- Opowiadanie: Almari - Kalejdoskop

Kalejdoskop

Właściwie jest to moje pierwsze opowiadanie, jak się domyślacie kawkowe. Innych nigdy nie udało mi się dokończyć. Lubuje się w dużo dłuższych formach, w których czuję się pewniej, a tutaj właściwie kompletnie nie wiem jakich opinii się spodziewać. Byłoby mi miło, gdybyście zostawili komentarz i powiedzieli co i jak.  :-) 
 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Kalejdoskop

 

Zanosiło się na jesienną ulewę. Konstruktor Telkin przejeżdżał przez las, kiedy wichura rozpoczęła swój solowy występ. Huknęła w bezlistne drzewa, zagrała na dzwonkach przyczepionych do wozu i zaświszczała w uszach starego. Musiał przyznać, że było to wyjątkowo przyjemne rzępolenie. Z pewnością bardziej "melodyjne" niż okrzyki rozochoconych klientów, których Telkin miał nie-zaszczyt obsługiwać.

Wbrew jego narzekaniom, handel obwoźny jednak rozkwitał, a miasta coraz częściej przyjmowały konstruktorów, którzy starali się dogodzić wybrednym mieszkańcom. Telkin, aby wyprzedzić konkurencję, wciąż udoskonalał swoje towary. Postawił na przedmioty codziennego użytku. Miast zwykłych mioteł, sprzedawał niezwykłe, z ukrytym wewnątrz drewnianego kija mechanizmem, który wprawiał je w taniec godny zawodowego pijaka. Sunęły więc ruchem wahadłowym po posadzkach, stawiając czoła złośliwym plamom i jeszcze złośliwszemu kurzowi.

Miotły sprzedawały się najlepiej, ale w swojej ofercie Telkin posiadał również nie mniej atrakcyjne, dożywotnio-punktualne zegarki, nietłukące się naczynia, wiecznie pełne czary i wiele innych użytecznych przedmiotów.

Wrócił do domu, kiedy pomarańczowa łuna przeszyła niebo. Zaparzył herbatę i od razu, pomimo zmęczenia, udał się do pracowni, wdychając po drodze jaśminowy zapach.

 Ogniki zwisające z sufitu rozświetliły pomieszczenie. Podszedł do stołu ustawionego na środku pracowni, zawalonego mnóstwem przeróżnych narzędzi, obok których leżały mechaniczne części od niedokończonych projektów oraz parę opróżnionych już butelek wina, po czym chwycił za przedmiot przypominający muszlę. Uśmiechnął się.

 Była niezwykle lekka, wykonana z rzadkich kruszców, które, ja się później okazało, skrywały w sobie dźwięczną tajemnicę. Telkin postanowił więc wykorzystać potencjał tworzywa. Umieścił na muszli mnóstwo przycisków i zaczął wygrywać melodię. Tak odkrył kolejny sekret, będąc niemal pewnym, że ma do czynienia z prawdziwą magią. Nie pojmował jej do końca, lecz szybko stała mu się bliska. W mgnieniu oka uzależnił się od symfonii dźwięków, silnie wpływających na jego nastrój.

Jednak, jak to z używkami bywało, bardziej szkodziły niż pomagały, a Telkin, mimo że świadomy słabości i błędów, nie mógł powstrzymać się, nawet teraz, od zagrania na Nastrojniku, największym dziele swojego życia. Uderzył palcami w kilka wypustek i wsłuchał się w łagodną melodię, która rozradowała go bezgranicznie. Usiadł przy stole i z werwą zabrał się do udoskonalania muszli. Pracownię wypełniły brzmienia tańczące swobodnie na strunach emocji.

Czas płynął nieubłaganie, wysysając z Telkina resztki sił. Starzec w końcu przerwał pracę, zamknął Nastrojnik w niewielkiej skrzyni i sięgnął po jedną z książek stojących na półce, by schować w niej klucz. Położył się do łóżka, myśląc o szczęściu, jakie go spotkało, dopóki nie zmorzył go sen.

 Tymczasem wiatr hulał w najlepsze. Drzewa zaś szeptały o jednej kawce, siedzącej na pobliskim głazie, czarnej jak kociołek wiedźmy. Natura potrafiła być złośliwa, zwłaszcza wobec słabszych i wyglądających inaczej. Lecz kawkę nie obeszły prześmiewcze chichoty, do których była już przyzwyczajona, tak jak i do zdeformowanego skrzydła.

Miała plan, co prawda nie do końca przemyślany, bo wynikły spontanicznie, ale jednak. Zeskoczyła z głazu i zmieniła formę. Światło księżyca rzuciło dorodny kobiecy cień na drogę.

Wiatr zagwizdał.

Natura była zmienna.

Samotniczka, jak zwykły nazywać ją inne kawki podeszła do okna, które konstruktor na całe szczęście zapomniał zamknąć i powoli wsunęła przez nie głowę. Ogniki w pracowni tliły się słabo.

 Oby nie było żadnych niespodzianek, pomyślała i wgramoliła się do środka. Nagle cały świat zamilkł, jakby przeczuwał nadchodzącą kulminację napięcia.

 Samotniczka ostrożnie stawiając kroki, zbliżyła się do regału, sięgnęła po książkę i wyjęła klucz z wydrążonego otworu. Jej oczy rozbłysły. Teraz pozostało już tylko otworzyć skrzynię, zabrać ten dziwny przedmiot, który pieścił uszy niezwykłą melodią i odlecieć, jak przystało na ptaka. Ale, jako że była właściwie pół-ptakiem, człowieko-kawką… niech to licho, była kawką niedoskonałą, ułomną, niezdolną do tego, by wznieść się ku niebu. Musiała więc działać po swojemu.

Czyli dosyć niezdarnie.

Przypadkiem zahaczyła opierzoną ręką o butelkę, która przeturlała się po stole i spadła na podłogę, zrzuciwszy na dodatek parę trybików oraz narzędzi. Czując narastającą panikę, Samotniczka odwróciła się zamaszyście i strąciła ze stołu kolejne części. Teraz pozostało jej już tylko jedno. Doskoczyła do skrzyni, ale na widok pięciu różnych zamków omal nie zemdlała. Z obłędem w oczach zaczęła do każdego wsadzać klucz, łypiąc co chwila za siebie. W szczelinie pod drzwiami pojawiło się słabe światło.

No dalej, dalej!, krzyczała w myślach. W końcu zamek ustąpił. Kiedy wyjęła muszlę ze skrzyni, drzwi zaskrzypiały, ogniki rozbłysły na dźwięk podwójnego klaśnięcia i do środka wszedł konstruktor. Był cały blady. Trzymał nóż. Oprócz Nastrojnika w oczy rzuciła mu się blizna na policzku kobiety i jej nienaturalnie wygięta ręka. Zanim jednak zdążył cokolwiek zrobić czy powiedzieć, Samotniczka wyskoczyła przez okno i pobiegła przed siebie co tchu.

Telkin zaś stał w bezruchu, czując powolny przypływ świadomości, która z każdą chwilą pogrążała go w coraz większym smutku.

 

***

 

Klan Czarnych Kawek w okresie zimowym rezydował w podziemiach. Co prawda ptasie prawo regulowało kwestie związane z przedzimowymi odlotami do ciepłych krain, jednak mówiło tylko o powinności, nie zaś nakazie, toteż kawki postanowiły rozglądnąć się za tańszą kryjówką. Doszły do porozumienia z goblinami, które pozwoliły im zamieszkać u siebie w zamian za złoto na nowe wynalazki.

Kawki zaczęły więc okradać miastowych, a gobliny tworzyć powoli swoje zmechanizowane królestwo. Lud zaś dawał wiarę wydumanym opowieściom, jakoby Czarne Kawki zrodziła nieprzenikniona ciemność. Tymczasem zaczęło się typowo. Na początku było ptaszysko, a ptaszysko było u Maga, ale nie Magiem było ptaszysko, tylko człowieko-kawką. I uciął wtedy Mag kawałek pazura swemu tworowi i stworzył z niego kawkę piękną, lecz niezwykle rozdartą. Wtenczas nadał jej imię godne charakteru – Długodzioba, i stwierdził, że obie istoty były dobre.

Niestety potem kawki zbłądziły i szlag trafił cały plan wiecznej szczęśliwości.

Niektóre odnalazły swoją drogę, inne, tak jak Samotniczka, wciąż jej szukały.

– Gdzie byłaś? – Mężczyzna wyłonił się z ciemności. Jego diadem, z którego wyrastał czarny pióropusz, lśnił teraz w blasku pochodni.

– Trochę tu, trochę tam. – Samotniczka wzruszyła ramionami.

– Czekaliśmy na ciebie.

– Spokojnie, Jednooki, zima jeszcze nie nadeszła.

 – Znasz zasady. Jestem odpowiedzialny za klan, więc kiedy mówię, że schodzimy do podziemi, tyczy się to również ciebie.

– Przecież jeszcze zbieramy zapasy. – Ruszyła korytarzem.

– Gdybyś była na miejscu, wiedziałabyś, co się dzieje. – Jednooki dołączył do niej. – Nie możesz latać, a i tak sprawiasz więcej problemów niż inne kawki.

Samotniczka przystanęła przed schodami prowadzącymi do obozu.

 – Tak, wiem – parsknęła. – Utrudniam ci idealne przywództwo, ale z tą odpowiedzialnością nie przesadzaj. Po śnieżnej zamieci odlecicie, a ja znowu zostanę tutaj sama, aż do kolejnej zimy, kiedy KOLEJNY raz będziesz mi mógł wytknąć moją bezużyteczność.

– Po prostu przydaj się na coś albo chociaż nie przeszkadzaj – odpowiedział, łypiąc na nią okiem. – Czasami mam wrażenie, że robisz mi na złość.

Zszedł do braci równie opierzonych i równie bladolicych jak ona.

Ja, na złość, zakpiła w duchu. To nie tobie natura podcięła skrzydła.

Skierowała się w stronę lęgowiska, mijając po drodze kawkujące do siebie pary, które przyprawiały ją o mdłości. Inne z kolei latały wokół kolumn jak potłuczone, urządzając sobie wyścigi, a reszta albo siedziała przy stołach zastawionych ziarnem, owadami i kawałkami suszonego chleba, albo kręciła się gdzieś po podziemiach.

Samotniczka przemierzyła szybko korytarz, wpadając po drodze na kilka goblinów ujeżdżających swoje mechaniczne szczury, po czym przecisnęła się przez wąską szczelinę. Dotarła na miejsce. Stała u stóp naszpikowanej otworami skały, która skrywała w sobie niejedno gorące westchnienie.

Wyjęła zza pazuchy muszlę i wsunęła ją głęboko do otworu przy samej ziemi. Zmieniła się w ptaka, po czym weszła do dziury. Zanim ogarnęły ją kawkowe sny, zdążyła jeszcze poczuć dreszcz ekscytacji. Miała w końcu przy sobie coś, co mogło ukoić jej zranione uszy.

 

***

 

Odkąd konstruktor Telkin rozgłosił w mieście Uka, że go ograbiono, umyślnie nazywając Nastrojnik jedynie ważną pamiątką rodzinną, paru gryzityłków, skuszonych sowitą nagrodą, podjęło wyzwanie,. Niestety słuch po nich zaginął. Konstruktor z ciężkim sercem dorzucał co jakiś czas do oferty kilka sztuk złota do oferty, obserwując z obawą, że im wyższa zapłata, tym większe zło zjawiało się w jego progach. Zło groźne, lecz nieskuteczne.

 Konstruktor tracił powoli nadzieję. Pewnego dnia, kiedy zatapiał smutki w karczmie, dosiedli się do niego dwaj przybysze. Dopytywali o szczegóły misji. Jeden z nich był szczególnie gadatliwy, co w obecnym stanie doprowadzało Telkina do szału. Zamówił kolejne piwo i wychylił je do dna. Jak się okazało, było to ostatnie tego wieczoru.  

 

***

– Ja naprawdę nie rozumiem tych konstruktorów. Przychodzisz do takiego, chcesz mu pomóc, a ten w trakcie wali ryjem o stół. Szuka ochotników do misji, a jak przychodzi co do czego, to nawet pogadać nie idzie, bo zachla mordę i koniec. Wiem, że może nie zrobiliśmy najlepszego wrażenia… Mogłem nie mówić, że znam cię od paru chwil, że odszedłem od plemienia goblinów, i że nie byłem w podziemiach już ho, ho! Wiem, właściwie mogłem się zamknąć, ale, na zastrupiałe stopy mojej babuni, co za maniery ma ten konstruktor! Szczęście, żeśmy go chociaż naszli w drugi dzień. Przynajmniej uzgodniło się to i owo. Swoją drogą ciekawe, czemu żaden człowieczek nie wrócił do miasta. Czarne Kawki przecież nie są takie straszne. Jakoś się dogadują z goblinami, ale może mają na pieńku z człowiekami… nie wiem, nie wiem… chociaż… nie, nie wiem. A ty rozumiesz coś z tego? E! Grajek! Mówię do ciebie!

Mężczyzna o posturze kopalnianego wyrobnika, z dłońmi wielkimi jak bochny chleba, tkwił w głębokim zamyśleniu już od jakiegoś czasu. Dlaczego… dlaczego zgodził się na współpracę z kimś tak irytującym… Odpowiedź jednak była uwłaczająco oczywista, a takie najtrudniej zaakceptować. Musiał zarobić na nowy instrument. We dwójkę mieli większe szanse, ale zielone paskudztwo właśnie nazwało go grajkiem! Ta ohydna obelga zbita z rzężących, goblińskich głosek wdarła się do umysłu śpiewaka i zburzyła wszystko, co mogła zburzyć, o wzburzeniu nie wspominając. 

– Jestem titarykiem, a nie zwykłym grajkiem – wycedził przez zęby.

– Tita-rara-co?

– Titarykiem, ignorancie. Gram na titarze i tworzę swoje własne pieśni.

– Ahhha… – Goblin kiwnął głową, udając, że rozumie. – Ty, a jak cię właściwie zwą?

– Tirmo.

– Titaryk Tirmo, no trudno, w każdym razie mów mi Zilg. – Pociągnął za swoje zielone uszy, wykrzywiając się przy tym z lekka, po czym zbliżył palce do instrumentu na plecach śpiewaka.

– Nie dotykaj! Jeszcze coś popsujesz.

– A co to jest? To ta tita…

– Tak. To ta tita. – Śpiewak żachnął się. – Nie to samo co lira i nie to samo co gitara, zrozumiano?

– Jasna sprawa. A czym się różni?

– Noo… nazwą, wyglądem… – Tirmo myślał intensywnie. Poprawił pas przewieszony przez ramię i pierś, do którego przymocowano instrument podobny do bębna, lecz mający struny miast membran. – Ma też ładne brzmienie, szlachetniejsze. Na jednej strunie zagrasz mnóstwo przepięknych dźwięków, wszystko zależy od tego, w którym miejscu szarpniesz, i jak mocno. Wyobraź sobie, goblinie, tylko sześć strun, a tyle możliwości, tyle cudownych melodii! – Zobaczył, że Zilg przytakuje bezmyślnie, więc wezbrało w nim wzburzenie. – Nie wiem po co tłumaczę to wszystko jakiemuś irytującemu i bezczelnemu ignorantowi, który nie potrafi nawet docenić prawdziwej sztuki.

– Takie tam rzępolenie – odparł goblin. – Poranne gazy, zupa przelewająca się w brzuchu, chrapanie ukochanej goblinicy, to jest dopiero muzyka, muzyka NATURY, najlepsza, pierwotna. A prawdziwą sztuką są artefakty, tita-titu. Każdy goblin musi wynaleźć coś, co plemię uzna za przydatne i godne podziwu. Wtedy wchodzisz do rodzinki.

– Ojej, czyżby ci się nie udało? To by tłumaczyło twój marny gust.

– Taaak? – Zilg zamlaskał. – A gdzie są twoje wielbicielki, tita-titu?

– Titaryku, kmiocie.

– Wybacz, mam problem z „R”.

I tak sobie gawędzili przez całą drogę. Raz jeden szturchnął mocniej samo sedno, raz drugi. Obaj mieli jednak dużo szczęścia, poznając się najpierw od tej gorszej strony, bowiem łatwiej było stawiać czoła niemiłym niespodziankom, gdy posiadało się wiedzę z zakresu głównych wad partnera.

 

 

***

Nadchodziła zima. Wiatr robił się coraz bardziej zgorzkniały i chlastał wszystko oraz wszystkich mroźnym oddechem. Zilg i Tirmo dotarli w końcu do kryjówki Czarnych Kawek, głowiąc się nad tym, jak wejść do środka. Na szczęście Zilg znał stary szlak przemytniczy, który prowadził przez magazyny, zatęchłe lochy i sale tortur, prosto do głównej komnaty. Choć może najpierw była sala tortur, a potem lochy…, zastanawiał się goblin.

– Chyba nie pamiętam, jak to szło – rzucił Zilg, jednak odpowiedziała mu cisza. Spojrzał za siebie i zobaczył, jak Tirmo ostrożnie stawia kroki. – Co ty, na wszystkie strupy świata, robisz? Pospiesz się.

– Nie mogę – odparł poważnie.

– Booo?

– To kanały.

– Tak, i co?

– Są w nich szczury. – Śpiewak wykrzywił się niemożebnie.

Goblinowi szczęka opadła. Opamiętał się jednak, choć był ostatnim, który powinien to zrobić.

– A myślałem, że to ja jestem wybrykiem natury. – Zilg westchnął teatralnie. – Boisz się szczurów. Wyglądem przypominasz najemnego osiłka. Zupełnie nie wiem, jak możesz uważać się za artystę.

– Tak jak ty możesz się od teraz uważać za martwego – syknął i chciał dopaść goblina, ale drogę przeciął mu mały, tłuściutki szczurek. Spanikowany Tirmo dał susa przed siebie i przystanął dopiero przy metalowej kracie. Zilg wkrótce do niego dołączył, szczerząc się upiornie.

– Jeszcze jedno słowo, a zawiążę ci uszy na supeł – zagroził goblinowi.

– Jasna sprawa, tita-titu, tylko się odsuń.

Zilg wyciągnął z kieszonki dwa wytrychy. Pogrzebał w kłódce, a kiedy usłyszał charakterystyczny dźwięk, jego świńskie oczka rozbłysły. Pchnął kratę.

Wyszli po schodach, przemierzając kolejny korytarz. Z każdym krokiem ich nozdrza atakował coraz to silniejszy smród. W końcu dotarli do sali tortur i omal nie zemdleli. Złośliwi powiedzieliby, że z wrażenia, tymczasem chodziło jedynie o fetor unoszący się w powietrzu niczym poranna mgła, robiąca sobie jaja z tych, którzy postanowili przez nią przejść.

Mijali narzędzia tortur. Niektóre były proste i miejscami zakrwawione, inne bardziej finezyjne i również… zakrwawione. Na stołach leżały szpikulce, noże i zardzewiałe łańcuchy, a gdzieś dalej, luzem, pożółkłe paznokcie, zaraz przy niewielkich pojemnikach, do których Zilg wolał nie zaglądać. Poszukał wzrokiem Tirma. Śpiewak z zainteresowaniem przyglądał się zwisającym z sufitu kajdanom.

– Może chcesz sprawdzić, jak działają? – wyzłośliwił się goblin. – Upadłeś na głowę? Szczurów się boisz, a sala tortur cię fascynuje.

– Pierwszy raz takie rzeczy widzę, kmiocie.

– Pierwszy i ostatni być może. Z tego co widzę, wylądowały tutaj te wszystkie człowieczki, które nie wróciły do miasta. Znajdzie się też miejsce dla ciebie.

Tirmo skrzywił się nieco, wypuszczając kajdany z łap.

– Ty mi lepiej powiedz, żartownisiu, jaki mamy plan, żeby nie zginąć.

– Plan jest taki, żeby nie zginąć – odpowiedział mu goblin z wielką powagą.

– To wszystko?

– To plan idealny, bo dopuszcza każdy inny plan, w razie potrzeby, jasna sprawa. To chyba wystarczy, nie?

Tirmo podrapał się po głowie.

– Być może jest w tym logika, ale jednak wolę znać konkrety i mieć wszystko uporządkowane, tak więc ustalmy: szukamy muszli, inaczej zwanej Nastrojnikiem, oraz niejakiej Samotniczki, która ją ponoć ma. Wiemy, że nie potrafi latać, że ma szramę na policzku i, jak idzie się domyśleć, jest samotna. Dodasz coś?

– Tak. Należę do goblińskiego plemienia, a ty jesteś moim sługą, który pomaga mi przy najnowszym wynalazku.

– Hmpf! Niedoczekanie twoje! – oburzył się Tirmo.

– W takim razie gnij tu sobie, albo nie, sprowadzę kogoś, kto się tobą zajmie.

Osiłek spojrzał na goblina wzrokiem pełnym złych obietnic.

– Zarzekam się, że jak stąd wyjdziemy, zrobię z twojej paskudnej mordy istne dzieło sztuki.

– Tak, twoje artystyczne wyrażanie siebie też nam się przyda. Jesteś duży, więc potrafisz przydzwonić… – ściszył nagle głos, słysząc czyjeś kroki. Zanim obaj zdążyli cokolwiek zrobić, do pomieszczenia wszedł goblin, którego uszy, przekłute mnóstwem złotych pierścieni, były jeszcze dłuższe niż Zilga.

– Co wy tutaj robicie? Kto to jest? – spytał, wskazując palcem na wielkoluda.

– To jest, przyjacielu, mój sługa – odezwał się Zilg. – Pomaga mi przy badaniach.

– Jakich badaniach?

– Pracuję nad nowym wynalazkiem. Zeszliśmy tutaj, bo musiałem go trochę nastraszyć, że jak nie będzie dobrze grał, to mu założę kajdany i każę oskórować.

Goblin zmrużył oczy i podszedł trochę bliżej.

– Podaj nazwę badań.

– Po co?

– Sprawdzę, czy jesteś na liście.

 Niewiele myśląc, Zilg napadł na goblina. Zaczęli ciągnąć się za uszy i wierzgać nogami.

– Tirmo, bierz go! – krzyknął Zilg, zanim został przygnieciony.

Śpiewak odciągnął goblina od kompana, dusząc go w mocnym uścisku, ale ten ugryzł go w rękę, po czym kopnął z całej siły w kroczę. Świat stanowczo zawirował. Pomijając jednak doznania Tirma, goblinowi ostatecznie nie udało się uciec. Zilg bowiem sypnął mu proszkiem w oczy, którego garść wyciągnął z bocznej torby. Przeciwnik poległ, a raczej legł przed drzwiami jak kłoda i zapadł w głęboki sen.

– Coś ty mu zrobił? – spytał grajek, choć minę miał nietęgą. Wciąż jeszcze utykał.

– Uśpiłem. Będzie drzemał aż do kolacji.

– Co tam jeszcze masz w tej torbie, hę?

– Bomby dymne, takie małe i bardzo dobre.

– Dobrze wiedzieć.

– Musimy coś z nim zrobić.

 – Wydawało mi się, że widziałem tu gdzieś drewnianą trumnę – zaznaczył Tirmo.

Jak pomyśleli, tak zrobili. Przykrywając goblina wiekiem, Zilg przypomniał sobie o bardzo ważnej sprawie.

– Musimy coś zrobić z titarą.

Zapadła między nimi bardzo wymowna cisza, bardziej mowna niż wy. Cisza Zilga krzyczała, by instrument zostawić, a ta druga skutecznie się przed tą propozycją broniła. Tirmo postanowił jednak stanąć w obronie swojej strunowej muzy i przemówić:

– Udamy, że titara to ten twój najnowszy wynalazek. Nie zostawię jej, więc nie masz mnie co przekonywać.

Goblin zamyślił się głęboko, mrużąc oczy.

– Niech będzie.

 

***

Gdyby Tirmo był tylko w stanie przekroczyć swą wrażliwość, albo choć zbliżyć się do granic kobiecego odczuwania, powiedziałby, że lochy nie odbiegały zbytnio wystrojem od sali tortur. Były równie zimne, co nieestetyczne i stanowczo urządzone w złym guście. Zapewne zwróciłby jeszcze uwagę na nieprzyjemny zapach oraz wszędobylski brud, w którym z całą pewnością roiło się od groźnych choróbsk, ale jako mężczyzna, a nade wszystko artysta, wolał wyrazić się bardziej dosadnie, w trzech prostych słowach: kurwa, jaki smród.

Smród był wielki, silny i niepokonany, wchodzący do nosa i szczypiący w oczy. Jeszcze gorszy niż poprzednio. Gdy zamknęli za sobą drzwi, zakręciło im się w głowie. Szli teraz długim korytarzem, oświetlonym z obydwu stron pochodniami.

– Zaraz będziemy na miejscu, tak myślę – powiedział Zilg. – To chyba ostatni taki… Goblin zawiesił głos. Usłyszał coś jakby szmer, z którego z każdą mijającą chwilą zaczęły wyłaniać się konkretne dźwięki, a potem uszy wypełniła melodia. Zilg poczuł dreszcz na plecach. Coś obcego wdarło się do jego ciała. Nagle zalała go fala niewypowiedzianej radości i ogarnęło poczucie, że musi odnaleźć Nastrojnik za wszelką cenę. Zaczął się śmiać, choć sam nie wiedział z czego, a co najgorsze, nie mógł przestać. Przez załzawione oczy spojrzał na Tirma, który miał minę wskazującą, lekko mówiąc, na przygnębienie, a dosadniej, na skrajną depresję.

Na ten widok Goblin kolejny raz wybuchnął śmiechem i chwyciwszy się rękami za brzuch, próbował coś wydukać:

– Och… och… przestań… przestań, bo się uduszę! – Próbował złapać oddech.

– Nie masz serca. – Tirmo popatrzył na Zilga z rozżaleniem w oczach.

– Wybacz, ale wyglądasz tak zabawnie.

– Nie mam siły iść dalej, to na nic, wszystko na nic… Złapią nas i będzie koniec. Co ja pocznę dalej, co się ze mną stanie. Ech, a chciałem tylko nową titarę, nic więcej…

– Nie biadol, tita-titu. – Goblin opanował skurcze brzucha, choć szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Jesteśmy już blisko!

– Moja artystyczna dusza umiera.

Zilg złapał się za głowę. Stanął za plecami Tirma i zaczął go popychać. Z trudem, ale jednak, dotarli do mosiężnych drzwi otoczonych portalem.

– Nie wiem, skąd u nas ta nagła zmiana nastrojów, ale pamiętaj, szukamy ptaszyny, zabieramy muszlę i wiejemy. To nawet ekscytujące.

– Tak, ekscytuje mnie to niezmiernie – odparł titaryk.

– Tyś się chyba nagle na mózgi z babskiem zamienił. – Zilg postukał się w czoło, po czym dodał: – Aha, oddaj mi swój miecz.

– Co?! A czym się będę bronił?

– Gobliny nie noszą przy sobie broni w podziemiach, a ty jesteś moim sługą, więc tym bardziej nie powinieneś jej mieć. Chłop żeś przecież na schwał, pogruchotałbyś niejedne kości tymi łapami, więc oddawaj broń!

 Tirmo westchnął. Podał goblinowi swój krótki miecz, a ten wyrzucił go za siebie.

– I tak nie mam go gdzie schować – wytłumaczył śpiewakowi, który nie dowierzał własnym oczom. – Chodźmy.

Weszli do głównej komnaty i zobaczyli istny chaos. Poczuli się jak w karczmie, bowiem mieli właśnie do czynienia z klasycznym podziałem – na tych, dla których zabawa się dopiero zaczęła, tych co już trochę wypili i nie zamierzają przestać oraz najwytrwalszych, lecz chylących się już ku upadkowi. Jedne kawki latały pod sklepieniem, niektóre jak ćmy wokół świetlistych kryształów, inne bawiły się przy stołach w Jestem pół-człowiekiem, zobaczymy, ile mogę wypić, ale znalazły się i takie, co przemawiały do pustych już butelek.

 Muzyka wciąż grała w uszach.

– Co do jasnej… – powiedział Tirmo.

– Zobacz, tamten wygląda jak ty. – Parsknął goblin ze śmiechu. – Trzymaj się blisko mnie, jesteś w końcu moim sługą. I nie gadaj za dużo, w takim stanie nie wiadomo, co ci przyjdzie do głowy.

Ruszyli niepewnie przez salę, starając się nie zwracać na siebie uwagi i zachowując w miarę naturalnie. Zewsząd atakowały ich różne dźwięki. Trochę śmiechu, płaczu, pomruków i nerwowości – zupełnie jak w goblińskim kotle, do którego wrzuca się wszystko, co aktualnie jest pod ręką.

Jakiś goblin jadący na mechanicznym szczurze przeciął im drogę. Powtarzając Tirmowi, że to tylko zwierzęta sztuczne, niewłochate i mało groźne (powiedzmy), Zilg mógł teraz spokojnie, bez poczucia smutku, przypominać sobie czasy, w których nosił kościane amulety na szyi, złote koła w uszach i miał własnego szczura. Wszystkich tych rzeczy musiał się pozbyć, zanim wydalono go z plemienia. Na szczęście nie każdy wkładał na siebie biżuterię, niektórzy cenili sobie prostotę.

Goblin zerknął podejrzliwie na Zilga, po czym zawiesił wzrok na jego torbie, ale wtem z naprzeciwka nadjechał drugi zielony. Zderzyli się ze sobą. Nagle ten z prawej zaczął grozić temu z lewej, a ten z lewej, przerażony, nie wiedział co zrobić. Ostatecznie do bójki nie doszło. Kawki kazały goblinom załatwiać gdzie indziej swoje sprawy.

Zilg i Tirmo odetchnęli z ulgą, choć temu pierwszemu cała sytuacja wydała się dosyć zabawna. Śpiewak natomiast coraz bardziej grzązł w mrocznych myślach. Właśnie mijali stoły zawalone jedzeniem, kiedy to zaczepiła ich grupa roześmianych, pierzastych, a przede wszystkim pijanych człowieko-kawek. To koniec. Wszystko się wyda, spanikował jak zwykle Tirmo.

– A cóż to za olbrzym z tobą idzie? – spytało jedno z ptaszysk, przecierając odruchowo swój ciemny pióropusz. Zilg często się zastanawiał, jak to jest być jednocześnie ptakiem i człowiekiem, z piórami na głowie miast włosów, ale zawsze dochodził do tych samych wniosków. Lepiej być opierzonym człekokształtnym niż łysym, brzydkim goblinem.

– To sługa. Pomaga mi w badaniach nad moim najnowszym wynalazkiem – odpowiedział Zilg. – Mamy sporo pracy, więc wybaczcie.

– Czekaj. A co on ma na plecach? – kawka nie odpuszczała.

Zilg westchnął, choć wiara w powodzenie misji nadal go nie opuszczała. Właściwie był przekonany, że jakoś uda im się wybrnąć z tej opresji, podczas gdy Tirmo miał ochotę rzewnie zapłakać.

– To jest właśnie ten wynalazek. Zwie się titara i jest jeszcze niedopracowana – stwierdził goblin.

– A co robi?

– Gra.

– Bardzo dobrze. Przyda nam się… – czknął – …kolejna rozrywka, zwłaszcza, że inne kawki są dziwnie posępne.

– Tirmo, przedstaw szanownym pierzastym – powiedział Zilg, patrząc wymownie na śpiewaka, który wlepiał w goblina wzrok pełen przerażenia. Obrócił z ociąganiem pas, tak że instrument znalazł się teraz na jego piersi. W normalnych okolicznościach Tirmo byłby zachwycony okazją zaprezentowania swoich wybitnych umiejętności gry na titarze oraz śpiewu, jednak okoliczności były jak na złość nienormalne, a on czuł, że cały talent ulatuje z niego niczym podniecenie po przerwanej sposobności.

 Położył palce na strunach, przeczuwając najgorsze, ale wtedy stało się coś nieprzewidywalnego. Muzyka w głowie Tirma zmieniła swój rytm. Dźwięki ułożyły się w zupełnie inną melodię, która nagle dodała mu sił. Tak, nareszcie przełamał tę niemoc twórczą. Nareszcie był sobą. Wybitnym, wierzącym w swe umiejętności artystą. Wszystko przybrało żywsze barwy. Tirmo zaczął grać, zupełnie nie zwracając uwagi na Zilga, który wręcz kipiał niewytłumaczalną złością. A potem ta złość zaczęła się z niego wylewać, kiedy tylko grajek rozwarł swe paszczęki:

 

 

Przyjdź do mnie, ukochana

czyż nie widzisz, że ja tęsknie z rana

Zima już ostrzy na nas swoje kły

a ty wciąż masz humor zły

 

 

Przyjdź, niewiasto złota

niech ci ptaszek zaświergota

że mi tęskno i źle,

bo cię tutaj nie ma, och nie

 

 

Kawki wybuchły niekontrolowanym śmiechem. Ktoś siedzący nieco dalej popłakał się ze wzruszenia, a jego towarzysz pokiwał głową w zrozumieniu. Nagle do sali wpadła ptaszyna z blizną na twarzy. Jej oczy płonęły z gniewu.

– Co to za rzępolenie? Myśli zebrać nie mogę – wydarła się na grupkę kawek i wielkiego człowieka z instrumentem. – Zabierajcie się stąd, ale już!

– Mówiłem, że wynalazek nie jest jeszcze dopracowany – rzucił pospiesznie Zilg, nie spuszczając wzroku z Samotniczki i jej… piersi. Między dwoma kształtnymi bąblami na rzemyku wisiała muszla.

– Zdaje się, że powinieneś najpierw dopracować struny swojego sługi, goblinie – parsknął człowieko-kawka i stracił nagle zainteresowanie rozmową, czując na plecach palące spojrzenie.

Tirmo z trudem powstrzymywał się od komentarza. Postanowił więc, dla własnego zdrowia psychicznego, złośliwość ptaszysk zwalić na karb zmęczenia połączonego z pijaństwem. Wtedy nikt nie jest w stanie docenić prawdziwej sztuki. Goblin, widząc co się święci, uprzejmie przeprosił kawki i odciągnął od nich śpiewaka.

Samotniczka prychnęła i ruszyła w stronę bocznych drzwi. Zilg i Tirmo poszli za nią, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że muzyka ucichła, a dziwne wahania nastrojów znikły. Weszli do starej biblioteki i umiejętnie chowając się za regałami pełnymi zakurzonych książek, powoli, acz sukcesywnie, parli naprzód. Niektóre kawki patrzyły na nich podejrzliwie, lecz żadna nie spytała, o co chodzi. W bibliotece obowiązywała przecież bezwzględna cisza.

Doszli do schodów, które wiły się wokół grubej, kamiennej kolumny. Schodzili, schodzili, a potem szli długim korytarzem obok łaźni i znów schodzili, skręcali i tak dalej. Mnóstwo czynności na „S”, które potencjalnie powinny doprowadzić ich do celu. Tymczasem Zilg z każdym kolejnym krokiem czuł coraz większe poirytowanie. Ileż można było kluczyć i chować się za rogiem.

W końcu nadeszła upragniona chwila, kiedy to boczny, poprzedzony schodami korytarz okazał się tym jedynym i właściwym, choć ściana na drugim jego końcu wprawiała w lekką konsternację.

 Zilg i Tirmo łypali zza rogu. Samotniczka dotknęła opuszkami palców Nastrojnika, jakby chciała się upewnić, czy wciąż wisi na jej szyi, po czym przemówiła, tak jak to kawki mają w zwyczaju, czyli głosem, który w literaturze dziecięcej przypominałby coś w rodzaju prostego: kaw-kaw. W rzeczywistości brzmiało to nieco bardziej skomplikowanie, ale kto by sobie tym głowę zawracał. Tak czy inaczej ściana przed Samotniczką rozstąpiła się jak słynne morze i dziewczyna zniknęła w ciemności.

Oni zaś ruszyli natychmiast z miejsca, ale ostatecznie przydzwonili głowami w mur.

– Świetnie. I co teraz? – spytał goblin, trzymając się za czoło.

– Bo ja wiem.

– Śpiewakiem jesteś, powinieneś umieć naśladować głosy. Zakrakaj coś.

– Kawki nie kraczą. I nie wiem czy potrafię.

 – To było coś pomiędzy bulgotem a skrzeczeniem. Takie płaskie i drżące jednocześnie. Tak jakby ci się dźwięk zatrzymał w gardle i potem zrobił taki piskliwi, ale też nie za bardzo. No spróbuj chociaż!

 – Dziękuję. Teraz już wiem wszystko. – Tirmo wywrócił oczami, po czym zadął się i wypuścił z ust coś, co niestety było zbyt grube i mało kawkowe. Spróbował jeszcze raz, lecz uzyskał podobny efekt. – Twoja kolej.

Goblin wyprężył się, wziął głęboki oddech i wydusił z siebie kilka różnych, bliżej nieokreślonych dźwięków. Ściana ani drgnęła.

– Jakieś błyskotliwe pomysły? – spytał Tirmo. Zilg z kolei przeszedł korytarz, wyjrzał zza rogu i przywołał śpiewaka machnięciem ręki.

– Właśnie jeden do nas idzie. Jak powiem – już, to łap za co popadnie i ciągnij do siebie.

Spacer czarnej kawki, rozkołysanej jak łódka w czasie sztormu, właśnie dobiegał końca. Pijana, sama jak palec w ciemnym korytarzu, nie miała żadnych szans, by ocalić swą godność. Świńskie łapska wciągnęły ją do piekielnego przedsionka. Zatkano jej usta, przytrzymano opierzone ręce.

– Zakawkuj! – krzyknął goblin.

– Wypuścimy cię, ale musisz nam użyczyć swojego głosu – dopowiedział elegancko Tirmo, trzymając czlowieko-kawkę w mocnym uścisku. Oderwał na chwilę dłoń od jej ust, ale wydarła się niemożebnie, więc znowu ją uciszył.

– Oj, bo inaczej będzie to twój ostatni ptasi odlot. – Goblin pogroził pięścią i ofiara zrozumiała, że nie ma innego wyjścia. Zwiesiła głowę, po czym zakawkowała rasowo, a było w tym odgłosie tyle rozpaczy i niesprawiedliwości, że Tirmo prawie się popłakał. Kiedy ściana ustąpiła, Zilg zastosował już znaną sztuczkę i podał kawce usypiający proszek.

Wciągnęli ją do środka i poczekali aż kamienne wrota się zamkną.

 

***

 

Ciemność bywała inspirująca, oj tak. Pobudzała najgorsze instynkty, wodziła za nos, przypominając o ukrytych, zwyrodniałych pragnieniach. Coś szeptało teraz do goblińskich uszu, coś złośliwego i wyjątkowo chytrego, co nawiedzało również śpiewaka.

– Jakiś skończony kretyn budował te korytarze. – Tirmo uderzył pięścią o ścianę. – Musiał cierpieć na manię wielkości.

– Raczej długości – poprawił go Zilg i zmrużył oczy. – Jest nadzieja. Widzę koniec.

Wtem do ich uszu wlała się melodia, zagłuszając na chwilę rozbiegane myśli. Goblin znów poczuł dreszcz na plecach, lecz tym razem zamiast radości, ogarnął go smutek. Tirmo zaś sprawiał wrażenie nad wyraz poirytowanego. Dotarli nareszcie do wielkiej komnaty, stojąc teraz na swoistym podwyższeniu. W dole, na jednym z kamiennych tronów, rozsiadła się Samotniczka. Przewiesiła nogi przez oparcie i zaczęła majstrować przy Nastrojniku, przeżywając w duchu każdy jego dźwięk. Zupełnie przypadkiem, kiedy na moment odchyliła głowę, dostrzegła dwie postacie i od razu zerwała się z siedziska.

– Kim jesteście? Co tu robicie?!

Zilg uspokoił ją ruchem ręki.

– Nie chcemy ci nic zrobić. Przyszliśmy tylko po muszlę.

– Nie macie prawa tutaj być! – krzyknęła. – Kolejni naiwni szukający sławy. Muszla jest moja!

– Właściwie ukradłaś ją jednemu konstruktorowi, pamiętasz? – Zilg świdrował Samotniczkę spojrzeniem, ostrożnie schodząc z Tirmem po schodach.

– I co z tego? Nie oddam. Starcowi na nic się nie przyda. Niedługo ogłuchnie i tyle będzie z niego pożytku.

– Jest nagroda za Nastrojnik. Bardzo duża nagroda. – Tirmowi błysnęły oczy. – Skoro dotarliśmy aż tutaj, nie myśl, że wyjdziemy z niczym.

Dziewczyna zaczęła się cofać w kierunku małego ołtarza na końcu komnaty wspartej dwoma rzędami kolumn.

– Nie możecie mi tego odebrać – mówiła roztrzęsionym głosem.

– To nie twoje, Samotniczko.

– To wszystko co mam.

– Przecież widziałaś, co się dzieje na górze. Istny chaos. Nie panujesz nad tym. 

A czy o mnie ktoś dba?, pomyślała.

Nareszcie mogła poczuć się lepiej, będąc w posiadaniu czegoś wyjątkowo pięknego. Nie chciała tego stracić za nic w świecie.

– Nie dostaniecie jej, łotry!

Rzuciła się do drzwi, tuż obok kapliczki, ale pech chciał, że były zamknięte. Tirmo już biegł na nią z podniesionymi w górze łapskami, wyglądając jak wielki nietoperz, toteż schyliła się w ostatniej chwili, uniknąwszy tym samym bliskiego spotkania z rozpędzonym cielskiem. Odbiegła na bok, ale zaraz dopadł ją goblin.

– Mam cię! Oddawaj! – krzyczał Zilg, szarpiąc kawkę za ubranie. Próbował dosięgnąć muszli, ale dziewczyna kopnęła go w goblińskie jajeczka i podbiegła do ściany, przez którą pionowo przebiegało pęknięcie. Migiem ściągnęła z szyi Nastrojnik i wsunęła go w szparę, po czym zmieniła się w ptaka i ukryła w szczelinie.

– Ty mała, parszywa, chodź tutaj! Złamię ci drugie skrzydło – wrzeszczał Tirmo, próbując sięgnąć ręką Samotniczki, która tylko przekręcała głowę na boki. – Powyrywam ci wszystkie pióra!

– Czekaj – wydusił Zilg, rozmasowując bolące miejsce. Po chwili wyciągnął z torby kulę wielkości jabłka, odpalił i wcisnął w szczelinę. – Odsuń się.

Huknęło, a potem syknęło i szary dym wypełnił pęknięcie, rozlewając się trochę po posadzce. Kawka wystrzeliła jak z procy. Podreptała na środek komnaty i zmieniła formę, z trudem łapiąc oddech. Tirmo zaś starał się wygrzebać Nastrojnik świeczką, którą zabrał z ołtarza.

– Jest! Mam ją. – Uniósł muszlę na rękach, a wtedy Zilg podskoczył, jakby do jego butów zamocowano sprężyny, i porwał Nastrojnik, uciekając w przeciwnym kierunku.

– Ty gównojadzie, już ja ci pokażę! – Twarz Tirma przybrała kolor purpury.

I tak się ganiali w trójkę, wymierzając sobie mniej lub bardziej bolesne ciosy. Kopali, gryźli, szarpali, a Nastrojnik co chwila wędrował do innych rąk i rozbrzmiewał mnóstwem dźwięków. Niestety, jak to zazwyczaj bywało przy masowym obmacywaniu, ktoś nie wytrzymywał napięcia. Tym razem padło na muszlę, która po prostu zwariowała.

 Melodie wymieszały się ze sobą, tworząc amatorski koncert, po czym nagle wszystko ucichło i stanęło w miejscu. Przenieśli się do innego wymiaru, choć nie trwało to dłużej niż otarcie nosa. Było ciemno, beznadziejnie ponuro i tajemniczo.

– Tirmo? – Goblin usłyszał echo swoich słów.

– Zilg? – odpowiedział mu śpiewak. – Gdzie my jesteśmy?

– Nie wiem. Ale jak cię tylko znajdę, to popamiętasz, ty wstrętny oszuście!

– Odezwał się, łajza i krętacz! Od początku chciałeś go dla siebie, a teraz wyparował. To twoja wina! – krzyczał Tirmo, który zasadniczo, można powiedzieć, bił się teraz z ciemnością, mając nadzieje, że chociaż jeden z ciosów sięgnie parszywego goblińskiego ciałka.

Obaj byli tak zajęci słowną pyskówką, że żywcem zapomnieli o Samotniczce. Po chwili z prawej nadeszła fala kolorowej energii, która uderzyła w nich z impetem godnym najprawdziwszej fali i rozjaśniła przestrzeń. Zilg i Tirmo byli oddaleni od siebie dosłownie o parę kroków, lecz zastygli w bojowych pozach, rozglądając się teraz nerwowo po olbrzymim pomieszczeniu. Ich uwagę zwrócił sufit przypominający rozbite, kolorowe lustro, z którego zlatywały małe okruszki. Zilg strzepnął parę z ramienia.

Nagle na środku komnaty zmaterializowało się kilka duchów. Wyglądały jak żywcem wyciągnięte z sali tortur – pomijając haki tkwiące w ich ciałach, pociętą skórę, ubytki w uzębieniu oraz połamane kończyny, były zasuszone niczym śliwki na kompot. Właściwie wzbudzały bardziej litość niż strach.

Pierwszy odezwał się duch z hełmem na głowie i wybitym okiem:

– Kim jesteście?

– A ty kto? – spytał niepewnie Zilg.

– Wojownik Bart. To kim jesteście?

– Tymi, co się zgłosili do misji – odpowiedział Tirmo.

– To czemu nie umarliście?

– Tak wyszło – odpowiedział goblin. Duchy spojrzały po sobie. – Co to za miejsce?

– Nastrojnik, tylko od środka. – Wojownik ukazał swoje wątpliwe uzębienie.

– Co, jak to możliwe? – Rozłożył ręce Tirmo.

– Nie wiem, ale nieźle się napracował ten nasz konstruktor. Skąd on wziął te magiczne kruszce… – Duch spojrzał w górę.

– Jak się stąd wydostać? – zapytał twardo Zilg.

– Po co cokolwiek robić? I tak umrzesz – odpowiedział wojownik.

– Póki co to wy jesteście martwi.

 Zjawom zrzedły miny.

– Ale jesteście tu z tego samego powodu.

– Co z tego?

– To, że Nastrojnik schwytał was w pułapkę, a raczej ta ka… – Duch urwał w pół słowa, kiedy zobaczył w oddali Samotniczkę, po czym dokończył szybko: – Kawka! To ona!

Zilg i Tirmo obejrzeli się za siebie. Powiał dziwny wiatr i poczuli nagle, jak wzbiera w nich złość.

– To wszystko przez nią! – Wojownik podburzał inne zjawy. – Daliśmy się złapać w zasadzkę!

– Tak, zasadzka, zasadzka – powtórzył duch z nożem w brzuchu.

– A potem te tortury.

– Tak, tortury!

– Och, zamknij się, Pirti – huknął na niego. – Ty nie doszedłeś nawet do głównej sali.

– Nikt wam nie kazał do nas przychodzić! – krzyknęła Samotniczka, zaciskając w gniewie pięści.

– Ukradłaś Nastrojnik Telkinowi, za który obiecał słono zapłacić, czego się spodziewałaś? Że ci to ujdzie na sucho? – Zilg wyprężył się, jakby był gotowy do skoku.

– Tyś nie lepszy. Chciałeś go dla siebie, pewnie żeby wejść z powrotem do plemienia – zarzucił mu Tirmo i potarł ręce.

 – A ty co? Myślisz, że nie wiem, co ci chodziło po tym pustym łbie? Nie potrzebujesz muszli, bo urodziłeś się marnym grajkiem i takim pozostaniesz – odciął się Zilg.

– Ja przynajmniej nikogo tym nie krzywdzę! A wy wyrżnęlibyście cały klan, byle tylko mieć Nastrojnik i te zafajdane pieniądze.

I tak wszyscy zaczęli się kłócić, jeden na drugiego naskakując, dosłownie i w przenośni. Kiedy każdy próbował wydrzeć sobie rację oraz prawo do Nastrojnika, pomieszczenie powoli wypełniały wzburzone emocje. W końcu podeszły pod sam sufit i wsiąknęły w niego na dobre, a wtedy awanturę przerwał głośny trzask. Spojrzeli w górę, dysząc ciężko z gniewu. Przez pęknięcie do środka komnaty wdarł się czerwony dym, który oplótł ich ciała, zamykając je w kokonie.

Muzyka grała nieprzerwanie przez długi, długi czas, powoli pozbawiając ich światy kolorów. W końcu jednak odeszła wraz z emocjami, zostawiwszy pustkę, której, mimo starań, nie potrafili wypełnić.

Samotniczka więc pewnego dnia znalazła sposób, by wreszcie oderwać się od ziemi i polecieć jak inne kawki.

 

 

Koniec

Komentarze

Miast zwykłych mioteł, sprzedawał niezwykłe

Miast zwykłych to chyba oczywiste, że niezwykłe ;]

ja się później okazało,

jak

Telkin postanowił więc wykorzystać potencjał tworzywa.

Zbędne “więc”.

silnie wpływających na jego nastrój

Zbędne “jego”.

jakie go spotkało, dopóki nie zmorzył go

go go

człowieko-kawką

Wycięłabym to określenie, brzmi komicznie. Może wymyśl jakieś jedno słowo na określenie tej rasy?

No dalej, dalej!, krzyczała w myślach.

Zamiast przecinka dałabym myślnik. I w innym fragmentach tego typu też.

Poza tym, ten nagły przeskok narracji podczas włamania z Samotniczki na Telkina wybija z rytmu.

Odkąd konstruktor Telkin rozgłosił w mieście Uka, że go ograbiono, umyślnie nazywając Nastrojnik jedynie ważną pamiątką rodzinną, paru gryzityłków, skuszonych sowitą nagrodą, podjęło wyzwanie,.

Zaznaczone przecinki wymieniałbym na myślniki, a ten ostatni to oczywiście do wywalenia.

do oferty kilka sztuk złota do oferty,

Dopytywali o szczegóły misji. Jeden z nich był szczególnie gadatliwy,

Powtórzenia.

Titaryk Tirmo, no trudno,

Czemu trudno?

Raz jeden szturchnął mocniej samo sedno, raz drugi.

Sedno rozmowy? Brzmi dziwnie.

Śpiewak odciągnął goblina od kompana

Lepiej napisać "rozdzielił gobliny", bo przecież kompan też goblinem był. A to zdanie sugeruje inaczej. Poza tym w tym akapice słowo goblin występują trochę za często.

Zapadła między nimi bardzo wymowna cisza, bardziej mowna niż wy.

Ke? O.o

Tirmo byłby zachwycony okazją zaprezentowania swoich wybitnych umiejętności gry na titarze oraz śpiewu, jednak okoliczności były

Powtórzenia.

Samotniczka więc pewnego dnia znalazła sposób

Znowu zbędne "więc".

Czasami czyta się płynnie i fajnie, ale momentami jakbym wyrżnęła o ścianę. Trochę za często wciskałaś słowa kawka do tekstu – tak jakbyś chciała jury zaanansoać głośno i wyraźnie KAWKI TUTAJ. To psuło lekturę. Poza tym masz sporo powtórzeń, których wybacz, już nie chciało mi się wypisywać. Te powyżej to tylko kilka przykładów.

Jak dla mnie tekst ma potencjał na coś lekkiego i wesołego, ale potrzebuje dopracowania.

I jeden motyw zakłuł – czemu nie ściągnęli z niej muszli, jak spała? Tylko zażądali jej potem? To trochę bez sensu.

 

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Hej, Tensza :)

 

Dzięki za uwagi. Mam taką zasadę, że dopuszczam dwa powtórzenia, chyba że wybitnie rażą. Słówko “więc” to taki mój gawędziarski ton, w sumie nie wiem czy to błąd, ale nic się nie stanie jak zniknie. 

Z kawkami wcale nie chodziło o zwrócenie uwagi jury, tylko nie bardzo miałam jak je inaczej nazwać. 

 

A co do uwagi fabularnej. Nie mogli jej zabrać muszli jak spała, bo jeszcze ich w podziemiach nie było wtedy :) 

Ze spaniem chodziło mi o ten fragment:

Kiedy ściana ustąpiła, Zilg zastosował już znaną sztuczkę i podał kawce usypiający proszek.

Wciągnęli ją do środka i poczekali aż kamienne wrota się zamkną.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Pomyliły ci się kawki :D Samotniczka weszła już do kryjówki, a oni, żeby się tam dostać dołapali jakąś inną kawkę pijaną, a żeby nie zrobiła rabanu, podali jej proszek, uśpili i wciągnęli do środka. 

Ok, pomyliły xD Przyznaję. Mój błąd.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Nie szkodzi, tyle kawek, że nawet mi się  miesza w oczach :)))

Jak na debiut, to całkiem przyzwoicie. Nad warsztatem możesz jeszcze popracować. IMO, jest nieźle, ale potrzebujesz po prostu treningu. Zazgrzytało mi ujeżdżanie mechanicznych szczurów. Wydaje mi się, że ujeżdża się raczej dzikie zwierzęta. Na mechanicznych można trenować, albo urządzić rodeo, żeby było bardziej widowiskowo. Gdzieś masz “zakręciło im się w głowie” (albo coś podobnego) – jedną na spółkę mieli? Łapska podniesione w górze – zbyt wiele tego dobrego. Jakieś literówki, jakieś brakujące przecinki…

Nie rozumiem ostatniego zdania. Skąd Samotniczka wytrzasnęła sposób na latanie?

Babska logika rządzi!

Dzięki, Finklo za wizytę. Dobrze podpowiem, choć to proste – jeśli opisujesz historię faceta na wózku, który nigdy z niego nie wstanie, i nagle okazuje się, że może chodzić – w dodatku zaznaczasz to w tekście ponurym nastrojem, to mi się od razu nasuwa jedna odpowiedź. Jest taki moment w życiu, kiedy wszyscy przestajemy być kalekami :)

Tensza połapała trochę błędów, Finkla dodała o potrzebie praktyki, a ja od siebie dodam: nie wiedziałam, że to Twój debiut. Ha, nie żeby to miało znaczenie w naszym wyborze, ale jednak sporo tłumaczy ; )

Twoja koncepcja jest przedziwna i taka odrealniona, warsztatowo tekst jest przyciężki, fabularnie – podążanie za przygodami bohaterów nie trzyma w napięciu. Sam początek nie zaciekawia i nie bardzo zachęca do dalszej lektury. Co nie zmienia faktu, że jest spora szansa na to, że za kolejne pięć tekstów może się okazać, że doszlifowałaś co trzeba i piszesz znacznie lepiej – oby tak było ; )

 

Powiedz, co to za miotła, która walczy z plamami na podłodze? Sprzedaj patent, bo ja tam za każdym razem muszę myć, jak coś się uwali, miotła nie pomaga ; P

A sprzedawanie klientom rzeczy, które się nie psują i nie wymagają naprawy kiepsko działa na popyt ; p

 

Zauważę przy tym, że masz tendencję do używania czasem bardzo dziwnych sformułowań. Przykłady:

 

“dorodny kobiecy cień” – jak się ocenia, czy cień jest męski czy kobiecy? ; ) “dorodny” też nie bardzo pasuje…

 

“Pomijając jednak doznania Tirma, goblinowi ostatecznie nie udało się uciec.“ – To zdanie kompletnie jest bez sensu…

 

“Zapadła między nimi bardzo wymowna cisza, bardziej mowna niż wy.“ – Mowna to znaczy jaka? To zdanie też jest bez sensu, poza tym najczęściej wstawki odautorskie (kiedy narrator zwraca się bezpośrednio do czytelników) rzadko są udanym zabiegiem. To nie bajka dla dzieci.

 

“a on czuł, że cały talent ulatuje z niego niczym podniecenie po przerwanej sposobności.“ – A to, co to znaczy? O ile mówimy o podnieceniu seksualnym, to “przerwana sposobność” nie sprawia wcale, że napięcie nagle opada, wręcz przeciwnie, nie zostało rozładowane…

 

“rozwarł swe paszczęki” – ojejuńciu…

 

“parsknął człowieko-kawka i stracił nagle zainteresowanie rozmową, czując na plecach palące spojrzenie.“ – ?

 

“Żywcem zapomnieli o Samotniczce” – to znaczy jak?

 

Na pocieszenie dodam, że bardzo ładnie zapisujesz dialogi i interpunkcję masz niezłą ; ) Ale nad prowadzeniem fabuły i i jej przedstawieniem musisz jeszcze popracować.

 

Dzięki za udział w Kawce ; )

 

Pozdrawiam!

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Twoja koncepcja jest przedziwna i taka odrealniona

Tak mam, jak pisze fantasy ;p 

 

Oki, widać, na co muszę zwrócić uwagę, dzięki, jose! Opowiadania chyba nie są dla mnie jednak. Wolę mieć miejsce do budowania napięcia czy klimatu niż tak ciachać nożycami co chwila :( Ale kiedyś musiał być ten pierwszy raz, nie jest w sumie najgorzej :) Dzięki jeszcze raz za wskazówki i pozdrawiam również! 

Sympatycznie się czytało. Początek trochę mało wciągający, ale potem było już lepiej.

To Twoje pierwsze opowiadanie? No, to bardzo mi miło, że zdecydowałaś się je wysłać właśnie na Kawkę :) Z drugiej strony – czy to, że lubujesz się w dłuższych formach oznacza, że pominęłaś etap pisania opowiadań i walisz od razu całe powieści? ; )

 

Jeśli chodzi o tekst, to niestety, ale język (poprawność, styl) sporo psuje i to jest główna wada tego tekstu. Chętnie pobawiłbym się w zrobienie łapanki, żeby poprzeć to, co mówię, ale widzę, że inni… inne, już to zrobiły. Ale może, jeśli znajdę czas, to do tego opowiadania wrócę i trochę się poznęcam :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Opowiadanie, jak dla mnie, zbyt szalone, zbyt nachalnie usiłujące rozbawić, w dodatku nie zawsze dowcipami przyzwoitej jakości. Nie mogę powiedzieć, że lektura dostarczyła mi przyjemności. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie też nie zachwyciło :(

Przynoszę radość :)

Mnie też nie zachwyciło :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka