a jedynie zrodziło kolejne pytania. Jego oczom ukazał się krótki korytarz przegrodzony betonowymi drzwiami. Nauczony doświadczeniami sprzed kilkunastu minut szybko poradził sobie z metalowymi guzikami i pokonał przeszkodę. Za drzwiami korytarz zakręcał i po 10 metrach przechodził w coś na kształt podziemnej hali. Podszedł zaciekawiony.
– Ciekawe, jak to wygląda w tej ich ściśle tajnej dokumentacji? – mówiąc do siebie doszedł do wejścia tajemniczej komnaty. Wszystkie ściany podparte były zabezpieczonym drewnem i nietypowymi konstrukcjami z metalu, który mimo iż wyglądał na bardzo stary, nie nosił najmniejszych śladów korozji. Po lewej stronie dostrzegł gablotkę, w której znajdował się mocno wyblakły list datowany na 1944 rok. Niewiele zdołał odczytać.
„Szanowny Czytelniku… Maszyna Czasu… naszą jedyną szansą… Państwo Polskie i narody Europy… nie wszystko udało się sprawdzić… ryzyko, które podjąć musieliśmy… do roku 1935… po wejściu mechanizm … czytasz te słowa… o nasz Wieczny Spoczynek.”
Powiedzieć, że Wojciech Świderski był w szoku, to w sumie nic nie powiedzieć. Starał się poskładać wszystkie informacje do kupy, a obraz jaki powstawał był bardzo spójny i wyraźny. Tylko za nic nie chciał być wiarygodny.
Wychodziło na to, że komuś podczas II wojny światowej wydawało się, że stworzył wehikuł czasu i może się cofnąć do czasów pokoju, a nawet załapać jeszcze na pogrzeb Piłsudskiego. A wyszło na to, że urządził sobie swój własny pogrzeb… Biedni głupcy…
Ale czemu tu się pali światło? Zajrzał to komnaty. Wokół ścian stały gigantyczne skrzynie z podpiętymi kablami. Przy każdej z nich szumiał wiatrak, a w powietrzu unosił się zapach starego smaru konserwującego. Ale nie było widać najmniejszej ingerencji człowieka w tę podziemną Elektrownię. Właśnie – „Elektrownia nie wie, kto ją okrada” – tytuł gazety stanął mu przed oczami. Nie było też żadnych szczątków ludzkich.
Żeby zdobyć więcej informacji, postanowił doczytać, kto jest autorem tego listu. Leszek Magierski… Magiwski… Leszek Majewski!!! Przecież on żył jeszcze parę ładnych lat po wojnie i walczył z władzą ludową o przyszłość swojej fabryki. Albo ktoś, kto się pod niego podszywał… Cofnął się o krok. Pogrążony w myślach nie zauważył upuszczonego prawie 70 lat wcześniej ołówka „Polonia 340”, poślizgnął się i stracił równowagę. Żeby stłumić skutki upadku przekoziołkował i zupełnie niezamierzenie znalazł się wewnątrz komnaty. Nim zdążył się otrząsnąć, usłyszał zamykające się betonowe drzwi. Wszystkie kable nad skrzyniami zaczęły trzeszczeć od przepływającego prądu. Huk ogłuszył go zupełnie i w jednej chwili pozbawił przytomności.
Dzielnica Warszawa – Pruszków,
Podziemne Muzeum Historii Równoległej
Sierpień 2003 r.
Sale wystawowe były dziś wyjątkowo puste. Każdego dnia tłumy turystów oglądały tu eksponaty przywiezione z równoległego roku 1944. Dziś jednak tylko nieliczni zagłębiali się w historię wojny, która w ich rzeczywistości się nigdy nie wydarzyła. Przewodniczka oprowadzała właśnie wycieczkę szkolną z województwa Nowopolskiego, a dokładniej z Berlina.
– W tym miejscu możemy zobaczyć pamiątkowe zbiory gazet z korespondencją wojenną. Wydarzenia te mogłyby mieć miejsce, jednak jak wszyscy wiemy…
Pęd powietrza od strony korytarza pojawił się całkowicie niespodziewanie. Dźwięk, jaki usłyszeli nieliczni zgromadzeni, przypominał uderzenie pioruna. Kilka gablot się zakołysało, jednak wszystko pozostało na swoim miejscu. Przewodniczka szybko zebrała dzieci i wyprowadziła je z sali. Gdy w końcu trafiła na ich wychowawczynię, którą wybuch zastał na obżeraniu się lodami w muzealnej restauracji, kazała jej przejść z dziećmi do windy ewakuacyjnej. Sama pobiegła z powrotem.
Na środku Sali im. Inż. Kludzińskiego leżał przestraszony i mocno poobijany mężczyzna. Mimo w miarę nowoczesnego ubioru, przypominał pierwszych przybyszów z równoległej przyszłości…