- Opowiadanie: zeitgeist - Yhrzeîs' - część pierwsza

Yhrzeîs' - część pierwsza

Taki tam zaczątek historii,  dość długi.  Szacunek dla wszystkich którzy szarpną się na jego lekturę. To mój pierwszy wytwór tego typu, jestem kompletnie niedoświadczony w pisaniu, ale mam nadzieję, że jakoś zdołacie znieść ten tekst. :P

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Yhrzeîs' - część pierwsza

Furus Haadar był w wyjątkowo podłym humorze. To zlecenie wlekło się cholernie, a nieznośny skwar drażniący jego skórę nie ułatwiał sytuacji. Nie dość, że musiał cały czas szukać jakiegoś pomyleńca po kompletnych dziurach, to jeszcze przyszło mu użerać się zarówno z tępymi wieśniakami, jak i niewiele lepszymi kompanami. Zasadniczo w kwestii zdolności analityczno–poznawczych kamraci wyróżniali się jedynie względnym wyczuciem w dziedzinie „dzie ciachnonć by zdech”. No i to okropne siodło, po jeździe na którym nawet siadanie na królewskim łożu zdawało się nieludzką torturą. Gdyby poprosić Furusa o wyrażenie zdania na ten temat z najwyższym taktem i powściągliwością wysoko urodzonej damy, z pewnością nie poprzestałby na określeniu „gówniany”. Wysoce możliwe, że w ogóle nawet by nim nie rozpoczął.

Teraz już wracał do umówionego miejsca zbiórki. Nie dalej jak dobę temu dostali informację, iż widziano poszukiwanego w tej okolicy, więc rozdzielili się i rozpoczęli poszukiwania w kilkuosobowych grupach. Furus postanowił się cicho wykręcić i zadziałać na własną rękę, był bowiem szczerze przekonany, iż z byle włóczęgą sprawniej poradzi sobie sam, dyskretnie. To zadanie miało być dobrze opłacone, jednak wszyscy mieli szczególną chrapkę na premię za znaleźne. Rodziło to w Furusie pewne obawy dotyczące samego poszukiwanego. Nie mogło tutaj, rzecz jasna, chodzić o byle obdartusa, nie przy takim zaangażowaniu pieniędzy i wysiłków. Sam przywódca grupy, Genar Kore, budził pewne podejrzenia poprzez fakt, iż wypowiadał się na temat szczegółów zlecenia wyjątkowo niechętnie i pokrętnie. Nie powinno dziwić to nikogo, kto wiedziałby od kogo i na jaką sumę opiewał list gończy. Kore zapewniał jednak, iż będzie to najwyższa zapłata, jaką w życiu mieli szansę otrzymać. Prostym, chciwym móżdżkom nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Gwoli ścisłości nawet w ogóle mówić o tym nie trzeba było, jako że dla Kore, ani dla żadnego innego człowieka o względnie składnym myśleniu, manipulacja taką grupką nie była żadną sztuką. Jednak ziarno obietnicy wykiełkowało i teraz miał pod sobą niebezpiecznie zmotywowaną bandę idiotów. Haadar był już prawie na miejscu, aczkolwiek nie spotkał się ze spodziewanym harmidrem.

Dopiero po chwili udało mu się dostrzec dwie niewyraźne sylwetki, z których jedna wyraźnie kopała drugą, leżącą. Postacią kopiącą był jego kompan, Deryh, wyróżniający się prostactwem i głupotą na tyle, że nikt nie kłopotał się w spamiętywaniu jego nazwiska. „Drehym, Druber, Doruh? Jak temu było?” Haadar nie kłopotał się nawet z imieniem.

– Co robisz, ciołku? – wykrzyknął, będąc już bliżej.

– Che, che, che – zarechotał Deryh. – On widział. Wieśniak widział człowieka ze znakiem i powie, gdzie człowiek ze znakiem – wyartykułował, z trudem próbując wskazać palcem na leżącego bez świadomości chłopa. Próbował, bo choć ręka skierowana była względnie dobrze, to wielokrotnie wyłamany i źle zrośnięty palec wciąż niesfornie kierował się na krzak rosnący dwa metry dalej.

Haadar nie po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czym kierował się Kore, formując swą grupę.

– Nie sądzę, ty idioto. On właśnie dogorywa, wiesz może czemu? – Furus był tak zmęczony ostatnim tygodniem, że sam nie był pewien, czy właśnie żartobliwie kpi, czy może kipi przepełniony wściekłością na niespełna rozumu towarzysza. Z jakiegoś powodu ta ostatnia myśl go uraziła, choć po chwili zrozumiał wszystko i się opanował. Po pierwsze, myśl o byciu towarzyszem Deryha dotknęłaby każdego. Po drugie, to nie może być przypadek, że potencjalny świadek leży zakatowany na miejscu zbiórki kompanii. Reszta zapewne podjęła już dalszy trop.

– Przestań go w końcu kopać! Mówię do ciebie! Powiedział już wszystko, co wiedział?

Deryh zaniechał dalszego katowania. Wyprostował się, co jak na jego krzywe standardy stanowiło po prostu uniesienie głowy nieco wyżej, po czym odwrócił się i wyszczerzył w uśmiechu równie zgniłym, śmierdzącym i wybrakowanym, co jego własne sumienie. Choć wyglądał na zadowolonego z siebie, do oczu zaczęły napływać mu łzy zapewne wywołane przez żrący odór wydobywający się z jego ust. Nawet on sam miał z nim problemy.

– Pół godziny temu.

– Cholera, była tu reszta? Gdzie są? – Haadar znów stawał się nerwowy, dodatkowo zażenowała go idea konieczności szybkiego dogonienia pozostałych, jeżeli jest w ogóle po co jeszcze ich gonić.

– Poszli złapać człowieka ze znakiem. Będą pieniądze, będą – odpowiedział z niejakim przekonaniem kompan.

– Pieprzony pacanie! – nie wytrzymał. – Przecież to oczywiste, że nie po człowieka z gównem – zironizował, nie wiedząc, jak w rzeczywistości mało ironiczne się to okaże. – Gdzie się udali?

– Droga na Roumurhed.

 

***

 

– To są chyba jakieś kpiny – stwierdził Genar Kore, gładząc się po brodzie w zakłopotaniu. – Wiedziałem wprawdzie, że nie będziemy mieli do czynienia z przeciwnikiem typowym, ale czym jest do cholery ta wywłoka? – Nie krył zdumienia i czegoś w rodzaju urazy. Nareszcie znalazł poszukiwanego Goe Raedi, osobę, o której mało się w tych stronach słyszało, toteż niewiele na jego temat wiedział. Obiecywana jednak za głowę zapłata stanowiłaby godną rekompensatę podjętych trudów. Siedem tysięcy tryluredów było nielichą pociechą, nawet dla kogoś takiego jak Kore. Owszem, miał przeczucie, że będzie to ktoś silny, jednak mu to nie wadziło. On sam był bardzo silny.

Wiedział natomiast nieco o wyglądzie – dość wysoka sylwetka, długie, czarne włosy, wysłużony ciemny strój z charakterystyczną płachtą i głębokim kapturem, znał też cechę szczególną. Naznaczony był bowiem nietypowym znakiem na czole. Genar otrzymał rysunek, który idealnie pokrywał się ze znamieniem odnalezionego człowieka, nie powinno być więc wątpliwości. Jednak wątpliwości były.

Mieli tutaj bowiem do czynienia z kimś, kto wyglądał na wariata kompletnie zatraconego w innej rzeczywistości, z pewnością wielce dalekiej od tu i teraz. Półleżał pod drzewem, niewyraźnie poburkując do siebie od czasu do czasu, jakby na coś narzekał. Obłęd w jego oczach sugerował, że być może próbuje nakłonić swego smoka do zejścia ze słońca, bo je potłucze. Równie dobrze jednak mogło mu się właśnie zbierać na wymioty. Mało tego, smród unoszący się wokół niego był niemalże dostrzegalny gołym okiem. Kore przesunął się nieco, przymuszony przez nieznośnie wiejący mu w twarz wiatr, przynoszący coraz to kolejne fale odoru wywołujące mdłości.

– Panie, czy to aby… – zaczął jeden z bardziej sceptycznych najemnych, urwał jednak natychmiast, dostrzegłszy iskrę w oczach wojownika. Ten zaś wyraźnie sam nie był pewien, co począć, postawił jednak na obowiązujące go zasady i spróbował wszystko wyjaśnić rozmową.

– Ej, ty! Słyszysz mnie? Po tutejszemu, w roreah't języku znaczy się, rozumujesz? – Człowiek pod drzewem zareagował. Widzieli, jak powoli wraca świadomością do rzeczywistości, jak jego szalony wzrok miarkuje się i skupia na Genarze. Twarz, z początku nieco zaskoczona, tak jakby dopiero teraz ich dostrzegł, w miarę upływu czasu poważniała, a za chwilę okryła się zażenowaniem i znużeniem. Niemalże można było z niej wyczytać znudzone „znów to samo“. Oczy jego, przez moment wyglądające niebezpiecznie bystrze, wyczuwalnie lustrowały coraz to kolejne osoby, nadając mu nowego, inteligentnego wyglądu, który rozwiał się z momentem, gdy postanowił wstać. Wstawał bowiem długo, a i stał ledwo.

– Czego? – rzucił niedbale.

– Czyś ty nie jest aby Goe? Goe, tfu, Raedi? – wycedził Kore z pogardliwym brzmieniem, szczególnie wyczuwalnym w nazwisku.

Lubił swym tonem zaznaczać, kto jest tutaj kim, czyli podług jego logiki – "kto jest tutaj śmieciem, bo na pewno nie ja". Włóczęga jęknął do siebie. „By to szlag… Niech mnie diabli, jeżeli to nie kolejny służący mamonie psiak, aportujący po mnie. No, nie do końca po mnie, a jednak po mnie. Och, dorwę tego skurwysyna Raediego, dorwę i jego własnymi flakami nakarmię. Lecz dziś klientela inna się trafiła.“ – Po raz kolejny robił się wściekły. Nie cierpiał, kiedy mu się coś narzucało. A Goe narzucił mu swoją tożsamość, a jakby tego było mało, trzeźwość, dla niego stan znienawidzony, bolesny i pozbawiony sensu. A teraz choćby i wypalił całe pole swojego ukochanego ziela, jedynym efektem byłyby niezawodnie wymioty i sraczka. Jego umysł pozostawał nietknięty, poza występującą od czasu do czasu sennością czy silnym bólem głowy. Z pewnością była to najgorsza rzecz, jaka mogła mu się przytrafić. Wojownik się zniecierpliwił.

– Pytam się, otóż – powiedział Kore, próbując miarkować swój ton. – Czy ty, zasrany włóczęgo, wabisz się może Goe Raedi? To istotne, bo nie wiem, czy mam uznać że za chwilę umrzesz czy zdechniesz. Gadaj! – Powoli cedzone słowa ostatecznie przemieniły się w nerwowy krzyk, Kore aż poczerwieniał ze złości. Łachman westchnął beznadziejnie. Ogarnęła go nuda, nuda wciąż powtarzanego schematu. "Który to, siódmy już raz?" – policzył na szybko w pamięci, która od przeszło miesiąca działała dość sprawnie, co nie cieszyło go w najmniejszym choćby stopniu. Zirytowany postanowił pobawić się nieco ze scenariuszem. "Może będzie zabawniej" – dodał sobie w duchu.

– Owszem – wyrzekł z królewską, przynajmniej w zamiarze, dykcją. – Dane ci widocznie dostąpić zaszczytu spotkania mnie, wojowniku z… – Przerwał swoją niezwykle wzniosłą wypowiedź, by zmrużyć oczy w poszukiwaniu znaku na ubraniu Genara, zapewne jedynie na pokaz. – Och, już widzę, Szkoły Pokapustnych Wiatrów, jak mniemam? – Kore rozwarł oczy w niedowierzaniu. Cała jego hałastra cofnęła się natychmiast o krok. Konie zaczęły niepokojąco rżeć i szarpać. Nadciągała burza. – Oj, proszę wybaczyć, zdaje się, że te wiatry miały być błękitne – dodał nadal niewyraźnie zamyślonym tonem. Choć wciąż był nieco przygarbiony i nadal równie śmierdzący i obdarty, styl jego wypowiedzi jakby narzucał oczom wszystkich obraz postaci dumnie wyprostowanej, ze lśniącym mieczem w dłoni i pięknym, białym wierzchowcem u boku. Kore był już bordowy. – Ty pieprzony kundlu! – wywrzeszczał. – Ty śmierdząca, zapchlona gnido! Jesteś martwy! Równie martwy jak to gówno, o tutaj! Nawet, kurwa, bardziej, rozumiesz? Pochlastam cię, pochlastam po tysiąckroć, na to, co zostanie, zesram i rozrzucę to, gdzie okiem sięgnąć! Rozumiesz, parszywy psie? – Nikt jeszcze nie widział Kore tak rozwścieczonego, ogarniętego wręcz irracjonalną furią. Sama sytuacja była jednakże szokująco irracjonalna, jakby ten ktoś widocznie życzył sobie szybkiej śmierci.

Nadciągała burza. Moc płynęła, skupiała się wokół Genara, aż powstała wokół niego widzialna, błękitna aura. „Słabo, słabo, jeszcze trochę…“ – pomyślał włóczęga, szukając odpowiedniej frazy. Znalazł.

– Skąd u ciebie taka awersja do swych korzeni, wojowniku? – zapytał i nie czekał nawet na odpowiedź. Wystarczyło mu tylko jego nienawistnie pytające spojrzenie. – Nie mów, że nie wiesz, o co mi chodzi. Spójrz tylko w lustro, przyjacielu. Z czym miałaby się twa rodzicielka puścić, jak nie z kundlem właśnie? – powiedział, uśmiechnąwszy się szeroko. Konie już uciekały w cwale. Co ostrożniejsi najemni właśnie szukali schronienia, co głupsi gapili się z rozdziawionymi ustami.

Robiło się duszno. Burza przybyła.

 

***

 

Roeen spał, co było rzeczą godną podziwu. Znajdował się bowiem, razem z innymi nieszczęśnikami, na wozie wiozącym nowych skazańców do więzienia w Dor’h, które słynęło w całym Gureandzie z panujących w nim warunków. Sława to była, można powiedzieć, bardzo zła, toteż wielu ten wyrok potraktowałoby jako wyrok śmierci. Roeen nie był jednak nieszczęśliwy.

Znajdował się bowiem poza wszelkimi troskami, w świecie swojego ulubionego odurzającego zioła – benelary błotnej. Był jej nie tylko jedynym entuzjastą, ale i użytkownikiem, jeżeli szukać wśród żywych. Dość pospolite ziele było bowiem znacznie silniejszą trucizną niźli używką, a jednak on sam spożywał je, ile był w stanie, kiedy to już niebezpiecznie zbliżał się do stanu zrównoważenia umysłowego. Był przez to też bardzo dobrze, a raczej bardzo źle kojarzony, gdyż dym tegoż ziela miał zapach niezwykle intensywny i odrażający. I jak wielu ludzi go kojarzyło, tak żaden nie był w stanie wspomnieć chociaż jednego dnia, kiedy Roeen był przy zmysłach. Nikt też nie wiedział, z czego ten człowiek żyje, bo przecież zażywanie kromki chleba nie zastąpi. Mimo to zawsze, gdy była potrzeba, potrafił skądś wyjąć trylureda czy innego wartego cokolwiek miedziaka.

Tajemnicą było, dla niego samego również, jak tak naprawdę się nazywa. Pytany o to, jeżeli był akurat w obecnym czasie i przestrzeni, odpowiadał, że zwyczajnie zapomniał. Jakoś nigdy nie czuł że jest mu to specjalnie potrzebne, a nieużywana wiedza wszakże szybko ulatuje. Nikt tematu nie drążył, bo zasadniczo miał on w tym rację, a i też człowiekowi brakowało tchu zdatnego do wdychania powietrza.

Wóz trząsł się teraz jeszcze nieznośniej, bo przyszło im przejeżdżać przez wyjątkowo nierówną ścieżkę, prowadzącą poprzez las. Poranne słońce niechętnie wyzierało zza koron drzew, tworząc na wszechobecnej, przerzedzającej się już mgle, piękne pasma ciepłego, wiosennego światła, które jakby chciało swymi ukłuciami na dobre już przegnać zimowy chłód, powracający wciąż nocami.

Efekt był tym intensywniejszy, iż z pewnością nie był to normalny las, byli bowiem w miejscu niezwykle mrocznym i tajemniczym. W połączeniu z istnym koncertem leśnych ptaków, wyraźnie mających za nic złą sławę tych okolic, które obwieszczały nadejście dnia, utworzyła się niezwykła atmosfera. Taka, że niejednego malarza właśnie opętałaby chęć utrwalenia tego widoku, niejedno też poruszone serce poety rozpaczliwie szukałoby odpowiednich epitetów, póki można było się napawać tą magią.

Zarówno więźniowie, jak i strażnicy, skupieni byli jednak na sprawach zupełnie bardziej trywialnych i przyziemnych. Skazańcy zajęci byli rozgrzewaniem zmarzniętych palców, kilku też ze znudzenia przyglądało się głowie leżącego Roeena, postukującej o posadzkę w rytm napotykanych przez koła wozu nierówności. Stróżowie zaś, mając w pamięci historie o tym lesie, co rusz nerwowo rozglądali się wokół siebie, szukając wzorkiem polujących na nich kreatur. Jak na złość, będąc przestraszonym, w mroku każdy krzew zdaje się mieć mordercze intencje i przynajmniej trzy pary wyszczerzonych kłów. „Na cholerę nam było skracać tę drogę” – pomyśleli chórem. Choć do tej pory podróż przebiegała spokojnie i bez problemów, każdy czuł zbliżające się kłopoty. Zupełnie słusznie.

 

Po chwili, niedaleko przed nimi rozległ się wściekły warkot, a już moment później przeraźliwy skowyt, urwany niemalże natychmiastowym świśnięciem ostrza. Dźwięk był to tak obrazowy, że w wyobraźni każdego z nich ukazała się dekapitacja, jak i rozbryzg krwi będący jej bezpośrednim następstwem. Konie zarżały, zaczęły się szarpać, wóz natychmiast przystopował. Wszystkich dziesięciu nadzorców konwoju w okamgnieniu dobyło broni, czekając na zbliżającą się sylwetkę. Moment później z mgły wyłonił się jadący nieśpiesznie na koniu wojownik bez żadnej zbroi czy tarczy. Odziany był jedynie w znoszone czarne ubranie, spod którego wyzierały dwie połyskujące złotem rękojeści mieczy, wyraźnie było to oręże dość wartościowe. Na głowie miał głęboki kaptur, przez co nie było sposobu dostrzec twarzy. Strażnicy nie mieli złudzeń, to był hunred.

Hunredzi stanowili coraz liczniejsze grono niezwykle silnych wojowników, ludzi miecza, którzy posiedli zdolność panowania nad mocą swej duszy, do niedawna dostępną tylko dla adeptów sztuki varlenu. Ci pierwsi byli o tyle groźniejsi i mniej lubiani, że zasadniczo jedynym celem ich mocy było czynienie z siebie gorszego zabijaki, co rodziło wobec nich agresję pozostałych. Agresję będącą niczym innym, tylko formą strachu, w tym wypadku przed coraz to silniejszymi nadludźmi pokroju Genara Kore czy Anderpa Fuk’he. Ten drugi zasłynął z potyczki, w której to rozprawił się samotnie z trzydziestoosobową kompanią ludzi, mając prawą rękę złamaną, a na lewą nogę kulejąc. Zbliżający się hunred dawał wrażenie wojownika, który mógłby z Anderpem walczyć co najmniej na równi. W momencie, kiedy zbliżył się do wozu, ocknął się też Roeen.

– Spokój, panowie, spokój, powiadam – rzucił przybysz, ostrożnym ruchem ręki skłaniając stróżów prawa do opuszczenia broni. – Nie kierują mną żadne złe intencje. A co do tego wrzasku – machnął ręką za siebie – to nic innego jak cholerny fryder, który, gdyby nie ja, zapewne pokiereszowałby paru z was, zanim dobralibyście się do jego grdyki. – Usłyszeć się dało ogólne przełknięcie śliny, po którym nastąpiła wymowna wymiana spojrzeń. Każdy słyszał przynajmniej jedną opowieść z morderczymi fryderami w roli głównej. Bynajmniej nie były to historyjki na dobranoc.

– Cholerne bestie… – nieśmiele mruknął jeden z konwojentów, trochę jakby obawiając się spojrzeń reszty. – Za wyręczenie dziękujemy waści… – wydukał niepewnie. Po chwili jednak oprzytomniał i natychmiast skorygował swoją postawę, przypomniawszy sobie, że to on tu jest w sile ludzi i w przedstawicielstwie prawa, więc to on tu powinien dominować. Tak mu się przynajmniej zdawało. – A imię znać można, co? – zapytał z nieco wyżej zadartą głową, jakby z pogardy umieszczając wzrok na którymś z dalej położonych drzew, choć tak naprawdę zwyczajnie obawiał się spojrzeć w ukryte w głębi kaptura oczy.

– Imienia mego – zaczął przybysz, znów wprowadzając konia w powolny chód – znać wam nie lza. Tedy żegnam i drogi bezpiecznej stróżom życzę – rzekł na odchodne, zupełnie nie bacząc na zdenerwowanie rozmówców. I byłby tak odszedł, gdyby w momencie mijania wozu właśnie nie podniósł się Roeen. Spotkali się wzrokiem. Koń wędrowca w momencie stanął. Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, po czym człowiek w kapturze szeroko się uśmiechnął.

– Panowie, mała zmiana w moich intencjach. Jesteście otóż w posiadaniu bezwartościowego śmiecia – machnął ręką na Roeena – który dla mnie jest jednak prawdziwym klejnotem. Tak więc wybaczcie, lecz… – Postać przerwała, by ściągnąć kaptur. Teraz mogli zobaczyć jego twarz – całkiem opaloną i długą, z nieznacznym zarostem. Oczy jego miały nietypową głębię, a kolor ich stanowił coś pomiędzy zielenią a szarością. Włosy były długie i czarne, wolno rozpuszczone. Miał też znak szczególny – nietypowy, czarny symbol na prawej części czoła. Nie licząc tego właśnie znaku, był swą aparycją łudząco zbliżony do Roeena. Wszyscy, którzy słyszeli o wojowniku z tym symbolem, czyli zasadniczo wszyscy poza Roeenem, wzięli głęboki wdech.

– Goe… Goe Raedi… – wyszeptał cicho rzecz oczywistą jeden ze strażników. Ostatnio w okolicy było o nim dość głośno. Rozpowiadane plotki mówiły, jakoby dopuścił się ścięcia kilku wysoko postawionych głów. Zważywszy na fakt, iż rzeczy położone wysoko mocno upadają, cieszył się już niemałą sławą. Sławą mroczną – taką, która czyniła pozbawienie go życia interesem opłacalnym.

I cholernie niebezpiecznym.

– Zgadza się, zgadza, biedaku – odpowiedział Goe z paraliżującą powagą na twarzy.

Nie minęły trzy minuty, nim było po wszystkim. Leśna ścieżka została zbrukana krwią kompletnie bezbronnych strażników i więźniów. Nim najbliżej stojący zdążyli dobyć swych mieczy, on już wyskoczył z konia, wręcz szybując do swych ofiar. Błyskawicznie dobyte przezeń miecze pokryły się złotą aurą, a po chwili cała sylwetka już nią jaśniała. Jego ruchy i cięcia były tak szybkie, że ledwie dostrzegalne. Nie została wyprowadzona choćby pojedyńcza kontra. Tylko jednej osobie udało się uciec przed śmiercią, choć w tym trkwił sęk pomysłu – ktoś musiał rozgłosić całe zajście. Goe zdawał się być zadowolony ze swojego zaimprowizowanego planu opuszczenia Gureandu. Jego sobowtór, już sam w sobie niemalże pozbawiony zmysłów, podstawiony mu pod nosem właśnie teraz, kiedy potrzebował wyemigrować z tego kraju. „Wygodnie jest być pojmanym, co jak co. Ma to niewątpliwą zaletę – pościgi ustają“ – myślał zadowolony. Kiedy upewnił się, że już tylko Roeen miał w sobie ducha, podszedł do niego celem dokończenia zadania.

– Się porobiło, nie ma co – powiedział Roeen z zakłopotaniem dziecka, które nie nazbyt rozumiało, co się wokół niego dzieje.

– Ano widzisz przyjacielu, takie jest życie, taki jest nasz świat, drapieżny. By jedno mogło dalej żreć i spełniać resztę warunków egzystencji, drugie musi być przerobione na nawóz. Inaczej się nie da.

– Ha, prawda to, chyba, bo brzmi sensownie. Ale ta egzystencja to co? Jakieś ciekawe zioło?

– W pewnym sensie to prawda, kolego zażywaczu. Ale jak na mój gust, za głęboka to na ciebie filozofia – uciął rozmowę Goe. Poszperał chwilę przy jukach i wyciągnął z niego nieduże drewniane pudełko. Otworzył je, a w jego wnętrzu znajdował się nieduży patyczek i mały pojemnik z czarną, smolistą substancją. Umoczył w niej drewienko i począł rysować na czole Roeena.

– Och, też będę miał taki znak jak ty? Po co on? – zapytał, przyglądając się ciekawie Raediemu.

– Będzie wyglądał tak samo po poprawkach, ale to inny znak niż mój. Mój pozwala mi wyzwalać swoją duszę, twój natomiast uczyni z ciebie wariata. Będziesz się wręcz zapierał, jakobyś był mną i jakobyś dokonał mordu na tych oto ludziach, będąc pod wpływem jakiejś przeklętej substancji.

– To bardzo ciekawe – odpowiedział zafascynowany – a jak się nazywa ten znak?

– Lunetir’goe – rzucił z lekkim zniecierpliwieniem Goe.

– Hmm, bardzo ładnie, uważam. A ten twój?

– Kaiberte’goe. I zamknij się już, zaraz to zapieczętuję – wycedził, kończąc naznaczanie.

– Kaiberte’goe… Ja chcę jednak Kaiberte’goe – jęknął, po czym zacisnął oczy i pięści z całej siły. Zaczął recytować. – Gerteris fut’he der tissu’r. Extre pec hur’erde. Dae’goe. – Był już czerwony od wytężania pamięci w poszukiwaniu słów zaklęcia, choć nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Goe Raedi nie wierzył własnym zmysłom. Zastanawiał się, jak to możliwe, by ten człowiek znał takie zaklęcie. Dopiero teraz poczuł, jak przepływa wokół niego moc, jak jego czoło piecze, a znak syczy.

Roeen obserwował go z zaciekawieniem, gdy dostrzegł zwisający z szyi hunreda, świecący teraz bielą, wisiorek z kryształem. Otworzył usta z podziwu, a fascynacja nim objęła go tak, że kompletnie zapomniał o całej reszcie. Mimowolnie wyciągnął ku niemu rękę. Gdy ciekawski palec zetknął się finalnie z kamieniem, światło zamigotało z lekka, po czym przeskoczyło na jego dłoń, czyniąc z drogocennego wisiora kawałek tlącego się węgielka. Podziwiał swoją zdobycz przez krótką chwilę, a następnie, jakby chcąc coś sprawdzić, przejechał palcem po znaku na swym czole. Świat wokół momentalnie zgęstniał, wszystko jakby spowolniało i rozmyło się. – Verlor pec g’hure – wyszeptał cicho zażywacz, a świat stężał jeszcze bardziej. Lasem zaczął trącać coraz silniejszy wicher, a wszelkie życie poczęło uciekać jak najdalej, od małych mrówek począwszy, po ciekawskiego lisa, który jeszcze przed sekundą obserwował rozwój sytuacji.

Goe tracił zmysły. Czuł, jak jego czoło wręcz płonie, a ból ten potęgowało wrażenie, jakoby jego dusza była właśnie rozrywana na kawałki. Jego przytomność umykała też od niesamowitego przepływu mocy, spowodowanego wyzwoleniem zarówno znaku, jak i kryształu Sutr’der, który był jednym z rzadszych talizmanów, jakie widziały te tereny.

Roeen również zaczynał się czuć niedobrze. Miał wrażenie, że coś w nim właśnie pęka, kruszy się i rozlatuje.

Wiatr wiejący wokół nich wciąż stawał się silniejszy, a najbliższe otoczenie – coraz jaśniejsze i gorętsze. Po mgle nie było już dawno śladu, a teraz wiatr był już w stanie dewastować okoliczną roślinność. Roeen przyglądał się wszystkiemu z typową dla niego beztroską i ciekawością, nieskażoną choćby sugestią strachu. Był jednak coraz słabszy.

Momentalnie świat ogarnęła martwota, tak jakby czas się zatrzymał. Wtedy właśnie miejscem wstrząsnął błysk i huk, którego fala wręcz połamała wszystkie drzewa w promieniu piętnastu metrów, samo epicentrum pozostawiając w stanie nienaruszonym. Dopiero teraz cisza nastała na dobre. Było to rozpaczliwe milczenie świeżego pobojowiska, pełnego krwi bezbronnych ofiar, cuchnącego przypalanymi ciałami, porozrzucanymi we wszystkich kierunkach, nierzadko pozbawionymi kończyn. Był to widok wywracający żołądek na drugą stronę, a ktoś, kto by to zobaczył, z pewnością by już tego nigdy nie zapomniał.

Jednak ani Roeen, ani Goe tego nie ujrzeli. Stracili przytomność.

 

***

 

Miecz Genara Kore spowity był teraz nie tyle błękitną aurą, co ciemnoniebieskimi wiciami widzialnie skondensowanego powietrza, mogącego z powodzeniem przeciąć mur zamkowy. Roeen nie przewidział takiego obrotu spraw. Ten atak nijak nie mógł być pominięty, odbity, przesunięty, nawet z jego umiejętnościami. Rzeczywistość nie pozwalała na niekonsekwencję tego rzędu, nie wobec takiej mocy. Roeen był zatem bez wyjścia. Musiał zmienić rzeczywistość.

Szybko złapał leżący nieopodal suchy kijek, chwycił go niczym miecz i zaszarżował, na ile zaszarżować mógł ktoś, ledwo trzymający się na nogach. Kore, widząc to, ruszył, a zasadniczo wystrzelił z miejsca, w którym się znajdował. Miecz i kij spotkały się. Nie można powiedzieć, że zderzyły, gdyż miecz przeszedł przez kij nie tyle jak przez masło, co jak przez najzwyklejsze powietrze, już z odległości czyniąc z niego wióry.

Cięcie było zupełnie czyste. Niewyraźna teraz przez fale mocy postać, trzymająca w ręku kijek, pożegnała się z życiem. Przepołowione wzdłuż pasa ciało upadło kilka metrów dalej.

Był to Genar Kore.

Uderzenie poleciało dalej, raniąc dotkliwie mniej rozsądnych najemnych, którzy zdecydowali się obserwować walkę z bliska. Ci zdolni do ucieczki uciekali, nie licząc na zapłatę od martwego już Kore. Roeen wziął głęboki wdech. Znak na jego czole przez chwilę gorzał, po czym zniknął, zostawiając niewyraźną bliznę.

– I po wszystkim – rzekł do siebie.

Spojrzał się na miecz, który miał w ręku. Niewątpliwie jego ojcem był mistrz swego rzemiosła. Starannie wykonana, choć prosta, kremowa rękojeść nie miała zbytnich walorów estetycznych. Nigdy jednak nie miał w dłoni czegoś tak wygodnego, czegoś, co tak doskonale sprawdzałoby się w roli śmiercionośnego przedłużenia ręki. Czuł mrowienie. „Ten miecz… on… On nie powinien być mój. Nie powinien być niczyj“ – przeszło mu przez myśl. Im dłużej go trzymał, tym bardziej wygoda przemieniała się w odrazę. Nie marnując więcej czasu, podszedł do pozostałości Kore i wbił w nie ostrze.

– Masz, co twoje – mruknął. Twarz Genara wciąż była wykrzywiona w grymasie nienawiści. Nie zdążył się nawet zdziwić.

Roeen przeszukał jeszcze szybko to, co było do przeszukania, po czym odszedł, biorąc wszystko, co miało wartość i można było zabrać, nie kłopocząc się.

Miecz jednak zostawił.

Pierwsze krople burzy zaczęły uderzać o ziemię. Teraz schronienie było priorytetem.

 

***

 

Była to ulewa jakich mało. Porywisty wiatr, połączony z istnym potokiem deszczu lecącym z niebios, niemalże kładł drzewa.

Furus Haadar był ogarnięty taką furią, że było mu już wszystko jedno, czy będzie przypiekany na skwarek, czy smagany przez wichurę. Był przekonany, że ten dzień nie mógł być już gorszy. Przed chwilą spotkał ledwo żywego Perda Gopk’h, biegnącego co sił w nogach, w strachu przed tym, co wydarzyło się niedawno na pewnej niedużej polanie. Opowiedział mu on pokrótce to, czego był świadkiem, zipiąc przy tym niesamowicie.

Furusowi ani w głowie było uwierzyć w takie bzdety. Na początku uważał, że to jakiś rodzaj podstępu, jednak zrozpaczona twarz biednego Perda kazała mu myśleć, iż zwyczajnie odszedł on od zmysłów. Ostre słońce okazało się zbyt mocne dla łysej głowy kompana. Chciał mu pomóc, wziąć go ze sobą, jednak Gopk’h ani myślał tam wracać.

Rozzłościło go to jeszcze bardziej.

Był zły na cały świat, na ciągle uprzykrzającą mu życie pogodę, na niesfornego konia razem z jego przeklętym siodłem. Był wściekły, bo to nie jemu udało się odnaleźć Raediego. Teraz zaś nie dawała mu spokoju myśl o zostawieniu człowieka samemu sobie w taką pogodę. Po raz kolejny począł bić się z myślami.

Ostatecznie wygrało przekonanie, iż w jego zawodzie na takie skrupuły miejsca nie ma, nie, jeżeli chce się dotachać swój zadek do domu w jednym kawałku. Zaklął szpetnie ku Perdowi, po czym ruszył dalej. Był przekonany, że to już niedaleko, bowiem Gopk’h do najlepszych biegaczy nie należał.

„Musiał biec naprawdę szaleńczo. Albo zwyczajnie wskazał mi zły kierunek, zasraniec” – pomyślał Furus po dłuższej chwili, wciąż nie mogąc nikogo wypatrzeć. Wkrótce jednak dotarł.

Na miejscu zastał kilku żywych ludzi, jednak to naprawdę trupy były tutaj liczniejsze. Wśród ocalałych rozpoznał takich ludzi jak: Gunef Horc, Verden Gazec, Bimre Fur’kha, Dozer Nannad czy Czakke Aerk’d. Zbliżywszy się do nich, na przemian otwierał i zamykał usta, nie wiedząc, w jaki sposób miałby zacząć o tym rozmowę. Ku jego uldze, został uprzedzony.

– Trzynaście trupów. Reszta pewnie się pewnie pałęta pogubiona, jeśli nie trzęsie dupami gdzieś po krzakach – powiedział słabym głosem Gunef Horc. Choć przez ulewę nie było tego widać, płakał. Tuż obok niego leżało dwóch jego młodszych braci, nieszczęśników, którym nie udało się umknąć w porę.

– Ożesz kurwa… – jęknął cicho Furus. – Nie mów, że to wszystko był…

– Był – przerwał Furusowi. – Ten śmierdzący skurwiel, Raedi, czy jak go tam czart ochrzcił. – Chciał splunąć na ziemię, jednak wszechobecna posoka jego krewniaków powstrzymała go.

Furus roztwarł szczękę w niedowierzaniu.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że wam zbiegł?! – zapytał podniesionym głosem.

Horc wstał.

– Nie – zaczął spokojnym głosem. – Nie zbiegł. Nie zbiegł, kurwa jebana mać! To my zbiegliśmy, spierdalaliśmy, omal się nie posrawszy w gacie. Spierdalaliśmy jak opętani! Rozumiesz? Dochodzi to do twojego zasranego czerepa? – Miarkowy głos Hoca zmienił się w krzyk pełen żalu. Łzy cisnęły mu się do oczu. – Jak jakieś pieprzone łajzy, uciekaliśmy. Niestety nie było z nami wielkiego Furusa Haadara, który to z pewnością ująłby Goe. Baa! Śmieć Raedi sam by się oskalpował, usłyszawszy jedynie twego soczystego pierda. Niechybnie, kurwa twoja mać!

– Ale… jak to? – spróbował mocno skonsternowany Furus.

– Jak, jak!? Srak! Rozpiździł połowę naszych, a Kore przeciął w pół. Jednym machnięciem! Patyka! Pierdolonym kawałkiem drewna! – wywrzeszczał Horc, aż z braku tchu upadł na kolana. – Nim który się odważył odwrócić, sytuację obaczyć, po skurwysynie już ani śladu nie było – niemalże wyszeptał swym jałowym, zawodzącym głosem. – Wziął konia, co to przywiązany do drzewa był, a nie spieprzył zrazu. Zostały same trupy, nie licząc Fidka… – spojrzał się na leżące nieco dalej ciało – który to teraz właśnie umarł. I tak nie było dla niego nadziei. Ledwo dychał bez przytomności. – Wrócił wzrokiem na zmarłych braci. Począł łkać po raz kolejny.

Furus dopiero teraz dostrzegł na ziemi ślad ataku, łuk ciągnący się na długość blisko dziesięciu metrów, doliczywszy pomniejsze odnogi. Nieco dalej leżało truchło ich budzącego postrach najemcy – Genara Kore.

Haadar podszedł do niego niemal natychmiast, śledzony wzrokiem towarzyszy, z których żaden się jeszcze na to nie odważył. Przez chwilę patrzył z obojętnością na zastygłą w gniewie, siną twarz. Nie darzył Kore żadną sympatią, jedynie respektem, budzonym przez jego siłę. I ciężką sakiewkę.

Zirytowany był jednakże faktem, iż ganiał jak głupi przez okrągły tydzień, a nie przyjdzie mu z tego żaden zysk. Uważał tedy, że sprawiedliwym będzie, jeżeli Kore wypłaci mu pośmiertnie, może nie w ogólnie przyjętej walucie, ale przynajmniej w wartości.

Powoli powiódł oczyma ku wbitemu w klatkę piersiową mieczowi. Było w nim coś nietypowego, coś, co sprawiło że ręka Furusa nieświadomie powędrowała ku jego kremowej rękojeści, chwyciła z całej siły i bardzo ostrożnie wyciągnęła. Z tyłu dobiegły go krzyki towarzyszy, widocznie rozjuszonych śmiałością Furusa. Nie miał on według nich najmniejszego prawa, by dotykać tego miecza.

Oni sami chętnie by go sobie później podwędzili, ale póki co, była to godząca w honor profanacja.

Haadar był pod ogromnym wrażeniem jakości tego miecza. Wykonany z taką prostotą, a jednak tak idealnie wyważony i wygodny. Chciał wykonać próbny zamach, kiedy to poczuł silne mrowienie w ręce, jakby coś do niego przepływało. Wnet ogarnął go obcy mu gniew. Przez chwilę stał kompletnie zamroczony, przytłoczony ogromem emocji. Spojrzał się na ciało Kore. Teraz czuł rosnącą w nim boleść i żal. Nogi miał jak z waty. Myśli błądziły coraz bardziej, były od niego samego coraz odleglejsze, przeraźliwie niejasne.

Towarzysze przyglądali się z zaniepokojeniem jak żałośnie wrzeszczy i bezmyślnie wymachuje mieczem, próbując coś od siebie odgonić. Wielu z nich nie widziało w tym nic nazbyt dziwnego – rozpacz w takiej sytuacji miała swoje uzasadnienie. Nikt tutaj nie znał zbyt dobrze wciąż będącego na uboczu, cicho obserwującego resztę Furusa Haadara. Zaczęli toteż przypuszczać, iż był on krewniakiem Genara, co tłumaczyłoby ten lament stratą bliskiej osoby.

Mylili się strasznie.

Zagrzmiało.

Verden Gazec zbliżył się do niego.

– No już, cichaj tam, nic nie zdziałasz darciem ryja – zganił Furusa swym donośnym głosem, dobrze słyszalnym nawet w takich warunkach. – Nijak im w tym pomoc , chyba że chcesz im w zaświatach humor poprawić, debila z siebie robiąc. – Furus momentalnie zamilkł. Choć całe jego ciało zastygło w bezruchu, palce usilnie ściskające rękojeść miecza drżały mu niepokojąco. – Zresztą, co jak co, ale Kore to był jak dla mnie kawał skurwysyna i należało mu się, o! – wyznał Verden, nareszcie mogąc bezkarnie wyrzucić z siebie, co mu na sercu leżało. „Pies go srał, dziadygę, i tak nie usłyszy” – myślał. Był jednakowoż w błędzie – Kore słyszał to bardzo wyraźnie. Przynajmniej w pewnym sensie.

Furus błyskawicznie odwrócił się i celnie wymierzonym ruchem dźgnął Verdena prosto w gardziel. Krew z tętnic trysnęła potężnie, brudząc oliwkową odzież Haadara. Gazec wyzionął ducha natychmiastowo.

Zszokowanej reszcie zareagowanie zajęło nieco czasu. Najbliżej znajdujący się Gunef, klękający wciąż przy ciałach, wystarczającej ilości czasu nie dostał, Furus szybko doń doskoczył i błyskawicznym cięciem w skroń powalił go na zakrwawione ciała braci. Cała trójka Horców dokonała swego żywota dokładnie w tym samym miejscu.

Bimre Fur’kha obserwował baczniej. Zdążył się przygotować, więc gdy Furus podszedł i do niego, był w stanie wytrącić płaskie i nieprzemyślane cięcie, po czym dostąpił do przodu, celem ugodzenia Haadara w brzuch. Ten jednak nieoczekiwanie szybko uskoczył, wykonał obrót, odrzuciwszy ostrze Bimra i wyskoczył nań z rozpędzonym już mieczem, ponownie próbując ciąć na płask.

Tym razem już skutecznie.

Nim bezwładne ciało Fur’kha uderzyło o ziemię, Furus znajdował się już przy Dozerze. On nie postanowił czekać, sam wykonał szarżę, która szybko spłonęła na panewce – nieszczęśliwym trafem nastąpił na zamienioną przez deszcz w śliskie błoto kretowinę. Utracił równowagę i upadł, co zostało szybko i z tragicznym dla niego skutkiem wykorzystane.

Teraz został już tylko Czakke. Był on spośród zgrai Genara zdecydowanie najsprawniejszy we władaniu mieczem.

Furus nie wdawał się w szermierkę, wszystkie jego dotychczasowe ataki były po prostu silnymi i szybkimi machnięciami. Nie było inaczej i tym razem. Furus dostawszy się nieopodal Czakke, wyskoczył, tnąc z zamachu od lewej do prawej. Aerk’d wszedł w piruet, bez problemu umykając ostrzu Haadara, po czym wykorzystując siłę obrotu, uderzył w tylną część miecza Furusa. Normalnie tak silnie rozpędzona broń winna wypaść z rąk, jednak tym razem oręż trzymał się dłoni równie mocno, jak nogi zadka. Furusem potężnie obróciło, tak, że się wywrócił i upadł na kolana. Czakke nie marnował czasu na zdziwienie, szybko rzucił się na oszalałego kompana, mając go kompletnie odsłoniętego.

Atak nie dosięgnął jednak skóry Furusa, udało mu się momentalnie obrócić, jak gdyby wyczuł nadchodzące uderzenie. Metal zazgrzytał głośno. Miecze zwarły się w próbie sił pomiędzy doświadczonym i silnym Czakke a Furusem, który w gruncie rzeczy był nadal ledwie żółtodziobem. Aerk’d dysponował przewagą wysokości, dociskał na leżącego Furusa swą masą, jednakże ten z zaskakującą wytrwałością opierał się natarciu. Miecze wciąż tarły o siebie w metalicznym jęku. Furus zdawał się powoli odpuszczać, jego bordowa od wysiłku twarz zdradzała krańcowe wycieńczenie.

Czakke już niemalże cieszył się zwycięstwem, kiedy objęło go niepokojące mrowienie ciała. Zobaczył, jak ostrze Furusa pokrywa się z wolna słabą, błękitną aurą. Zaskoczyło go to niezmiernie i postanowił uskoczyć, co okazało się błędem. Wypuszczony ze zwarcia oręż Furusa szybko wymachnął, wyrzucając przed siebie jasnoniebieski łuk, który dosięgnął twarzy Czakke. Nie zadał mu rany wystarczająco głębokiej, by zabić, jednak pozbawił wzroku, co Furus skrzętnie wykorzystał, pozbawiając tętna.

Było już po wszystkim.

Haadar stanął po środku pobojowiska i dopiero teraz począł myśleć o tym, co się właśnie stało.

Błyskawica przecięła niebo ognistą wstęgą, oświetlając jego puste oczy. Potężny grzmot niemalże go przewrócił.

Nagle zrozumiał, że wcale nie jest Haadarem. Nie był też Genarem Kore ani to Veihartem Boor, ojcem tego miecza. Stał się jednocześnie wszystkimi nimi na raz, a zarazem żadnym z nich – ucieleśnieniem gniewu każdej z tych dusz. Te kilka żywotów, które przed chwilą spłynęło po jego klindze, umiarkowało go nieco.

Uświadomił sobie wtedy jednak, co jest realnym źródłem jego nienawiści, prawdziwym celem i czyją to duszę z chęcią uwolni od ciała.

– Goe Raedi… Zginiesz – warknął cichym, nieludzkim głosem, po czym zemdlał.

Koniec

Komentarze

Doczytałam do pierwszych gwiazdek.

Opowiadanie wzbudziło we mnie pewne zainteresowanie, ale niestety, tekst został napisany w sposób mocno utrudniający lekturę. Pomijam drobne usterki i szwankującą interpunkcję, jednak konieczność zmagania się z mało przejrzystymi, dziwnie skonstruowanymi zdaniami, skutecznie mnie zniechęciła do poznania dalszego ciągu. Bywa, że Autor używa słów, których znaczenia chyba nie rozumie, skutkiem czego, powstają zabawne zdania, choć pewnie nie taka była intencja Autora.

Mam nadzieję, że opowiadanie zostanie poprawione i stanie się zdatniejsze do czytania. Może wtedy je dokończę.

 

Nie dość, że musiał cały czas szukać jakiegoś pomyleńca po kompletnych dziurach… – Czy kompletne dziury zostawiły po sobie szukanego pomyleńca? ;-)

Wolałabym: Nie dość, że cały czas, po kompletnych dziurach, musiał szukać jakiegoś pomyleńca

 

No i to okropne siodło, po jeździe na którym… – Jeździ się chyba w siodle, nie na siodle.

 

…iż widziano poszukiwanego w tej okolicy, więc rozdzielili się i rozpoczęli poszukiwania w kilkuosobowych grupach. – Powtórzenie.

Proponuje: …iż widziano ściganego w tej okolicy, więc rozdzielili się i rozpoczęli poszukiwania w kilkuosobowych grupach.

 

To zadanie miało być dobrze opłacone, jednak wszyscy mieli szczególną chrapkę na premię za znaleźne. – Wolałabym: To zadanie miało być dobrze opłacone, jednak wszyscy mieli szczególną chrapkę na premię za znalezienie/ za znalezionego.

Za SJP: znaleźne – «suma wypłacana osobie zwracającej właścicielowi znaleziony przedmiot»

 

Nie powinno dziwić to nikogo, kto wiedziałby od kogo i na jaką sumę opiewał list gończy. Nie powinno dziwić to nikogo, kto wiedziałby, przez kogo został wystawiony list gończy i jaką nagrodę gwarantował/ obiecywał.

 

Dopiero po chwili udało mu się dostrzec dwie niewyraźne sylwetki, z których jedna wyraźnie kopała drugą, leżącą. – Jak coś, co dostrzegał niewyraźnie, nagle stało się wyraźne? ;-)

 

…że nikt nie kłopotał się w spamiętywaniu jego nazwiska. – …że nikt nie kłopotał się zapamiętaniem/ pamiętaniem jego nazwiska.

Za SJP: spamiętać – «zachować wiele spraw w pamięci»

 

Haadar znów stawał się nerwowy, dodatkowo zażenowała go idea konieczności szybkiego dogonienia pozostałych, jeżeli jest w ogóle po co jeszcze ich gonić. – Dlaczego idea wprawiła go w zakłopotanie i obudziła uczucie wstydu? ;-)

Za SJP: zażenowanie – «uczucie wstydu i zakłopotania»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawa koncepcja, czytałam z zainteresowaniem.

Język. Z jednej strony nieporadny, masz sporo drobnych usterek – powtórzenia, niekiedy literówki, dziwaczne konstrukcje. Z drugiej strony – soczysty, barwny i przyjemny w odbiorze.

To zlecenie wlekło się cholernie, a nieznośny skwar drażniący jego skórę nie ułatwiał sytuacji.

Zlecenie miało skórę?

szukając wzorkiem polujących na nich kreatur. Jak na złość, będąc przestraszonym, w mroku każdy krzew zdaje się mieć mordercze intencje i przynajmniej trzy pary wyszczerzonych kłów.

Urocza literówka. Drugie zdanie – przy konstrukcjach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu. By wyszło, że to krzew był przestraszony.

Babska logika rządzi!

Już nie pamiętam szczegółów, ale raczej to nie wygląda na zamknięte opowiadanie.

Babska logika rządzi!

Zmęczyłam się czytaniem :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka