- Opowiadanie: Pork Porn Fantastisz - Dziecko, kurz, mortadela, czyli: Czy każdy jest pewny, że żyje naprawdę?

Dziecko, kurz, mortadela, czyli: Czy każdy jest pewny, że żyje naprawdę?

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

ocha

Oceny

Dziecko, kurz, mortadela, czyli: Czy każdy jest pewny, że żyje naprawdę?

Wszystko wydarzyło się pewnej wiosny. Na niebie zrobiło się tłoczno. Nie licząc samolotów i robactwa, wszędzie latały skrzydlate grubasy – amory. Kto nie musiał, nie wyściubiał nosa z domu, bo te małe, opasłe skurwysyny strzelały do wszystkich. Bez wyjątku, czy to była kobieta, dziecko czy staruch. Wszyscy, dosłownie wszyscy obrywali. Ulice spłynęły krwią niewinnych ludzi. Gang amorów odleciał po paru dniach, zabierając ze sobą upolowanych ludzi. Żaden kawałek mięsa nie mógł się przecież zmarnować. Po jakimś czasie życie znów wróciło do normy. Każdy mógł wyjść z domu bez obawy, że zostanie porwany. Jednakże każdy wiedział, że kupidynki zgłodnieją i wrócą.

W niedzielę poszliśmy do kościoła. Wyznawaliśmy Kult Wielkiego Kuraka Wybawiciela. Matka bała się, że pewnego dnia Wielki Kurak pojawi się na Ziemi i wydziobie wszystkich ludzi jak ziarno. Ja nie wierzyłem w te bzdury. Matka dawała co niedziela na tacę, jakby miało to nas przed czymś uchronić. Ojciec z kolei nigdy nie pracował na kolei. Po powrocie do domu zabraliśmy się za robienie obiadu. W pewnym momencie w kuchni pojawił się ojciec i oznajmił:

– Od dzisiaj będę jeździł i zwiedzał świat.

– Przecież nie mamy pieniędzy – odparła matka, odlewając kartofle.

– Nie o to chodzi. Znalazłem bezpański wózek inwalidzki – rzekł dumnie. – Zaparkowałem go pod naszą kamienicą.

– Oj, zgłupiałeś już do reszty. I czy na pewno był bezpański? – matka spojrzała podejrzliwie.

– No… no… a chuj tam – ojciec machnął dłonią. – Nie będę się tłumaczył, jestem już dorosły i poza tym – zawiesił głos i pomachał palcem –  zobaczysz kobieto. Zdobędę na nim jakiś szczyt górski.

– Ciekawe jak.

– Po prostu rozgłoszę, że takie mam marzenie, ludzie wniosą mnie na szczyt, a ja później powiem, że go zdobyłem. Bez wózka musiałbym sam wchodzić i się zmęczyć, a tak…

– Szczyt chamstwa.

– Raczej lenistwo. Idę na strych obserwować ewolucję kurzu.

W tym samym czasie, gdzieś w mieście, jakiś młody i pijany inwalida czołgał się do domu bez swego wózka. Zaś do nas wpadł niespodziewanie z wizytą wujek Wiesiek. Przyniósł butelkę magicznego bimbru. Po solidnej dawce samogonu mogliśmy teleportować się w każde miejsce na Ziemi. Wujek Wiesiek powtarzał mi zawsze, że zwiedził prawie cały świat, tylko nic nie pamięta. Kochał bimber, a bimber kochał jego. Powtarzał też, że nauczy mnie jego produkcji, ale jak do tej pory nic jeszcze z tego nie wyszło. Ojciec dalej obserwował ewolucję kurzu. Mówił, że kurz ewoluował do tego stopnia, że mógł normalnie się z nim komunikować i przekazał mu kilka prawd życiowych. My zaś zasiedliśmy z wujkiem do butelki. Piliśmy równo, lecz później opadła kurtyna i każde z nas się teleportowało. Rano obudziłem się na podłodze. Widocznie powrót niezbyt mi się udał. Byłem pewnie gdzieś daleko. Karaiby, Malediwy, ale nic nie pamiętałem.

Parę dni później wujek Wiesiek mieszkał już na cmentarzu. Rodzice mówili, że zmarł w bliżej nieznanych okolicznościach. Podobno powietrze, którym chciał oddychać, stawiało opór i nie dało się wciągnąć do płuc. Gdy złapano je w słoik i zaprowadzono na przesłuchanie, wyznało, że zrobiło to w obronie własnej, gdyż nie chciało zostać wchłonięte i zabite. Powietrze wypuszczono na wolność, ale dostało wyrok w zawieszeniu. Ojciec natomiast upierał się przy tym, co przekazał mu kurz na strychu i powiedział, że to od codziennego zaglądania do butelki zmarł wujek Wiesiek. Kurz mianowicie sądził, że jesteśmy tylko sumą wykroczeń i naruszeń przeciwko sobie samym. Wszystko zaś podlicza istota kosmiczna, która prowadzi dokładną księgowość. Gdy dochodzi do rażących niezgodności, zostajemy wyrzuceni na pastwę choroby. Ale co tam może wiedzieć taki kurz ze strychu, prawda? Czyżby doszli do etapu, kiedy wymyślili sobie Boga?

Wstałem z samego rana, zwlokłem się z łóżka, odprawiłem cały ten poranny rytuał pielęgnacyjny i ruszyłem do pracy. Robiłem i sprzedawałem kanapki z mortadelą. Pamiętam, jak za młodu nauczyciele mówili mi: „Jurek, jakie dobre dziecię z ciebie. Pamiętaj, że w życiu możesz zostać, kim tylko zechcesz”. Tak więc w wieku siedmiu lat chciałem zostać wąsem Wałęsy. Później mi się odechciało.

Do sklepu wszedł klient. Grubas rozejrzał się, oblizał usta i rzekł:

– Panie, jaki termin tej mortadeli?

– Bo ja wiem. Ludzie mówią, że raczej do końca świata, więc jest niestabilny.

– Dobra, biorę osiem.

Ukroiłem osiem plastrów, posmarowałem kromki chleba masłem, położyłem ukrojone wcześniej plastry. Wszystkiemu przyglądał się głodnym wzrokiem grubas.

– Zapakować? – spytałem.

– Obejdzie się. Wpierdolę na miejscu. – Jak powiedział, tak też i zrobił, po czym zapłacił i wyszedł.

Gdy wróciłem do domu, nie byłem jakoś szczególnie zmęczony pracą. Zjadłem obiad, zasiadłem przy oknie i obserwowałem życie na ulicy. Jakaś młoda dziewczyna zatrzymała się na chodniku, spojrzała w stronę mojego okna. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Była naprawdę ładna. Później przeszła na drugą stronę drogi i znikła mi z pola widzenia. Jakiś czas potem rozległo się pukanie do drzwi. Matki nie było w domu, a ojca jak zwykle pochłaniał kurz. Poszedłem otworzyć.

– Cześć – rzekła dziewczyna.

– Cześć.

Zapadła niezręczna cisza.

– Może zaprosisz mnie do środka?

Nie zastanawiając się długo, a raczej można powiedzieć: odruchowo otworzyłem szerzej drzwi i ruchem ręki zaprosiłem ją do środka.

– Może coś do picia? – spytałem.

– Masz piwo?

– Mam.

Podszedłem do lodówki, otworzyłem drzwiczki i wyjąłem dwa  browary. Gdy człapałem w stronę pokoju, zastanawiałem się, co ja w ogóle wyprawiam. Przecież nie znałem tej kobiety, a zachowywaliśmy się jak starzy kumple.

Siedziała w skórzanym fotelu, przy nogach postawiła torebkę. Podałem jej piwo i spocząłem na drugim fotelu.

– Więc… – zacząłem niepewnie – … kim jesteś?

– Dziewczyną – odpowiedziała i zaśmiała się.

– To, to ja wiem, ale jak masz na imię?

– Julita. A ty?

– Jurek.

– Widzisz, teraz już się znamy. – Upiła łyk piwa, odstawiła puszkę na stolik i sięgnęła do torebki, wyjmując z niej jakąś opasłą kopertę. – Masz, obejrzyj sobie.

– Co to jest?

– Zdjęcia z mojego rodzinnego albumu.

Wypiliśmy piwo, przejrzeliśmy fotografie. Julita opowiedziała mi o swojej rodzinie, pokazała, kto jest kim. Ja opowiedziałem o moich bliskich, ale nie ze szczegółami. Wychodząc, zostawiła mi swój numer telefonu i pocałowała mnie na pożegnanie. Parę godzin później przyszła z pracy matka. Do końca dnia nie wydarzyło się już nic ciekawego.

Następnego dnia ojciec spakował termos z herbatą, kanapki, parę batonów czekoladowych, wsiadł na swój wózek i ruszył w świat. W liście pożegnalnym, który znalazłem na stole, napisał że ustalił z pewnymi ludźmi, że zdobędzie Mount Everest. Napisał też, by obserwować i opiekować się jego kurzem. Matka ruszyła do swojej pracy, a ja do swojej. Znów cały dzień kroiłem mortadelę i serwowałem ją ludziom. Często zastanawiałem się, czy to wszystko ma sens.

***

Nauczycielka podeszła do małego Wojtusia, który siedział i z zapałem zapełniał kolejne kartki rysunkami.

– Co tam rysujesz?

– A, taką historyjkę, proszę pani – odpowiedział radośnie chłopiec.

– O czym ona opowiada?

– O pewnej rodzinie. Tata był badaczem kurzu. Ich syn pracował w punkcie sprzedaży kanapek z mortadelą. Miał też dziewczynę – zaśmiał się chłopiec. – Mama… hmm… dla niej na razie nie wymyśliłem nic, więc chodzi tylko do pracy.

– A gdzie pracuje?

– Tego też jeszcze nie wiem. Ale chodzi i pracuje.

– Później tata wyrusza na wyprawę, by zdobyć szczyt górski. A, i był też wujek Wiesiek, który produkował dziwne mikstury.

– Ciekawe – odparła.

– Wszyscy są szczęśliwi – uśmiechnął się chłopiec.

Nauczycielka podniosła jeden z rysunków, który przedstawiał latające, grube ludziki z łukami. Na kartce narysowane było również parę serduszek.

– Jest też wiosna – dodał chłopiec, a nauczycielka odłożyła rysunek. – W niedzielę chodzą do kościoła.

– To wspaniale – rzekła.

– Proszę pani, wie pani, że oni żyją naprawdę? Tak, tak. Żyją swoim życiem.

Nauczycielka spojrzała na chłopca i lekko się uśmiechnęła.

– Wojtuś. To są tylko twoje rysunki. – Wzięła kolejny do ręki, przyjrzała mu się i odłożyła.

– Nie proszę pani. – Pokręcił przecząco głową.

– Oj, kochanie.

– Skąd pani to wie?

– Tak już jest.

– A skąd pani wie, że żyje?

***

Kaśka była chora i musiała zostać w domu. Opatulona ciepłym kocem, trzymając w ręku kubek z gorąca czekoladą, oglądała kolejny odcinek swojego ulubionego  serialu, siedząc wygodnie w fotelu. W jednej scenie nauczycielka przeglądała rysunki swojego ucznia o imieniu Wojtek i…

 

Koniec

Komentarze

A tych starszych tekstów nie chcesz wyciągnąć z portalowego archiwum? Przynajmniej takich, które uważasz za najlepsze? :-)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Lepiej niech tam pozostaną.;) Ten tekst napisałem już jakiś czas temu, ale akurat miałem pod ręką to umieściłem.

Uśmiałem się. Nie za bardzo wiem dlaczego, ale styl autora bardzo mi się podoba. Jego absurdalny humor poprawia mi nastrój. Wielkie dzięki.

Totalnie porąbane. Lubię taką paranoję. Wstęp o wiosennym ataku krwiożerczych amorków – doskonale od czapy, trzymający się reszty siłą absurdu i przyciągania ziemskiego. Podziwiam łatwość z jaką dokonujesz myślowo-skojarzeniowo-obrazowych machlojek. 

Dziękuję za przeczytanie i komentarze:) Cieszy mnie fakt, że są osoby, którym spodobał się tekst.

Pośmiałam się trochę, choć nie tak do końca, bo oprócz paranoi zabolało też pytanie: A skąd pani wie, że żyje?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ciekawy tekst, trochę absurdalny. Końcówka szczególnie mi się spodobała.

Nad językiem możesz jeszcze popracować. Na przykład to:

Nie licząc samolotów i robactwa, wszędzie latały skrzydlate grubasy – amory.

W zdaniach tego typu nie zmienia się podmiotu, bo teraz wygląda na to, że amory nie liczyły samolotów. Chyba że to celowy zabieg, kto to wie z tymi dziwacznymi tekstami…

Babska logika rządzi!

Staram się pracować nad językiem przez cały czas:) Tylko do redakcji tekstów nie mam jakoś cierpliwości.

Początek z amorami naprawdę mi się spodobał. Potem – no, absurd. Dobry absurd w sumie nie jest zły, więc jakoś tam przez niego brnęłam, starając się nie rozkojarzyć za bardzo. 

I na końcu – bardzo miła niespodzianka, bo się okazało, że to wszystko miało sens i prowadziło do ciekawego, hmm…, refleksyjnego wręcz finału. Więc się cieszę, że nie poddałam się przed końcem. :)

Na plus, nie da się ukryć.

Super, że udało Ci się dotrwać do końca.;) Domyślam się, że większość która tutaj zajrzała, poddała się na początku czytania.

Większość może i tak, ale nie ja. Chociaż nie przepadam za absurdzikami, bo zbyt często są sztuką dla sztuki, Twój zassał i nie odpuścił. Fakt, że najlepsze są początek i zakończenie, ale i środek też “trzyma”.

Pomysł dość przewrotny, dodam. Nowością nie jest, ale sam w sobie dobry, no i niekiepsko podany.

No, świnio nieprzyzwoita fantastycznie, upichciłżeś absurdzik pierwszej klasy. Amory atakują, wprowadzając czytelnika w purnosensowy stupor, a potem jedziesz po tym zaskoczeniu równo, wciskasz w usta Wojtusia pytanie na śniadanie i od razu zapodajesz w ramówce wieczorny serial z Kasią herbopijcem, objaśniający nam to i owo.

Dla mnie – bomba.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Należy zauważyć, że charakterystyczny styl i absurdalny, dziwny humor jest mylący, gdyż tekst porusza ważną kwestię natury filozoficznej ; ) 

 

Mnóstwo nonsensu, na szczęście w całkiem niezłym gatunku. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka