- Opowiadanie: tintin - Nowy początek historii

Nowy początek historii

No i spóź­ni­łem się na kon­kurs, zresz­tą i tak prze­kro­czy­łem limit zna­ków. Cóż, trud­no:(

 

Wiem, że nie tak wy­glą­dał­by praw­dzi­wy re­por­taż. Jego czy­tel­ni­cy nie muszą być trzy­ma­ni w nie­pew­no­ści co do toż­sa­mo­ści wy­stę­pu­ją­ce­go w nim Boga, bo ją prze­cież znają, więc jego imię po­win­no po­ja­wiać się od po­cząt­ku. Ale po­nie­waż to NIE jest wy­ci­nek z praw­dzi­wej ga­ze­ty, tylko opo­wia­da­nie na por­ta­lu in­ter­ne­to­wym, na­gią­łem re­gu­ły, żeby nie ze­psuć Wam przy­jem­no­ści (heh, żeby choć było co psuć...). Na­mi­be ist­nie­je na­praw­dę. Spę­dzi­łem w nim dzie­sięć mie­się­cy życia, ja­kieś dwadzieścia pięć lat temu.

 

Bar­dzo pro­szę o dwie rze­czy: że­by­ście nie za­glą­da­li do za­koń­cze­nia (nie bę­dzie wtedy sensu czy­tać resz­ty), i że­by­ście w ten link klik­nę­li tylko i wy­łącz­nie jeśli po do­brnię­ciu do za­koń­cze­nia nie zro­zu­mie­cie go ani w ząb:)

 

Tutaj jest link, gdzie można rzu­cić okiem na Na­mi­be z bar­dzo da­le­ka, a tutaj - z bar­dzo bli­ska. Szcze­rze po­le­cam ten drugi (EDIT: o kurczę, czyżby nie działał? Bo ja tylko kotki, kotki widzę... No to trzeba ręcznie wpisać w wyszukiwarkę Flickra nazwę miasta. Sorki)

 

A, jesz­cze jedno – por­tu­gal­ska (An­go­la była do nie­daw­na ko­lo­nią Por­tu­ga­lii) wy­mo­wa imion:

Ni­cin­ha – wym. „ni­sin­ja”

Tião – wym. „tiaą”

Moco – wym. „moku”

 

Dzię­ku­ję za uwagę i szar­manc­ko za­pra­szam do lek­tu­ry. Panie przo­dem:)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Nowy początek historii

„Lep­szy Czło­wiek” nr 12/2015, frag­ment wstęp­nia­ka:

 

Dro­dzy Czy­tel­ni­cy i Czy­tel­nicz­ki!

 

Zgod­nie z za­po­wie­dzią w po­przed­nim nu­me­rze, tytuł na­sze­go mie­sięcz­ni­ka uległ zmia­nie. Że­gnaj „Życie na VIP”, witaj „Lep­szy Czło­wie­ku”! Zmie­ni­li­śmy także część skła­du Re­dak­cji za­pra­sza­jąc do współ­pra­cy mło­dych, obie­cu­ją­cych au­to­rów. W tym mie­sią­cu po­le­ca­my Pań­stwa uwa­dze re­por­taż na­sze­go spe­cjal­ne­go wy­słan­ni­ka do An­go­li, An­drze­ja Sroki (str. 5), oraz pierw­szy dla pol­skiej prasy wy­wiad z Bo­giem (str. 48). Nie po­win­ni także Pań­stwo prze­ga­pić (…)

 

 

 

Nowy po­czą­tek hi­sto­rii

 

An­drzej Sroka

 

 

Na­mi­be. Cóż można po­wie­dzieć o Na­mi­be? Śred­niej wiel­ko­ści mia­sto roz­dę­te przez ota­cza­ją­ce je bair­ros. Wszech­obec­ny pył na­wie­wa­ny z pu­sty­ni, prze­pięk­ne po­ko­lo­nial­ne wille oto­czo­ne obłęd­ny­mi ogro­da­mi, czte­ry as­fal­to­we ulice, nie­wie­le sa­mo­cho­dów. Miej­ska plaża, po­dob­nie jak skraj pu­sty­ni, upstrzo­na ludz­ki­mi od­cho­da­mi. Więk­szość miesz­kań­ców ma smart­fo­ny, z kom­pu­te­rów ko­rzy­sta nie­wie­lu. Sezon na mango w pełni, ogrom­ne, so­czy­ste owoce ku­pu­je się wprost na chod­ni­ku lub w hali Mer­ca­do Mu­ni­ci­pal. Można także wy­brać się na po­bli­ską plan­ta­cję ba­na­nów i kupić całą kiść, pła­cąc za nią wśród fru­wa­ją­cych wokół mo­ty­li o skrzy­dłach przy­po­mi­na­ją­cych płat­ki bru­nat­nej miki.

Opro­wa­dza mnie mu­ro­wa­na zdo­byw­czy­ni Po­ko­jo­wej Na­gro­dy Nobla za ten rok, Ni­cin­ha Moco. Od dzie­więt­na­ste­go wrze­śnia, w co aż trud­no uwie­rzyć, upły­nę­ło za­le­d­wie sześć ty­go­dni…

Za­pro­si­łem ją na obiad do nad­brzeż­nej re­stau­ra­cji Ponto de En­con­tro, zwa­nej też Sen­ho­ra da Hora. Jakże ade­kwat­ne nazwy!* Jest po­ło­żo­na nie­da­le­ko miej­skich solin, czyli płyt­kich sta­wów, gdzie z pa­ru­ją­cej wody oce­anicz­nej uzy­sku­je się sól. Za­pa­chu stam­tąd do­cho­dzą­ce­go nie da się opi­sać, choć naj­lep­szym przy­bli­że­niem by­ło­by chyba „esen­cja oce­anu”. Na za­mó­wio­ne dania cze­ka­li­śmy w pu­sta­wej sali pra­wie pół­to­rej go­dzi­ny, jed­nak warto było: z czy­stym su­mie­niem po­le­cam zupę z ka­pu­sty i du­szo­ną koź­li­nę.

Ni­cin­ha jest nie­zwy­kle skrom­ną, wręcz nie­śmia­łą trzy­dzie­sto­kil­ku­lat­ką. Długo ka­za­ła się pro­sić o spo­tka­nie. Przy­odzia­ła się od­święt­nie, i muszę stwier­dzić, że w nowej kurt­ce, haj­da­we­rach i bu­tach ze zło­ty­mi sprzącz­ka­mi pre­zen­tu­je się bar­dzo przy­stoj­nie. Mimo upału za­ło­ży­ła cza­r­ny trój­kąt­ny ka­pe­lusz. To jed­nak jej je­dy­ne po­rząd­ne ciu­chy, a na co dzień nosi się zwy­czaj­nie: można ją spo­tkać na uli­cach Na­mi­be w klap­kach ja­pon­kach, byle ja­kich spodniach i ob­szar­pa­nym T-shir­cie.

Do­cho­dzi­my do dumy mia­sta, kina Im­pa­la. Ta pe­reł­ka ar­chi­tek­tu­ry, choć za­nie­dba­na, nadal wpra­wia w za­chwyt. Straż­nicz­ka, po­staw­na ko­bie­ta z ludu He­re­ro wita się przy­jaź­nie z moją towarzyszką i wpusz­cza nas do oka­la­ją­ce­go bu­dy­nek ma­łe­go parku. Prze­cha­dzam się z Ni­cin­hą wśród palm ople­cio­nych pędami pas­si­flor, roz­ma­wia­jąc o przy­czy­nach i oko­licz­no­ściach jej wiel­kie­go czynu. Jest bar­dzo in­te­re­su­ją­cym, in­te­li­gent­nym i otwar­tym kom­pa­nem. Po­cho­dzi z nie­zwy­kłej ro­dzi­ny, z racji trwa­ją­cych od kil­ku­set lat wę­dró­wek po kon­ty­nen­cie ma­ją­cej więzy krwi z po­ło­wą afry­kań­skich grup et­nicz­nych. Roz­ma­wia­my ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną.

Skąd wzię­ła się le­gen­da prze­ka­zy­wa­na przez po­ko­le­nia w żeń­skiej linii przod­ków Ni­cin­hy – nie wia­do­mo, jed­nak fak­tem jest, że przy­naj­mniej od sie­dem­na­ste­go wieku klan prze­mie­rzał dżun­gle i sa­wan­ny Afry­ki w po­szu­ki­wa­niu bó­stwa-stwo­rzy­cie­la, które mógł­by po­wo­łać do życia. Zgod­nie z ro­dzin­nym se­kre­tem, gdyby człon­ki­ni rodu wpro­wa­dzi­ła się w trans i wy­po­wie­dzia­ła se­kret­ną in­kan­ta­cję, ry­tu­ał spro­wa­dził­by do na­sze­go świa­ta kon­kret­ne, wy­bra­ne bó­stwo kry­ją­ce się dotąd je­dy­nie w umy­słach ludz­kich.

Panie roz­pa­try­wa­ły kan­dy­da­tu­ry dzie­sią­tek afry­kań­skich boż­ków. Nie­ste­ty… jedne, jak Njam­bi, miały zbyt mało za­an­ga­żo­wa­nych wy­znaw­ców, by utrzy­mać się przy życiu, inne, weźmy choć­by Imanę, mimo do­brych chęci były nieco prze­wraż­li­wio­ne na swoim punk­cie. Jesz­cze innym, choć stwo­rzy­ły świat, da­le­ko było do wszech­mo­cy. A ogrom­na więk­szość od­rzu­ci­ła pra­bab­cie Ni­cin­hy obrzy­dli­wy­mi ce­cha­mi cha­rak­te­ru i uczyn­ka­mi – wła­sny­mi lub swo­ich wy­znaw­ców.

Na po­cząt­ku dwu­dzie­ste­go wieku ro­dzi­na za­trzy­ma­ła się w Na­mi­bii, gdzie po raz pierw­szy miała dłuż­szy kon­takt z bia­ły­mi. Wtedy to, po­znaw­szy men­tal­ność ma­sa­kru­ją­cych miej­sco­wą lud­ność Niem­ców i ledwo uszedł­szy z ży­ciem z tego spo­tka­nia, znie­chę­ci­ły się do Jahwe, o któ­rym wcze­śniej sły­sza­ły wiele do­bre­go.

W ciągu ko­lej­nych dzie­się­cio­le­ci ko­bie­ty stały się eks­pert­ka­mi w dzie­dzi­nie re­li­gio­znaw­stwa: zgłę­bi­ły tra­dy­cję i świę­te pisma hin­du­izmu, chrze­ści­jań­stwa, ba­ha­izmu, is­la­mu, shin­to, ju­da­izmu, za­ra­tusz­tria­ni­zmu i wszyst­kich po­zo­sta­łych sys­te­mów wie­rzeń, o któ­rych ist­nie­niu się do­wie­dzia­ły. O ile po­zwa­la­ły na to fi­nan­se, po­dró­żo­wa­ły do świę­tych miejsc kul­tów, które wy­da­wały się in­te­re­su­ją­ce. Za każ­dym razem oka­zy­wa­ło się, że róż­ni­ce mię­dzy bó­stwa­mi Czar­ne­go Lądu a tymi po­cho­dzą­cy­mi z in­nych czę­ści świa­ta nie są aż tak wiel­kie, i że z tego czy in­ne­go po­wo­du na­praw­dę le­piej bę­dzie dla świa­ta, jeśli jego bo­giem-stwór­cą nie okaże się Git­che Ma­ni­tou, Kruk, Ajy-Tan­ga­ra albo Olu­du­maré. Bar­dzo obie­cu­ją­co wy­glą­dał bud­dyzm, gdyby nie to, że aku­rat bud­dy­ści nie sądzą, by świat stwo­rzy­ła jakaś jedna Osoba.

Wraz z upo­wszech­nie­niem się prasy i bi­blio­tek po­szu­ki­wa­nia od­po­wied­nie­go Stwór­cy stały się o niebo ła­twiej­sze. Ro­dzi­na przez setki lat strze­gła swej ta­jem­ni­cy, w tra­dy­cji ust­nej prze­ka­zu­jąc ją ko­lej­nym po­ko­le­niom dziew­cząt, jed­no­cze­śnie każ­dej z nich wpa­ja­jąc po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści za tę nie­od­wra­cal­ną de­cy­zję. Nie­od­wra­cal­ną, bo niby jak można „od­wo­łać” raz po­wo­ła­ną do życia wszech­po­tęż­ną Isto­tę? Co, jeśli wy­bio­rą źle? To im­po­nu­ją­ce, że tyle dekad wojen ple­mien­nych, okru­cieństw bia­łych ko­lo­ni­za­to­rów, sza­le­ją­ce­go w Afry­ce jak pożar sa­wan­ny HIV, gwał­tów, czę­sto nędzy i głodu – nie zła­ma­ły ich i nie po­pchnę­ły do nie­prze­my­śla­nej, po­chop­nej de­cy­zji.

Te ży­ją­ce na prze­strze­ni wie­ków w róż­nych czę­ściach Afry­ki i świa­ta ko­bie­ty, tak nie­po­dob­ne do sie­bie, ma­ją­ce różne na­zwi­ska, wy­kształ­ce­nie, za­in­te­re­so­wa­nia, dzie­li­ły jedno ma­rze­nie: by moc, którą być może miały nie oka­za­ła się je­dy­nie pięk­ną bajką wy­my­ślo­ną przez jedną z przod­kiń. To po­da­nie, które dało im na­dzie­ję i po­zwo­li­ło prze­trwać naj­trud­niej­sze chwi­le z god­no­ścią i siłą mo­ral­ną oka­za­ło się, jak wiemy, praw­dą.

Ni­cin­ha za­koń­czy­ła opo­wieść o od­le­głej prze­szło­ści, a my zdą­ży­li­śmy przejść od kina do skle­pu obok ho­te­lu Moçâmedes, gdzie ro­bi­my za­ku­py na ko­la­cję u niej w domu. Będę dziś jadł w to­wa­rzy­stwie dru­gie­go go­ścia Ni­cin­hy, znacz­nie ode mnie zna­mie­nit­sze­go, który po­miesz­ku­je na pię­trze u pań­stwa Moco do­pó­ki nie znaj­dzie in­ne­go od­po­wia­da­ją­ce­go mu lokum. Obie­cał mi wy­wiad. Nie mogę się do­cze­kać.

Tym­cza­sem moja go­spo­dy­ni opo­wia­da o Tym Dniu. Chwi­la­mi bra­ku­je jej od­po­wied­nie­go słowa, cza­sem się za­ci­na, ale wtedy gesty i spoj­rze­nie uzu­peł­nia­ją luki ko­mu­ni­ka­cyj­ne. Jest nie­zwy­kle prze­ję­ta, pra­gnie opo­wie­dzieć o wszyst­kim tak, bym współ­uczest­ni­czył w tym Wy­da­rze­niu, bym tamto wrze­śnio­we po­po­łu­dnie prze­żył wraz z nią. Prze­no­si się myślą kilka ty­go­dni wstecz, a ja słu­cham w za­chwy­cie.

 

Ni­cin­ha Moco nigdy nie miała wiele pie­nię­dzy. Jej star­szy o kil­ka­na­ście lat mąż jest bez­ro­bot­nym in­wa­li­dą, po­ru­sza się o ku­lach. Ta­kich jak on, ofiar min prze­ciw­pie­chot­nych z cza­sów wojny do­mo­wej widzi się w An­go­li do­słow­nie wszę­dzie. Tego, co Ni­cin­ha za­ra­bia jako szwacz­ka, ledwo wystarcza dla nich i dziec­ka, małej Selmy, która miesz­ka teraz w jed­nym po­ko­ju z Bo­giem. Po­dob­no jest bar­dzo miły i nie spra­wia pań­stwu Moco kło­po­tów.

Pod­ję­ła de­cy­zję kilka ty­go­dni wcze­śniej. Dzię­ki In­ter­ne­to­wi ob­ser­wo­wa­ła nowy, po­wsta­ły za­le­d­wie przed de­ka­dą kult od sa­me­go po­cząt­ku; naj­pierw z roz­ba­wie­niem, lecz potem, wi­dząc la­wi­no­wo ro­sną­cą licz­bę wy­znaw­ców, za­in­te­re­so­wa­ła się nim na po­waż­nie. Czy­ta­ła wszel­kie do­stęp­ne ma­te­ria­ły pra­so­we, oglą­da­ła wy­wia­dy, śle­dzi­ła pro­ce­sy są­do­we wy­ta­cza­ne przez Ko­ściół pań­stwom utrud­nia­ją­cym jego za­re­je­stro­wa­nie, brała udział w dys­ku­sjach na fo­rach in­ter­ne­to­wych.

Osta­tecz­nie, kiedy prze­my­śla­ła rzecz w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, skon­sul­to­wa­ła swój po­mysł ze wszyst­ki­mi żeń­ski­mi krew­ny­mi. Dały się prze­ko­nać, że jest sen­sow­ny, zresz­tą w nie­któ­rych z nich za­czy­nał kieł­ko­wać taki sam, i ży­czy­ły szczę­ścia. Wszyst­kim.

 

Więc jest dzie­więt­nasty wrze­śnia 2015 roku, późny po­ra­nek. Ni­cin­ha spo­rzą­dza w domu listę za­ku­pów, głów­nie spo­żyw­czych. Wie, że bę­dzie po­trze­bo­wa­ła dużo siły. Po po­wro­cie do domu musi chwi­lę od­po­cząć. Długi marsz od skle­pu do skle­pu i od stra­ga­nu do stra­ga­nu dał w efek­cie torbą wy­peł­nio­ną po brze­gi wie­przo­wi­ną, ko­źli­ną i wo­ło­wi­ną, bułką tartą, wa­rzy­wa­mi, owo­ca­mi, mąką i ry­ba­mi. Tę przy­nio­sła na gło­wie. W obu rę­kach trzy­ma­ła do­dat­ko­we torby z bu­tel­ko­wa­ną wodą i wor­ka­mi ma­ka­ro­nu. Za­po­ży­czy­ła się u są­sia­dów. Już po wszyst­kim nie będą chcie­li przy­jąć zwro­tu długu, ale Ni­cin­ha upar­ła się i od­kła­da drob­ne kwoty, by oddać im pie­nią­dze za jed­nym za­ma­chem.

Se­ba­stião, o któ­rym za­wsze mówi zdrob­nia­le „Tião”, po­ma­ga żonie przy­go­to­wać po­si­łek. Wy­rzu­ca jej, że nio­sła zbyt cięż­kie pa­kun­ki, po­ma­ga w kuch­ni. Nie jest wta­jem­ni­czo­ny w plan. Ni­cin­ha na­kła­da sobie pod ja­kimś pre­tek­stem pół­to­rej por­cji sma­żo­ne­go fi­le­ta z bagre, górę słod­kich ziem­nia­ków i sa­łat­kę z po­mi­do­rów. Selma spę­dza dzień i noc u dziad­ków. Dzi­siaj Tião bar­dzo do­ku­cza kikut nogi, pew­nie na zmia­nę po­go­dy. Nie stać ich na leki prze­ciw­bó­lo­we. Zaraz po obie­dzie idzie się po­ło­żyć. To aku­rat bar­dzo Ni­cin­hi od­po­wia­da. Za­pa­la ka­dzi­dła i przy­go­to­wu­je kuch­nię na chwi­lę, kiedy wyj­dzie z transu.

Po­zmy­waw­szy, przy­go­to­wu­je się do dru­giej z trzech czę­ści re­ali­za­cji planu: w za­cie­nio­nej kuch­ni, sie­dząc na pod­ło­dze opar­ta o ścia­nę, za­czy­na me­dy­to­wać. Oczysz­cza umysł z ne­ga­tyw­nych emo­cji. Ciche po­chra­py­wa­nie męża nie prze­szka­dza jej, wzbu­dza tylko falę czu­ło­ści. Wy­rzu­ca z głowy smu­tek po śmier­ci syna, za­bi­te­go przez pi­ja­ne­go żoł­nie­rza. Zmu­sza się do za­po­mnie­nia o trzech ciot­kach zmar­łych na AIDS. Wy­ba­cza czło­wie­ko­wi, który za­ko­pał w pia­chu minę, spraw­cę ka­lec­twa jej Tião. W my­ślach wy­gła­sza for­mu­łę prze­ba­cze­nia skie­ro­wa­ną do jesz­cze wielu, wielu ludzi. Prosi o prze­ba­cze­nie swo­je­go pierw­sze­go męża. Synka. Matkę. I jesz­cze wielu, wielu in­nych. Me­dy­ta­cja płyn­nie prze­cho­dzi w trans. Ninha po­wta­rza, od pew­ne­go mo­men­tu cał­ko­wi­cie nie­świa­do­mie, se­kret­ną for­mu­łę. Jej palce de­li­kat­nie ma­su­ją kark i pod­sta­wę czasz­ki.

Wresz­cie jest. Na­stę­pu­je to, o czym usły­sza­ła po raz pierw­szy od babci dzień po tym jak ze spa­ce­ru nad rzekę nie wró­ci­li oboje ro­dzi­ce: jed­no­cze­sny wy­buch ty­się­cy ob­ra­zów ma­ją­ce­go się na­ro­dzić Boga, wszyst­kie po­cho­dzą­ce z umy­słów wier­nych Jego ko­ścio­ła. Ob­ra­zy, myśli, uczu­cia… nie­spój­ne, sprzecz­ne, a jed­nak ukła­da­ją­ce się w sen­sow­ną ca­łość. Mocny za­pach ka­dzi­deł za­ćmie­wa umysł – ła­go­dząc scep­ty­cyzm, uła­twia­jąc przej­ście do po­rząd­ku dzien­ne­go nad nie­kom­pa­ty­bil­no­ścią wizji Bo­ga-Wszech­stwór­cy. Czyż nie jest tak w każ­dej re­li­gii od za­ra­nia dzie­jów? Za­wsze idea po­dzie­la­na przez masy prze­ma­wia do wszyst­kich tak samo – ale tylko jako rdzeń, ko­ściec, który każdy przy­oble­ka w nieco inne ciało. Już wie, że wy­bra­ła do­brze, bo wszy­scy wier­ni, z któ­rych umy­sła­mi po­łą­czy­ła się Ni­cin­ha, mimo róż­nych po­glą­dów na spra­wy w tym mo­men­cie po­bocz­ne mają wspól­ne pra­gnie­nia: dobra, rów­no­ści, życz­li­wo­ści, ła­god­no­ści, em­pa­tii, ra­do­ści, sza­cun­ku dla in­nych i sie­bie sa­me­go, po­ko­ju. I to z nich ufor­mo­wa­na zo­sta­nie Isto­ta.

Ni­cin­ha czuje jakby jej głowa wa­ży­ła dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów. Wsta­je z pod­ło­gi. Jest późny wie­czór. Se­ba­stião wciąż śpi, Selma wróci jutro. Uff. Za­ta­cza się wy­czer­pa­na. Cała spły­wa potem. Sięga po ba­to­ni­ki le­żą­ce na stole i zjada kilka naraz. Po­pi­ja mle­kiem, cięż­ko opie­ra­jąc się o blat. Ledwo czuje wła­sne ciało, ma kło­po­ty z ko­or­dy­na­cją. Coś ogrom­ne­go, roz­py­cha­ją­ce­go się w jej umy­śle jak za­sy­sa­ją­cy po­wie­trze gu­mo­wy balon, coraz sil­niej prze do wyj­ścia.

Roz­po­czy­na ostat­ni etap pracy. Dwie wiel­kie bla­sza­ne mied­ni­ce sto­ją­ce na uprzed­nio przy­go­to­wa­nych pal­ni­kach ga­zo­wych na­peł­nia wodą. Kuś­ty­ka do blatu ku­chen­ne­go, gdzie leży ster­ta zmie­lo­ne­go mięsa. Do­daw­szy kilka jajek, tro­chę mąki ziem­nia­cza­nej, tar­tej bułki i mleka wy­ra­bia do­kład­nie mię­sną masę i for­mu­je ją w dwie wiel­kie kule. Kiedy woda w mied­ni­cach za­czy­na wrzeć, wrzu­ca je po jed­nym do każ­dej. Tak samo postępuje z parą krowich oczu. Po dłuż­szej chwi­li lą­du­je tam też ku­pio­ny tego dnia ma­ka­ron, wraz z całym za­pa­sem zgro­ma­dzo­nym wcze­śniej. To już pra­wie ko­niec.

Siada na pod­ło­dze ob­ser­wu­jąc z na­dzie­ją gi­gan­tycz­ne klop­sy go­tu­ją­ce się w ki­lo­gra­mach ma­ka­ro­no­wych nitek. W pew­nej chwi­li czuje jak na­cisk we­wnątrz czasz­ki lekko się zmniej­sza. Bar­dziej. I bar­dziej. Przy­glą­da się uważ­nie go­tu­ją­ce­mu się ciału no­we­go, tym razem praw­dzi­we­go Boga. Ruch wrzą­cej wody już nie ma wła­dzy nad de­li­kat­ny­mi nit­ka­mi; za­czy­na­ją żyć wła­snym ży­ciem.

Za­war­tość obu mied­nic jed­no­cze­śnie unosi się i lewituje metr ponad podłogą. Woda gdzieś znika, a dwie por­cje ma­ka­ro­nu spla­ta­ją się two­rząc jedną, nie­moż­li­wie splą­ta­ną masę. Oczy krowy rasy zebu otrzy­mu­ją od spa­ghet­ti dwa gu­stow­ne słup­ki, na któ­rych od razu się sa­do­wią. Ni­cin­ha życzy szczę­ścia. Wszyst­kim.

 

Nagle sły­szy w gło­wie słyn­ne Pierw­sze Słowa, pa­ra­fra­zo­wa­ne obec­nie na mi­lio­nach T-shir­tów na całym świe­cie.

 

Mo­gła­by przy­siąc, że każde uśmie­cha się do niej:

 

„Cześć, Ni­cin­ho. Czy kie­dy­kol­wiek my­śla­łaś o tym, żeby zo­stać pi­ra­tem?”

 

 

 

 

Ramen.

 

* Ponto de En­con­tro (port., wym. pontu de en­kon­tru) – miej­sce spo­tka­nia; Sen­ho­ra da Hora (port., wym. se­nio­ra da ora) – Pani Godna Chwa­ły, okre­śle­nie czę­sto uży­wa­ne w od­nie­sie­niu do bi­blij­nej Marii.

 

Wy­wiad z Jego Ma­ka­ro­no­wa­to­ścią na stro­nie 48.

 

Koniec

Komentarze

Naprawdę nie wiem czy wyznawcy tego sympatycznego bóstwa wierzą w jego istnienie. Oczywiście reprezentuje ono pewną ideę, nie wątpię też w to, że członkowie kultu wierzą w piękne ideały, takie jak równość i pokój, ale nie wiem, czy koniecznie łączą je bezpośrednio ze swoim bogiem. Wątpliwość dotyczy samej możliwości powołania do istnienia takiego bóstwa. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo ktoś może zerknąć na komentarze przed lekturą. 

 

Poza tym naprawdę podobał mi się ten pomysł, skłania do chwili refleksji. Przynajmniej mnie skłonił:). Całość trzymała w napięciu do końca. Do hm… przygotowania bóstwa nie wiedziałam, o co chodzi, chociaż pewne wskazówki pojawiły się wcześniej w tekście. 

 

Smutna kobieta z ogórkiem.

Dziękuję za komentarz i dobrą ocenę, Virginio:)

Tak, koncept jest naciągany, przynajmniej z kilku powodów… Ale jeśli chodzi o żarliwość wiary wyznawców bóstwa, to założyłem szczerość deklaracji członków tego młodego Kościoła, bo trzeba wierzyć ludziom, nie? A oni są tacy sympatyczni…

Przeczytałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Ponieważ me poglądy na religie są od dawna sprecyzowane, do wszelkich kultów podchodzę z dystansem. Niemniej doceniam literacki warsztat autora, przyjemnie odbijający od portalowej tandety. Pozdrawiam.

Bardzo ciekawy pomysł. Ujął mnie.

A mógłbyś jeszcze przejrzeć tekst i pousuwać drobne błędy? Na przykład “krowa razy”.

Babska logika rządzi!

Nawijałeś Tintinie, nawijałeś na uszy, nawijałeś bardzo sprawnie, jak na rasowego reportera prasowego przystało. I bardzo mi się to Twoje nawijanie podoba. ;-)

Czytałam z wielkim zainteresowaniem, które nie zmalało nawet w chwili gdy napisałeś, jakie produkty Nicinha kupiła na kolację.

 

„Przechadzam się z Nicinhą wśród palm oplecionych pnączami passiflor…”Przechadzam się z Nicinhą wśród palm oplecionych pędami passiflory

Passiflora jest pnączem. Na palmach oplatają się pędy pnącza.

 

„Z tego, co Nicinha zarabia jako szwaczka niewiele pozostawaje dla nich i dziecka…” – Na co Nicinha wydawaje zarobione pieniądze, skoro na utrzymanie pozostawaje niewiele? ;-)

Wydaje mi się, że powinno być: Z tego, co Nicinha zarabia jako szwaczka, ledwie wystarcza dla nich i dziecka

 

„Więc jest dziewiętnastego września 2015 roku, późny poranek”. – Raczej: Więc jest dziewiętnasty (dzień) września 2015 roku, późny poranek.

 

„…dzień po tym jak ze spaceru nad rzekę nie wrócili obole rodzice…” – Literówka.

 

„Oczy krowy razy Zebu otrzymują od spagetti dwa gustowne słupki…”Oczy krowy rasy zebu otrzymują od spaghetti dwa gustowne słupki

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kalam Kajam się za pomyłki w tekście. Zdanie z krową pisałem już po opublikowaniu, w dużym pośpiechu próbując naprawić gruby błąd, którego wcześniej nie zauważyłem. Jednak “pozostawaje”, poza błędem w pisowni wynikającym ze zmiany czasu zdania, jest oczywistą bzdurą, podobnie jak “pnącza passiflor” (jeśli jeszcze napiszę kiedyś Grafomanię (mało prawdopodobne), muszę w niej wspomnieć o “lianach lian”). “Dziewiętnastego” – o rany, ale głupio napisałem.

 

ryszardzie, Finklo, regulatorzy – bardzo mnie ucieszyły Wasze pozytywne opinie o opowiadaniu. Miło mi, że w miarę przyjemnie spędziliście przy nim czas. Ja też. Przypomniałem sobie mały, ale niezwykły fragment dzieciństwa, no i dowiedziałem się co nieco o przyrządzaniu klopsów.

 

Ciekawe, co teraz porabia Selma, w 1989 roku dziewczynka mniej-więcej pięcioletnia, uosobienie słodyczy.

Tintinie, spóźniłeś się na konkurs i przekroczyłeś limit, więc jeśli możesz, to zrezygnuj z konkursowego znacznika.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

OK, już. Podpiąłem się pod konkurs tylko i wyłącznie po to, żeby czytelnik opka wiedział, czemu osadziłem akcję w takim miejscu. Pozdrawiam:)

Finklo, Virginio, Unfallu, serdecznie dziękuję za rekomendowanie tego opka do Biblioteki. Niezmiernie mnie cieszy to:)

EDIT: i regulatorzy też? Zaszczyconym. Kłaniam równie szarmancko jak zapraszałem do lektury,

No to teraz mniej oficjalnie-żartobliwie: mam ochotę pokrzyczeć sobie z radości. Muszę ochłonąć:) Dziękuję Wam!

Co prawda nie zrozumiałam tego motywu z piratem, ale punkt dla Ciebie za ulepienie bóstwa z mięsa i makaronu i za ładny język opowiadania.

Pozdrawiam :)

Marianno, piraci w pastafarianizmie są odpowiednikiem chrześcijańskich świętych, a 19 września to Międzynarodowy Dzień Mówienia po Piracku, święto kościelne.

Dzięki za miły komentarz! Pozdrawiam:)

A to już wszystko jasne. Czy z okazji tego święta należy również dokonać abordażu na przepływający obok statek, w celu ogłoszenia jego załodze prawd wiary?:)

Pozdrawiam :)

Latający Potwór Spaghetti nie narzuca się ze swoją wiarą, co czyni go naprawdę fajnym gościem:)

Nowa Fantastyka