- Opowiadanie: Rex87 - Habitat

Habitat

Opowiadanie napisane na konkurs “Fantastyczny Poznań 2.0”. Zdaję sobie sprawę, że tekst w żadnej mierze doskonały nie jest, jeśli będziecie tak łaskawi – proszę wytknijcie popełnione błędy :)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Habitat

Habitat

 

 

 

Wyobraź sobie, że jesteś kulą.

No nie, nie taką zwykłą, jak te używane kiedyś na stołach bilardowych. Nie, ty masz wytyczone zadanie większej wagi , niż dostarczanie prymitywnej rozrywki. Gdzieś pomiędzy układami scalonymi w twym wnętrzu, natrętnie, niczym iskra przeskakuje raz po raz algorytm z jasną komendą: kontrola i nadzór populacji.

Przez większą część symulowanej, dwudziestoczterogodzinnej doby w kopule, nic sobie z tego nie robisz. W podziemnych ciemnościach, usianych tylko pojedynczymi punkcikami mrugających światełek aparatury, tłoczysz się na powierzchni magazynowej, razem z dwudziestoma tysiącami podobnych tobie. Twoje zadanie na tę chwilę – maksymalne zaoszczędzenie energii. Energia jest szalenie istotna. Jedno zachwianie jej ciągłości, może oznaczać katastrofę dla całej kopuły.

Podobnie jak reszta, na swej metalicznej powierzchni masz wybity pięciocyfrowy numer. Ten ciąg cyfr, w połączeniu z weryfikacją wizyjną i głosową , stanowi doskonałą metodę identyfikacji przypisanego ci obywatela kopuły. To istotne o tyle, że każdy mieszkaniec Poznania potrzebuje właściwej tylko sobie dawki Ithilium.

Po jedenastu godzinach oczekiwania, uruchamiasz ponownie podstawowe funkcje i trwasz w oczekiwaniu na mechaniczne ramię, mające uzupełnić zapas Ithilium w twoich zbiornikach. Proces jest zautomatyzowany, wyliczony z dokładnością do dziesiątych części sekundy – dzięki temu już po piętnastu kolejnych minutach unosisz się wraz z innymi, pod samym sklepieniem kopuły. Zostało ci dokładnie trzydzieści pięć minut na przekazanie dawki adresatowi. To wystarczająca ilość czasu.

Przypisanego obywatela odnajdujesz szybko, dzięki lokalizatorowi wszczepionemu mu pod skórę w momencie narodzin. Według danych telemetrycznych, cel znajduje się od pięciu godzin w strefie mieszkalnej numer cztery, w okolicy dawnego osiedla Sobieskiego. Ma stabilny puls, około sześćdziesięciu uderzeń serca na minutę, fale mózgowe na poziomie minus jeden – wypadkowe twardej fazy snu. Jest szósta dwadzieścia siedem, kiedy uruchamiasz napęd i z wolna udajesz się w kierunku północnej części kopuły. Dzięki niewielkim rozmiarom, możesz obniżyć pułap lotu do minimum i bezpiecznie lawirować pomiędzy budynkami. Na miejsce docierasz po dziesięciu minutach.

 

Chocimska jest jedną z dziesiątek zbudowanych na bazie okręgu ulic Poznania, opasających składające się z ledwie kilku bloków, miniaturowe osiedla. Panuje tu spokój, typowy dla stref mieszkalnych powyżej numeru drugiego. Na parkingach stoi kilka wypolerowanych samochodów, nieliczni przechodnie suną wolnym krokiem na pętlę tramwajową, skąd zostaną przetransportowani do jednego z obszarów roboczych, rozpoczynając kolejny dzień pracy. Po drodze spotykasz także funkcjonariuszy Ochrony Cywilnej, patrolujących rutynowo okolicę. Nie mają tu wiele do roboty – obejmująca swym obszarem dawne Piątkowo strefa mieszkalna z właściwym jej numerem czwartym, przeznaczona jest w głównej mierze dla pracowników administracyjnych oraz IT; najistotniejszej (a przy tym najlepiej opłacanej) z punktu widzenia zautomatyzowanego miasta, grupy zawodowej.

Wymijasz pierwszy z budynków i kierujesz się dalej na północ. Następnie wznosisz się na wysokość czwartego piętra, na wprost od miejsca docelowego. W każdym z mieszkań kopuły, przewidziano otwór, przez który możesz przedostać się do środka, na wypadek gdyby któreś z okien bądź drzwi było zamknięte. Mimo, że podawanie Ithilium mieszkańcom kopuły, odbywa się w stałych porach od początku jej istnienia, kilkukrotnie ze względu na brak dostępu do adresata, dostawa nie dotarła na czas. W każdym z tych przypadków, ostateczna decyzja Centrum była jednoznaczna. Każda taka decyzja z kolei, wiązała się z dodatkową utratą energii. A jej oszczędność to priorytet dla każdego, który chce przeżyć.

W mieszkaniu panuje zaduch, typowy dla nie wietrzonych latem pomieszczeń. Drobinki kurzu tańczą w pojedynczych smugach światła, przebijających się przez przesłonięte roletami okna.

Dane telemetryczne mówią ci, że adresat znajduje się w sypialni. Bezszelestnie przepływasz przez korytarz i kierujesz się do pomieszczenia po twojej prawej. W sypialni, oprócz łóżka ze zmiętym prześcieradłem, znajduje się szafka nocna. Na niej, stoi zapalona lampka. Tuż obok lampki, rejestrujesz niewielki czarny punkcik, okrągłego kształtu. To lokalizator. Ten sam, który powinien znajdować się pięć milimetrów pod skórą twojego adresata. Problem w tym, że adresat zniknął.

 

Atak następuje ułamek sekundy później.

Pierwsze uderzenie strąca cię na podłogę. Czujniki wariują, próbując pobrać jakiekolwiek użyteczne informacje, ale otoczenie wiruje dookoła w szaleńczym tańcu. Chwilę później nadchodzi drugi cios, którego siła uszkadza ci obudowę. Elektroniczne wnętrzności wysypują się na zewnątrz, na wzór świątecznego confetti.

Zanim przestajesz istnieć, udaje ci się jeszcze zarejestrować obraz wysokiego mężczyzny w znoszonych ubraniach. Twarz ma przesłoniętą chustą, w ręku trzyma metalową pałkę, bliźniaczo podobną do tych, które używają oddziały Ochrony Cywilnej. Na milisekundy przed ostatnim uderzeniem, obraz ten płynie za pomocą niedostrzegalnych dla ludzkiego oka elektrycznych synaps, wprost do macierzy Centrum.

Ale centrum już o tym wie. I po raz pierwszy od początku swego istnienia uświadamia sobie, że może odczuwać strach.

 

***

 

Tomek Orzechowski z rezygnacją wlepia wzrok w rozciągający się z okien jego prywatnego biura krajobraz. Po dwunastu godzinach nerwowego wyczekiwania na wieści z terenu, ma przemożną ochotę skoczyć na główkę, prosto w dół. Z czternastego piętra wznoszącego się w centralnej części strefy IT biurowca, będzie to zdecydowanie godny zapamiętania lot, myśli. Może nawet zdąży nacieszyć oczy kilkoma niezgorszymi widokami skąpanych w blasku z wolna zachodzącego słońca ulic, zanim malowniczo roztrzaska się o chodnikowe płyty.

Teraz, kiedy wskazówki zegara z wolna zbliżają się do dziewiętnastej, chyba po raz pierwszy od czasu przejęcia obowiązków Koordynatora Zespołu ds. Zabezpieczeń czuje, że ma autentycznie dość. Śluzówki oczu pieką jakby natarł je pieprzem, zastałe stawy strzelają z hukiem godnym winchestera ’65, przy próbie wykonania najmniejszego ruchu. Jakby tego było mało, w ciągu dnia, jego przytulne biuro zdążyło przepoczwarzyć się w przesiąknięte mieszanką  papierosowego dymu, kwaśnego odoru potu i intensywnej woni niedojedzonych bułek z pasztetem, pole wirtualnej bitwy.

Szczęśliwie, równe dziesięć minut temu poczta wewnętrzna oznajmiła w końcu o ostatnim raporcie i Tomek wreszcie może odetchnąć z ulgą, choć na wiwaty i okrzyki radości, przyjdzie czas dopiero jutro. Najpierw musi nabrać sił. To był cholernie ciężki dzień.

 

***

 

Zaczęło się nawet niewinnie. O siódmej dwadzieścia, na prywatnym koncie pocztowym Tomka, pojawił się komunikat o temporycznej awarii sieci kamer, gdzieś w okolicach dawnego osiedla Sobieskiego. Utrzymanie w ciągłym ruchu systemu, liczącego równe dwa tysiące „oczy wielkiego brata”, rozmieszczonych strategicznie w najważniejszych punktach kopuły, jest samo w sobie zadaniem niemal niemożliwym, toteż takie awarie zdarzały się przynajmniej kilka razy tygodniowo. Gdyby nie fakt, że góra od zawsze przejawiała opatrzone tonami wzajemnie wykluczających się procedur, iście paranoidalne skłonności w kwestii bezpieczeństwa, Tomek pewnie zleciłby zadanie któremuś z podwładnych. Autonomiczny System Monitoringu szefostwo uważało jednak za swój klejnot w koronie, a co z tym związane, wszelakie sprawy z nim związane, Koordynator był zmuszony nadzorować osobiście. I to dosłownie od punktu A, do B. Od początku, do końca.

 Tomek poczuł, że po raz pierwszy tego poranka, ma przemożną ochotę zakląć.

 

Standardowy sposób działania zakładał wysłanie na miejsce awarii zespołu konserwatorów. Ich zadanie było proste – dotrzeć na wskazaną lokalizację, zidentyfikować problem i możliwie szybko go wyeliminować. Nie marnując czasu, Tomek zlecił im to ledwie pięć minut po odczytaniu komunikatu. Następnie przesłał wiadomość do mocodawców i uznał sprawę za względnie załatwioną. Technicy pewnie uporają się z usterką w przeciągu pół godziny, jak zwykle, a on będzie mógł ze spokojnym sumieniem zająć się innymi sprawami.

Rozkoszował się właśnie smakiem pierwszego papierosa, kiedy rozległ się dźwięk komórki. Tomek od niechcenia chwycił telefon. Dzwonił Ader, dowódca zmiany konserwatorów. Z pewnością z informacją, o zakończeniu napraw.

– Człowieku, nie uwierzysz na co teraz patrzę. – Zagrzmiał na powitanie. – Wpakowaliśmy się w niezłe gówno.

Ader był bezpośrednim facetem. Jeśli mówił, że sprawy źle stoją, to zazwyczaj należało spodziewać się prawdziwej katastrofy. Tomek poczuł, jak mimowolnie przyśpiesza mu puls. I nie spodobało mu się to uczucie.

– To znaczy?

– Zobaczysz sam. – powiedział konserwator – Przesyłam zdjęcia.

I rozłączył się.

 

Kolejne minuty standardowo wlokły się niczym godziny, kiedy Tomek wlepiał z napięciem wzrok w ekran monitora. W momencie w którym zaczął nosić się powoli z nadzieją, że to wszystko jest jedynie jakimś ponurym żartem, poczta poinformowała o nadejściu wiadomości.

Zawierała dwa zdjęcia . Na pierwszym, znajdowała się uszkodzona szafka sterownicza. Takich szafek w całej kopule znajdowało się dokładnie dziesięć – i nawalały równie często jak pojedyncze kamery. Sprawa była o tyle poważniejsza, że jedna szafka skupiała informacje przesyłane z przynajmniej dwustu lokalizacji. To oznaczało, że w tym konkretnym przypadku, region Osiedla Sobieskiego był całkowicie pozbawiony monitoringu.

Metalowe drzwiczki zostały wygięte, plątanina przewodów w środku, porozrywana w losowych miejscach. Brak śladów jakiegokolwiek zwęglenia sugerował, że do uszkodzeń nie doszło w wyniku spięcia, lub innej samoczynnej usterki. Ale jeśli nie stało się to samoczynnie, to kto mógł to zrobić?

Z tłukącym się o żebra sercem, Tomek otworzył drugie ze zdjęć – i momentalnie zaschło mu w gardle. Szafka została sfotografowana z większej perspektywy; obok niej ktoś na ścianie budynku wymalował żółtym sprayem niewielki okrąg, przekreślony poprzeczną linią.

Pod zdjęciem, Jarek dopisał jedno słowo: „Szantażyści.”

Żywy mit, jedna z tych miejskich opowieści, o których mówiło się, oglądając się przez ramię z niepokojem. Jeśli wierzyć krążącym z ust do ust plotkom, mieli to być zbiegli chorzy jeszcze z czasów epidemii, którzy nie otrzymawszy szczepionki uciekli w kierunku podziemi, ulegając tam straszliwym mutacjom. I choć jakiś czas później,  Ochrona Cywilna przeczesała każdy zaułek podziemnych instalacji w ich poszukiwaniu, nie znalazła nawet skrawka dowodu na to, że kiedykolwiek istnieli.

Sama historia o zdeformowanych mieszkańcach czających się poza zasięgiem kamer gdzieś za rogiem, urosła wkrótce do rangi legendy. Mimo mijającego czasu, magia opowieści była wciąż żywa, co potęgowały pojawiające się co jakiś czas na osiedlowych murach, symbole identyczne jak ten, który Tomek zobaczył dziś na zdjęciu i idące z nimi w parze, zagadkowe awarie.

Oczywiście, nigdy nie udało się powiązać konkretnych osób z tymi wydarzeniami, ale fakt, że Ochrona Cywilna wyznaczyła nagrodę za jakiekolwiek wskazówki mogące naprowadzić ją na trop Szantażystów, tylko rozpalał wyobraźnię mieszkańców

 

Podobnie jak dziś.

Po raz kolejny tylko to jedno, jedyne słowo wystarczyło, by w kilka chwil cała strefa IT została postawiona na równe nogi. Polecenie mocodawców było jasne – usunąć awarię za wszelką cenę. W region pozbawiony wizyjnego podglądu, wysłano większość oddziałów Ochrony Cywilnej i połowę zespołów monterów. Strefy mieszkalne i pracownicze otoczono kordonami, sprawdzającymi przepustki.

Przez resztę dnia, do centrali alarmowej, dochodziły dziesiątki sprzecznych informacji o sytuacji w regionie i na głowie Tomka znalazło się ich odpowiednie uporządkowanie. Ślęczał więc przed komputerem z zestawem głośnomówiącym przy boku, wypalając jednego papierosa za drugim, starając się z ogólnego chaosu na przeciążonych liniach wyłowić cokolwiek przydatnego. Pod koniec dnia odnosił nieprzyjemne wrażenie, jakby jego głowa spuchła jak balon.

Szczęśliwie, dokładnie o osiemnastej czterdzieści pięć poczta wewnętrzna oznajmiła w końcu o zakończeniu napraw i Tomek wreszcie odetchnął z ulgą. W tym momencie marzył jedynie o dwóch rzeczach. Pierwszą z był sen. Drugą, choćby maleńka dawka Ithilium.

 

***

 

Jest dziewiętnasta trzydzieści pięć i „Dwunastka” nadjeżdża punktualnie, jak zawsze. Dzięki temu, że cały ruch w kopule jest zautomatyzowany, nigdy nie dochodzi tutaj do opóźnień. Gdyby miał postawić na jedno z bardziej genialnych posunięć konstruktorów nowego Poznania, Tomek wybrałby właśnie ograniczenie indywidualnych środków transportu, kosztem wprowadzenia zautomatyzowanego ruchu tramwajowego. Zawsze na czas, zawsze po tych samych wytyczonych z optymalną trajektorią trasach. Bez uciążliwych korków, w rodzaju dawnego ronda Śródka. Tak, elektryczne trakcje tramwajowe były zdecydowanie genialnym posunięciem.

Drugi wagon jest niemal pusty i Tomek zajmuje miejsce na jednym z pierwszych siedzeń. Kiedy tramwaj z wolna rusza z miejsca, odczuwa już odprężające ciepło rozlewającego się po ciele Ithilium. Sonda zrobiła swoje i punktualnie o dziewiętnastej dostarczyła dawkę leku. Przyciskając twarz do szyby, mężczyzna wpatruje się teraz w holograficzną imitację zachodzącego słońca i uświadamia sobie ze zgrozą, że prawie już nie pamięta, jak to wszystko dookoła w ogóle się zaczęło.

 

***

 

Na początku była śmierć i postępujący za nią wierny druh, w postaci chaosu. W zasadzie nikt nie wiedział, o co tak na dobrą sprawę poszło. Jedni szeptali o cybernetycznym ataku, odpalającym na raz siedemdziesiąt pięć procent potencjału nuklearnego światowych mocarstw, inni krzyczeli na całe gardło o wykorzystaniu „ludzkiego pestycydu”, łączącego efekty działania bomb atomowych i broni biologicznych… ale nikt nie wiedział na pewno.

Jedyny fakt był taki, że ci którzy mieli szczęście, zasnęli w normalnym świecie i już się nie obudzili. Pozostali, następnego ranka znaleźli się w nowej rzeczywistości, która w jedną noc stanęła dumnie na ruinach starego świata. Tomasz Orzechowski, syn nauczycielki chemii w lokalnej szkole i ojca którego nigdy nie poznał, miał wtedy dziewięć lat.

 

Potem było jeszcze gorzej. O ile nagły atak zrównał z ziemią praktycznie wszystkie większe skupiska ludności, to pandemonium jakie nastąpiło po nim, dopełniło dzieła zniszczenia. Żywność i zdatna do picia woda szybko stały się towarem luksusowym. Część tych którzy przetrwali, skupiła się w małe grupki „szperaczy ruin”, próbujące wydostać ze zniszczonych metropolii wszystko, co mogło nadać się do zjedzenia i na handel. Reszta, podobnie jak Tomek i jego matka, próbowała kryć się na wsiach i pośród lasów.

W ciągu kolejnych dwóch lat, z wygłodzenia i infekcji, zmarło ponad siedemdziesiąt procent ocalałych z feralnej nocy. Z każdym dniem stawało się jasne, że planeta, którą jeszcze nie tak dawno gatunek ludzki miał we władaniu, była teraz miejscem niezdatnym do życia. Poczekalnią, wypełnioną przypadkowymi pasażerami, których miejscem przeznaczenia, była jedynie śmierć.

I właśnie wtedy, kiedy przyszłość rodzaju ludzkiego stanęła pod znakiem zapytania, pojawił się promyk nadziei.

 

Najpierw pojawiły się plotki o przegrupowaniu sił ocalonych, gdzieś w środkowej części Europy. Przekazywane z ust do ust, spowodowały, że coraz większe grupy ludności wychodziły z ukrycia. Później, coraz częściej mówiło się o budowie gigantycznego schronu dla ocalałych, który miał powstawać na ruinach dawnego Poznania. Kiedy Tomek i jego matka dotarli w końcu na miejsce, budowa miała się już ku końcowi. Widok olbrzymiego placu budowy, setek tysięcy namiotów  pracującej i koczującej dookoła niego ludności, dosłownie zapierał dech w piersiach.

Nowy Poznań, ostatnie, heroiczne osiągnięcie ludzkości, stanął w pełnej krasie już po roku. Przekonfigurowany tak, by stał się w pełni samowystarczalnym miejscem zamieszkania dla dwudziestu tysięcy wybrańców, na następne kilkadziesiąt lat. Piętnastu tysięcy przyszłych mieszkańców, wybrano na podstawie płci, przydatnych umiejętności i stanu zdrowia. Pozostałe pięć, na drodze losowania, spośród ponad pół miliona ocalałych, znajdujących się na miejscu.

To, że wyczytano jego numer, matka Tomka uznała za znak od Boga. Kiedy ze łzami w oczach oznajmił jej, że bez niej nigdzie się nie rusza, wymierzyła mu siarczysty policzek. To był pierwszy raz kiedy go uderzyła.

– Ani mi się waż, chłopaku. – Powiedziała drżącym głosem. – Pójdziesz tam i przeżyjesz. MUSISZ przeżyć. I nigdy, przenigdy nie waż się zapomnieć. Słyszysz? Nie zapomnij.

A potem odwróciła się i zniknęła w tłumie.

Kiedy kilka godzin później, wraz z dwudziestoma tysiącami innych szczęśliwców Tomek wszedł do środka, a jedyne wejście zapieczętowano grubą warstwą betonu i stali, poczuł, że jeszcze nigdy w życiu nie był taki samotny.

 

Zbudowany na bazie okręgu habitat, opancerzono szczelną, kilkunastometrowej grubości osłoną. Z zewnątrz rozmieszczono na niej setki kolektorów słonecznych, mających za zadanie dostarczać energię, potrzebną miastu do funkcjonowania.

Nowy Poznań podzielono na pięć stref spełniających różnorakie funkcje. Na miejscu dawnych Jeżyc powstały naświetlane ultrafioletem pola uprawne i szklarnie; Grunwald stał się wewnętrznym ośrodkiem przemysłowym, odpowiadającym za przetwarzanie żywności, recyklingiem i produkcją. Dawną Wildę i Stare Miasto przekształcono w kolejne pięć ministref mieszkalnych dla obywateli miasta, wyposażonych w namiastki rozrywki. Region Nowego Miasta, stanowiący teraz serce habitatu, stał się siedzibą technologii informacyjnych i kadry zarządzającej. Tam też, pod powierzchnią jeziora maltańskiego, umieszczono odpowiadający za automatyzację procesów zachodzących w kopule superkomputer, nazwany Centrum. Mieszkańcy zostali natychmiast przydzieleni do poszczególnych zadań, według posiadanych umiejętności i ogólnej przydatności. Tomkowi przypadło w udziale jedno z pośledniejszych stanowisk w strefie IT.

W ten sposób, rozpoczęła się nowa era w historii ludzkości. Era leczenia ran.

Choć większość procesów zachodzących w habitacie, oddelegowano się pod stałą kontrolę obsługiwanego przez garstkę konstruktorów nieomylnego Centrum, w ciągu dziesięciu lat od początku funkcjonowania, przynajmniej raz zdarzyła się sytuacja mogąca zachwiać delikatną strukturą kolonii.

Choroba popromienna, bo tak ją określili, zabrała życie prawie jednej czwartej mieszkańców Nowego Poznania. Pierwszy przypadek, mający miejsce w strefie mieszkalnej z numerem drugim, zmarł ledwie trzy godziny po wykryciu  objawów. Informacje o następnych pojawiały się lawinowo.

Kiedy sytuacja wydawała się beznadziejna, z pomocą przyszło Centrum. Używając swej mocy obliczeniowej, zdołało zsyntetyzować odpowiednią mieszankę. I choć nie wszystkich udało się uratować, po epidemii zdecydowano o wprowadzeniu już na stałe, szczepionki o kodowej nazwie „Ithilium”. Za jej kompleksową dystrybucję, odpowiedzialność wzięło na siebie samo Centrum. Utworzono też pierwsze oddziały wewnętrznej służby porządkowej, nazywanej Ochroną Cywilną.

Sytuacja została opanowana. Habitat zdał pierwszy egzamin.

 

Od tych wydarzeń minęło już sporo czasu, a Tomek ma teraz dwadzieścia siedem lat. I choć życie w habitacie, pod wieloma względami przypomina to, które wiódł w dawnych czasach na powierzchni, czuje gdzieś wewnątrz, że to miejsce nigdy nie będzie jego prawdziwym domem.

 

***

 

„Dwunastka” wyhamowuje tak nagle, że Tomek o mało co nie rozpłaszcza się na przedniej szybie wagonu. Kilka osób które dosiadły się po drodze, podobnie jak on gramoli się teraz na równe nogi, mrucząc pod nosem ciche przekleństwa.

Tramwaj stoi jak zaczarowany. Po infrastrukturze Tomek poznaje, że znajduje się niedaleko Osiedla Sobieskiego. Tam, gdzie zaczął się cały ten dzisiejszy bajzel.

– Co się dzieje? – pyta jakiś głos z tyłu.

Wtóruje mu chór podobnych.

– Dlaczego się zatrzymaliśmy?

– Coś się popsuło?

– Czy to…

– Patrzcie! – wykrzykuje jakaś pulchna kobieta, siedząca dwa miejsca za Tomkiem. Ma świdrujący, drażniący uszy ton głosu – Ochrona Cywilna!

I rzeczywiście, jak spod ziemi, dookoła pierwszego wagonu wyrasta piątka funkcjonariuszy ubranych na wzór niegdysiejszych oddziałów antyterrorystycznych. Na ich widok, Tomek, nie wiedzieć czemu, odczuwa nieprzyjemny ucisk, gdzieś w okolicach żołądka.

 

Dwóch mężczyzn wchodzi do tramwaju świecąc latarkami na każdego z pasażerów, pozostała trójka z bronią gotową do strzału, ubezpiecza obszar przed wagonem. Oczywiście, przypomina sobie  Tomek, część z jednostek pozostawiono na miejscu dzisiejszej awarii. To musi być rutynowa kontrola przepustek. Jeszcze chwila i ruszą z miejsca, myśli. Jeszcze chwila i znajdzie się w do…

W tym samym momencie pierwszy wagon, przy akompaniamencie ogłuszającego huku eksplozji i jęku rozrywanego metalu, znika w chmurze ognia. Siła uderzenia wybija szyby w drugim, ciskając pasażerami po ciasnej powierzchni, jak szmacianymi lalkami. Tomek rąbie głową o kant jednego z siedzeń i przez chwilę, ma wrażenie jakby wydarzenia rozgrywające się przed nim, działy się za zasłona mgły. Zewsząd słychać  wrzaski rannych pasażerów, gdzieś w tle, odzywa się terkot karabinów maszynowych i huk kolejnych eksplozji. W chwilę później, po raz pierwszy od czasów epidemii, w habitacie rozlega się ogłuszające wycie syren alarmowych.

Ostatkiem sił, Tomek rejestruje, jak wagonu, wchodzi dwójka zamaskowanych osób i staje naprzeciwko niego. Jedna z nich, zsuwa chustę przesłaniającą jej twarz. To młoda dziewczyna. Może mieć najwyżej dwadzieścia lat. Kruczoczarne włosy opadają jej na policzki, kiedy przypatruje się mu przez chwilę. Jest piękna.

– To on? – odzywa się druga postać.

Dziewczyna w milczeniu kiwa głową.

Wszystko rozgrywa się w ułamku sekundy. Zamaskowana postać unosi zwrócony kolbą w kierunku twarzy Tomka karabin. Kiedy w końcu pada uderzenie, mężczyzna nie czuje bólu. Momentalnie zapada się w otchłań ciemności.

 

***

Pierwszym co odczuwa Tomek, jest ból. A właściwie kilka jego rodzajów. Na pierwszy plan, wybija się pulsująca opuchlizna na czole; ślad po niedawnym uderzeniu. Zaraz za nią w kolejce ustawia się paskudne pieczenie na karku. Dodatkowo kręci mu się w głowie, a zdezorientowany żołądek raz po raz próbuje odmówić posłuszeństwa.

Z wolna, mężczyzna otwiera oczy i zaraz potem je mruży.

Położono go na jakimś metalowym stole, przypominającym te używane na salach operacyjnych. Pomieszczenie w którym się znajduje jest niewielkie, oprócz stołu i zwisającej swobodnie z sufitu żarówki, są tu tylko gołe, odrapane ściany. Na wpół uśpione receptory powoli budzą się do życia i Tomek mimowolnie zaczyna  drżeć z zimna. Z wysiłkiem przebijając się przez łupiący ból w czaszce, próbuje przypomnieć sobie jak w ogóle się tu znalazł. Bez rezultatu. W końcu, jęcząc z wysiłku, zmusza się do wstania.

W jednej ze ścian znajdują się drzwi. Z gracją godną rekonwalescenta wojennego, mężczyzna powoli człapie w ich kierunku. Bez wielkich nadziei chwyta za klamkę i ku jego zdziwieniu okazuje się, że drzwi są otwarte. Za nimi rozciąga się długi, wąski korytarz oświetlony identycznymi żarówkami jak w pomieszczeniu ze stołem operacyjnym. Gdzieś w oddali, ze ściany wydobywa się małe pasemko światła. Tam muszą znajdować się kolejne drzwi.

Przytrzymując się ściany, krok po kroku Tomek wlecze się w kierunku światła. Kiedy zbliża się na odległość nie większą niż pół metra, staje jak wryty. Czy usłyszał właśnie czyjś głos?

Ostrożnie, centymetr po centymetrze, Tomek skrada się w kierunku źródła światła. I teraz jest już pewien ponad wszelką wątpliwość.

– … trum już wie gdzie nas szukać. – przemawia jakiś silny, męski głos. – Została nam najwyżej godzina, żeby przygotować się na kontratak. Czy twoja grupa jest gotowa?

Odpowiada mu inny, należący ewidentnie do młodej kobiety.

– Kończą przegląd sprzętu i będziemy mogli wyruszać w drogę. Zapewnijcie nam spokojne pół godziny na tyłach i załatwimy sprawę.

– Dobrze… a co z naszą wtyczką?

– Jeszcze odsypia trudy podróży. Doprowadzimy go do porządku.

– Chyba nie muszę ci przypominać, że w jego rękach spoczywa teraz nasze życie. Co jeśli nam nie uwierzy?

– Minęło siedemnaście godzin od ostatniej dawki Ithilium, jaką przyjął. Uwierzy nam. – wahanie w głosie. – Musi uwierzyć.

Mężczyzna o silnym głosie najwidoczniej uznaje rozmowę za zakończoną, bo po chwili Tomek słyszy jak ktoś energicznym krokiem zmierza w kierunku drzwi.

W panice rozgląda się za jakimś miejscem, w którym mógłby się ukryć, ale w korytarzu nic takiego nie ma. Może więc tylko bezradnie czekać. Mijają ciągnące się w nieskończoność sekundy, a Tomek napina wszystkie mięśnie, gotów rzucić się ostatkiem sił na napastnika, kiedy światło z wewnątrz, zostaje przesłonięte przez czyjąś zwalistą sylwetkę, a drzwi zaczynają się otwierać…

– Ach, jesteś już! – wykrzykuje niemal triumfalnie na jego widok potężny, na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna. – Nareszcie!

 

Kolejne pół godziny mija Tomkowi w zawrotnym tempie. Najpierw generał Trochowski, bo tak się nazywa, przedstawia go swojej córce, Sandrze. Tomek rozpoznaje w niej dziewczynę z tramwaju i odnosi nieodparte wrażenie, że jest jeszcze piękniejsza, niż kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.

Później, Sandra opowiada mu o wykorzystaniu ludzkiego pestycydu w tę noc, w którą zginęło sześć miliardów ludzi. Mówi także o budowie Habitatu i polowaniach na ludzi pozostających na zewnątrz. Wyjaśnia tajemnicę epidemii, powstanie grupy zwanej Szantażystami i prawdziwe zastosowanie wyimaginowanej szczepionki, zwanej „Ithilium”.

– Wszystko to co znasz, jest kłamstwem. – mówi w końcu.

Tomek patrzy na nią z niedowierzaniem.

– To niemożliwe. Centrum nie zrobiłoby czegoś tak potwornego.

– Właśnie po to skonstruowano Ithilium. Żebyś zapomniał. Żebyś dał się kontrolować.

Tomek jej nie wierzy. Nie chce uwierzyć.

 

Sandra chwyta go za dłoń i prowadzi do pokoju komunikacyjnego.

Jeśli jeden obraz może zastąpić tysiąc słów, to przekaz z kamery po zewnętrznej stronie kopuły nowego Poznania, mógłby spokojnie robić za wszystkie frazy świata.

Połączenie jest krótkie, ledwie kilkusekundowe. Wystarczające na wymianę spojrzeń i jedno jedyne słowo.

– Nie zapomniałeś.

Ten głos. Tomek poznałby go nawet, gdyby wypowiedział tylko jedną zgłoskę. Głos, którego już nigdy nie miał prawa usłyszeć. Głos należący do osoby, którą dawno temu uznał za straconą.

I Tomek właśnie zaczyna wierzyć.

***

 

Nowy Poznań stoi w ogniu. Zewsząd docierają do nich stłumione odgłosy wybuchów i nieustannej wymiany ognia. Jakby wbrew temu wszystkiemu, ich mała, pięcioosobowa grupa przemyka się w cieniu budynków, kierując się ku Malcie. Wprost do macierzy centrum. Wprost do jaskini lwa.

Na miejscu nie ma nikogo. Wypełnione zwykle po brzegi posterunki Ochrony Cywilnej, świecą teraz pustkami, rzucone do otwartej walki. Grupa generała Trochowskiego spełniła swe zadanie w stu procentach. Teraz czas na nich, myśli Tomek. Unikając czujnego wzroku kamer, wraz z resztą grupy, wślizguje się do środka. Samo zamontowanie ładunków wybuchowych, zajmuje im ledwie chwilę.

Równe pięć minut później, Nowy Poznań umiera wraz ze swoim prawdziwym stwórcą.

 

***

 

Tomek patrzy wraz z Sandrą na zgliszcza dogorywającego habitatu. 

– Zbudowaliśmy wspaniałe miasto. – mówi, delikatnie ujmując jej dłoń – Jaka szkoda, że to musiało się tak skończyć.

Dziewczyna uśmiecha się do niego, kiedy z oddali słyszą nawoływania jego matki. Kiedy odwracają się w jej kierunku, dostrzegają pierwsze promienie prawdziwego, wschodzącego słońca.

– Poznań to nie tylko infrastruktura. Te wszystkie budynki, technologia… Poznań to tak naprawdę my, tutaj. Odbudujemy miasto. Razem.

Koniec

Komentarze

Językowo, tekst zyskałby, gdybyś go dokładnie przejrzał (nie zrobiłeś tego przed wstawieniem? Minęło dużo czasu od napisania) – zawiera stosunkowo dużo drobnych błędów.

Jeśli chodzi o fabułę, to wydaje mi się mało oryginalna. Ściśle kontrolowana populacja, jeden z ludzi dostaje się w ręce buntowników, konwersja, ciemięzcy przegrywają. Aha, jeszcze piękna kobieta po drodze. Brakuje mi wyjaśnień co do podstaw działania wykreowanego świata; jakie były skutki przyjmowania lekarstwa (oprócz ogłupienia)? A jakie odstawienia? Kto ten cały spisek wymyślił? Po co?

Za to konstruowanie lewitujących kuleczek do aplikacji medykamentu chyba stanowi przerost formy nad treścią. Prościej byłoby wprowadzić odpowiednie dawki do wody pitnej albo żywności (przecież ściśle kontrolowanej).

I jeszcze jeden zarzut: tekst sprawia wrażenie mało poznańskiego. Zmienisz nazwy ulic, osiedli itp. i spokojnie możesz wysyłać na konkurs o Londynie albo Ułan Bator.

Babska logika rządzi!

Konwencja social-fiction ma (miała?) takich mistrzów, jak Zajdel, Oramus, Wnuk-Lipiński czy Wiśniewski-Snerg i Parowski. Dorównać im, to prawdziwe wyzwanie. Niestety, wyzwanie przerosło autora – poczynając od fabuły, poprzez papierowe postaci, po interpunkcję.

Może jestem zbyt ostry w ocenie, ale wychowałem się na tej literaturze i dlatego w przypadku social-fiction poprzeczkę mam zawieszoną naprawdę wysoko.

Finklo, miejskie konkursy to mają do siebie, że bardzo często wystarczy lekko zmienić lokalizację i już masz kolejne miejsce….

 

Narracja w czasie teraźniejszym boli. I zdecydowanie za dużo chyba o tej kulce na początku, te znaki można by wykorzystać inaczej. A resztę niech kto inny komentuje, bo mnie nie wypada ;) Finkli bym słuchał, bo złośliwa jest i czasem inteligentnie wredna, ale złośliwości dobrze podbudowuje logiką ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Psycho, a które teksty częściej zwyciężają? Te nierozerwalnie związane z tematem czy uniwersalne? Otwarcie przyznaję, że nie wiem i chętnie poznałabym odpowiedź.

PS. Dziękuję.

Babska logika rządzi!

Różnie. Zależy od warsztatu autora, najbardziej chyba pomysłu i… A to niespodzianka, gustów jury ;)

P.S. Prąciem ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Po pierwsze, wielkie dzięki za komentarze.

Finklo, rzeczywiście tekstu nie poprawiałem przed wysłaniem tutaj – jest to dokładnia taka forma w jakiej poszedł na konkurs. I tu cały mój problem – od jakiegoś czasu zauważyłem, że popełniam wciąż te same błędy przy opowiadaniach, szczególnie tych dłuższych, ale sam ni cholery nie potrafię ich dojrzeć.

Brunonie, ani trochę nie jesteś zbyt surowy w ocenie – bardzo zależy mi na krytycznych uwagach. Jeśli tekst jest do kitu (a ten jak widać jest), to walcie prosto z mostu – tylko tak mogę się czegoś nowego nauczyć.

PsychoFish – napisałeś, że czas teraźniejszy w moim opowiadaniu kiepsko wypada, czy mógłbyś rozwinąć swoją myśl? Tzn. to moje nieporadne tego typu narracji używanie, czy przyczyna leży gdzieś indziej?

 

And one day, the dream shall lead the way

Cały czas, przy kulce, zwracasz się bezpośrednio do czytelnika, każąc mu wyobrazić sobie to lub tamto. Dość abstrakcyjne i za długo trwa. Mnie zmęczyłeś w połowie.

Potem w tej narracji czegoś brakuje, nie umiem powiedzieć dokładnie – czego – może kawałka emocji? Jak to czytać na głos, to brzmi jak opis jakiegoś filmu, stworzony dla niedosłyszących – [IDZIE], [PUKA], [BUDUJĄCA NAPIĘCIE MUZYKA], [DŹWIĘK BRONI MASZYNOWEJ I WYBUCHÓW] etc. I tak mechanicznie, bez jaja, nuży podobnie – przynajmniej mnie. Dodatkowo, w opowiadaniu następują jakieś zdarzenia, w kolejności chronologicznej, a narracja cały czas jedzie teraźniejszością. No i ten patos w ostatnim zdaniu, godny amerykańskiego filmu familijnego, ścina z nóg.

 

Sam chciałeś ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Sam chciałem, potwierdzam. :)

Hmm, faktycznie jak wczytać się w tekst tak jak mówisz, to opowiadanie brzmi jakbym wymieniał od myślników co się dzieje..

Z kolei pomysł byciem kulką zaczerpnąłem ze “Ślepowidzenia” Wattsa – nie poszło zbyt pięknie, ale nie wybaczyłbym sobie gdybym czegoś z jego twórczości nie spróbował przerobić wedle własnego uznania. ;)

No i ta nieszczęsna końcówka to miała być rozbudowana przynajmniej na kolejnych kilka stron – ale jak to ja, obudziłem się z pisaniem opowiadania na tydzień przed końcem konkursu. No i oczywiście czasu zabrakło, bo jakżeby inaczej… więc ostatnim dramatycznym ruchem pióra postanowiłem, że bez zbędnego gadania, robię nagłe “ciach!” i będzie sweet :)

No nic, piszemy dalej… długo mnie tu nie było, długo nic nowego nie skleciłem, a widzę że stronka przeszła gruntowną przebudowę (i jestem nowym wyglądem wręcz zauroczony) i w dalszym ciągu ma ludzi, którzy gotowi są poświęcić nieco swojego czasu by pomóc innym – to się ceni. 

Także tego, dzięki :)

And one day, the dream shall lead the way

Pomysł niezbyt oryginalny, ale myślę, że chyba mógł zostać przedstawiony w bardziej interesujący sposób. Wykonanie jest zdecydowanie najsłabszym punktem Habitatu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjrzałabym się przecinkom, ale czytało się nieźle :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka