- Opowiadanie: Mangel - Produkcja

Produkcja

Drugie opowiadanie które zgłaszam do konkursu. Mam nadzieję, że tym razem będzie lepiej.

Jest to część tworzonej przeze mnie antologii “Boski Szpital”.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Produkcja

Głód zaczynał falami zalewać jego myśli i wstrząsać jego ciałem powodując uczucie zbliżających się wymiotów. Skulił się jeszcze bardziej i mocniej naciągnął śmierdzący stęchlizną futrzany koc na głowę.

Inaczej niż zazwyczaj nie był głodny z powodu zbyt małej ilości jedzenia, jaka mu przysługiwała. Tamto uczucie pozwalało się ignorować przez większość czasu lub oszukiwać dużymi ilościami wody, najpopularniejszego zapychacza burczących żołądków.

Głód, który zaatakował niespodziewanie jego małe, sześcioletnie ciało, był inny, on powodował ból i zmuszał napięte ścięgna kolan do jeszcze większego wysiłku. Żółć napływała do jego ust, nie omijając kubków smakowych, przez co wrażenie wymiotowania nasilało się z każdą mijającą chwilą. Nigdy jeszcze nie doświadczał aż takiej tortury i był niemal pewien, że tak właśnie wygląda śmierć.

Siedział sam już trzeci dzień, matka, gdy wychodziła, mówiła, że niedługo wróci. Był za młody, by się o nią bać, dla niego mama była niepokonaną bohaterką, która zwyciężała potwory z Hali, gromiła dokuczające mu dzieci kierownictwa i znała kołysankę na każdy nawiedzający go koszmar. Mamie nic nie mogło się stać, więc nie należało się o nią martwić. Problemem był głód, który nasilał się uparcie zmuszając go do jakiejś reakcji, choć kompletnie nie wiedział, co powinien zrobić w takiej chwili.

Płakać? Od dawna wiedział, że płacz w niczym nie pomaga. Krzyczeć? A kogo to zainteresuje? Na Hali wszyscy krzyczą, czasem naprawdę strasznie, nikogo nie będzie obchodzić kolejny głos. Siedzenie pod kocem nie pomagało zapchać brzucha, ale przynajmniej wyciszało wszystkie krzyki i dźwięki Produkcji, które słyszał ze zdwojoną wyrazistością w przerwach między kolejnymi koncertami burczenia w jego własnym brzuchu.

Ink postanowił zrobić coś, co w normalnej sytuacji nie przyszłoby mu do głowy. Postanowił zjeść coś z świętych zapasów mamy, tych, do których zawsze dokładała coś po wizytach kierowników.

Wyskoczył spod koca z szybkością, na jaką rzadko stać go było nawet, gdy miał pełny brzuch Dwoma susami pokonał całą długość niewielkiej jednak celi i dopadł jedynego, poza łóżkiem, mebla jaki się tam znajdował, małej komódki zbitej z niepasujących do siebie desek, zamykanej na wciśk kawałkiem dykty. Z lekkim przestrachem pociągnął za sznurek będący odpowiednikiem klamki, dykta-drzwiczki odskoczyła ukazując mu, w większości przykurzone, ale nadal kolorowe etykiety słodyczy i pakowanego, długoterminowego jedzenia.

To był prawdziwy skarb. Gdy mieli wyjątkowo zły tydzień i do mamy nikt nie przychodził lub gdy w ciągu kilku dni pojawiało się więcej niż trzech kierowników, mama uroczyście wyciągała deskę i na chybił trafił wyciągała dwa opakowania. Jedno dla siebie, drugie dla niego, te jego zawsze były większe. Teraz mamy nie było obok niego, a cały uroczysty nastrój łączący się z otwarciem ich małego sezamu prysł, zastąpiony wstydem i strachem.

– Oberwie mi się w ucho, jak mama się o tym dowie – przemknęło mu przez myśl, gdy zaglądał do wnętrza mebla, który zrobił dla nich tata, zanim odszedł.

Jeszcze chwilę wahał się, czy nie wstawić deski ponownie na swoje miejsce i nie wrócić pod koc, jednak kolejna salwa burczenia pomogła mu podjąć decyzję błyskawicznie. Odłożył, tak jak mama, deskę pod ścianę, pilnując by nie obtłuc lub ubrudzić pomalowanych na biało i czystych jak śnieg ścian, dumy mamy, i wyjął dwa opakowania, żelki i paczkę cukierków czekoladowych. Po chwili wpatrywania się w swój łup zamknął komódkę, otwarł mniejsze opakowanie, to znaczy cukierki, a większe położył na poduszce mamy.

– Zostawię jej jeszcze pół paczki cukierków. – zadecydował w myślach – A jak wróci, przeproszę ją, że wziąłem to sam –pierwszy z cukierków trafił do jego buzi. Chociaż wiedział, że należy je trzymać w ustach aż się rozpłyną, nie mógł się przemóc i połknął go niemal w całości. – No i zaśpiewam jej kołysankę – kolejna myśl pojawiła się w chwili, gdy rozpakował drugiego cukierka. – Ta o reniferach na zorzy jest ładna, jeśli zaśpiewam ładnie, mama nie będzie zła.

Połknął sześć cukierków, nim jego żołądek uspokoił się na tyle, że mógł się opanować i ostatnie dwa z połowy paczki, jaką sobie wyznaczył, trzymać w buzi, aż się roztopiły. Resztę odłożył na poduszkę obok paczki żelków i z powrotem wszedł pod koc.

Lubił ciemność, bo gdy go otaczała, mógł marzyć o tym, o czym śpiewała mu mama. O reniferach, lasach, kwiatach i jakiejś szopce. Widział to wszystko oczami duszy, choć nigdy nie wyszedł nawet poza Halę, nie mówiąc już o Pakowalni czy Magazynie, wyjście poza Zakład istniało więc dla niego tylko w sferze marzeń.

Koc dawał mu też ochronę przed rzeczami, których nie rozumiał. Gdy do jego mamy przychodzili klienci, wsadzała go pod łóżko i dawała mu koc, a on się pod niego chował, gdy widział, jak się rozbierają. Potem mama leżała z nimi na łóżku i jęczała, a oni najczęściej sapali i charczeli, choć zdarzali się też tacy, którzy bardzo głośno krzyczeli. Ink kilka razy odważył się wychylić głowę spod koca, gdy klienci byli ciszej niż zazwyczaj, widział wtedy ich nogi wystające poza łóżko i mamę, jak klęczała przed nimi w samych majtkach. Widział tylko tyle, na ile pozwalało mu łóżko i pozycja, w jakiej wtedy był, ale miał wrażenie, że nie chciałby zobaczyć reszty.

Nie lubił wizyt tych panów, ale wiedział, że są konieczne. Dzięki nim mieli co jeść, a czasami, gdy mama „dobrze się sprawiła”, klienci przychodzili odmalować im cele czy przynosili świeże siano do materaca. Nawet on, Ink, dostał prezent od pana, który odmalowywał im rok wcześniej cele, mały czerwony samochodzik, który był jego największym skarbem.

Mama opowiadała, że kiedyś pracowała inaczej. Łączyła metalowe elementy przy taśmociągu, tam poznała tatę i zamieszkali we wspólnej celi. Jakiś czas potem przydarzył się tam wypadek i tata od nich odszedł, a mama nie mogła pracować już tak wydajnie jak kiedyś, mimo krzyków i kopniaków kierownictwa. W końcu pozwolono jej zajmować się zabawianiem robotników, którzy kończyli swoje zmiany, w zamian za przydział jedzenia dla jednej osoby, z którego utrzymywali się oboje.

Tym razem koc nie pomagał, marzenia nie nadchodziły. Zamiast lasów, reniferów i zorzy widział tylko twarz mamy, taką, jaką ją widział ostatni raz, gdy wychodziła. Pamiętał, jak do ich celi wpadł jeden z kierowników, Christian, w tym swoim śmiesznym, zielonym kombinezonie i powiedział, że szuka chętnych do dorywczej pracy przy pakowaniu, bo przydarzył się wypadek i brakuje sprawnych rąk do pracy. Obiecywał dodatkowe porcje jedzenia przez miesiąc za jedną zmianę, mama się bardzo ucieszyła i zgodziła. Wyszła z Christianem mówiąc, że wróci tak szybko, jak będzie mogła i od tamtej pory nie wróciła.

Choć w ich celi, tak jak we wszystkich robotniczych pokojach, nie było okien, a jedynie pojedyncza, podwieszona na kablu żarówka, wiedział, że zbliża się wieczór. Kierownictwo regulowało ilość światła w pokojach w ciągu dnia przygaszając żarówki od południa, tak by wraz z zapadnięciem zmroku na Zewnątrz, zapadał on też w kwaterach. Cele były małymi, jednopokojowymi pomieszczeniami o gładkich ścianach, kąt równoległy do tego, w którym były drzwi, zajmował ustęp i umywalka, niczym nie odgrodzone od reszty pomieszczenia. Ink przyjrzał się spod koca całej tej przestrzeni, miejscu, w którym spędził lwią część swojego życia, i nie zobaczył niczego, co mogłoby pomóc mu zająć myśli do powrotu mamy. Ponownie schował głowę pod koc i zamknął oczy, sen przyszedł szybko.

 

Następnego dnia, był dzień dziecka. Ulubiony dzień Inka, w którym mama zawsze zabierała go na krótki spacer po Hali. Ink lubił te spacery, zwłaszcza moment gdy mijali miejsce gdzie kiedyś pracował tata – mama zawsze wtedy opowiadąła mu o nim różne historie.

Sądząc po ilości światła sączącego się z żarówki, obudził się niewiele przed południem. Mamy nadal nie było, żelki i cukierki leżały nietknięte tam, gdzie je zostawił, a brzuch znów jęczał rzewną melodię za jedzeniem. Czyżby Mama zaponiałą o dniu dziecka?

 

Pierwszy raz od chwili, gdy się narodził. w jego sercu zakiełkował niepokój o matkę. Może, tak jak ostrzegała jego, odeszła za daleko i nie mogła trafić z powrotem? A może znów dostawili maszyn i trzeba było obchodzić Halę na około? Albo może ona gdzieś tam na niego czekała, a on o tym nie wie? Zawsze był grzeczny i posłuszny, wykonywał polecenia mamy bez szemrania, tak jakby pracował przy taśmie. Tym razem jednak wyglądało na to, że będzie musiał złamać zakaz wychodzenia na Halę samemu, nie wiedział jeszcze czemu „musiał”, ale to nie było ważne.

Usprawiedliwiając się w myślach zabrał resztę cukierków z poduszki. Z tego co zostawił poprzedniego dnia, zjadł jeszcze trzy, resztę wsadził w jedyną kieszeń fartucha, który był jego przydziałowym ubraniem, i ruszył do drzwi z bijącym sercem. Każdy krok, choć już wielokrotnie pokonywał tę trasę, był dla niego trudniejszy od poprzednich. Ciepło strachu rozlewało się po jego potylicy, a ciarki biegły w górę pleców, gdy jego drobna, chuda dłoń dotknęła zimnego metalu klamki, sapnął przejęty.

Trzy sekundy później był już na zewnątrz, ciepło spłynęło po jego potylicy przez kark i zalało ciarki na plecach. Rozejrzał się, przed sobą miał tylko przepaść, wielką jak największy koszmar. W prawo i lewo ciągnął się pomost zbudowany z niedopasowanych do siebie desek i płyt sklejkowych, wiele z nich ruszało się, blisko połowa nie była w żaden sposób połączona z tymi, na których leżały. „Uważaj, bo tu bardzo łatwo złamać nogę albo spaść, jeśli się idzie za blisko krawędzi” – mawiała mu mama, gdy chodzili tędy raz na miesiąc po nowy przydział ubrań. Pamiętny jej słów ruszył przed siebie trzymając się jak najbliżej ściany, w której co kilka metrów znajdowały się pomalowane na szaro, biało lub zielono drzwi.

Nigdy nie szedł tą drogą sam. W tamtej chwili była dla niego kompletnie nowym miejscem, groźnym, ale niesamowicie ciekawym i pociągającym. Ink nie wiedział, gdzie jest Pakowalnia, ale wiedział, które taśmy do niej zmierzają, postanowił więc iść ich trasą. Mama co tydzień, w każde sobotnie popołudnie, jeśli tylko miała czas, opowiadała mu o pracy w Zakładzie. Tłumaczyła, co i jak się robi, by w dniu swoich siódmych urodzin, gdy powinien zacząć pracę, nie czuł się zbyt zagubiony.

Doszedł do końca pomostu, schodów prowadzących w górę, do kolejnego poziomu kwater oraz punktu wydawania ubrań, i na dół, do Hali. Właśnie na dół musiał iść, tam, gdzie maszyny obsługiwane przez robotników pilnowanych przez kierownictwo produkowały kolejne generacje i serie Towarów.

Ruszył w obranym przez siebie kierunku, ciesząc się, że schody były w lepszym stanie niż pomost. Co prawda i tam nie było poręczy, ale wykonane były z solidnej, stalowej kraty, a stopnie umieszczone były w równych odstępach. Szedł środkiem, jak najdalej od krawędzi. Dopiero wtedy, patrząc przez kratownicę, mógł ocenić rzeczywistą odległość od ziemi. Nie było tak wysoko, jak sobie wyobrażał, ale nadal nie miał ochoty spaść.

Gdy podniósł wzrok i popatrzył przed siebie, zobaczył Halę w całej jej okazałości. Olbrzymie maszyny złożone z części większych niekiedy od jego celi, nie mówiąc o nim samym, zajmowały miejsce aż po horyzont. Wiele z nich połączonych było taśmami produkcyjnymi lub plastikowymi rurami. Po ziemi, w wyznaczonych betonem korytach, płynęły gdzieniegdzie roztopione metale, chemikalia lub brudna jak w sedesie woda. Między tym wszystkim krzątali się robotnicy w szarych kombinezonach i fartuchach, gdy któryś z nich upadał ślizgając się na rozrzuconych śrubach lub rozlanym płynie, nagle znikąd pojawiał się kierownik w zielonym uniformie i kopiąc zmuszał biedaka do wstania i podjęcia przerwanej pracy.

Gdy zszedł z ostatniego stopnia, nie zdążył nawet rozejrzeć się dookoła. Jeden z zabieganych robotników, niosący stos skrzynek tak wysoki, że nie pozwalał mu widzieć absolutnie niczego, potrącił malca od tyłu i zwyczajnie po nim przeszedł. Ink nigdy w życiu nie czuł takiego bólu jak wtedy, gdy roboczy bucior na szerokiej podeszwie wylądował na jego kręgosłupie. Chciał jęczeć, krzyczeć, ale nie mógł, bowiem całe powietrze na siłę zostało wypchnięte z jego płuc, przez co czuł jeszcze większy ból w klatce piersiowej. Gdy myślał już, że zaraz skona, powietrze znów przedarło się przez opój jego obolałej przepony.

Leżał kilkanaście minut widząc tylko mijające go nogi obute w identyczne, czarne, pseudoskórzane buty. Cieszył się, że omijają go szerokim łukiem lub przechodzą nad nim, nie chciał, by znów ktoś go podeptał. W końcu uznał, że da radę wstać. Powoli, najpierw usiadł, rozglądając się dookoła, a następnie wstał.

Nikt nie zwracał na niego uwagi, jakby w miejscu, w którym stał, nie było nawet podłogi. Nie było to dla niego szczególnie straszne lub obraźliwe, nigdy żaden dorosły nie przejmował się nim zbytnio. Nikt, poza jego mamą.

Mama – przypomniał sobie jej bladą twarz, była niemal blada, ale nie w chorobliwy sposób, jak to widać było po pracownikach z Działu Chemii. Cera jego matki był szlachecko blada, wręcz marmurowa. Pamiętał też jej długie, piękne dłonie. Delikatne, miękkie, przyozdobione na przegubach bransoletkami z plastikowych i szklanych paciorków, które zrobił dla niej kiedyś tato. W jego oczach była najpiękniejsza kobietą w Zakładzie, tylko jej twarz był w stanie zapamiętać i rozpoznać od razu.

Ruszył przed siebie, schodząc z drogi śpieszącym wciąż przed siebie pracownikom. Ich szare kombinezony i brudna, zakurzona podłoga zlewały się w jednakową, nieciekawą masę, a twarze wykrzywiał jednakowy, nieprzyjemny grymas. Dopełnieniem chaosu były, teraz już wyraźne i głośne, dźwięki Produkcji, wśród których tonęły krzyki i nawoływania robotników.

Po pokonaniu około siedmiu długości celi dotarł do olbrzymich jak góry kotłów, na wpół zanurzonych w wykopanych od nimi dołami, w których buchał ogień gorętszy od piekielnego. Każdy z nich dymił niesamowicie i choć większość tego ulatywała przez rury zamontowane nad nimi, to jednak ta część Zakładu spowita była gryzącym, czarnym dymem, a wszystko oblepiała bura sadza.

Taśmociąg, którego śladem miał iść, zaczynał się przy rzędzie kotłów po lewej. Ruszył w jego stronę pozwalając, by monstrualne urządzenie rosło w jego oczach jak zbliżająca się góra. Im bliżej był, tym więcej szczegółów widział. Ślady rdzy, pęknięcia na stalowej skórze tego giganta, wreszcie napisy, których nie potrafił odczytać, wykonane w brudzie. Wyglądało to tak, jak gdyby kotły miały prawdziwą, żyjącą skórę, pełną niedoskonałości i drobnych żyłek.

– Hej mały! – usłyszał jakiś zachrypnięty, męski głos. – Hej! Tu!

Gdy w końcu odwrócił wzrok od gigantów wyznaczających jego drogę, spostrzegł, że nieopodal kuca jakiś robotnik w samych roboczych, niegdyś szarych, a teraz po prostu brudnych spodniach. Miał naprawdę muskularne bary i imponującą, zarośniętą jak świński zad szczeciną, szczękę która wydawała się należeć raczej do jakiegoś przedpotopowego niedźwiedzia niż do jednego z „roboli”. Twarz miał dość prostokątną, podobną kształtem do drzwi celi, ale mocno ubrudzoną. Wokół oczu rozpościerała się siatka zmarszczek uwypuklona latami mrużenia powiek przed gryzącymi oparami i dymem. Prawe ucho miał zdeformowane, jakby było z wosku i ktoś położył je zbyt blisko ognia.

– Mały, chodź tu i mi pomóż! – zawołał ponownie wykonując przy tym stanowczy, przywołujący gest. Ink, jak każde dobre dziecko, wiedział, że dorosłym przy pracy nie wolno odmawiać pomocy. Tak przecież uczyła go mama. Ruszył truchtem w stronę mężczyzny pilnując, by cukierki nie wypadły mu z kieszeni.

– Tak, proszę pana? – zapytał grzecznie z ciekawością patrząc na metalowe sześciany z wyciętym w środku kształtem podobnym do podeszwy buta. Dużego buta, obie stopy Inka nie byłby w stanie wypełnić choćby połowy wolnego miejsca.

Mężczyzna jeszcze raz obrzucił go wzrokiem, jakby zastanawiając się nad czymś. Była to jednak przelotna chwila, bowiem zaraz potem podjął:

– Słuchaj, zazwyczaj pracuje nas tu dwóch, ale wczoraj mój kolega…. Jakby to… no rozchorował się. Ty chyba nie jesteś jeszcze pracownikiem, co? – nim chłopak mógł choćby pomyśleć o odpowiedzi, robol wyciągnął w jego stronę dłoń, nakazując mu milczenie. – Nie odpowiadaj, widać, że brakuje Ci jeszcze przynajmniej rok, o ile nie dwa. Jeśli mi pomożesz, możemy obaj oberwać od kierownictwa – to powiedziawszy splunął na ziemię, jak gdyby przez jego gardło przecisnęło się coś niewyobrażalnie obrzydliwego – ale naprawdę bardzo Cię proszę. Zrób co powiem, bo inaczej zatłuką mnie za brak efektów… Pomożesz?

Mężczyzna był bardzo niegrzeczny wedle zasad wpojonych chłopcu przez matkę, ale wydawał się naprawdę zmartwiony i szczery. Jego twarz, z której wyzierały nieprawdopodobnie błękitne oczy, choć wyglądała na pierwszy rzut oka groźnie, budziła zaufanie.

– Pomogę – powiedział chłopaczek niepewnie i natychmiast zaczął rozglądać się dookoła. – A co mam zrobić? Podać coś? – miał nadzieję, że sprosta zadaniu, choć nie do końca rozumiał sytuację. Wiedział, że jeśli im się nie uda, ten robotnik będzie miał duże problemy. Pewnie zostanie ukarany, Ink był ukarany kilka razy i nigdy mu się to nie podobało. Kary były albo przykre, albo nudne, albo przykre i nudne.

– Teraz musisz chwilę poczekać. Schowaj się tam, za tym kotłem – wskazał mu najbliższego metalowego kolosa– zaraz przyjdzie tu taki facet, nie może cię zobaczyć, bo doniesie kierownikowi. Jak odejdzie, zawołam cię… Jak ty masz na imię? – ostatnie pytanie zadał miękko, jakby był innym człowiekiem. Widać obietnica pomocy ulżyła mu i już nie bał się tak bardzo kary.

– Ink – powiedział chłopiec i, tak jak uczyła go mama, wyciągnął rękę przed siebie, by mężczyzna mógł mu uścisnąć dłoń.

– Lar – odparł mężczyzna zamykając dłoń malca w żelaznym, ale wyjątkowo delikatnym uścisku. Ponieważ Lar nadal kucał, ich oczy były na jednym poziomie i w tamtej chwili spotkały się. Ten gest wiele znaczył dla chłopca, sprawił, iż poczuł się równy mężczyźnie i zrozumiał, że tamten szanuje go – Ink, liczę na Ciebie, jasne? – odpowiedziało mu pełne powagi potaknięcie, a serce w małym ciałku zabiło mocniej – No dobra, to uciekaj za ten kocioł, ale jak tylko usłyszysz, że ktoś krzyczy, biegnij do mnie. Nawet jakby ten facet, o którym mówiłem, stał przy mnie. Rozumiesz? Tu nie jest bezpiecznie i gdyby coś się działo, nie wahaj się przybiec.

– Obiecuję – powiedział uroczyście Ink i dopiero wtedy wielka dłoń puściła jego rękę. Chwilę potem był już za kotłem oczekując na sygnał do powrotu. Gdy kucnął, metalowy potwór jeszcze bardziej urósł w jego oczach. To przypomniało chłopcu bajki o olbrzymach, jakie opowiadała mu mama. „Ale tamte olbrzymy narodziły się z lodu, nie gorąca” – napomniało się w myślach dziecko wpatrując się z zaciekawieniem w metalowe nity spajające brzusiec kotła, które skrzyły się czystym srebrem na szaroburej metalowej okrywie. Wyglądały trochę jak gwiazdy z opowieści mamy, choć on sam nigdy gwiazd nie widział. Z pewnym ociąganiem oderwał wzrok od błyszczących cudeniek i, lekko wychyliwszy głowę, zaczął obserwować swojego nowego znajomego.

Faktycznie, po kilku minutach do Lara podszedł inny robotnik ubrany w pełen szary kombinezon. Przyciągnął ze sobą wózek z czymś, co wyglądało na mniejsza wersję kotłów, które ich otaczały. Mężczyźni bez słowa przekazali sobie wózek, a następnie rozeszli się, dostarczyciel w stronę, z której przybył, a Lar do swoich form.

– Ink, wracaj! – zawołał kilka minut później, gdy pewne było, że ten od wózka już sobie poszedł. Chłopak wrócił do niego w kilka sekund.

– Dobra mały, teraz patrz. – powiedział robotnik unosząc pokrywę małego kotła. – Podnosisz to, tu jest taka… powiedzmy chochla. Musisz nabrać w nią tego, co jest w środku, ale uważaj! To jest cholernie gorące, więc nie wolno ci tego na siebie wylać, a nabierać musisz pod kątem, o tak… Jeśli nakapie na podłogę, trudno. Tylko siebie nie oparz, jasne? – Kolejne potaknięcie. – No dobra, jak ty nabierzesz, ja będę trzymał formy, te tam prostokąty. Musisz nalać tego, co nabierzesz, do formy, gdy ja ją będę trzymał. Potem ja poruszam nią, żeby to się równomiernie rozlało i odłożę na bok. Potem to samo robimy z kolejnymi, ale jak tylko nalejesz, musisz wsadzić chochlę z powrotem do środka tego kotła i go zakryć tą pokrywką, żeby ciepło nie uciekało ze środka. Dasz radę? Mam nadzieje, że dasz… No to zaczynamy!

Pierwsze trzy formy z zaplanowanych piętnastu wykonali bez większych trudności. Jeśli nie liczyć wylania jednej porcji płynnego, jak wyjaśnił to w końcu Lar, metalu na ziemię. Chłopiec cieszył się z dobrze wykonywanej pracy tak bardzo, że przy czwartej formie doszło do nieszczęścia.

Gdy przelewał metal do formy, dwie gorące krople spadły na dłoń robotnika. Krzyk który wydobył się z jego krtani, nie miał nic wspólnego z ludzkim językiem. Był to skowyt podobny temu, jaki muszą wydawać konające wilki. Upuścił szablon do wytopu metalowych podeszw i chwycił się za rękę tuż powyżej oparzeń. Ink przestraszony odskoczył, spodziewając się srogiego lania i próbował zasłonić się trzymaną chochlą. Gdy robotnik zauważył ten ruch, skoczył jak lew i wyrwał malcowi metalową rączkę narzędzia.

– Uważaj! – krzyknął przy tym – To gorące! – po chwili, chłopak zrozumiał, że choć nie pieje ze szczęścia, Lar nie jest zły. – Mnie nic nie będzie, to nie pierwszy i nie ostatni raz, ale ty mogłeś sobie oparzyć policzek albo rękę. Musisz bardzo na siebie uważać, bo nikt się tobą nie zajmie, jak coś sobie zrobisz, jasne?

To było oczywiste. Kto się nim miał zajmować, skoro nie znalazł jeszcze mamy? Przecież to ona zawsze się nim zajmowała, pilnowała i tłumaczyła wszystko. Póki jej nie znajdzie, nikt się nim nie zaopiekuje, tak samo jak tymi smutnymi dziećmi w fioletowych ubraniach. One zawsze płakały albo były smutne, ale nigdy nie wołały rodziców żeby im pomogli. Byli tak smutni, że nawet dzieci kierownictwa ich nie zaczepiały.

Pozostałe dwanaście form Ink wypełnił bardzo uważnie, nie roniąc już nawet kropli na podłogę. Gdy było po wszystkim, chłopiec zdał sobie sprawę, że jest zmęczony bardziej, niż kiedykolwiek w życiu. Nie potrafił powiedzieć czemu, po prostu nogi się pod nim ugięły. Nim jednak uderzył o ziemię, silne ręce Lara złapały go i położyły delikatnie obok form. Nim ciemność wpełzła pod powieki Inka, chłopiec poczuł jeszcze szorstką, pełną blizn dłoń gładzącą go po łysej głowie, wydawało mu się też, że usłyszał „dziękuje”.

 

Obudził go głos dobywający się z jego własnego brzucha. Znów. Głód powracał z dokładnie takim samym natężeniem jak w chwili, gdy opuszczał cele. Jednak tym razem nie zauważył dookoła siebie materialnych białych ścian, nie przykrywał go też koc.

Leżał na kwadratowej, metalowej płycie nie większej niż połowa celi Była ciepła na tyle by go ogrzać, lecz za mało by oparzyć. Obok niego leżały ułożone w niedbałe rzędy formy odlewnicze, takie same jakich używał Lar… Wspomnienie robotnika natychmiast pobudziło ciekawość chłopca. Dookoła niego nie było nikogo, a wszystkie szczegóły przestrzeni poza płytą zakrywała biała jak śnieg para wodna, odgradzająca płytę, na której leżał, od reszty Hali. Nawet dźwięki Produkcji docierały tu przytłumione, jak gdyby biały całun starał się uchronić go od wszystkiego, co niemiłe, głośne i brzydkie. Ink powoli usiadł, podpierając się rękami.

Głód, jak żywa istota, zareagował na ruch, zwinął się w kłębek i ukrył w jakimś zakamarku jego umysłu. Nadal był dokuczliwy, jednak nie zagłuszał myśli i nie był w stanie powstrzymać ciekawości.

Platforma wykonana była z szarego metalu, ale całą jej powierzchnię znaczyły plamy rudej rdzy. Nienawykłe do takiej rewii kolorów oczy chłopca potrzebowały dłuższej chwili, by móc nacieszyć się tym rarytasem. Gdy zaś uświadomił sobie, że jego własny, biały fartuch również pobrudził się rdzą i przez to nieco zabarwił, odczuł prawdziwą satysfakcję. Dzięki temu miał jedyny taki fartuch w całym Zakładzie, tak myślał.

– Obudziłeś się? – zapytał nagle jakiś głos, a za mleczną mgłą zamajaczyła kanciasta postać niedźwiedzich rozmiarów. Ink nigdy nie widział niedźwiedzia, ale mama opowiadała mu o nich.

Chwilę później Lar wskoczył zgrabnie na platformę przerywając parową zasłonę. Miał w ręku chromowane metalowe pudełko z rączką, takie samo jak te, w których robotnicy nosili wodę, jedzenie i drobne narzędzia potrzebne im w czasie Produkcji. Chłopiec przytaknął starając się nie wgapiać w dwie świeże oparzeliny na dłoni robola.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał rozglądając się dookoła po ścianach z pary.

– To moja kryjówka. Przychodzę tu, gdy kończę pracę… lepiej tu niż do celi. – dodał jakby wbrew sobie. Na chwilę zwiesił głos, a jego niebieskie oczy, zazwyczaj twarde jak on sam, tym razem wydawały się niepokojąco bliskie płaczu. Zaraz jednak opanował się i przysiadł obok chłopca – Bardzo mi pomogłeś. Reszta zmiany już dawno skończyła i tylko ja nie wyrobiłbym normy… No nie było dobrze, ale dzięki tobie dostałem nawet dzień wolnego za zaradność. – przesunął w jego stronę pudełko. – To dla Ciebie.

Ink natychmiast porwał i otworzył puszkę zaglądając z zaciekawieniem do środka. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, dostał prawdziwy skarb! Były tam suchary, ale nie takie jakie dostawali z mamą, nadgniłe lub twarde jak kamień, ale świeże i pachnące. Były też trzy plastikowe butelki z najczystszą wodą, jaką widział w życiu, mały śrubokręt krzyżakowy, trzy świeczki wraz z paczką zapałek i coś, czego nigdy nie spodziewałby się zobaczyć, prawdziwe jabłko!

– To należało do Lokiego, tego mojego kolegi, który zachorował. Już nie będzie tego potrzebował, a wszyscy myślą, że zabrano to z nim… Nie mówiłeś mi, co taki szkrab jak ty robi sam na Hali i lepiej nie mów, myślę jednak, że to Ci się może przydać. – dopiero po chwili zrozumiał, że mały ledwo co go słucha, wpatrując się wciąż szeroko otwartymi oczami w małe jabłko trzymane w ręku. Szturchnął go lekko i powtórzył swoje słowa, dodając na koniec – Jeśli będziesz szedł trzymając to –wskazał na puszkę – w ręku, pewnie nikt cię nie zapyta, kim jesteś i co robisz. Nie masz też chyba kierownika – szybki rzut oka na twarz chłopca upewnił go, że jego domniemania są słuszne – więc nikt nie powinien zgłosić twojej ucieczki. Możesz śmiało iść tam, dokąd zmierzasz…

– Idę do Pakowalni– powiedział malec wyciągając jednego suchara i wgryzając się w niego. Głód poruszył się niespokojnie w jego głowie i brzuchu, czując swój rychły koniec. Suchary roboli były bardzo pożywne, jeden starczał Inkowi na pół dnia, a w pudełku miał ich dwadzieścia.

Czasami, gdy mamie udało się dostać dorywczą pracę przy Taśmie lub na Hali, dostawali dwa takie suchary. To były dobre dni, bo potem mama przez cały następny dzień nie przyjmowała klientów.

– Do Pakowalni, mówisz? To kawał drogi stąd… Dasz radę? – nie było na to pytanie odpowiedzi. Obaj o tym wiedzieli, więc Lar szybko zmienił temat – Wiesz, pokażę ci, jak tam dojść szybciej. Nie mogę z tobą iść, bo niedługo znów zaczynam Zmianę. Wiesz, mam dostać nowego pomocnika…

Resztę wolnego czasu do gwizdka obwieszczającego rozpoczęcie kolejnej zmiany rozmawiali, a raczej to Lar mówił. Chłopiec zrozumiał, że robotnik jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Choć miał swoją celę i żonę w niej, kierownicy go nie lubili, bo za szybko wyrabiał normy. Musieli go zwalać wcześniej. To denerwowało innych roboli, a przez to i kierowników, którzy w ramach kary ustawiali zmiany Ymiry, jego żony, tak, by nie mogli się oni widywać. Kara trwała, mimo że robotnik dostosował tempo swojej pracy do innych. Dlatego Lar przestał wracać do celi, która zbyt przypominała mu, jak jest samotny i znalazł sobie miejsce na płycie rozbijającej tumany pary z Kuchni Zakładowej. Od dwóch lat ani razu nie widział Ymiry.

Gdy usłyszeli, pierwszy z trzech, gwizd syreny nawołującej do podjęcia pracy, obaj wstali. Byli sobie wdzięczni za udzieloną pomoc i choć Ink nie rozumiał do końca historii i położenia robola, a Lar nie znał historii chłopca, życzyli sobie wzajemnie rozwiązania wszystkich problemów i rozeszli się każdy w swoją stronę. W chwili, gdy chłopak przeskakiwał przez ścianę pary wodnej, nadal miał przed oczami wyrysowany przez Lara palcem w rdzy plan drogi do Pakowalni.

 

Wydostanie się z systemu wentylacyjnego Kuchni zajęło mu trochę czasu, zważywszy, że nie poruszał się wolniej niż mężczyzna, który go do niego zaniósł. Nie przeszkadzało mu to jednak.

Idąc podziwiał pajęczyny zdobiące sufit znajdujący się o wiele wyżej niż ten w jego celi. W migotliwym świetle rzucanym przez płomień trzymanej przez niego świeczki wraz ze swoimi cieniami tworzyły tak fantazyjne wzory, że Ink z miejsca przypomniał sobie opowiadania mamy o spękanych fiordach, w szczelinach których kryły się tęcza, gwiazdy i złoto dawnych, duńskich królów. W tamtej chwili sufit wydawał mu się równie odległy, co skały w kamienistych zatokach północnych mórz.

Wyjście z tunelu wentylacyjnego było co najmniej rozczarowujące dla chłopca, który w końcu mając pełen żołądek zaczął traktować swoją wyprawę tak jak dziecko powinno traktować tego typu sprawy – jako przygodę. Tunel kończył się przewężeniem zmuszającym nawet drobnego Inka do opadnięcia na czworaka i pełznięciu przed siebie w taki sposób, by nie uderzyć głową o strop i jednocześnie nie rozedrzeć na wystających śrubach i nitach rękawów fartucha. W pewnej chwili musiał zgasić świeczkę, bo zbyt niewygodnie pełzało mu się na trzech kończynach, dodatkowo cały czas popychając przed sobą sprezentowaną kilkadziesiąt minut wcześniej puszkę.

 Gdy w końcu przepchnął całe swoje ciało przez otwór wielkości piłki do kosza i stanął na własnych nogach, był już dużo bliżej Pakowalni, trafił do Mieszalni. Cały jej olbrzymi teren zajmowały przeróżnej wielkości kontenery, naczynia i zbiorniki z chemikaliami oraz wiecznie śpieszący się robole poganiani przez kierowników. Szczęśliwie dziura, przez którą przeszedł przed chwilą chłopak, ukryta była za wielkim kontenerem pełnym czegoś, co stale bulgotało i syczało na zmianę, toteż nikt go nie zauważył.

Kierownicy mieli na twarzach materiałowe maseczki, ale robotnicy chodzili bez nich, w samych tylko ubraniach roboczych. Fartuch Inka, choć biały i niepodobny do ubioru ani jednej, ani drugiej grupy, był tak brudny, że nikt bez wnikliwego przyjrzenia mu się i tak nie byłby w stanie powiedzieć, czy jest biały czy szary. Wyszedł więc zza kontenera i ruszył w stronę, gdzie, jak mu się wydawało, powinien znajdować się kolejny etap jego podróży. Nikt nie zwrócił na niego uwagi większej niż ta wymagana do ominięcia przeszkody na drodze.

Tutaj, tak samo jak w całym Zakładzie, wszyscy byli ogoleni na łyso. To eliminowało potrzebę dbania o włosy, zmniejszało ryzyko zanieczyszczenia Produkcji i niebezpiecznych wypadków. Jednak osoby pracujące przy niczym niezabezpieczonych basenach z różnokolorowymi cieczami i tak miały głowy obwiązane szmatami, czego nie było widać u pracowników pracujących gdzie indziej lub po prostu przechodzących obok. Chłopiec zastanawiał się, po co ktoś miałby zakładać cokolwiek na głowę, skoro w Zakładzie nigdy nie był ani zbyt za zimno, ani nie padał tu nigdy deszcz.

Był tak pochłonięty tym problemem, że nie zauważył tłumu dorosłych, który wyrósł nagle przed nim, i wpadł na jakąś robolkę ze szramą na potylicy. Uderzona nawet nie odwróciła się w jego stronę, zbyt zajęta wykrzykiwaniem czegoś z taką szybkością, że słowa zlewały się w jeden ciąg jęków i westchnień, dodatkowo przemieszany z głosami innych obserwujących coś zebranych.

Inkowi przedostanie się na przód zbiorowiska zajęło kilka minut, w czasie których zmuszony był nawet paść na czworaka, by móc przecisnąć się między nogami jakiegoś otyłego mężczyzny w zielonym uniformie kierownictwa. Gdy w końcu udało mu się przedostać na drugą stronę żywego muru, nie potrafił zrozumieć, skąd to poruszenie.

Oto miał przed sobą jeden z tych basenów z żółtawą, prującą cieczą, do którego dwóch chłopców ubranych w fioletowe fartuchy wkładało koniec grubej rury, podłączonej do jakiegoś dziwnego mechanizmu na kółkach. Po chwili, gdy rura z głośnym stuknięciem uderzyła o dno zbiornika, maszyneria na drugim jej końcu zaczęła głośno buczeć i trząść się. Chłopiec zauważył, że poziom cieczy w basenie zaczął gwałtownie opadać.

– Nie widzieli… – usłyszał w nagle zapadłej ciszy, gdy wszystkie oczy skierowały się w stronę znikającego lustra cieczy.

– Trzech – dodał jakiś mężczyzna bez nosa, w jego miejscu miał tylko ziejącą czernią dziurę.

Gdzieś z tyłu odezwał się pojedynczy szloch rozpaczy i bezradności.

– To matka, jej syn trzy dni temu zaczął pracę, a teraz leży tam…. – wyjaśniła jakaś dziewczynka w zielonym fartuchu swojej identycznie ubranej koleżance.

Ciecz w zbiorniku opadała miarowo bulgocąc w miejscu, gdzie prawdopodobnie znajdował się wlot rury. Im niżej znajdowało się lustro płynu, tym więcej ludzi wracało do swoich zajęć. Kolejno odwracali, najpierw wzrok, potem głowy i bez zbędnych słów ruszali przed siebie, tam gdzie akurat powinni w danej chwili być. Gdy basen opustoszał, z miejsca nie ruszył się tylko Ink i łkająca, już ciszej niż na początku, kobieta o wydatnych kościach policzkowych. „Moja mama ma ładniejsze” – pomyślał malec odruchowo przyrównując widok do znanego sobie kanonu – „Mama ma bardziej okrągłą twarz i mniejszy nos”.

Gdy znów popatrzył na basen, cieczy już prawie w nim nie było. Wiedział za to wystające ponad nią, czerwone jak ubiór Szefa, kawałki mięsa. Gdzieniegdzie na ochłapach widać było cieliste resztki czegoś, co skurczyło się jak nadpalone opakowanie batonów, które kiedyś z kolegą podpalili. Cokolwiek było w basenie, wyglądało obrzydliwie i Ink nie miał zamiaru się temu przyglądać. Już miał odejść, gdy do jego nozdrzy doleciał okropny zapach, jakiego nie potrafił nawet nazwać, wiedział jednak, że to na pewno przez to, co było w basenie.

– Fuj, ale to mięso brzydko pachnie – powiedział i ruszył przed siebie, słysząc jeszcze za sobą przeciągły jęk kobiety. Nie odwrócił się jednak, nawet słysząc za sobą szybkie kroki, a potem szamotaninę. Nie chciał znów oglądać tego okropieństwa, a tym bardziej go czuć.

Szedł ścieżką wytyczoną przez baseny rozlokowane po obu jej stronach. Wszyscy starali się trzymać od nich z daleka, więc środek ścieżki był niemiłosiernie zatłoczony. Chłopiec, choć nie wiedział czemu, nie ważył się złamać niepisanych zasad Mieszalni. Choć było to bardzo niewygodne i nie pozwalało mu iść tak szybko jakby chciał, ani na chwilę nie opuszczał wąskiego szlaku pełnego ludzkich ciał.

Należałoby dodać, że bardzo brzydkich ciał, poznaczonych bliznami i przebarwieniami. Cały Zakład pełen był ludzi z bliznami, czasami nie mieli jednej ręki czy oka, ale im dalej w Mieszalnię chłopiec brnął, tym widział ich więcej. Oto spostrzegł człowieka bez szyi, którego twarz wyglądała jak stopiona świeczka, która rozlała się na ramiona. Zniekształcone rysy twarzy nie przestawały wyrażać bólu, a gigantycznych rozmiarów wargi nie zakrywające wcale zębów przywodziły na myśl wyszczerzony wilczy pysk z jednej z bajek jego mamy. Trochę dalej i na prawo szła kobieta, której nogę zastąpiono nogą od stołu, tak że gdy stawiała kolejny krok słychać było stukot podobny do stukotu reniferzych kopyt.

Parada okaleczonych nie miała końca, a między zwykłymi robolami coraz częściej można było dostrzec fioletowe fartuchy. Było to szokujące dla Inka, bo nie widział ich tylu przez całe swoje życie. Fioletowi zawsze chodzili pojedynczo, rzadko się do kogoś odzywali, a jeszcze rzadziej patrzyli gdzie indziej niż na własne stopy. Byli częścią tła, elementem Produkcji, jak formy odlewnicze Lara, milczący i potrzebni, choć mało kto wiedział do czego.

W tym dziale było ich tyle samo co roboli, byli tak samo zabiegani i już nie patrzyli na swoje stopy. Wydawało się, że kolor fioletowy wywoływał w noszącym go człowieku trans, w którym stawał się maszyną, której wszyscy schodzili z drogi.

Chłopiec był tak zafascynowany swoimi spostrzeżeniami, że przegapił miejsce w którym powinien skręcić w stronę Laboratorium. Szedł dalej, za Stukającą Panią, zafascynowany dźwiękiem, jaki wydawała jej drewniana noga, uderzająca w wykafelkowaną podłogę. Dopiero gdy zniknęła za jakimś kontenerem, zdał sobie sprawę, że stoi przed wielkimi, stalowymi drzwiami z rzędem kompletnie zaparowanych okien tuż u podstawy.

Ich ogrom uderzył chłopca tak samo, jak smród tamtych ochłapów w basenie. Chłopak nigdy nie widział niczego większego, nawet jeśli wziąć pod uwagę ścianę, w której umieszczono cele, a przecież miała przeszło dwanaście poziomów! Te drzwi po prostu nie pozwalały się nie zauważyć, sam zresztą nie rozumiał, jakim cudem nie zwrócił na nie uwagi wcześniej.

Stał tam, oniemiały ogromem swego odkrycia, kompletnie odcięty od zewnętrznego świata tak długo, aż zmienił się w przeszkodę dla śpieszącej gdzieś pary nóg. Nogi te, ubrane w zielony kombinezon, przewróciły się o zapatrzonego w ogrom chłopca i razem z nim i resztą swojej osoby padły na ziemie wydając przy tym głuchy odgłos uderzenia. Nikt nawet nie popatrzył na dorosłego w kierowniczym uniformie i brudnego jak święta ziemia Inka, jakby upadając wypadli poza margines rzeczywistości.

– Przepraszam pana – powiedział chłopiec najgrzeczniej, jak umiał, do kolana, które miał przed oczami. Tak jak uczyła go mama, „Gdy zdarzy się wypadek, a ty w nim uczestniczysz – natychmiast przeproś, nieważne czyja to wina. W Zakładzie tak trzeba”.

Kolano uciekło sprzed jego oczu, a chwilę potem pojawiły się dwie ręce, które podniosły go i postawiły na ziemi. Jak się okazało, właścicielem nóg i rąk był kierownik o jajowatej, spoconej twarzy. Jego wysoko sklepiona, łysa czaszka lśniła jak diament, spływając cuchnącą cieczą, a wielkie ciemne plamy pod pachami i w kroku pozbawiały go całego kierowniczego dostojeństwa.

– Mały, do diaska, co ty tu robisz? Nie masz przydziału? – zapytał bardzo miłym dla ucha, silnym głosem jaki kojarzył się Inkowi z muskułami Lara. Chłopiec zaprzeczył ruchem głowy.

– Cholera… Nie wyglądasz na pracownika… – mężczyzna zamilkł, gdy zobaczył, że pod warstwą brudu, jakim pokryta była przyczyna jego upadku, prześwituje biel fartucha. – Co ty tu robisz? – zapytał wytrzeszczając oczy, przez co chłopcu wydawało się, że jajo jego głowy rodzi dwa kolejne jajka. Małe, jak te, które czasem dostawali z mamą do jedzenia.

Ink nie zdołał odpowiedzieć. Kierownik chwycił go za rękę i pociągnął w stronę stalowych drzwi, od których biło przeraźliwe wprost zimno. To był pierwszy raz, gdy chłopiec poczuł chłód tak mocno. W Zakładzie nigdy nie było cieplej lub zimniej, więc to odczucie mógł porównać tylko do tego, które ogarniało go przy zdejmowaniu fartucha raz w tygodniu.

– Nie odzywaj się, jeśli nikt cię o nic nie zapyta. Ja nazywam się Olaf i tak się do mnie zwracaj w razie czego.

Mijali właśnie grupę potężnie zbudowanych mężczyzn w zielonych ubraniach, machających nogami nad czymś, co leżało na ziemi. Cokolwiek to było, bardzo głośno jęczało i gulgotało. Nie bardzo można było dostrzec, kształt tej rzeczy, ale na pewno miała kolor szarości, jasno odcinający się na brązowych kaflach. Przy każdym jęknięciu dłoń mężczyzny zaciskała się gwałtownie na dłoni chłopca by po chwili lekko zwolnić uścisk do następnego. Nie powodowało to bólu, ale w jakiś sposób pozwalało odczuć niepokój jaki najwyraźniej powinni odczuwać obaj.

– Olaf, nie pomożesz?! – krzyknął jeden z machających. Odpowiedzią było jedynie przeczący gest ręką, lekki i nic nie znaczący, a przynajmniej mający tak wyglądać. Gdyby Olaf się odwrócił, jego koledzy z pewnością zauważyliby jak nerwowo zaciskał zęby.

Gdy dotarli do drzwi, mężczyzna nachylił się nad Inkiem i unosząc go w powietrze wyszeptał

– Udawaj, że zaglądasz do środka, mały. Błagam cię, postaraj się…

Nie było potrzeby udawania. Gdy oczy chłopca znalazły się na równi z oknami, jego dłoń automatycznie starła z szyby parę.

W środku był krajobraz, jaki Ink znał tylko z opowieści mamy. Śnieg, najprawdziwszy, biały śnieg leżał tam wszędzie, a im dalej od drzwi, tym było go więcej. Pomieszczenie było olbrzymie, na horyzoncie widać było prawdziwe góry ze śniegu…

Nagle świat zawirował, przed oczami chłopca znów pojawiła się grupa kierowników, tym razem ciągnących po ziemi nieprzytomnego robola…

I znów świat się obrócił, pojawiła się szyba, a za nią świat śniegu i zimna, który wyparł obrazy widziane chwilę wcześniej. Wszystko było takie czyste i piękne, jak ściany celi jego i mamy. Choć tu, na białej powierzchni, widać było ciemniejsze skazy. Fioletowi dwójkami przemierzali śnieżną równinę, najwyraźniej kierując się na wybrane tabliczki wystające ponad otoczenie jak drogowskazy. Widać było, jak trzęsą się z zimna, ale bez słowa sprzeciwu wykonywali swoje zadania. Jeden niósł ciężkie kartony lub torby, a drugi łopatę. Gdy taki duet docierał do miejsca, ten który niósł łopatę zakopywał pakunki i ruszali w drogę powrotną, w stronę góry pakunków piętrzącej się kilka metrów od miejsca, w którym stał Olaf.

Świat obrócił się po raz trzeci, tym razem ostatecznie. Grupa ciągnąca robola zniknęła za jednym z wielkich zbiorników, a Olaf ściągnął chłopca ze swoich ramion. Przyjrzał mu się krytycznie i z jakimś dziwnym zatroskaniem zarazem.

– Mały, nie wiem, co tu robisz, ale nie możesz tak chodzić po Zakładzie. Gdybyś trafił na kogoś innego niż ja, mógłbyś odebrać niezłe manto za zakłócanie Produkcji, wiesz chyba jak jest ważna? – pytanie było retoryczne, ale i tak uzyskał odpowiedź w formie skinienia głową – No właśnie. Słuchaj, chodź ze mną, to ci pomogę.

– Ale ja musze do Pakowalni! Szukam mamy– odważył się przerwać mu Ink. Starał się być grzeczny, ale wizja jeszcze większego zboczenia z obranej drogi napawała go strachem. – „A jeśli nie uda mi się znów znaleźć drogi do Laboratorium? Lar mówił, że muszę do niego dotrzeć, a potem przez Hodowlę do Pakowalni. Jak się zgubię, nie znajdę mamy!” – pomyślał rozbudzając w sobie kolejne pokłady niepokoju.

Olaf potarł spocone czoło wierzchem dłoni, a potem wytarł ją w kroku. Nie wyglądał na złego, choć chłopiec przerwał mu, co było bardzo niegrzeczne. Przeciwnie, uśmiechał się uprzejmie, trochę jak klienci mamy, gdy od niej wychodzili. Pogłaskał „Małego” po łysej głowie, na której już pojawiał się meszek odrastających włosów i mrugnął porozumiewawczo.

– Dobra, pójdziemy do Pakowalni, ale musisz się przebrać i mnie słuchać, bo nic z tego nie wyjdzie. Chodź – powiedział i ruszył w stronę zbiornika, przy którym dwóch fioletowych doglądało jakichś mechanizmów i zegarów.

Weszli za zbiornik, nadal tak samo niewidoczni jak w chwili upadku, nikt się nimi nie interesował. Olaf wyciągnął z zagłębienia pod jedną z rur dużą torbę, taką jaką produkowano w Warsztacie, i wyciągnął z niej zwinięty, zielony uniform, trochę tylko za duży na Inka.

– Mojego syna, Haraniego – wyjaśnił. – Miałem go zdać po pracy, ale powiem, że zginął, tobie przyda się bardziej. Nikt nie będzie cię zaczepiał i będziesz mógł iść, gdzie tylko zechcesz.

Kilka minut później chłopiec był już przebrany, a jego nowy przyjaciel podwijał mu nogawki za długich spodni. Robił to z dużą wprawą, szybko i skutecznie. Potem umyli chłopcu twarz i dłonie wodą ze szklanej butelki ukrytej w torbie Olafa. Po wszystkim mężczyzna obrzucił go uważnym spojrzeniem.

– Trzeba też zrobić coś z twoją głową… – rzucił, odwracając się do torby i grzebiąc w niej przez chwilę.

Dla chłopca kierownik, jak i jego „magiczny wór”, był równie nierzeczywisty jak fiordy z bajek. „Jak ktoś może mieć tyle rzeczy tylko dla siebie? Jak może mieć butelkę na wodę, a nie korzystać z kranów pracowniczych?” kołatało się po głowie chłopca. Pierwszy raz w życiu spotykał się z takim ogromem bogactwa. – Trzymaj – powiedział podając małemu brzytwę. – Ogól głowę i będziesz kierownik jak ta lala.

Małe dłonie nieporadnie ujęły ostrze i zaczęły żmudny, znienawidzony proces golenia. Mama zawsze goliła mu głowę, mówiąc, że ma jeszcze czas na taką naukę. Ink nigdy nie miał ojca, który mógłby go nauczyć tej trudnej sztuki, dlatego w jego wykonaniu było to bardziej zeskrobywanie włosów niż ich golenie.

Widząc to i małą kropelkę krwi tuż nad czołem chłopca, kierownik zabrał mu brzytwę i bez słowa, w ciągu zaledwie kilku minut, ogolił go tak skutecznie, jak niegdyś jego mama. Był przy tym bardziej stanowczy i nie śpiewał uspakajająco, ale chłopiec nawet nie myślał, by narzekać. Przekonany był, że jego nieporadność zezłościła Olafa i zaraz jak tylko skończy, przetrzepie mu pupę.

– Dobra, będzie dobrze. – chłopiec usłyszał na koniec i już gotował się do lania, które jednak nigdy nie nastąpiło. Olaf po prostu schował brzytwę do torby, a ją z powrotem we wnękę pod rurą. – Idziemy, mały?

„Mały” z pełną powagą przytaknął i chwycił wyciągniętą rękę przyjaciela, tak jak kiedyś piękną, bladą rękę mamy. Ruszyli przed siebie, mijając setki zajętych sobą i swoimi obowiązkami roboli, kierowników i fioletowych. Raz czy dwa gdzieś pod ścianą mignął biały fartuch.

Ink na prośbę Olafa opowiadał mu o swojej mamie, o tym jak zniknęła i jak ruszył jej szukać. Mógł sobie na to pozwolić i mniej uważać na to, gdzie idzie, bo nagle wszyscy dookoła zaczęli schodzić im z drogi. To było niesamowite, jak gdyby wszyscy ludzie, mimo, że tak samo obojętni na ich istnienie jak wcześniej, nagle znaleźli się na zewnątrz jakiejś magicznej bariery nie pozwalającej im podejść do idącej spokojnie środkiem drogi pary. Ink nawet nie zauważył, jak otaczające ich zbiorniki, silosy i baseny robiły się coraz mniejsze, coraz mniej ludzi się przy nich uwijało. W miarę zbliżania się do końca Mieszalni malała też ilość mijanych fioletowych.

Po godzinie spokojnego spaceru połączonego z rozmową dotarli do niskiego, ale bardzo dużego namiotu z folii, za którym przy białych biurkach pracowali ludzie ubrani w jakieś dziwne, zasłaniające wszystko ubrania, z nasadzonymi na głowy hełmami z szybkami, przez które mogli widzieć, co robią. Jedni pochylali się nad jakimiś urządzeniami, inni mieszali coś w szklanych fiolkach, a kolejni wozili wózkami to, czego potrzebowała reszta. Wszystko tam wyglądało na świetnie zorganizowane i czyste, co było ewenementem w Zakładzie, gdzie królował kurz, popiół lub sadza.

– Tutaj w prawo – zarządził kierownik i chłopiec stracił możliwość obserwacji Laboratorium. Wydawało mu się jednak, że w oddali dostrzegł klatki, w których były jakieś zwierzęta, a obok nich dzieci. Uznał jednak, że musiało mu się coś przewidzieć, bo przecież niegrzeczne dzieci dostają lanie, a nie siedzą gołe zamknięte w metalowych klatkach.

Szli teraz przez kilka minut w kompletniej ciszy, a do ich uszu i nozdrzy zaczęły docierać sygnały świadczące o bliskości Hodowli. Byli akurat w bardzo wąskim, ale wysokim korytarzu, w którym co i rusz musieli mijać roboli, którzy na ich widok dosłownie przylepiali się do ścian. W pewnej chwili, po lewej pojawiła się wnęka z czymś, co przy odrobinie dobrej woli można było nazwać ławką.

– Może przerwa, co, mały? – rzucił wesoło Olaf.

Obaj usiedli na tym kawałku wystającego ze ściany betonu i zjedli po sucharze z puszki Inka. Do tej pory chłopiec głównie opowiadał o sobie, mamie i swoich przygodach, teraz zapragnął poznać swojego przewodnika.

– Ile lat ma twój synek? – zapytał przełykając z trudem wielki kęs pokarmu. Trudności nie sprawiła mu jego wielkość, a nagły skurcz gardła, wywołany nagłą reakcją mężczyzny. Olaf zaczął płakać.

– Miał osiem lat, tylko osiem – jęczał bijąc pięścią w kolano. Trwało to tylko chwilę, ale wystarczyło, by chłopak skulił się w kącie wnęki chcąc zniknąć. Bardzo brakowało mu jego koca, pod nim byłby bezpieczny. – Przepraszam – powiedział, gdy już się trochę uspokoił – Harani wczoraj miał wypadek… Pracował od niedawna w Garbarni… Nie zauważyli, że został z dwoma robotnikami, których nadzorował w komorze dymnej i… No, nie ma go już z nami– jedna, ostatnia łza spłynęła po jego policzku – Dlatego, jak zobaczyłem dziś ciebie… samego. No po prostu musiałem ci pomóc, nie chciałem, żebyś oberwał, zwłaszcza dziś. Wiesz, że dzis jest święto dzieci?

Chłopiec potwierdził, nie skupiając się na pytaniu, nie bardzo rozumiał opowieść Olafa, jak ktoś mógł odejść z Zakładu? To przecież było niemożliwe, na tym mogła ucierpieć Produkcja! Było jednak coś innego, co bardziej go zaciekawiło.

– A za co miałem oberwać? – zapytał siadając znów koło przyjaciela, już się go nie bał.

– Wiesz mały, ktoś inny mógłby owijać w bawełnę, ale nie stary Olaf – odparł mężczyzna zaciskając dłonie tak mocno, że aż pobielały mu kostki, opanował się jednak i tym razem nie wybuchnął. – Chcesz prawdy, dam ci ją. Nie liczy się nic poza Produkcją. Jeśli nie robisz tego, co masz robić, jesteś jej wrogiem. Jeśli jesteś tam, gdzie przeszkadzasz innym, jesteś jej wrogiem, a wiesz co się robi wrogom? – Ink nie wiedział, ale nie zdążył tego nawet powiedzieć – Wrogów Produkcji należy zwalczać, bić, aż sami nie zaczną błagać o powrót do pracy. Trzeba tak robić, bo to cel naszego życia.

Jakaś drobna cząstka chłopca umarła, gdy Olaf skończył mówić, jednak na pewno nie była to ciekawość. Dziecięca umiejętność dostosowywania się do zaistniałych sytuacji zadziałała i po chwili padło kolejne pytanie

– Ty też bijesz ludzi? – oczy chłopca były wielkie jak spodki. Zupełnie jak wtedy, gdy mama opowiadała mu o morzach, tak wielkich jak Zakład, ale pełnych zimnej i słonej wody, iskrzącej się w słońcu. A przecież Lar o tym mówił, mówił, że mógłby oberwać od kierowników. Wtedy, na płycie nad kuchnią, chłopiec nie do końca mu wierzył, teraz to się zmieniało.

– Ja też – powiedział posępnie. – Uwierz mi, że jak żyję, niczego innego bym nie chciał, niż nie musieć ich bić. Chciałbym się urodzić robolem i móc tylko pracować. Niech tam! Mógłbym być nawet fioletowym, oni są do odstrzału, ale chciałbym być jednym z nich – teraz już mówił naprawdę wolno, jakby każde słowo musiał przeżuć przed wypowiedzeniem, a z jego oczu wyzierała jakaś przerażająca pustka, która Inkowi kojarzyła się jedynie z głodem jaki czuł przed wyjściem z celi. – Ale nie mogę, bo jak nie będę bił, to inni kierownicy zleją mnie. Zresztą, jeśli robole nie będą się mnie bać, to oni mnie zabiją.

I kolejny kawałeczek małego chłopca odpłynął w nicość. Gdzie w tym świecie było miejsce dla nauk jego mamy, że należy być grzecznym dla każdego? Gdzie miejsce dla zapewnień, że każdy może być jego przyjacielem, jeśli tylko się postara? „Ale mama nie kłamałaby! Ona na pewno zna sposób, żeby wszystko było dobrze. Wystarczy, że ją znajdę, to ona pomoże Olafowi, a potem poszukamy Haraniego. Oddam mu nawet swoją porcję żelków”. Myśl o podzieleniu się z odnalezionym chłopcem posiłkiem przypomniała Inkowi coś innego.

Wyjął ze swojego pudełka jabłko, to samo, które niecałe pół dnia temu dał mu Lar. Było zielone, małe i trochę obite z jednej strony, ale na swój sposób było piękne. Czarne punkciki na jego zielonej skórce tworzyły jakby mapę nieba w nocy, takiego nieba, o jakim słyszał w bajkach, nieba usianego gwiazdami jak brzusiec kotła nitami.

– Proszę – powiedział podając je Olafowi i uśmiechając się do niego. – Uśmiechniesz się od tego.

Faktycznie, mężczyzna uśmiechnął się smutno widząc, co podsuwa mu „Mały”. Wahał się przez chwilę, a potem wprawnym ruchem rozerwał jabłko na dwie części.

– Sam nie będę jadł, mały – powiedział podając jedną z połówek chłopcu. Ink ucieszył się bardzo, bo choć chciał pocieszyć przyjaciela, to jabłko widział dopiero trzeci raz w życiu, a próbował go po raz pierwszy.

– Nie wiedziałem, że da się je przerwać na pół. – powiedział i wgryzł się w biały miąższ owocu. Był cierpki, ale dla nieznającego smaku większości owoców Inka był to smak iście niebiański.

Zjedli i bez słowa ruszyli dalej, tym razem żaden z nich się nie odzywał.

Chłopiec zaczynał dostrzegać rzeczy, na jakie nigdy wcześniej nie zwracał uwagi. Siniaki i podbite oczy pokrywały każdy odsłonięty kawałek skóry mijających ich ludzi. Łyse głowy nie przypominały jajek, jak jego czy Olafa, były pełne guzów, a niekiedy i wklęśnięć. Najgorsze było jednak to, czym do niedawna chłopiec się zachwycał, ludzie którzy schodzili im z drogi nie robili tego w żaden magiczny sposób. Oni się ich bali, tak samo jak Ink bał się, gdy do mamy przyszedł kierownik, przy którym strasznie krzyczała. Chłopiec świetnie pamiętał głuche pacnięcia, po których następowały krzyki, jęki i błagania jego matki, by zielony już przestał. Robole nie patrzyli im w oczy, wielu nawet nie podnosiło wzroku, nagle opuściwszy głowę ukazując jeszcze więcej guzów.

Wyszli z korytarza, a przed nimi rozpościerała się Hodowla. Olbrzymi obszar Zakładu, na terenie którego wybudowano zagrody, wybiegi i poustawiano klatki, a w nich setki… tysiące zwierząt, których umysł chłopca nie potrafił powiązać z historiami mamy. Wszędzie czuć było ostry, mocny zapach piżma, a kakofonia dźwięków zapewne ogłuszyłaby ich, gdyby nie fakt, że przyzwyczaili się do niego jeszcze w korytarzu, gdzie docierał odrobinę cichszy.

– Dobra, ostatnia prosta – powiedział Olaf chwytając jego rękę i ciągnąć go w lewo. Ink nie mógł przyjrzeć się, tak jak chciał, wszystkiemu, ale zauważył coś, czego nie potrafił zrozumieć.

– Czemu tam jedne… te takie…

– Psy – odparł mężczyzna podążając wzrokiem za spojrzeniem małego – To są psy.

– Czemu jedne biegają sobie za ogrodzeniem, a te obok siedzą w klatkach? Może też chciałby pobiegać?

– Biegać mogą tylko te w zagrodzie… to znaczy, za ogrodzeniem. One są już gotowym Produktem. – mężczyzna, jak każdy w Zakładzie, ostatnie słowo powiedział z namaszczeniem. Gotowe Produkty były świętością samą w sobie, większą nawet niż Produkcja. – Te drugie… One nie mogą. Te drugie są Materiałem, przerobi się je na futra.

„Futra… Takie ja te, które nosili Wikindzy…” – przemknęło przez głowę chłopaka – „Wikingowie” – poprawił się jednak zaraz. Nie wiedział, jak z psa można zrobić futro, bo przecież futra to ubrania, a zwierząt nie da się ubrać, ale nie chciał pytać. Wolał skupić się na dotrzymaniu kroku Olafowi, który wyraźnie przyspieszył.

Z jednej strony mieli ścianę, która najprawdopodobniej była częścią korytarza z którego wyszli, z pozostałych trzech stron nie ograniczało ich nic, jeśli nie liczyć setek taśmociągów zbiegających się nagle na relatywnie małej przestrzeni. Na taśmach leżało wszystko, papierowe zeszyty, torby, śrubokręty czy buty z metalową podeszwą. Tylu dóbr Ink nigdy nawet sobie nie wyobrażał, a teraz to wszystko leżało w zasięgu jego rąk.

– Mały, to jest Pakowalnia – mówił Olaf ciągnąc go za sobą i nawet nie odwracając się do niego. – Tu aż się roi od kierowników, nawet jeśli żadnego nie widzisz. Ustawię cię tak, żebyś nie rzucał się im w oczy, i poszukam twojej mamy, jasne?

Chyba nie oczekiwał odpowiedzi, po bo chwili postawił chłopca pod jednym z taśmociągów, opadającym w tym miejscu stromo w stronę dalszej części Pakowalni. Kawałek za plecami chłopaka był stos czegoś nieokreślonego, przykrytego brezentową płachtą.

– Stój tu i czekaj, aż nie znajdę twojej mamy – powtórzył Olaf wskazując palcem na ziemię, po czym szybko ruszył przed siebie, rozglądając się dookoła.

Ink był posłuszny, zawsze, tak jak uczyła go mama. Był tak posłuszny, jak potrafi być dziecko, ale posiadał też logikę dziecka.

„Co to znaczy „tu”?” – zastanawiał się. – „Może mogę pochodzić sobie w kółko? Albo pooglądać… to co leży tam, pod tym kocem?”. Pchany ta ostatnią myślą szybko, tak by zdążyć przez Olafem i mamą, podbiegł do interesującej go płachty i uniósł ją.

Najpierw zobaczył koraliki bransoletki. Szklane i plastikowe, w takiej samej kolejności, w jakiej je zapamiętał, raz szary, raz zielony, raz biały, raz fioletowy. Potem zauważył, że są na białej ręce, posągowo pięknej. To była ręka jego mamy, a ona sama była tam z nią. Leżała z otwartymi szeroko oczami, wpatrując się pustym wzrokiem niebieskich oczu w leżącego obok bladego mężczyznę z równie pustym wzrokiem. Jej nóg nigdzie nie było, pozostały tylko strzępy brzydko pachnącego mięsa, które w jakiś dziwny sposób trzymały się reszty ciała.

Chłopiec nie mógł mrugnąć, choć chciał, nie był w stanie krzyczeć, choć czuł, jak wrzask rozdziera mu pierś. Jego mama leżała na stosie ciał. Okaleczonych ciał, ciał nie mających rąk, nóg, czasem głów… Leżała tam i nawet nie patrzyła na niego, a jej łysa głowa byłą brudna od sadzy.

Nie krzyknął w końcu, choć udało mu się mrugnąć. Machinalnie puścił brezent, odwrócił się i rzucił biegiem przed siebie. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy krzyki Olafa, ale nie interesowało go to.

 

Biegł przez zwykłą czerń, taką w jakiej skrywał się pod kocem. Dookoła niego nie było maszyn ani ludzi, nie było nawet kurzu, bo biegł przez czarną pustkę. Choć wydawało się, że tylko on istnieje w tej niekończącej się czerni, podobnej do morza, którego nigdy nie był w stanie sobie wyobrazić, nadal słyszał głosy.

Głosy były różne, obce i znajome. Jedne bredziły coś bez składu, inne były wyraźne i bardzo straszne, choć sam nie wiedział czemu.

– „Gdybym nie wyrobił normy…” – mówił gdzieś Lar.

– „Gdy zdarzy się wypadek, a ty w nim uczestniczysz – natychmiast przeproś, nie ważne czyja to wina. W Zakładzie tak trzeba.” – powtarzała ciągle mama.

– „Miał osiem lat, tylko osiem… Harani wczoraj miał wypadek… Pracował od niedawna w Garbarni…” – płakał Olaf, a z nim płakał i Ink.

– „Fuj, ale to mięso brzydko pachnie.” – mówił inny, nie płaczący Ink, ale wtedy płakał ktoś inny. Ktoś kto go gonił, ale nie złapał.

Te wszystkie głosy, szemrzące, nawołujące lub po prostu powtarzające stale jedną kwestię ścigały go, choć nie miały nóg, by móc za nim podążać. Nie chciał ich słyszeć, chciał schować się pod swój koc i tam czekać, czekać aż mama wróci.

Wiedział, że jest już niedaleko. Czuł, że to jeszcze tylko kilka chwil dzieli go od bezpieczeństwa i wtedy nadeszła ciemność tak wielka, że zakryła nawet jego i głosy odeszły.

 

Lar, mimo że miał wolne, został skierowany do usuwania skutków zawalenia się podestów przy bloku cel numer 3. Robota nie była ciężka, musiał jedynie znosić kawałki dykty i drewna do wskazanego przez kierownika kontenera, inna grupa już wcześniej wyniosła wszystkie metalowe elementy.

Gdy spod wielkiego drewnianego blatu, który kilka ostatnich lat zakrywał dziurę w kratownicy podestu, ukazała się noga w zielonej nogawce, regulaminowo zignorował to. Zebrał całe drewno dokoła, a potem wespół z innym robolem unieśli felerny blat. Pod nim leżało zmasakrowane ciało jakiegoś kierowniczego dzieciaka, który miał nieszczęście być w złym miejscu o złym czasie.

– Lepiej ty niż jedno z naszych – rzucił pod nosem oglądając zmasakrowaną twarz, w którą musiał uderzyć kant blatu, nim ostatecznie upadł na całe ciało. Na nieszczęście, jeden z zielonych usłyszał jego słowa.

– Zamknąć ryje cholerne robole, bo dostaniecie manto! Ruszać się i zabrać mi stąd to cholerne truchło! – wrzeszczał na nich rzucając mniejszymi kawałkami drewna, które nawinęły mu się pod rękę – Opóźniacie Produkcję, a Gwiazdka już za pół roku! Myślicie, że Święty Mikołaj może sobie pozwolić na pieprzone opóźnienia?!

– Najlepszego z okazji dnia dziecka! – powiedział ironicznie robol, unosząc truchło by wrzucić je do kontenera.

Koniec

Komentarze

Mangelu, dwa opowiadania na jeden konkurs???

Podziwiam twój zapał, ale może zrób trochę miejsca dla innych, co?

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

gnoom, potraktuj drugie jako zadośćuczynienie dla czytelników za pierwsze. ;-)

 

Edit:

Zastanawiam się nad ściągnięciem pierwszego z tagów konkursowych.

Hmmm… Czy nie przekroczyłeś limitu znaków gdzieś tak czterokrotnie?

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

SzyszkowyDziadek, no tak, głupi ja, pamiętałem, że 10 000 tylko pomyliłem znaki ze słowami. Ech, szkoda, na konkurs się nie łapie, tag już zdjęty, ale tekst, jako zadość uczynienie zostawię. 

Dziadku, zaintrygowałeś mnie. Wrzuciłem opka do OpenOffice i policzyłem. Wynik: 58520 znaków. Nie cztero-, ale niemal trzykrotnie.

Zadośćuczynienie zadośćuczynieniem, Mangelu, ale nie jestem przekonany czy to w ogóle jest legalne. Na szczęście problem rozwiązał się sam – twoje drugie opowiadanie jest za długie, tak więc nie może być brane pod uwagę.

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

gnoom, pytałem o możliwość wrzucenia drugiego opowiadania na konkurs – ponoć, o ile nie ma ograniczeń w treści ogłoszenia konkursu, to nie ma z tym problemu.

Nie ma ograniczenia jeśli chodzi o ilość tekstów, jednak zdecydowanie jest ograniczenie jeśli chodzi o ilość znaków, m.in. właśnie po to, aby uniknąć zgłaszania na konkurs już wcześniej napisanych opowiadań. :-)

Gnoomie, przecież ilość znaków masz zamieszczoną u góry tekstu. ;P

 

Z brakiem ograniczeń co do ilości opowiadań jest też tak, że z reguły konkursy robię po to, aby promować wśród użytkowników ideę pisania na niektóre tematy – tak jest np. z tym konkursem i biblioteką, tak było też z konkursem afrykańskim.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Hmmm. Paskudny świat.

Tekst do przeszlifowania.

Cele były małymi, jednopokojowymi pomieszczeniami o gładkich ścianach, kąt równoległy do tego, w którym były drzwi, zajmował ustęp i umywalka, niczym nie odgrodzone od reszty pomieszczenia.

Dziwnie mi brzmi “jednopokojowe pomieszczenie”. A co to jest “kąt równoległy”?

Skąd Ink wiedział o dniu dziecka? Porę dnia poznaje po żarówce, a datę?

Gdy myślał już, że zaraz skona, powietrze znów przedarło się przez opój jego obolałej przepony.

Opój?

Wydostanie się z systemu wentylacyjnego Kuchni zajęło mu trochę czasu, zważywszy, że nie poruszał się wolniej niż mężczyzna, który go do niego zaniósł.

Nie rozumiem tego zdania. Co właściwie chciałeś przekazać czytelnikowi?

To nie pełna łapanka, tylko przykłady. Trafiają się jeszcze literówki. Do tego trochę interpunkcji – w zdaniach złożonych z imiesłowem współczesnym części powinny być oddzielone przecinkiem.

Babska logika rządzi!

Finkla, dzięki za przeczytanie i wyłapanie niedociągnięć. Może w końcu dziś będę miał chwilę by usiąść i wszystko hurtem poprawić.

Co do dnia dziecka, datę znał, tak jak wszystkie chyba dzieci w jego wieku, od mamy.

Odświeżyłem sobie tekst. Wywarł na mnie wrażenie silniejsze, niż za pierwszym razem, ale nie pod każdym względem pozytywne.

Wykreowany świat działa na wyobraźnię – ale nie znajduję uzasadnienia, jak i w jakim celu powstał.

Wędrówka Inka – w szczegółach, przyjmowanych jako osobne fragmenty, ilustruje funkcjonowanie świata i pasuje do jego obrazu, lecz w całości przedstawia się jako mocno życzeniowa, bo co rusz ktoś komuś pomaga, byle doprowadzić do zamierzonego finału. Samo zakończenie też w połowie logiczne, w połowie życzeniowe – jakoś trzeba zamknąć historię, samą w sobie tragiczną, więc zamykamy tragedią…

Szalony kontrast miedzy tym, co o świecie słyszał Ink od matki, a tym, co zobaczył na własne oczy, uważam za mocno kontrowersyjny – dzieciak, nagle zderzony z rzeczywistością, prędzej zagubiłby się z kretesem i wycofał, niż podjął poszukiwania.

Jedno nie ulega dla mnie wątpliwościom – Autor ma tak zwany potencjał do dystopii, nie nazywając pewnych rzeczy po imieniu skłania czytelnika do “namalowania” obrazu, na który patrzy się z ciekawością i odrazą jednocześnie…

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka