- Opowiadanie: Brunon Sas - Bezpalec. Przeprawa

Bezpalec. Przeprawa

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Bezpalec. Przeprawa

Świadomość wracała powoli i boleśnie. Czułem się, jakby ktoś przerżnął mi czaszkę w poprzek i wsypał do środka żarzące się trociny. Fala gorąca docierała aż do skrępowanych za plecami dłoni. Język miałem sztywny niczym kołek, a podniebienie gwałtownie dopominało się jakichkolwiek płynów. Do tego, w trzewiach czaiła się nienaturalnych rozmiarów gula, która tylko czekała na najmniejszy sygnał, by wytoczyć się na zewnątrz przez umęczone gardło. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że zesztywniałe nogi też mam związane. No cóż, byłem jak świniak, którego rzeźnik miał wkrótce zamienić w kiełbasę.

Nie ma co, podeszli mnie jak nieopierzonego nielota. Usiłowałem powstrzymać wściekłość i nie myśleć, kto mnie tak urządził. Przyjdzie jeszcze czas, by odpłacić pięknym za nadobne. Teraz skupiałem się jedynie na tym, jak wybrnąć z kabały, w którą wplątano mnie dwa dni temu.

 

Staliśmy, Zbrozło i ja, w pewnej, wymaganej szacunkiem, odległości od czarodzieja, a ten przyglądał się nam z uwagą. Z doświadczenia wiedziałem, że im dłużej milczał przed powierzeniem zadania, tym było ono trudniejsze. Tym razem miałem wrażenie, że czas stanął w miejscu. Ak’dasz wlepiał w nas wzrok tak przenikliwy, że aż czułem, jakby porównywał długość naszych flaków. Nie nazwałbym tego miłym uczuciem.

W końcu chyba uznał, że policzył wszystkie zgrubienia na jelitach, bo przerwał przytłaczającą ciszę.

– Dziś wieczorem przybędzie tu kilku znaczących mieszczan z burmistrzem Drobgerem na czele. Będą próbowali mnie wciągnąć w rokowania z szanownym rycerzem Moltygrosem y Rutherefu. Chcę, żebyście wzięli udział w tym spotkaniu.

Jak zwykle, Ak’dasz był oszczędny w słowach. Spojrzeliśmy ze Zbrozłą po sobie. Z naszych oczu biło niewypowiedziane pytanie, które siłą rzeczy cisnęło się na usta.

– Wybacz, panie, ale nie za bardzo rozumiemy powód uczestniczenia w tym spotkaniu. Obawiasz się, że ktoś z przybyłych czyha na twoje życie? – Zbrozło, szef Ak’daszowych strażników Gildii Magów, pierwszy zadał pytanie.

Czarodziej niecierpliwie machnął ręką, jakby odganiał się od insektów.

– Gdybym potrzebował zbrojnej ochrony, wezwałbym Filetosa, nie was. Chcę, abyście byli przy mnie, kiedy będę rozmawiał z burmistrzem, żeby potem zastanowić się, jak stłumić konflikt, który się rodzi.

Uniosłem lekko brew.

– O jakim konflikcie mówisz, panie?

– Szanowny rycerz Moltygros y Rutherefu nigdy groszem nie śmierdział, a ostatnio zaczął bogactwem się obnosić. Dziwnym trafem zbiegło się to z przypadkami zaginięcia bez wieści kilku karawan, które wracały z Naydery. Wśród kupców szepcą, że niebezpiecznie jest jeździć w nasze okolice i coraz mniej ich tu przybywa. A to wyraźnie odbija się na kondycji finansowej Naydery. Dlatego mieszczanie chcą rozmawiać z rycerzem.

– A szanowny y Rutherefu to faktycznie raubritter?

– Tego właśnie musimy się dowiedzieć.

 

Burmistrz Cyril Drobger był postawnym, żylastym mężczyzną, którego czarną czuprynę zdążyła lekko przyprószyć siwizna. Nim objął najważniejszy w Nayderze urząd, przez kilka lat dowodził zaciężnym oddziałem, trudniącym się ochroną kupieckich karawan. Aż pewnego razu uratował życie komuś zacnemu, za co został godziwie wynagrodzony. Dowód wdzięczności był na tyle cenny, że Drobger zdecydował się porzucić dotychczasową profesję i otworzył w Nayderze skład kupiecki. Musiał dobrze podglądać swoich dotychczasowych mocodawców, miał też sporo szczęścia w interesach, w efekcie czego szybko dorobił się majątku. A że zdobył go uczciwie, ludzie zaczęli byłego żołnierza szanować. Inna sprawa, że ci, którzy go nie szanowali, wkrótce albo zostali przekupieni, albo powoli byli marginalizowani w życiu miasta. Drobger miał bowiem smykałkę nie tylko do robienia pieniędzy. Równie szybko zorientował się, z kim warto w Nayderze zawierać sojusze, z kim napić się wina, kogo pochwalić i wesprzeć w trudnej chwili, czyj bohomaz, udający obraz, kupić i po której stronie stanąć w przypadku konfliktu. Wiedza ta, jak i umiejętność wykorzystania jej w praktyce, zaowocowały w ostatecznym rozrachunku fotelem burmistrza.

Wraz z Drobgerem, do Ak’dasza przybyło jeszcze dwóch zacnych przedstawicieli miasta – Tzonev Palacios i Sarolf y Hoogevoning. Pierwszy był przewodniczącym rajców w Nayderze, pochodził z rodziny od lat specjalizującej się w piekarnictwie i cukiernictwie. Z racji znakomitego smaku, dobrej jakości, a także trwałości, wyroby domu Palaciosów były pożądane nie tylko w najbliższej okolicy; cieszyły się również uznaniem w odległych miastach. Podopieczni przytułku Naydery także mieli czasem okazję ich skosztować, bo rodzina piekarzy dbała o poklask wśród biedoty i część towaru, który nie został w odpowiednim czasie sprzedany, przekazywała jej w darze. Jak przystało na reprezentowaną przez siebie profesję, Tzonev Palacios przypominał bochenek chleba – był nieduży, rumiany, a przy tym zaokrąglony i pulchny. Wyróżniał się także tym, że, niezależnie od pogody, miał zwyczaj nosić białą czapę – symbol swojego cechu.

Sarolf y Hoogevoning był natomiast zubożałym szlachcicem i mieszkał w Nayderze z zupełnie innego powodu – jego mizerne zasoby nie tylko nie pozwalały na kupno kawałka ziemi; nie mógł także pozwolić sobie na utrzymanie w bardziej atrakcyjnym mieście, gwarantującym szansę awansu i powrotu do pozycji, jaką cieszyli się jego przodkowie. Nie miał najmniejszych powodów do zadowolenia, co skutkowało częstymi wybuchami gniewu, notorycznym rozdrażnieniem i tropieniem, przeważnie wydumanych, spisków. Te cechy charakteru wręcz idealnie pasowały do wyglądu szlachcica – chudą sylwetkę z pałąkowatymi nogami dopełniała szczurza twarz, z wąskimi, blisko siebie osadzonymi, rozbieganymi oczami. W mieście z y Hoogevoningiem się jednak liczono, bo ludzi, w żyłach których płynęła błękitna krew, było w Nayderze zaledwie kilkunastu.

Z przybyłymi spotkaliśmy się w komnacie gościnnej. Stół był zastawiony raczej skromnie – na półmisku leżały dwa pokrojone kapłony, obok stała patera z owocami, sporych rozmiarów bochen chleba i karafka wina. Ak’dasz dawał w ten sposób do zrozumienia, że nie jest do końca zadowolony z wizyty. Siedzieliśmy po przeciwnych stronach blatu. Po kilku ogólnych i grzecznościowych zwrotach, goście zdecydowali się przejść do konkretów.

– Wiemy, panie, że sprawa, z którą tu przybyliśmy, daleka jest od zawiłości, którymi się zajmujesz – zaczął ostrożnie szef rajców. – O radę prosić chcieliśmy, bo człek z was uczony i słowo wasze niezwykle cenne dla nas jest …

Kątem oka zauważyłem niecierpliwy ruch Ak’dasza. Kto jak kto, ale Palacois znał czarodzieja wystarczająco długo i powinien odpuścić sobie pochlebstwa, by nie uzyskać efektu odwrotnego niż zamierzony. Mieszczanin widocznie dostrzegł zachowanie Ak’dasza, zmitygował się i przeszedł do konkretów.

– Ostatni czas nie jest dla Naydery okresem szczęśliwym – podjął nowy wątek. – Wiesz, panie, że miasto nasze targiem słynie. Daleko nam wprawdzie do Rumbergii czy Salander, ale i tak zjeżdżają do nas kupcy liczni, którzy widzą, że i w Nayderze interesy dobre można zrobić. A na tym miasto się bogaci – nie dość, że kupcy jeść i przenocować muszą, to jeszcze ze składów towarów korzystają. Czerwieńce u nas zostają, co rozwojowi naszej społeczności sprzyja.

Usłyszałem nerwowe uderzenia palcami o blat stołu. Nie dziwiłem się czarodziejowi, który musiał wysłuchiwać wywodów, które bez większych problemów pojmował średnio rozgarnięty włościanin. Widać było, że albo sprawa była według Palaciosa nadzwyczaj poważna i delikatna, albo po prostu nie miał dziś dobrego dnia. Do podobnych wniosków doszedł chyba także burmistrz, bo przejął inicjatywę.

– Handel nayderski zamiera – Drobger rozpoczął od mocnego stwierdzenia. – Kupcy docierają do nas coraz rzadziej, przez co na targ przychodzi mniej klientów. A kupców nie ma, bo się boją do nas przyjeżdżać. Ktoś poluje na nich po gościńcach w okolicy Naydery i mamy podstawy podejrzewać, że stoi za tym rycerz Moltygros y Rutherefu.

– Mocne oskarżenie – Ak’dasz silniej zaakcentował pierwszy wyraz. – Za mniejsze potwarze ulice spływały krwią.

– Za mniejsze czyny kruki rozdziobały ciała wbite na pal – wtrącił się do rozmowy Sarolf y Hoogevoning.

– Z wyroków sądów tak się działo, a nie za sprawą niejasnych przesłanek. – Czarodziej nie dał się wytrącić z równowagi. – Najpierw trzeba znaleźć mocne dowody łamania prawa, a dopiero potem karać.

– Dowodów jest dość. – Wyglądało na to, że y Hoogevoning dopiero się rozkręca. – Y Rutherefu jeszcze niedawno siedział w zamku i nikogo w nim nie przyjmował. Nie miał za co. A ostatnio ciągle bale wyprawia. Te zabawy kosztują majątek, więc skąd niby ma na nie czerwieńce?

– O ile mnie pamięć nie myli, w Nayderze nikt jeszcze za tańce nie został nanizany na pal. – Wypowiadający te słowa Ak’dasz nawet nie spojrzał na szlachcica.

– Za tańce nie, ale za nieuczciwie zdobyte pieniądze – owszem, i to nie raz. Bo y Rutherefu nie tylko baluje. Spodziewa się, że ludzie dowiedzą się o jego niegodziwych czynach, więc przyjął na służbę zaciężnych z Salanderu.

Ta informacja była interesująca: wojska z Salanderu nie należały do tanich, bo i tanie być nie mogły, skoro uważano je za jedne z najlepszych w okolicy. Ale nawet te rewelacje nie zrobiły na czarodzieju wrażenia.

– Sami mówiliście, że w okolicy niebezpiecznie się zrobiło, więc i nadzwyczajne środki ostrożności mogą się przydać.

– To pewnie dlatego dwie nowe, czterokonne karoce ten raubritter zamówił, żeby nimi wojska zaciężne wozić – kpił w żywe oczy y Hoogevoning.

– Twierdzicie, że swój zamek otworzył na świat, więc zapewne w rewanżu sąsiedzi również będą zapraszać go do siebie. Przecież nie będzie tam konno jeździł, bo – jako szlachetnie urodzony, zapewne wiecie – nie jest to w dobrym tonie.

Widać było, że po złośliwej ripoście Ak’dasza w szlachcicu zaczęła wzbierać złość, a głos uniósł się o jeden ton.

– Dziwki z zamtuzów na zamek sprowadził! Kiedyś na rozpustę chłopki mu wystarczały! Nowych doświadczeń mu trzeba?!

Przez twarz czarodzieja przemknął cień. Widać było, że z trudem się powstrzymuje, aby ostro nie zareagować na trącące urojeniami zachowanie rozmówcy.

– To tylko dobrze o nim świadczy. Wojska zaciężne lepiej w swojej siedzibie trzymać, żeby nie swawoliły poza zamkiem. A co je lepiej na miejscu utrzyma niż możliwość darmowego chędożenia?

Wściekły szlachcic zdawał się nie zauważać wzbierających emocji. Nie miał zamiaru się uspokoić.

– Na targu kupuje zbytki, które do niczego nie są mu potrzebne. Wcześniej, jak to gołodupca, tylko podstawowe rzeczy go interesowały. A teraz i wina szlachetne, i klejnoty, a ostatnio nawet oswojonego gronostaja do zamku zabrał!

– Tylko cieszyć się wypada, że interes na targu kwitnie, mimo że coraz mniej kupców na niego dociera. O to wam przecież chodzi?

– Adwokatem jego jesteście?! – wrzasnął y Hoogevoning, któremu zupełnie puściły nerwy. Siłę swej złości potwierdził uderzając pięścią w stół.

Ak’dasz wstał od stołu. Zbrozło i ja zrobiliśmy to samo.

– Widzę, że zamiast po radę, przyjechaliście obrażać gospodarza. – Głos naszego dobrodzieja  był niczym lód. Podobnym chłodem emanowały jego oczy.

– Wybaczcie, panie. Nie mieliśmy takiego zamiaru. – Burmistrz próbował załagodzić sprawę. – Szlachetnemu y Hoogevoningowi niezwykle zależy na dobru miasta i słuszną złość w sobie nosi. Niepotrzebnie jednak to wzburzenie tutaj wylał. Wiemy, że jesteś naszym przyjacielem, panie i dlatego cieszymy się, żeś gościną nas podjął i zechciał wysłuchać. Nikt uchybić tobie nie miał zamiaru, panie, a jeśli tak się nieszczęśliwie stało, proszę o wybaczenie. Sytuacja w Nayderze jest poważna, więc towarzyszy nam zbyt dużo nerwów i trudno je utrzymać na wodzy. Obrażanie przyjaciół jest ostatnią rzeczą, którą chcielibyśmy uczynić.

– Przyjacielem waszym nie jestem, zależy mi jedynie na porządku w okolicy. – Czarodziej nie miał zamiaru złapać się na lep miłych słówek, ale wypowiedź Drobgera chyba go usatysfakcjonowała, bo powoli opadł na siedzisko. – Źle to spotkanie się potoczyło, więc zakończmy je szybko. Co chcecie zrobić?

Mężczyźni po drugiej stronie stołu wymownie spojrzeli po sobie. Chwilę trwało, zanim, z lekkim ociąganiem, głos zabrał Palacios.

– Za dwa dni umówieni z rycerzem Moltygrosem y Rutherefu na rozmowę jesteśmy. Do jego zamku mamy jechać…

Wypowiedź przerwało parsknięcie Ak’dasza. Przy dobrych chęciach można je było wziąć za niekontrolowany wybuch śmiechu.

– I chcecie go prosić, żeby przestał na kupców napadać? Przecież każe was kijami obić. A jak zawiśniecie na blankach, też się nie zdziwię.

– Nie, panie. Chcemy mu zaproponować procent od transakcji z targu. – Mówiący te słowa Drobger, bezczelnie patrzył czarodziejowi prosto w oczy.

 

Mimo że goście opuścili posiadłość Ak’dasza jakiś czas temu, nasza trójka wciąż siedziała przy stole. Czarodziej był głęboko zamyślony, a Zbrozło, ani tym bardziej ja, nie mieliśmy odwagi przerwać tej zadumy.

Rozmowa z mieszczanami nie trwała długo. Gospodarz był urażony arogancją towarzyszącego im szlachcica i nie miał zamiaru być nawet choć trochę miłym. Wysłuchał ich i wiedział, co zamierzali uczynić zarządzający Nayderą, ale z jego postawy jednoznacznie wynikało, że nie chce mieszać się w konflikt. Na usilne prośby, by wyznaczył kogoś ze swoich strażników do towarzyszenia mieszczanom podczas wizyty w zamku, odparł zdawkowo, że przemyśli sprawę. Goście, widząc że nic więcej nie wskórają, nie przedłużali wizyty.

 W wypełniającej pomieszczenie ciszy, rozległ się naraz głos naszego dobrodzieja.

– Bezpalec! Weźmiesz Armina i pojedziesz z Drobgerem do y Rutherefu.

Szlag mnie zawsze trafiał w podobnej sytuacji. Ak’dasz rzucał hasło, natomiast ja musiałem być jasnowidzem, żeby wiedzieć, o co toczy się gra. A że jasnowidzem nie byłem, pozostawało mi zwyczajowe w takiej sytuacji wymowne wzruszenie ramionami i jak najbardziej absurdalna myśl, która sprowokowałaby czarodzieja do rozgonienia mgły otaczającej niewiadomą. Tym razem był to sztylet podrzynający gardło burmistrza Naydery.

– Durny jesteś, Bezpalec. – Czarodziej, który czytał myśli, skrzywił się i wydął wargi. – Coś z tego spotkania zrozumiałeś?

Ponownie wzruszyłem ramionami; trochę dlatego, że wiedziałem, jak ten gest drażni Ak’dasza. Potem wyobraziłem sobie wioskowego głupka i przemówiłem:

– A co tu rozumieć, panie? Mieszczanom zaczyna być w kiesie pustawo, bo ktoś liczył na łatwy zarobek i zaczął łupić kupców. Wydaje im się, że za tym stoi szlachetny y Rutherefu, ale twardych dowodów na to nie ma. Na wszelki wypadek chcą go jednak przekupić, żeby był po ich stronie. A – przepraszam za wyrażenie – szlachetny y Hoogevoning podłączył się do tego interesu, bo po cichu liczy na znalezienie dowodu, że rycerz, którego mieszczanie chcą dopuścić do spółki, faktycznie jest raubritterem. A to da podstawy do przejęcia niezłego przecież majątku. Rycerz jest wszak ostatnim z rodu, a i potomków też się jeszcze nie doczekał.

Czarodziej skinął głową i w skrytości ducha uznałem to za gest dowodzący, że jednak durny nie jestem. Szybko więc dodałem:

– Ale za nic pojąć nie mogę, panie, po co mam jechać z mieszczanami na zamek. To będzie jednoznaczny gest, że po stronie nayderan się opowiadasz.

– Dojdziemy i do tego – Ak’dasz powoli przeciągał wypowiadane słowa. – Zbrozło?

– Poszlaki na to, że za napadami na kupców stoi y Rutherefu są prawdopodobne, ale bardzo wątłe. Sam to, panie, przed chwilą w rozmowie z mieszczanami udowodniłeś. Przyjęcie przez niego propozycji mieszczan będzie przyznaniem się do winy i na to zapewne liczy y Hoogevoning. Bezpalec ma rację, że szlachcic chce zdobyć majątek, a jako świadek przekupstwa będzie mógł aresztować rycerza i zostać tymczasowym zarządcą zamku. Pewnie w sądzie już sobie załatwił stosowne pełnomocnictwa, dlatego tak prze do zwarcia. A potem z tymczasowego zarządcy będzie chciał się przemienić we właściciela. W świetle prawa, oczywiście. Jeżeli założymy, że wspomniane plenipotencje już posiada, musi być w dobrej komitywie z głównym sędzią Naydery. Dlatego przejęcie dóbr szlachetnego y Rutherefu będzie tylko kwestią czasu.

– Drobger jest za cwany, żeby tego nie widzieć, więc i on musi mieć w tym jakiś interes – wtrąciłem. – Nie rozumiem tylko, dlaczego szlachetnego y Rutherefu mają za głupka?

– Bo on faktycznie mądrością nie grzeszy – odpowiedział czarodziej bez zastanowienia. –Szlachetność z rozumem nie zawsze chodzą w parze. Skąpstwo rycerza znane jest w okolicy i mieszczanie liczą, że rozsądek przegra z chciwością. Pewnie w związku z tym mają jakieś niegodziwe plany i dlatego Bezpalec za dwa dni pojedzie z nimi na zamek, żeby sprawę wybadać. Zbrozło zaś jutro o świcie uda się do y Rutherefu, by go ostrzec o zamiarach y Hoogevoninga i spółki.

W duchu przyznałem czarodziejowi rację. Lepiej za sąsiada mieć człowieka, wprawdzie chciwego i nierozgarniętego, ale szlachetnego, niż intryganta i dorobkiewicza bez honoru.

 

Było mi po prostu duszno. Moją naturą była otwarta przestrzeń i źle znosiłem jej ograniczenie. Nawet podczas dłuższego pobytu w Nayderze nie czułem się zbyt dobrze. Miasta zawsze były czymś, co wzbudzało we mnie niesmak. Niesmak i strach. Jeden wielki smród i szumowina na szumowinie. I nie ma dokąd uciec. Bo wszędzie ściany. A teraz siedziałem w wypełnionej po brzegi, zamkniętej na cztery spusty sześcioosobowej kolebce, wypełnionej zapachami moich towarzyszy podróży i najzwyczajniej w świecie cierpiałem. Tym bardziej, że wkrótce okazało się, że Palacios nie potrafi utrzymać gazów, a y Hoogevoning ma katar i co chwilę sięga do kieszeni po szmatki, w które wydmuchuje nos. Dodatkowo, towarzyszący nam Djan Azgaruan, wiele znaczący rajca Naydery, używał tak mocnych perfum, że aż dech zapierało. Oprócz nich siedział jeszcze burmistrz Drobger oraz Armin, strażnik Ak’dasza. Jak każdy z nas, miał pewne umiejętności, a jedną z nich szczególnie rozwiniętą. Był to efekt działania eliksiru prawdy, który oddzielał ziarna od plew i pozwalał, by strażnikiem Gildii Magów mógł zostać jedynie człowiek o określonych wartościach moralnych. Ten, który tej próby nie przeszedł, tracił życie w męczarniach. Mimo iż Armin, którego ciało zdobiły liczne blizny, był doświadczonym strażnikiem, w domu Ak’dasza przebywał niewiele krócej ode mnie. Zastąpił Onumę, poległego podczas walki z odrodzonym po latach czarodziejem z przeszłości. Podobnie jak tamten, był mistrzem fechtunku. Z czasem przekonałem się, że to najbardziej rozpowszechniona umiejętność wśród obrońców czarodziejów.

W przeciwieństwie do mnie, Armin był niezwykle zadowolony, że może jechać powozem. Był łasy nawet na pozorną nobilitację, a taką z pewnością była wspólna wyprawa z najważniejszymi figurami Naydery. Był zatem mocno zdziwiony, że Ak’dasz niezwykle ostro zmusił mnie do zajęcia miejsca w pudle ciągniętym przez konie. Bo ja, choć zdawałem sobie sprawę, że to zdecydowanie zmniejsza moją pozycję wśród uczestników wyprawy, upierałem się przy jeździe wierzchem. Czarodziej był tym bardziej nieprzejednany, że towarzyszyło nam konno czterech miejskich strażników, którzy ubrani w paradne mundury, eskortowali pojazd. Przedstawiciel Ak’dasza nie mógł być przecież utożsamiany z ochroną, bo miał zupełnie inne zadania.

Dla mnie jazda w powozie miała też ten minus, że musiałem zostawić w domu Sandacza, a bez miecza na plecach i jedynie z marnym, będącym znakiem rozpoznawczym mojej profesji, sztyletem u boku, czułem się prawie nagi.

Armin wciąż nie mógł się przestać dziwić, że potrafię przeciwstawić się woli czarodzieja – byłem bodaj jedynym strażnikiem Gildii Magów, który przed osobami parającymi się tą profesją, nie czuł bałwochwalczego respektu i nie był im posłuszny niczym kanapowy gronostaj. Wynikało to zapewne z faktu, że tkwił we mnie zaczyn magicznych umiejętności, które obudził eliksir prawdy. Było to jednak niezwykle frustrujące, bo wprawdzie opanowałem kilka bardzo podstawowych czarów, ale przyswojenie choćby nieco bardziej skomplikowanych reguł, było poza moimi możliwościami. Zauważyłem wprawdzie, że wraz z liczbą przeczytanych ksiąg z wiedzą ogólną, zwiększa się szansa na nauczenie kolejnego czaru, ale był to niezwykle mozolny trud wyrywania ułamka cienkiego kawałka z wielkiego tortu wiedzy. Ak’dasz widział, że mogę robić postępy, więc za jego zgodą prawie każdą wolną chwilę spędzałem w domowej bibliotece. Dbał też o to, bym się nie zniechęcił i od czasu do czasu objaśniał mi pewne zawiłości działania magii. Nie była to jednak przychylność w relacjach mistrz – uczeń; czarodziej robił to z ciekawości i traktował mnie jak swego rodzaju zwierzątko doświadczalne. Nie czułem się z tym dobrze, ale dumę już dawno wsadziłem sobie w głębokie pokłady ciemności – kiedy zostałem strażnikiem, była to naturalna kolej rzeczy.

We wnętrzu panowała cisza. Nie przerywały jej nawet prykania Paciosa – piekarz uwalniał się od gazów niezwykle dyskretnie, przez co smród był jeszcze większy. Z utęsknieniem czekałem przeprawy przez rzekę, która była doskonałym pretekstem do choćby krótkiego opuszczenia towarzyszy podróży i zaczerpnięcia świeżego powietrza. Kiedy ta chwila nadeszła, odniosłem wrażenie, że nie tylko ja marzyłem o postoju – wszyscy członkowie naszej małej wyprawy szybko opuścili kolebkę, zostawiając ją z szeroko otwartymi drzwiami.

Stanęliśmy w małych grupkach, stosownie do swojej pozycji – mieszczanie wraz z y Hoogevoningiem, miejscy strażnicy i ja z Arminem. Ten ostatni ledwie znalazł się obok, od razu wysyczał mi do ucha:

– Ależ ci jaśnie państwo śmierdzą.

Skinąłem lekko głową, nie chcąc wdawać się w jałową dyskusję i z ciekawością rozejrzałem się po okolicy. Wprawdzie byłem tu pierwszy raz, ale wiedziałem, co nas czeka za chwilę . Rzeka wezbrała, a jej silny prąd już na pierwszy rzut oka uświadamiał, że bezpieczna przeprawa jest niemożliwa. Po obu stronach wody widziałem trakt, który niespodziewanie niknął w odmętach. Jakiś czas temu gwałtowne burze i ulewne deszcze sprawiły, że przerwana została grobla w górze rzeki; masy wody zerwały się z uwięzi, niczym pies z łańcucha, rozlewając się i siejąc po drodze spustoszenie. Ich ofiarą padł też most, stanowiący wcześniej klamrę łączącą część traktu, na którym staliśmy, z jego odpowiednikiem na drugim brzegu rzeki. W efekcie pozostawało poszukać innego miejsca do przeprawy. Problem polegał na tym, że najbliższy bród znajdował się o trzy dni drogi stąd, więc wybranie tej możliwości oznaczało tygodniowe opóźnienie w podróży.

Włodarze Naydery doskonale zdawali sobie sprawę, że przerwana grobla stanowiła zagrożenie dla samego miasta. Bród znajdował się bowiem całkiem niedaleko Herbste, które zazdrośnie patrzyło na dobrobyt sąsiedniego grodu i z chęcią przejęłoby jego dotychczasową handlową dominację w regionie. Dlatego po fatalnych w skutkach burzach, natychmiast oficjalnie zadeklarowano, że grobla zostanie odbudowana, a wkrótce po tym zerwany most wróci na dawne miejsce.

Do tego czasu chętnych postanowiono przeprawiać promem uczepionym łączących oba brzegi lin. Bystry nurt znosił jednak łodzie z taką siłą, że zrywał nawet najgrubsze, poczwórne sploty. Wtedy kilku mieszczan, pod wodzą towarzyszącego nam w podróży Djana Azgaruana, zwąchało interes i zorganizowało napowietrzną przeprawę przez rzekę. Na drzewach po obu jej brzegach zamontowano specjalne kołowroty i połączono je grubymi linami, do których zamocowano głębokie kosze. Przemieszczały się one nad wodą dzięki wprawieniu w ruch kołowrotów, a w środku umieszczano ludzi lub też należący do nich sprzęt i towary. Początkowo pomysł wzbudzał sporo obiekcji, ale okazało się, że koszt przeprawy był symboliczny, a po obu brzegach urządzono powozownie i stajnie, oferujące konie, kolaski, ciężkie towarowe wozy, a nawet karoce. W przypadku skorzystania z proponowanych usług, otrzymywało się gwarancję, że  pozostawione na brzegu pojazdy i konie, w tydzień dotrą do najbliższego miasta. I znów opłaty były zaniżone, bo właściciele napowietrznej przeprawy otrzymywali dotację od włodarzy miast z najbliższej okolicy. Tam także potrafiono liczyć czerwieńce. Przez tydzień oczekiwania na swoje dobra, goście, a zwłaszcza zatrzymujący się w Nayderze kupcy i towarzyszące im świty, zostawiali w miejscu postoju całkiem spore pieniądze. W efekcie podróż w koszach zawieszonych nad rwąca wodą okazała się nie tylko popularna i dochodowa, ale stała się również swego rodzaju atrakcją dla bogaczy, którzy mieli fanaberię podróżowania po świecie i oglądania osobliwych miejsc. Ten niespodziewany sukces był też powodem, że prace przy odbudowie grobli ciągnęły się w ślamazarnym tempie.

Podszedłem bliżej brzegu i zacząłem przyglądać się urządzeniom, dzięki którym miałem znaleźć się po przeciwnej stronie rzeki. Z czasów włóczęgi po świecie pozostał mi odruch nakazujący sprawdzić, czy zagrożone jest moje bezpieczeństwo. Nic jednak nie wskazywało, by tak było: liny były porządne, wręcz pachnące nowością, a kołowroty wyglądały solidnie. Tyle zauważyłem pod grubą warstwą łoju, którym częściowo pokryto urządzenia. Domyślałem się, że tłuszcz służy do łatwiejszego obracania mechanizmem, a tym samym do szybszego przesuwania się liny. Połączonych ze sobą kołowrotów było około dwudziestu par, co gwarantowało, że nawet duża karawana przeprawiała się na przeciwny brzeg sprawnie i szybko. Zatrudnieni do obsługi mężczyźni może nie byli słusznej postury, ale ich żylaste ręce gwarantowały, że napowietrzna podróż nie trwała zbyt długo.

Podszedł do mnie Azgaruan i z uśmiechem zagadnął:

– Chyba strażnik Gildii Magów nie obawia się podróży w towarzystwie ptaków?

Wyszczerzyłem swoje niezbyt równe zębiska.

– Wręcz przeciwnie.

Nigdy wcześniej nie miałem okazji rozmawiać z tym kupcem. Wiedziałem, że specjalizuje się w przyprawach i innych wykwintnych towarach, sprowadzanych z dalekich krain. Kilkukrotnie byłem w prowadzonym przez niego sklepie i za każdym razem czułem się, jakbym wrócił do czasów dzieciństwa: znów miałem ochotę przykleić nos do szyby i z otwartymi ustami podziwiać zamorskie frykasy oraz dziwy.

– Takie przedsięwzięcie to zupełnie coś innego, niż handlowanie w mieście – zagadnąłem.

– Ale o wiele ciekawsze. – Wybuchnął głośnym śmiechem, czym zwrócił uwagę kilku niedaleko stojących osób. – Nie trzeba zginać się w pas i udawać, że miło jest widzieć każdego nadętego głupka, który myśli, że jeśli ma czerwieńce, od razu jest lepszym człowiekiem. A tacy najczęściej trafiają w moje progi.

Jego szczerość mnie zaskoczyła – nie licząc kilku zdawkowych i kurtuazyjnych banałów wypowiadanych w towarzystwie innych osób, rozmawialiśmy właściwie po raz pierwszy. Chyba wyczytał zmieszanie z mojej twarzy, bo znów rubasznie się roześmiał.

– Nie udawaj zaskoczenia, strażniku. Wiem, że myślisz podobnie. Dotarły do mnie wieści, że krnąbrna z ciebie dusza i nawet czarodziejom potrafisz nieźle napyskować.

– Z opłakanym skutkiem, niestety – odpowiedziałem bezwiednie.

Jednocześnie wzmogłem czujność – wprawdzie kupiec wzbudzał sympatię szczerością, ale nie lubiłem, kiedy ktoś zbytnio interesował się moją osobą. Tym bardziej, że wspomniane nieposłuszeństwo wobec czarodziejów było znane w naprawdę wąskim kręgu.

– Wiem, jak to wygląda: zaczepia cię ledwo znany kupiec i naiwnie próbuje wzbudzić zaufanie gładkimi i wyświechtanymi słowami. Ale sytuacja jest wyjątkowa i brakuje czasu na bardziej finezyjne rozmowy. – Azgaruan znów zaśmiał się w głos, ale w jego oczach nie było nawet iskierki wesołości.

Podjąłem grę i po okolicy rozniósł się mój radosny rechot.

– Na jakie wyjaśnienia nie ma czasu? – zapytałem wprost.

– Mam prawo podejrzewać, że podróż do zamku y Rutherefu jest tylko drobnym elementem układanki, mającej w efekcie doprowadzić do przejęcia tej przeprawy przez kogoś innego.

– I zwykły strażnik ma temu zapobiec? – Mimo że w moim głosie można było dokładnie usłyszeć powątpiewanie, ryknąłem śmiechem i po przyjacielsku klepnąłem rozmówcę w plecy. Odpowiedział tym samym.

– Muszę spotkać się z Ak’daszem, jednak niezapowiedziana wizyta może wzbudzić podejrzenia, że znam prawdę i szukam sojuszników. To dla moich planów zbyt niebezpieczne. Gdyby czarodziej spotkał się ze mną, na przykład pod pretekstem obejrzenia towarów z nowej dostawy do mojego sklepu, byłoby to bardziej naturalne.

Kątem oka zauważyłem zbliżającego się do nas Drobgera. Zarżałem ze śmiechu i znów klepnąłem kupca w plecy.

– Świetna anegdota, mości Azgaruanie. Będę miał co opowiadać, kiedy wrócę do domu.

 

Przeprawa ponad wodą poszła sprawnie. Koszem wprawdzie nieźle bujało, ale wiatr wiejący we włosach i uczucie nurzania się w otwartej przestrzeni, wynagradzały te niezbyt miłe doznanie. Innego zdania był wprawdzie Palacios, który darł się wniebogłosy, siedząc w kołyszącej się nad wodą plecionce z wikliny. Miałem to w głębokim poważaniu. Po czasie spędzonym w zamkniętym pudle, odczucia, które mną zawładnęły, przyćmiły wszystko. Zaś widoki, które pozostały w moich oczach, warte były każdej ceny i wrzaski piekarza nic przy nich nie znaczyły.

Na drugim brzegu okazało się, że Azgaruan nie będzie kontynuował z nami podróży. Czekały na niego listy, po przeczytaniu których wyraźnie zbladł i niczego nie tłumacząc, niezwłocznie ruszył z powrotem do Naydery. Czujny Drobger zaczął zastanawiać się w głos , dlaczego posłaniec zostawił przesyłkę po tej stronie rzeki, skoro szybciej i taniej byłoby mu nie przekraczać rzeki. Wyjaśniono mu jednak, że dopiero tutaj kurier zyskał pewność, że Azgaruan jeszcze wody nie przekroczył. A umyślny zaraz po zostawieniu listów ruszył dalej, w kierunku Herbste.

Przy pożegnaniu Djan unikał mojego wzroku, by w ostatnim momencie zerknąć na mnie ukradkiem, ukazując mocno zaciśnięte usta, jakby chciał mi przekazać, że coś się właśnie zaczęło. Nie miałem jednak okazji, by porozmawiać z nim na osobności. Pozostałem w sferze mocno niejasnych domysłów.

Decyzja kupca sprawiła, że między szlachcicem, Drobgerem i Palaciosem rozgorzała tyleż gwałtowna, co krótka dyskusja dotycząca nowej strategii rozmów z y Rutherefu. Zmiana planów tuż przed niezwykle istotnym wydarzeniem sprawiła, że wszyscy byliśmy w paskudnych nastrojach i nie mieliśmy zbytniej ochoty do rozmów. Jedynie Armin wyglądał na zadowolonego i ponownie wysyczał mi do ucha:

– I dobrze, mniej śmierdzieć będzie.

– Ja tam wolę perfumy Azgaruana, niż pierdy Palaciosa.

Armin uśmiechnął się krzywo i widząc niezdecydowanie towarzyszy podróży, zagadnął z przekąsem:

– Czas nam w drogę, bo na wieczerzę u szanownego y Rutherefu nie zdążymy.

Była to prawda – słońce stało wysoko, a skoro mieliśmy jechać paradnie, potrzebowaliśmy sporo czasu, by dotrzeć do zamku.

Słowa Armina pobudziły do działania i zaczęliśmy gramolić się do powozu. Tak jak poprzedni pojazd, ten także mieścił sześć osób, więc tym razem mieliśmy więcej przestrzeni. Sama kolebka sprawiała wrażenie nieco ciężkiej i trochę większej od tradycyjnych tego typu wehikułów. Miała dość nietypowe drzwi – pokrywały je ciekawe, choć niewielkie płaskorzeźby dziwnych trójnożnych stworów: otwarte paszcze szczerzyły rzędy ostrych kłów, a ślepia pałały złym spojrzeniem. Poza tym były niezwykle ciężkie, udało się je zamknąć dopiero za trzecim razem, kiedy miejscy strażnicy włożyli w tę czynność więcej niż zwykle siły.

Poczułem się nieswojo, miałem wrażenie skutecznego odcięcia od reszty świata. Tym bardziej, że górna część drzwi była oszklona, by zapobiec wdzieraniu się do wnętrza tumanów kurzu. Jak już wspomniałem – z zamkniętymi przestrzeniami zawsze miałem problem, zastosowałem więc wypróbowaną metodę, by się wyciszyć. Musiałem skupić uwagę na czymś zupełnie innym. Skoncentrowałem się na pojeździe, którym podróżowaliśmy.

Siedziałem na niezbyt wygodnej kanapie i myśląc o kolebce odniosłem wrażenie, że bliżej jej było do karety, a nawet dormezy. Do powozowni trafiła zapewne z racji swoich gabarytów. Amatorów na pojazdy tej wielkości nie było wielu: zajmowały zbyt wiele miejsca, a i konie w drodze szybciej się męczyły. Domyślałem się, że wykupiono ją za bezcen od jakiegoś upadającego wielmoży. A teraz służyła do przewożenia mniej szlachetnych dupsk.

Krajobraz za oknem był monotonny, mijaliśmy kępy krzaków i łany zbóż, za którymi tęsknie wodziłem wzrokiem. Znów miałem tylko jedno marzenie – wyrwać się z tej pieprzonej budy i odetchnąć świeżością majaczącej za oknem natury. Tym bardziej, że wewnątrz pojazdu robiło się coraz cieplej: było nas wprawdzie tylko pięciu, ale duchota sprawiła, że pociliśmy się uczciwie. W pewnym momencie zacząłem nawet żałować, że nie ma już wśród nas Azgaruana, którego perfumy skutecznie do tej pory zabijały smród ciał. Nic więc dziwnego, że kiedy w powietrze wdarła się kolejna smrodliwa woń, nikt nie zważał na konwenanse i spojrzeliśmy z wyrzutem na Palaciosa. Wzrok piekarza wprawdzie mówił, że to nie jego sprawka, ale nikt mu nie wierzył. Kiedy wjeżdżaliśmy do lasu, smród się nasilił, a y Hoogevoning bezceremonialnie wyjął chustkę i udając, że ma nowy atak kataru, przyłożył ją do nosa.

Odór narastał. Czułem, że opuszczają mnie siły. Jednocześnie zauważyłem, że ruchy pozostałych stają się jakieś powolne i dość niezborne. Przechyliłem się w kierunku drzwi i próbowałem je uchylić. Były jednak zbyt ciężkie, a ja miałem już w sobie zbyt mało energii, by naprzeć na nie mocniej. Przed oczami ujrzałem czarne plamy i czułem, że za chwilę stracę przytomność. Rzuciłem jeszcze tęsknym wzrokiem za okno, na zielone korony drzew. Jednak ostatnim obrazem, który zapisał mi się pamięci, był bełt kuszy wbijający się w gardło eskortującego nas miejskiego strażnika.

 

No i leżałem teraz skrępowany w jakiejś stodole. Mimo niewygodnej pozycji, bólu głowy i ogólnego sponiewierania, starałem się intensywnie myśleć. Przede wszystkim rozejrzałem się po pomieszczeniu, w którym mnie więziono. Nie wyróżniało się niczym, co mogłoby sugerować, że jest czymś innym niż nieużywaną już stodółką. Świeżej słomy dawno tutaj nie widziano, tylko gdzieniegdzie zbrązowiałe łodygi walały się resztkami snopków. Nie dostrzegłem starych sprzętów, żadnych ostrych krawędzi, o które mógłbym próbować przeciąć więzy. Ktoś dobrze wybrał miejsce, by uniemożliwić więźniom ucieczkę.

Nieopodal dojrzałem jeszcze trzy inne skrępowane postacie, ale panował półmrok, więc nie mogłem dokładnie dostrzec, czy to ktoś z naszej piątki i kogo ewentualnie brakuje. Zapytać nie byłem w stanie – na przeszkodzie stało palące gardło, efekt wdychania obezwładniających oparów.

Zwątpienie zaczęło wypełniać mnie wzbierającą falą, gdy nagle spostrzegłem leżący w pobliżu mały, czarny kamyk. Powoli przesunąłem się w jego kierunku, a kiedy podpełzłem wystarczająco blisko, zacząłem ekwilibrystyczne sztuczki z językiem w roli głównej. Ostatecznie udało mi się kamyk wpakować do ust. Już wcześniej poczułem, że bije od niego mysi smród (wolałem nie zaprzątać sobie głowy, dlaczego), ale nie przeszkadzało mi to w coraz gwałtowniejszym ssaniu. Zgodnie z przewidywaniami do ust zaczęła napływać ślina. Ulga była niewiarygodna. Po dłuższej chwili poczułem, że jestem w stanie wydobyć z siebie szept.

Nie przerywając ssania, zacząłem na gwałt przypominać sobie formuły, z jakimi zdążyłem zapoznać się w bibliotece Ak’dasza, a które mogłyby się okazać przydatne w obecnej sytuacji. Przydatne – i co bardziej istotne – możliwe do wykorzystania przy moich marnych zdolnościach magicznych. W końcu uśmiechnąłem się sam do siebie i, po wypluciu kamienia, zacząłem powoli cedzić słowa.

Po pierwszej próbie tylko warknąłem, po szóstej – kląłem jak szewc. Czarodziej był ze mnie do dupy, najprostszego zaklęcia nie potrafiłem prawidłowo sklecić. Nie ustawałem jednak w beznadziejnym mamrotaniu pod nosem.

Aż w końcu trafiłem! Poczułem uderzenie ciepła na prawej ręce – było tak niespodziewane, że aż prawie wygiąłem się w pałąk.

„Zaklęcie dla mańkutów?” – pomyślałem zdziwiony.

Oczywiście, magia natychmiast prysła, bo koncentrację szlag trafił. Zakląłem kolejny raz i powtórzyłem formułę. A zaraz potem, do sznura krępującego nadgarstki, przytknąłem żarzące się palce lewej dłoni. Poczułem swąd tlących się konopnych włókien i po chwili miałem wolne ręce. Nie tracąc czasu przyłożyłem ogień do liny, która pętała mi nogi. Dopiero gdy byłem całkiem oswobodzony z więzów, przestałem skupiać się na magii. Płomień znikł, a ja zacząłem gwałtownym ruchem rozcierać nadgarstki, by przywrócić dłoniom dopływ krwi.

Wstałem powoli i zacząłem delikatnie podskakiwać, by odzyskać czucie w nogach. Kiedy uznałem, że jestem wystarczająco sprawny, ruszyłem w kierunku najbliżej leżącej postaci. Po białej czapie poznałem Palaciosa. Pokrytą wymiocinami twarz miał skierowaną ku powale, nie ruszał się. Natychmiast zrozumiałem, że Naydera będzie musiała wybrać nowego szefa rajców. Paskudna, pechowa śmierć.

Dwaj pozostali – Armin i Drobger – mieli więcej szczęścia. Nie tracąc czasu, uwolniłem ich z więzów.

Siedzieliśmy teraz obok siebie. Nim powzięliśmy jakikolwiek rozsądny plan działania, za drzwiami usłyszeliśmy zbliżające się głosy. Spojrzeliśmy po sobie porozumiewawczo i prędko wróciliśmy na swoje miejsca. Przybraliśmy pozycje pozorujące skrępowanie i zastygliśmy w bezruchu. Żaden z nas nie miał wątpliwości, że bez uzbrojenia otwarty opór na nic się nie zda – lepiej było wziąć przeciwnika z zaskoczenia.

Drzwi powoli się uchyliły, a promienie zachodzącego słońca rozproszyły zalegający stodołę półmrok. Spod przymrużonych powiek patrzyłem na wchodzących i cierpliwie czekałem.  

Było ich czterech – dwóch rosłych, półnagich drabów, trzymających w dłoniach maczugi, grubasek odziany w kraciaste szaty, oraz wysoki i szczupły, zakutany w czarną pelerynę, w miarę młody mężczyzna. Ten ostatni wzbudził moje największe zainteresowanie, bo już na pierwszy rzut oka widać było, że to on jest szefem.

Najbliżej wejścia leżał Armin i to do niego podeszli nasi oprawcy.

– I co, fajfusie? Boisz się? – śpiewnym głosem zapytał przywódca napastników, po czym z impetem kopnął leżącego w pierś.

Prawie zerwałem się, by jak najszybciej znaleźć się w centrum starcia i pomóc Arminowi, ale… Strażnik skulił się na klepisku i, cicho skamląc, nie wykonał najmniejszego ruchu, który sugerowałby chęć do walki. Zaprawiony w bojach wojownik wyglądał po jednym ciosie jak zbity szczeniak!

Otulony peleryną mężczyzna wymierzył kolejnego kopniaka, a słysząc w odpowiedzi stłumiony jęk Armina, powiedział:

– Jeszcze razem potańczymy, teraz obejrzę sobie innych .

Grubas nieprzyjemnie zarechotał. Osiłki odpowiedziały basowym dudnieniem.

Wiedziałem, że teraz moja kolej, byłem najbliżej. Udając strach, skuliłem się jeszcze bardziej, próbując jednocześnie znaleźć oparcie dla stóp. Szef naszych oprawców tym razem nie silił się na konwersację, tylko od razu wymierzył mi kopniaka. Nie czekałem, aż obuta w trzewik noga mnie dosięgnie – chwyciłem stopę w locie i natychmiast gwałtownie wstałem. Mój przeciwnik stracił równowagę i grzmotnął głową o ziemię. Wybiłem się w górę i całym impetem spadłem piętą na jego grdykę.

Zaskoczenie było pełne, ale stojący bliżej osiłek zorientował się w sytuacji i począł wznosić do ciosu maczugę. Wypełniający moją krew duch walki sprawił, że byłem szybszy – zrobiłem typowy szermierczy wypad i palce, niczym szpony, wbiłem w oczodoły mężczyzny. Nawet nie krzyknął, tylko zatoczył się do tyłu. Błyskawiczne sunięcie i znów przy nim byłem. Chwyciłem maczugę i bez problemu wyciągnąłem ją ze zwiotczałej ręki. Wróciłem do pionu i chwyciłem broń u nasady. W samą porę – drugi z dryblasów ocknął się i rycząc złowrogo ruszył ku mnie. Nie miałem szans w bezpośrednim starciu, siła mięśni była zdecydowanie po jego stronie. Zrobiłem więc paradny piruet, usuwając się z linii ataku. A kiedy osiłek wyhamował i obrócił się, wymierzyłem równie zgrabny cios w krocze. Przeciwnik z głośnym jękiem legł na ziemi i, trzymając się za przyrodzenie, przyjął pozycję embrionalną.

Jednocześnie kątem oka dostrzegłem, że grubas jest już skutecznie okładany przez Drobgera, więc uderzyłem maczugą w łeb odzyskującego wzrok pierwszego z zaatakowanych osiłków. Grzmotnął bez czucia o ziemię, niczym worek zrzucony z dachu stodoły. Po sile uderzenia wiedziałem, że nie miał prawa wstać już nigdy więcej.

Tymczasem ze zdziwieniem dostrzegłem, że szef oprychów wyciągnął spod peleryny sztylet i zbierał się z podłogi. Byłem pewny, że wbijając stopę w grdykę pozbawiłem go życia. A ten, jak gdyby nic się nie stało, zaczynał wstawać. Dopadłem go długim susem, pchnąłem mocno. Padł na ziemię, a ja usiadłem okrakiem na piersi leżącego. Wyszarpnąłem mu z dłoni sztylet i szybkim ruchem poderżnąłem gardło.

Omiotłem pomieszczenie wzrokiem i oceniłem sytuację. Jeden osiłek leżał martwy na ziemi, drugi jęczał zwinięty w kłębek, Armin powoli podnosił się z ziemi, a burmistrz…

– Mości Cyrilu! Przestańcie go dusić, żywy jest nam potrzebny…

Drobger opamiętał się w porę. Wymierzył grubasowi cios w ucho i powoli wstał. Spojrzał na okutanego peleryną trupa, a potem zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy. I zrozumiałem, że on też zorientował się w sytuacji.

– Widzę, że znasz podstawy klasycznej szermierki – wychrypiał Armin, który nie zwrócił uwagi na naszą konsternację. Jak gdyby w tej sytuacji kwestia techniki poruszania się w czasie walki byłaby najważniejsza. – Gdzie się tego nauczyłeś?

– W cyrku – warknąłem i wykonałem ledwo widoczny gest.

Strażnik zrobił zdziwioną minę. Był jednak na tyle zdyscyplinowany, że bez zbędnych pytań pochylił się i chwycił leżącą na ziemi deskę. A potem uderzył nią Drobgera w potylicę.

 

– Nie opierajcie się, tylko wypijcie. Przecież wiecie, że jak będę chciał, to znajdę sposób, żeby wlać wam płyn do gardła. – Głos Ak’dasza był spokojny, powiedziałbym, że nawet wręcz przyjacielski.

– To jawny gwałt! – wysyczał teatralnym szeptem Drobger, ale posłusznie chwycił trzymane przez czarodzieja naczynie i szybko je opróżnił.

– Armin, twoja kolej.

Mimo wyraźnie widocznego strachu, strażnik bez wahania poszedł w ślady burmistrza.

Ak’dasz powoli obrócił się w moją stronę.

– Powinienem cię zarżnąć.

Pojmowałem ten tok rozumowania i w duchu musiałem przyznać czarodziejowi rację. Byłem potencjalnym zagrożeniem; kimś nieobliczalnym, a tym samym niebezpiecznym. Miałem czas na przygotowanie się, więc otworzyłem usta, by wygłosić stosowną tyradę. Ak’dasz mruknął coś od niechcenia pod nosem i głos uwiązł mi w gardle. Pieprzone czary!

W pierwszym odruchu chciałem sobie wyobrazić odpowiednią scenkę i w ten sposób przekazać Ak’daszowi swoje myśli, ale zrezygnowałem. Uświadomiłem sobie, że on też miał wystarczająco dużo czasu, by podjąć decyzję o mojej przyszłości. I nie miało znaczenia, co mam do powiedzenia. Lew nie będzie słuchał kundla. Nawet tak wyszczekanego, jak ja. Dlatego wyobraziłem sobie scenkę, w której dobrowolnie kładę głowę na pieniek i czekam na decyzję kata.

– Po co go ugotowałeś? – zapytał, a ja poczułem, że rzucony na mnie czar przestał działać.

– Gadać nie chciał…

– A po ugotowaniu język mu się rozwiązał? – kpił w żywe oczy.

– Nie. Ale y Hoogevoningowi – owszem.

Ak’dasz ciężko westchnął.

– Opowiadaj…

Zrobiłem głęboki wdech.

– Po związaniu Drobgera i oprychów, którzy przeżyli, wyszliśmy ze stodoły, żeby powiadomić cię, panie, o tym, co zaszło. Był jeszcze jeden budynek, ten, w którym teraz jesteśmy. Zwykła chłopska chata, jak widzisz…

– Widzę, Bezpalec, widzę – przerwał mi czarodziej. – Konkrety.

– W chacie najpierw znaleźliśmy w sieni jakiegoś zaszlachtowanego męża i, sądząc po szatach, był to ktoś znaczny. W izbie zaś wieczerzał y Hoogevoning. Kiedy poprosiliśmy, żeby zaprosił nas do stołu, rzucił się na nas z mieczem. No to też go związaliśmy. I okazało się, że wcale nie ma kataru, a chustka była mu potrzebna, żeby w odpowiednim momencie zasłonić nos i uchronić się w ten sposób przed usypiającym gazem.

– To już z wiem od Armina. – Ak’dasz przyglądał się mojej głowie, przewiązanej zakrwawioną szmatą. – Co było po tym, jak go do mnie wysłałeś?

– Szkoda mi było czasu, więc zabrałem się za przesłuchanie. A że gadać nie chcieli…

Właściwie y Hoogevoning gadał nawet za dużo – raz groził, potem chciał przekupić, nawet się przymilał. Aż go trzasnąłem w pysk, żeby się skupił i odpowiadał na pytania. Chyba uraziłem tym jego szlachecką dumę, bo zamilkł i na moje słowa reagował milczeniem. Opryszkowie też chcieli być twardzi i nic nie gadali. No to znalazłem spory kocioł, wlałem do niego wody i rozpaliłem ogień. Potem przytargałem więźniów sadzając ich wokół płomieni i zapowiedziałem, że jak nie zaczną współpracować, to ich ugotuję. A że nie wierzyli, władowałem do kotła grubasa.

Kiedy teraz patrzę na te wydarzenia, chyba muszę przyznać, że tłuścioch faktycznie nic nie wiedział. Ale że w jego zmyślania nie uwierzyłby nawet dzieciak, to go z kotła nie wyciągnąłem. To podziałało na wyobraźnię drągala i y Hoogevoninga. Pierwszy zaczął wrzeszczeć, że jest tylko najemnikiem i robi to, co mu każą. Kiedy zaś złapałem za kaftan szlachcica i zacząłem go ciągnąć w stronę wrzącej wody, po prostu się rozpłakał. Duma się rozpłynęła – łkając i smarcząc dookoła opowiedział o swoim planie.

– To y Hoogevoning kupił karetę, w której usypiani byli pasażerowie. Z umieszczeniem jej w powozowni nad rzeką nie miał problemu. Wszedł w konszachty z czarodziejem, który doskonale opanował sztukę przybierania postaci innych ludzi. Uśmiercili samotnie żyjącego mieszczanina, który był współwłaścicielem przeprawy. Podszywający się pod niego czarodziej, nie tylko bez problemu załatwił sprawę karocy, ale miał od tej pory również pełen wgląd w ruchy kupców przybywających do Naydery. To pozwalało skutecznie organizować napady na opuszczające miasto karawany. A kiedy Moltygros y Rutherefu zaczął nagle obnosić się ze swoim majątkiem, szlachciura wpadł na pomysł, jak przejąć włości rycerza. Począł rozsiewać plotki o przeobrażeniu w raubrittera, który stoi za atakami na kupców. Znalazł podatny grunt dla tych pomówień, bo y Rutherefu faktycznie wydawał czerwieńce jak oczadziały. Tylko burmistrz nie był do końca przekonany. – Zerknąłem na pochrapującego w kącie Drobgera.

– Przekupił go? – zapytał krótko Ak’dasz.

– Chyba trudno nazwać to przekupstwem. – Wzruszyłem ramionami. – Obiecał, że jak przejmie majątek rycerza, to Cyril będzie zarządzał zamkiem.

– Dlatego teraz chciał go zabić… – stwierdził czarodziej, a potem szybko dodał: – Sprytny ten szlachciura.

Widząc moje pytające spojrzenie, wyjaśnił: – Przed przybyciem Armina pojawił się u mnie Djan Azgaruan. Już jakiś czas temu zauważył, że jeden z mieszczan, który był współwłaścicielem przeprawy, nie zachowuje się tak, jak niegdyś. Ze spokojnego, cierpliwie dorabiającego się majątku dusigrosza, stał się nagle rzutkim, energicznym i pozbawionym skrupułów przedsiębiorcą. Djan chciał mnie przekonać, że kupiec został opętany przez zło i potrzebuje pomocy czarodzieja. W rzeczywistości zaczął zagrażać pozycji Azgaruana i Djan bał się, że zajmie jego miejsce w przeprawowej spółce. Myślał, że jak oskarży go o opętanie przez złe moce, a czarodziej to potwierdzi, znów będzie wiódł prym wśród wspólników.

– Djan przyjechał do ciebie, panie? A mnie mówił, że na razie szuka pretekstu, żeby się z tobą spotkać…

– List, który otrzymał po przekroczeniu rzeki, skłonił go do zmiany planów. Grożono w nim, że jeśli nie wróci natychmiast do Naydery, jego rodzinę spotka nieszczęście. To był sprytny ruch y Hoogevoninga. Djanowi trudno byłoby się później wytłumaczyć, dlaczego opuścił towarzyszy podróży tuż przed ich zamordowaniem. Jakby wiedział, do czego miało dojść. Podejrzenie, że był zamieszany w ich śmierć, byłoby czymś oczywistym. A na pewno pozycja Azgaruana w mieście znacznie by spadła i przejęcie spółki przez czarodzieja udającego mieszczanina byłaby kwestią czasu.

Przez chwilę milczeliśmy.

Wciąż czekałem na wyrok.

Ale Ak’dasz nie kwapił się z decyzją.

– Ten szlachetnie urodzony, którego znaleźliście w sieni. Znasz go?

Pokręciłem wymownie głową.

– Pierwszy raz go na oczy widziałem. Ale wiem, kim był. Od y Hoogevoninga.

Czarodziej spojrzał na mnie z wyraźnym przynagleniem.

– Nie pamiętam nazwiska, ale to zaufany Moltygrosa y Rutherefu. Można nawet powiedzieć, że jego główny pomagier. Ponoć tęgi rębajło, który ciężką ręką trzymał w ryzach żołnierzy rycerza. Tyle że dziwkarz straszny. Podsunęli mu jakąś dzierlatkę, a jak z nią w łóżku baraszkował, wpadli do komnaty i bezbronnego zarżnęli. Potem przywieźli tutaj, żeby wina y Rutherefu była bezsporna. Bo plan był taki, że najpierw zabiliby nas, a potem pozbyliby się najemników. Czarodziej miał zniknąć, a y Hoogevoning wrócić do Naydery w blasku chwały, że zdołał się uwolnić z niewoli. Zabity człowiek rycerza miał świadczyć, że za napadami na karawany stoi y Rutherefu. A dalszym krokiem było przejęcie majątku rzekomego raubrittera. Razem z zyskami za przeprawę, stanowiłoby to niezły kapitalik na przyszłość.

Burmistrz poruszył się przez sen. Ak’dasz nakazał mi rozcięcie więzów i bezpieczne ułożenie Drobgera na ziemi. Obok Armina.

– Gdzie nasz szlachciura? W stodole?

Skinąłem potwierdzająco.

– Razem z najemnikiem.

Droga do drugiego z budynków nie zajęła zbyt wiele czasu. Po chwili mieliśmy przed sobą dwójkę skrępowanych mężczyzn. Obok nich leżały zwłoki uduszonego rzygowinami Palaciosa, młodzieńca z poderżniętym gardłem i draba z roztrzaskaną czaszką.

Czarodziej przez chwilę przyglądał się y Hoogevoningowi. Szlachcic nie przypominał w niczym dawnego siebie. Siedział z podkulonymi nogami i co jakiś czas pociągał nosem. Dawna pewność siebie znikła niczym poranna mgła, dotknięta promieniem słońca.

Ak’dasz podszedł do draba.

– Słyszałeś, co chciał z tobą zrobić?

Błysk nienawiści w oczach osiłka był aż nadto wymowny.

– Masz niewiele czasu. Wrócimy tu wkrótce…

Przeciąłem sznur na nadgarstkach drągala. Obok uwolnionego z pęt położyłem sztylet.

Ruszyliśmy w kierunku drzwi.

– Litości!!! – wrzasnął y Hoogevoning.

Kiedy wychodziliśmy z pomieszczenia, zerknąłem za siebie – drab właśnie podnosił się z ziemi. Wyraz jego twarzy mówił wszystko.

– Nieeee!!! – Głos szlachcica towarzyszył nam, kiedy oddalaliśmy się od stodoły.

 

Znów byliśmy w chałupie. Usiedliśmy po przeciwnych stronach stołu.

– No to czas na ciebie, Bezpalcu.

Patrzyłem na czarodzieja, próbując dojrzeć coś w jego twarzy. Na próżno. Wyobraziłem sobie miotłę krzątającą się po zakurzonym podwórzu, ale poruszała się jakoś mało chwacko.

– Wiesz, że ciebie też powinienem zabić, prawda? – powtórzył po raz drugi od czasu, jak tu przybył.

Nie musiałem nic mówić, czytał z mojej głowy, jak z otwartej księgi. Milczałem.

– Drobger się domyślił i dlatego dostał w łeb?

Skinąłem głową.

– Armin też – dodałem przezwyciężając suchość w gardle.

– Wiem. Dlatego obaj wypili eliksir zapomnienia. Kiedy się obudzą, ostatnie, co będą pamiętać, to gaz wypełniający karetę.

I znów długa cisza.

– Myślałem, że jak tu przyjadę, to ciebie już nie zastanę.

Prychnąłem. Ale pomysł – uciekać przed czarodziejem! Równie dobrze mógłbym wejść do speluny z zawieszoną na piersiach tablicą, że wyznaczono nagrodę za moją głowę.

Wyraźnie uśmiechnął się pod nosem.

– No to zostaniesz bohaterem – stwierdził. – Tylko tego ugotowanego gdzieś zakop, bo do historyjki nie pasuje.

 

Siedziałem na koniu i wciągałem powietrze pełną piersią. Jak ja lubię otwarte przestrzenie! Niech się schowają śmierdzące miasta i zamki. Nawet jeśli jest to zamek szanownego rycerza Moltygrosa y Rutherefu, w którym podejmowano mnie z honorami godnymi wysoko urodzonego szlachcica, prawie rycerza.

Wszystko poszło zgodnie z planem. Kiedy Drobger i Armin odzyskali świadomość, uraczyliśmy ich opowiastką, że w karecie przyjąłem mniejszą dawkę gazu i ocknąłem się szybciej. Udało mi się uwolnić z więzów i pokonałem dwóch złoczyńców, którzy nas porwali. Niestety, nim się obudziłem, bandyci w okrutny sposób zmasakrowali Sarolfa y Hoogevoninga. Wiarygodności opowieści dodawała zakrwawiona szmata na mojej głowie. Potem prostym czarem miałem zmusić ptaka do zaniesienia wiadomości o wydarzeniach Ak’daszowi. Ten zaś przybył na miejsce co koń wyskoczy, by osobiście rozeznać się w sytuacji.

Pobyt w zamku y Rutherefu był jednym wielkim tryumfem. Zagadka, w jaki sposób napadano na kupców, została rozwikłana, co znaczyło, że zagrożenie handlowego upadku Naydery oddaliło się. Wystarczyło tylko ten fakt odpowiednio podkolorować i nagłośnić. Y Rutherefu był zaś zobowiązany Ak’daszowi podwójnie – że ostrzegł go o niebezpieczeństwie przysyłając do zamku Zbrozłę, i że za moją sprawą został oczyszczony z zarzutów. Wdzięczność wobec czarodzieja wkrótce pojawiła się jeszcze z innej strony: na zamek przybył bowiem Djan Azgaruan, z którym mój dobrodziej uciął sobie na osobności całkiem długą pogawędkę. Wynikało z niej, że konkurent Djana ze spółki faktycznie był opętany przez zło. Co więcej – to właśnie on stał na czele rabusiów okradających karawany. Z dalszej opowieści wynikało, że podczas starcia w stodole udało mi się pochwycić go żywcem i dlatego wezwałem czarodzieja. Ten wprawdzie zło z mieszczanina wygonił, ale ten zabiegu nie przeżył, bo zagotował się od środka. Ak’dasz nie chciał nagłaśniać tej sprawy, żeby Nayderze nie psuć reputacji. Gdyby zaś Azgaruan chciał zobaczyć ciało mieszczanina, powinien szukać świeżo ubitej ziemi w pobliżu stodoły. Niech jednak nie będzie zdziwiony, że nie pozna swego byłego konkurenta, bo po tym jak się wygnano z niego zło, a potem się zagotował, nie jest już do siebie w żaden sposób podobny.

Wyjaśniło się też, dlaczego y Rutherefu zmienił swój sposób bycia. O ile był z natury milczkiem, przeobrażał się, kiedy pobliżu pojawiała się Aldona y Smargfierd, córka rycerza z sąsiedniego zamku. Błyszczał wtedy elokwencją i ciętym dowcipem, którego nikt się po nim nie spodziewał. Moim zdaniem szanowna Aldona była nieco zbyt tłusta, ale miłość widziała już mniej efektowne obiekty westchnień zakochanych. To właśnie po to, by dziewczyna zechciała zwrócić na niego uwagę, bez opamiętania szastał czerwieńcami. Zdaje się, że swój zamiar osiągnął, bo sąsiadka przebywała w jego towarzystwie nader chętnie. Pewnie wkrótce wędrowni bardowie opowiadać będą o hucznym weselu, które odbyło się w zamku rycerza. Kiedy Ak’dasz zapytał go wprost, skąd nagle ma pieniądze na tak wystawne życie, odparł krótko: jeśli ktoś skromnie się prowadzi, nie oznacza to, że brak mu majątku. Czyli był zwykłym dusigroszem i pewnie tylko kwestią czasu będzie, kiedy panna Aldona się o tym boleśnie przekona. No, chyba że rycerza skutecznie pod pantofelek weźmie…

Z majątkiem y Rutherefu wcale jednak nie musiało być tak dobrze, jak opowiadał czarodziejowi. Zbyt szybko bowiem rycerz i Ciryl Drobger przypadli sobie do gustu i, mimo różnicy szlachetności krwi, często prowadzili dysputy. Wiele z nich toczyło się za zamkniętymi drzwiami. Z zadowolonej miny burmistrza wynikało zaś jednoznacznie, że nie przyjechał tutaj na darmo i jednak będzie zarządzał majątkiem właściciela zamku. Kupcowi było przecież wszystko jedno, czy będzie to robił w imieniu y Hoogevoninga, czy y Rutherefu. A rycerz miał pewność, że rodzinny skarbiec zbyt szybko nie zacznie świecić pustkami.

Nic więc dziwnego, że ucztom, zabawom i swawolom nie było końca. Wszyscy byli wszak  zadowoleni. Po kilku dniach obżarstwa i opilstwa Ak’dasz oświadczył, że czas mu wracać do domu. Usilnie jednak nalegano, by czarodziejska aura wciąż nad zamkiem się unosiła. Aby spełnić te prośby, przewrotnie nakazał, by Zbrozło z Arminem zostali w gościnie jeszcze jakiś czas. I czarodziejską aurę w jego imieniu roztaczali.

 

Wracaliśmy więc we dwóch. Konie jechały stępa, jakbyśmy się starali, aby podczas podróży, jadła i zacnych napitków, którymi byliśmy raczeni w zamku, zbyt szybko z nas nie wytrzęsło. Otoczenie było cudne: na polach dojrzałe kłosy, pod ciężarem gotowego do żniw ziarna, chyliły się ku ziemi, a w majaczącym na horyzoncie lesie można było dostrzec pierwsze objawy jesieni – utkane gdzieniegdzie plamy czerwonych i żółtych liści, na tle tracącej soczystość zieleni. Słońce świeciło mocno, ale wiatr dyskretnie muskał twarz, dając poczucie delikatnego chłodu. Ptaki gardłowały trelami miłych dla uszu dźwięków. Jakaż odmiana po ciosanych, równych kamiennych blokach, które królowały w zamku…

Zerknąłem na mego dobrodzieja, a widząc, że otoczenie i jego wprawiło w dobry nastrój, odważyłem się przerwać milczenie.

– Czy mogę mieć prośbę, panie?

Spojrzał na mnie z łobuzerską iskierką w oczach.

– Chcesz, żeby cię znowu Djeritem nazywać?

Zapowietrzyłem się tak wyraźnie, że aż się roześmiał.

– To co znowu?

– O wyjaśnienie proszę, panie. Nie rozumiem jednej rzeczy: jak to jest, że kiedy walczyliśmy ze starożytnym czarodziejem, w lesie pod Nayderą, żaden ze strażników nie miał oporów, by stanąć przeciw niemu? A w stodole, ledwie czarodziej wszedł do środka, Armin był jak sparaliżowany i ani myślał o ataku?

– Ja też o tym rozmyślałem i to zaraz po tym, jak pokonaliśmy czarodzieja. Sięgnąłem też do starych ksiąg, by tam poszukać odpowiedzi. Niczego ciekawego w nich jednak nie było. Myślę więc, że to kwestia podstawowej magii.

Wściekłem się.

– Wybacz, panie, ale dalej wiem o sprawie tyle, co koń o smaku pieczystego.

– A co tu rozumieć? Każdy z nas potrafi rzucić na siebie czar, który działa na strażników i powoduje, że czują przed nami respekt. Wystarczy zrobić to raz, by trwał przez całe życie. Czarodziej w stodole musiał zwiększyć moc czaru, żeby wzbudzić aż taki strach. A starożytny, po odrodzeniu, albo zapomniał go użyć, albo kiedyś magia miała taką moc, że nikomu z maluczkich nawet do głowy nie przyszło, że można podnieść rękę na czarodzieja.

Słuchałem z zainteresowaniem.

– Skoro to podstawowa magia, czy ja też…

– Nie – przerwał mi szybko czarodziej. – Kiedy przekonałem się, że masz w sobie predyspozycje do magii, księgi z tym zaklęciem ukryłem. Jeszcze by tego brakowało, żeby przed zwykłym strażnikiem jego towarzysze respekt czuli. Niedoczekanie twoje. Wystarczy, że za nic masz szacunek do czarodziejów. I że jesteś nawet w stanie pozbawić ich życia.

Ostatnie zdanie wypowiedział przesadnie wolno. Odruchowo skuliłem się w sobie. Czyżby nasza rozmowa w chałupie obok stodoły była tylko odroczeniem wyroku? Czyżby postanowił jednak pozbyć się ze swego bliskiego otoczenia kogoś, kto w złości albo w odruchu zemsty może go zabić? Bo nie jest chroniony – jak się właśnie dowiedziałem – czarem? Bo musiałby jakiemuś przybłędzie zaufać? Prościej byłoby mnie zarżnąć i nie mieć takich komplikacji. Ja pewnie bym tak zrobił. A wtedy – zgodnie z wcześniej złożoną obietnicą – wprawdzie byłbym bohaterem, tyle tylko, że sława trwałaby niezwykle krótko.

Czekałem. Z pokorą. Tyle mi zostało.

– Dobrze zrobiłeś, że wezwałeś mnie do stodoły. Nikt nie może wiedzieć, że strażnik Gildii Magów może zabić czarodzieja. Gdyby to wyszło na jaw, zbyt wielu chętnych chciałoby sprawdzić, czy też dałoby nam radę. – Przerwał na moment, a potem, patrząc mi głęboko w oczy, rzekł ostro: – Eliksiru zapomnienia podać ci nie mogę, bo co to za historia, w której główny bohater nie może sobie przypomnieć, cóż tak ważnego uczynił, że ludzie go hołubią?

Po tych słowach chciałem tylko, by Ak’dasz pozwolił mi odejść z tego świata szybko i bezboleśnie. W to, że obdarzy mnie zaufaniem, nie wierzyłem.

Mój dobrodziej milczał dłuższą chwilę.

– Nie zawsze żyję w zgodzie z innymi czarodziejami. Czas zafundować sobie tajną broń, gdyby poszło na noże. Ale… – Znacząco uniósł palec.

Nie musiał kończyć. Powietrze zapachniało tak cudną świeżością, jak nigdy wcześniej.

Koniec

Komentarze

Bezpalec sobie bohateruje.

Dobrze napisany tekst, ale coś tam jeszcze zostało. Zapamiętałam powtórzenie “rozumiałem tok rozumowania” albo jakoś tak.

Trochę myliły mi się nazwiska bohaterów.

Babska logika rządzi!

Cieszę się, że uznałaś przygodę Bezpalca za dobrze napisaną.

I zrozumiałem, że nie zawsze dobrze jest wszystko rozumieć, zwłaszcza tok rozumowania ;) Dzięki, poprawiłem.

Domyślam się, że myliły Ci się nazwiska szlachetnie urodzonych. Na usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że są autentyczne i pochodzą z Holandii.

Nie tylko, w tej karecie panował taki zaduch i ścisk, że nie wiedziałam, kto jest kim. ;-) Częściowo wynika to pewnie z tego, że nie zajrzałam (teraz) do poprzednich części i dostałam zbyt wiele postaci naraz, żeby spamiętać, kto jaką funkcję pełni i jak ma na imię. Gdybym czytała książkę, to pewnie połowę rozpoznawałabym z poprzednich rozdziałów.

Babska logika rządzi!

Zbyt wiele? Trzech kupców, trzech strażników, po jednym czarodzieju, szlachcicu i rycerzu. Razem dziewięć sztuk. Gdzież mi do Silmarilliona :)

Co nie zmienia faktu, że sprawę warto przemyśleć…

Poprzedniego spotkania z Bezpalcem, kiedy to nieco słabował, nie mogłam zaliczyć do udanych, przeto teraz z zadowoleniem konstatuję, iż w niniejszym opowiadaniu odzyskał znakomitą formę i pełnię sił, dzięki czemu chwacko radził sobie w trudnych terminach i z opałów wyszedł nie tylko cało, ale i sławą okryty. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Powrót Bezpalca na tory dobrej literatury!!!

Bardzo dobre.

Infundybuła chronosynklastyczna

Dziękuję za miłe słowa.

 

Nowa Fantastyka