I
Drugi trup leżał nieopodal pierwszego, na zboczu parowu, głową oparty o zmurszały pniak. Jego wnętrzności sięgały krzaka jeżyn, a blada, zamarła w przerażeniu twarz spoglądała na przybyszy. Prawdę mówiąc, prezentował się gorzej niż poprzedni. Doktor Helbartermin wzdrygnął się. Wyjął notatnik, zbliżył się do ciała i zanotował kilka istotnych szczegółów.
– Pazury rozcięły szyję, tętnice, poszarpały brzuch. Zębiska zrobiły resztę. To sięga za daleko, Feirmeed. To już sięga za daleko.
Burmistrz z przerażeniem popatrzył na ostre rysy zbulwersowanej twarzy doktora. Sprawa faktycznie nie przedstawiała się ciekawie.
Był marzec. Od początku roku zginęło około piętnastu wieśniaków, co dawało aż pięciu w każdą pełnię księżyca. Bo to właśnie w pełnie, z pobliskiego cmentarza wychodziły bestie. Wilkołaki. Ci, którzy je spotkali, a cudem udało im się wyjść z tego spotkania żywcem, opowiadali, że stwory te są na kształt bardzo umięśnionych czarnych psów, choć zdecydowanie innych od barghestów. Kto by, dwa wieki temu, wierzył w te bajki? I dlaczego, to właśnie za jego ,,rządów” te klechdy urzeczywistniły się? Wielokrotnie zadawał sobie to pytanie, jednak pozostawało ono bez odpowiedzi.
– To już sięga za daleko, Feirmeed – powtórzył Helbartermin, chowając notatnik za pazuchę.
Istotnie, chciał rzec burmistrz. W rzeczy samej, za daleko.
Zaczął kropić deszcz. To był sygnał, że muszą się pospieszyć. Ruszyli wzdłuż parowu, obserwując jak igiełki deszczu osiedlają się na liściach i młodej trawie.
– Co zrobić, doktorze? To ty jesteś ekspertem…
– Słusznie, Feirmeed – rzucił z pogardą. Od dawien dawna rzeczą powszechnie wiadomą było, że burmistrz i doktor nie przepadali za sobą i bynajmniej od siebie stronili. – Ja jestem ekspertem. Mogę wykonać sekcję zwłok, mogę powiedzieć dlaczego w ostatecznym rozrachunku ofiara wyzionęła ducha. To mogę stwierdzić, od tego jestem. Ale to nie ja jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo tych ludzi.
Feirmeeda nużyła ta rozmowa. Odkąd tylko weszli do lasu, doktor Helbartermin marudził niemiłosiernie, obwiniając go za wszystko co się tutaj wydarzyło. Sam mówi, że to nie jego sprawa, to po co się wtrąca?
Było coraz zimniej. Wiał wiatr, a małe igiełki deszczu zamieniały się w perliste krople. Pora wracać. Nie ma tu już co szukać.
– Doktorze?
– Tak?
– Musimy wracać. Nic tu po nas.
– Prędzej po mnie. Ty powinieneś tu zostać. Załatwić sprawę, zrobić coś, do diabła… – warknął doktor i nagle urwał.
Przed nimi leżała kolejna ofiara. Tym razem była to mała dziewczynka, odwrócona twarzą do ziemi. Włosy pozlepiane miała krwią, zaś ręce powykręcane w nienaturalny sposób. Bestie rozszarpały łydkę, ale nie zjadły jej, obnażyły jedynie mięśnie i kość.
– Mój Boże.
Błysnęło. Zagrzmiało. Burza nadchodziła.
II
Maggie Fiddlen, funkcjonująca pod pseudonimem Abigail, przez długi czas czuła się bezrobotna i zapomniana. Wydawało się, że nadeszły czasy, w których ludzie zmądrzeli i przestali słuchać wyroczni i guślarek. Wydawało się, że już nikt nie poprosi jej o pomoc. Abigail nie wierzyła w to. I słusznie.
– Zaparzyć zioła, herbatę, czy może podać sok z vido? – Co to vido, burmistrzowi nie było dane wiedzieć, a bał się pić wywarów z nieznanych mu ziół. Przynajmniej przyrządzanych przez tą wiedźmę.
Dopiero teraz zobaczył jak wygląda. Maggie Fiddlen była chuda, miała długie, siwe włosy oraz szponiaste paznokcie. Garbaty nos, którego zwieńczeniem była krosta, zdawał się być niegdyś złamany. Oczy miała czarne, jak u biesa.
Odmówił grzecznie, ale stanowczo.
– Czego ci potrzeba, hę? – zapytała, a Feirmeed nie wiedział co odpowiedzieć.
Milczał przez chwilę. Wzrok wiedźmy wtapiał się w niego, jakby Abigail eksplorowała każdy odcinek jego ciała. To było nie do wytrzymania.
– Mamy problem. To trwa już kilka lat, dobrze o tym wiesz.
Maggie wiedziała. Choć mieszkała w chacie na skraju miasteczka, dochodziły do niej plotki miejscowej ludności.
W jej domu śmierdziało ziołami.
Wiedźma milczała, dlatego zdecydował się mówić dalej.
– Co wiesz o wilkach? A dokładniej o ludziach zamieniających się w wilki?
– Co dokładniej chcesz wiedzieć? – nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi. Abigail zwykła zastanawiać się długo, ważyć każde wypowiadane słowo. Tym razem było inaczej.
– Wszystko, najlepiej bez ubarwień i ludowych, stugębnych plotek.
– Nie da się tak. Wszak opowieści o tych, co wilków widzieli pochodzą z nie innego źródła, jak z setnej gęby.
Feirmeed straci wiarę w sens tej rozmowy. Jednak gdy ona mu nie pomoże, to chyba on sam będzie musiał wziąć widły i wy zabijać wszystkie wilkołaki. A jeśli nie, Helbatermin doprowadzi go do szału.
Siedzi tutaj od piętnastu minut, a nie dowiedział się niczego. Abigail nalała sobie jakiegoś dziwnego wywaru ze stojącego na stoliczku dzbanka, po czym uśmiechnęła się. Był to raczej uśmiech spowodowany przypomnieniem sobie jakiegoś wybornego żartu. Feirmeedowi do śmiechu nie było i daleki był od pytań co spowodowało takie rozbawienie.
– Wilk to stworzenie mityczne, przez samego Złego do życia powołane, tudzież wskrzeszone z martwych w wyniku jakiejś paskudnej klątwy.
– Kim jest Zły?
– Kij wie.
– Co?!
– Powtarzam plotki. Tak stoi w wyobrażeniu ludowym, powtórzyłam, to co wieśniaki mówią, co do joty. A oni nie zwykli precyzować. Zły to zły. Koniec.
– A o co chodzi z ,,paskudną klątwą”?
Abigail okryła się kocem i napiła się z kubka. Brakowało jej jedynie haczykowatego nosa i drucianych okularów. Wtedy wyglądałaby jak dobra babunia opowiadająca grzecznemu wnuczkowi bajkę na dobranoc.
– Klątwa może być rzucona, ale zwykle ulega przedawnieniu. Legendy, mówiące o przeklętych zamkach i rodach są głupie i nie warte uwagi. Wizja czarodzieja z długą brodą i czapką w półksiężyce i gwiazdki też nie jest prawdziwa i mądra.
Burmistrz pogubił się.
–Chyba – podjęła – że przeklęty nie został ród, zamek ani przedmiot, lecz ogół ludności prezentujący jakieś cechy.
–Nic nie rozumiem.
–Zmarli mówią, Feirmeed – wypaliła niespodziewanie, po dłuższym czasie.
–Co?
Niech ją diabli wezmą, pomyślał burmistrz. Przeklęta starucha.
–Czemu przychodzisz z tym do mnie, miast zapytać zmarłych? Ludzi, którzy podówczas żyli i byli zorientowani w tych sprawach bardziej ode mnie?
–To ty jesteś od kontaktów z duchami. To ty jesteś guślarką nie ja.
Wiedźma zamyśliła się. Podrapała się po garbatym nosie, zaskrzeczała coś pod nim i znów łyknęła dziwnego wywaru z ziół.
– Byłoby możliwe, by zapytać się zmarłych czemu z własnej, albo z czyjejś woli nękają naszą mieścinę. Robiłam to swego czasu, całkiem często. Na przykład kobieta, która straciła dziecko chciała się dowiedzieć, czy jej malec zasilił legiony aniołków, albo czy błąka się gdzieś po świecie pod postacią bożątka. Albo kobieta, która w swoim życiu miała pięciu mężów chciała się dowiedzieć czy ją tam w zaświatach obgadują i czy na podstawie wspólnych doświadczeń tworzą jej portret psychologiczny.
Kolejny, długi, siorbiący łyk.
– To było na porządku dziennym. Przez pewien czas, prawie codziennie ktoś coś chciał się ode mnie dowiedzieć o zmarłym, wywołać jego ducha czy poznać przyszłość. Ten czas jednak minął i nikt nie potrzebował mojej pomocy. Dlatego też, wybacz moje zdziwienie. Po prostu się ciebie nie spodziewałam. Od wielu lat nikt mnie nie odwiedza. No, prócz paru plotkarek-hipokrytek przynoszących wiadomości o nieślubnym dziecku Kryśki od Tomka za wsią, albo o tym, kto nie był w kościele i co wtedy robił. To drugie ciekawsze od pierwszego.
Łyk. Czy ona udaje, że pije, czy ten napój się nigdy nie kończy?
– Jednak – podjęła – należy pamiętać, że nie zawsze duchy chcą rozmawiać. Ile ja się wyzwisk nasłuchałam, ile razy zostałam zwyzywana od krętaczek, kiedy duch zamknął gębę i jak osioł uparł się, i nie otworzył jej do końca. Wiąże się to z ryzykiem. Możemy wszystko zorganizować, możemy przygotować sprzęt, ale to od duchów zależy. Właściwie jedynie od nich.
– A mamy jakieś inne wyjście?
– Nie bardzo.
– No właśnie. Co ci potrzeba?
– Nic, prócz czasu. Kiedy popełnimy obrzęd powiem ci już wkrótce. Wszystko mam. Przyjmuję zaliczki z góry, godziwe zaliczki.
– Aha, się wie. Zawodowiec.
– Feirmeed?
– Tak?
– Potrzebna mi dziewczyna, najlepiej jak najmłodsza.
Burmistrz bał zapytać się po co. Ale uśmiechnął się, bo znał kogoś takiego.
III
Gęsiareczka zwykła pasać gęsi na łące, nieopodal ruczaju. Tam siadała w cieniu drzew, jadła poziomki i słuchała ptaków. W tych chwilach zapominała o swoim nieszczęsnym ojcu, który umarł pod ciężarem obowiązków jakie nań spadły po śmierci matki. O okrutnej macosze, która ją ciągle poniża i każe jej rozdzielać popiół od maku. W tych krótkich chwilach nie jest sobą. Natura daje jej moc.
O losie Elzy Feirmeed dowiedział się jakiś czas temu. Bodaj w maju zmarł jej ojciec, młynarz i dziewczyna musiała sama zadbać o siebie. To on znalazł jej prace u pani Windlombery, wstrętnej jędzy. Czuł się w jakiś sposób winy, że przyczynił się do cierpień dziewczyny.
Tego dnia, gdy burmistrz Feirmeed zaszczycił sierotkę siedziała ona na przyzbie krojąc przeróżne warzywa na obiad.
Wielofunkcyjna gosposia, pomyślał Feirmeed. Sprząta, pasa gęsi, gotuje, pierze… Bóg jeden wie co jeszcze.
– Gdzie twoja pani? – zapytał.
Dziewczyna uniosła głowę mrużąc oczy. Miała umorusaną twarz, krótkie, sięgające ramion włosy oraz krzywy nos. Elza była brzydka i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Jedynie oczy, wielkie, zielone oczy, można było uznać za warte uwagi, jednak pochwała dla nich ginęła w morzu uwag i krytyki.
– W ogrodzie. Pani Windlombery spędza czas z rodziną.
Wbrew pozorom Elza wcale nie była taka pokorna jak to na kopciuszka przystało. Jej spojrzenie mówiło samo za siebie. Burmistrz nie miał jej tego za złe; w końcu to on zrobił z niej popychadło u pani Windlombery.
Przeszedł przez podwórko, minął sławojkę i wszedł do małego, prostokątnego ogródka. Na jego środku rozlała się (z braku innego słowa) pani Windlombery.
Boże, co za babsko, pomyślał Feirmeed.
– Czego? – zapytała miażdżąc w ustach biedną truskawkę, żując ją razem ze szypułką.
W takich sytuacjach Feirmeed żałował, że nie zaskarbił sobie szacunku w odpowiednim czasie. Teraz jakikolwiek respekt czuły do niego tylko małe dzieci.
– Co z dziewczyną? – zapytał. Chciał być tak samo niemiły.
– Bezczelna, chamska i przygłupiasta. Gęba do wykarmienia, zupełnie bezużyteczna.
– O dziwo cieszy mnie to.
Dopiero teraz, zza potężnego masywu, którym była pani Windlombery, wyjrzały dwie łepetyny. Dzieci były chude i przestraszone.
– Mogę ją pożyczyć? Dla dobra sprawy.
– Jak zrobi obiad. I jak posprząta. Jak oddzieli mak od popiołu.
– Z tego ostatniego ją zwolnię.
*
Dziewczyna zgodziła się bez większego problemu. Zdziwiła go jej postawa; nie miała zdania na ten temat, po prostu wstała i poszła.
Feirmeed był zadowolony. Wreszcie zrobił jakiś krok.
IV
Następnej pełni znowu zaatakowały. Jeszcze bardziej wściekłe, jak gdyby bardziej żądne krwi, mające na celu pozbawić życia jak najwięcej ludzi. Pięcioro dzieci. Dwóch młynarzy, jeden listonosz i jeden goniec.
Przyszedł kwiecień. Było ciepło, wiosna rozpoczęła się pełną parą.
Na obrzęd Abigail wybrała noc po pełni. Noc była bezchmurna, a niebo pełne gwiazd.
V
Noc była bezchmurna, a niebo pełne gwiazd.
Na pokrytej mchem mogile, należącej do niejakiego Jacka Gunitera, nie było ani jednego znicza, za to wiedźma rozstawiła na nim wszelkiego rodzaju pomoce magiczne.
W oddali słychać było nocne ptaki. Odkąd Abigail kazała zgasić latarkę, jeszcze przed wejściem na cmentarz, zapanowała całkowita ciemność.
Zapalona przez guślarkę świeca rzuciła światło na amulety, kądziel, sznur wisielca, na poświęcony wianek i na opasły, otwarty na chybił trafił grymuar. Na przestraszoną twarz Elzy i na jeszcze bardziej przerażoną gębę wójta.
I na małą, srebrną monetę. Elza widziała ją niezbyt dokładniej. Na awersie dostrzegła jednak dziwną bestie. Nie mogła stwierdzić jednak czym, albo kim był ten potwór.
Ktoś szeptał słowa modlitwy. Chyba w jej głowie, gdzieś głęboko…
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
To ostrzeżenie. Elza wiedziała, kto ją ostrzega. Słyszała głos matki.
– Zaczynamy – rzekła Abigail, nachylając się nad grymuarem. – Elza, skup się, dziecko.
W jakiejkolwiek świata stronie:
Czyli która w smole płonie,
Czy marznie na dnie rzeczki,
Czyli dla dotkliwszej kary
W surowym wszczepiona drewnie
Gdy ją w piecu gryzą żary,
I piszczy i płacze rzewnie;
Każda spieszcie do gromady!
Głos wiedźmy był ciężki, coraz cięższy. Później zaczęła szeptać coś pod nosem, inkantować jakieś zaklęcie nie do usłyszenia. Zza pazuchy wyciągnęła buteleczkę, wypełnioną niebieskim płynem. Wlała jej zawartość do małej czarki i podała ją Elzie.
Dziewczyna była niechętna. Wahała się do końca. Nie była pewna.
– Umowa to rzecz święta – wyszeptała wiedźma i uśmiechnęła się enigmatycznie.
Nie miała nic do stracenia. No, może oprócz życia, wystarczająco zrujnowanego i męczącego. Elza wzięła w obie dłonie pucharek i wypiła zawartość.
Na grobie pojawiły się krople deszczu. Zagrzmiało.
VI
Chyba się ocknęła. Leżała wśród grobów, jednak nie było nikogo w pobliżu. Czuła zimno, ale nie spowodowane wiatrem, który jedynie muskał delikatnie jej skórę. Było to zimno wewnętrzne, połączone z przerażeniem.
Głosy. W jej głowie.
*
Zobaczyła pokój, oświetlony blaskiem świec. Był to mały, przytulny gabinecik z podłogą wykładaną panelami i z nieubogą biblioteczką umieszczoną na regałach. Ktoś pracował przy biurko, stukał w maszynę do pisania.
Podeszła bliżej, lecz nie mogła przeczytać co mężczyzna pisze. Kiedy zapisał pół kartki wstał, poprawił muszkę i wyszedł.
Jak się okazało mieszkał w modrzewiowym dworku z XVII wieku. Dokładnie w takim samym jak w Mitrele. Elza przynosiła do niego pranie, dla burmistrza Feirmeeda i jego rodziny. W ten sposób dorabiała sobie do nikłego wynagrodzenia w postaci dzbanka mleka, chleba i dwóch małych pieniążków.
Mężczyzna wyszedł na korytarz, po czym wszedł do pierwszych drzwi na lewo. Była to łazienka: duża, z wielką wanną i umywalką. Jednak cała podłoga była we krwi.
Ten mężczyzna zabił.
*
Krew, wszystko we krwi.
*
Stała na brukowanej ścieżce. Taką samą szło się z Mitrele do Karmaladu, jedynego większego miasta w promieniu kilku kilometrów.
Za nią była ciemność. Przed nią oślepiająca jasność, na której końcu znajdował się czarny punkcik. Punkcik zdawał się powiększać.
W końcu, gdy był tak blisko, że można było określić kształt stwierdziła, że jest to ludzka sylwetka.
Krew, wszystko we krwi.
– Kto tam? – zapytała. Kiedyś, za życia, ojciec zabierał ją do teatrzyku, który krążył po całym kraju z różnymi przedstawieniami. W tych poważniejszych spektaklach, gdy dochodziło do punktu kulminacyjnego grozę budowały właśnie takie pytania. Elzie wydawały się one, podówczas, nienaturalne. Jednak teraz nic innego nie nasuwało się jej na usta.
Sylwetka była świetlista do tego stopnia, że dziewczyna musiała zamknąć oczy.
To ja, twoja matka – brzmiała odpowiedź, jednak nie została wypowiedziana, lecz nagle pojawiła się w głowie dziewczyny.
– Ty nie żyjesz – stwierdziła z niedowierzaniem.
Nonsens, Elzo. Żyję i mam się dobrze, uwolniona od tandetnego ciała, mogąca odpłynąć jak najdalej od tego strasznego miasta. Miasta, w którym jest krew. Wszystko we krwi. Co przerasta ciało, jest osiągalne dla ducha. Teraz dopiero widzę, ile w tym mieście niegodziwości.
Co? Dziewczyna chciała się obudzić. To jakaś nocna mara, ona… a jeśli to prawda? Czy ona sama nie jest najlepszym dowodem na panującą tu niesprawiedliwość?
Czekaliśmy na ciebie, córeczko. Czekaliśmy długo, aż któryś z nas, chyba ten stary farmer, Jacek Guniter wpadł na pomysł z wilkołakami. Było to dawno. Pomysł nie był świeży, wielokrotnie już wykorzystywany. Ale za każdym razem skuteczny. Musisz dokonać sądu nad miastem, jako ty, jedyna sprawiedliwa. Zgadzasz się?
Chciała powiedzieć ,,nie wiem”, ale nie zdążyła.
*
Znów znalazła się na cmentarzu. Tym razem nie był pusty, ale pełen… no właśnie, czego? Po jej lewej stronie siedziały kościotrupy, rękami podpierając swoje czaszki. Z prawej stała pani Verrda, pan Thomas, pan i pani Midwer, ojciec Rubin, brat Albert. Jej matka i jej ojciec. Trzymali się za ręce. I wiele, wiele innych. Przed nią stała waga.
Ty wydaj wyrok. Ty, jedyna sprawiedliwa. Powiedz tylko tak i uciekaj, Elza. Uciekaj.
Po twojej prawej strony stoją poszkodowani, wszyscy ci, którzy zostali skrzywdzeni. Po lewej winni, godni jedynie cierpień i wiecznej wędrówki – bez wytchnienia.
– Zło dzieje się wszędzie – powiedziała. – Nie ma miejsca na ziemi, w którym by ludzie żyli ze sobą w pełnej zgodzie. Czemu akurat tu trzeba zniszczyć miasteczko?
Bo tylko my się o to upominamy. Ty wydaj wyrok. Ty, jedyna sprawiedliwa. Powiedz tylko tak i uciekaj, Elza. Uciekaj.
Elza nie wiedziała co powiedzieć. Stała oparta o mogiłę. O co chodzi?
Ty wydaj wyrok. Ty, jedyna sprawiedliwa. Powiedz tylko tak i uciekaj, Elza. Uciekaj.
– Tak – odpowiedziała i wszystko zniknęło. Ostatnie co zobaczyła to ogień, mnóstwo ognia.
VII
Obudził ją zimny powiew wiatru atakujący jej policzek. Gdy otworzyła oczy, zorientowała się, że znajduje się na szczycie góry, leży tuż-tuż obok urwiska. Czuła się podle, jakby ktoś przywiązał jej do gardła kamień.
– Trafny wybór – odezwał się się znajomy głos. – Nie było innego wyjścia. Gdyby nie twoja zgoda wilkołaki pozjadały by całe miasteczko.
Usiadła i popatrzyła się w wielkie oczy wiedźmy.
– Byłaś tam? Słyszałaś to? Co to było?
– Wizja? Nie traktuj tego poważnie, to tylko twoje wyobrażenia. Marki i przewidzenia. Nic więcej.
– Mówili, że muszą wszystko zniszczyć… Dlaczego mnie nie?
– Bo byłaś jedyną sprawiedliwą.
Elza zwiesiła głowę.
– Naprawdę? Jedyną? Dlaczego więc żyjesz?
– Jestem za stara, żeby umierać.
Po niebieskim nieboskłonie przeleciały gołębie. Dużo gołębi. W dolinie tańczył ogień.
VIII
Wzgórze, do którego podnóży przyklejone było miasteczko Mitrele, przeznaczone było niegdyś jako miejsce kultu pradawnych, solarnych bóstw. Później wybudowano na jego szczycie chrześcijański chram, który miał chronić mieszkańców, miał odstraszać demony i złe duchy. Jednak okazało się, że to nie demony, ni złe duchy sprowadziły zagładę. To ludzie, sami wydali na siebie wyrok, pomyślała Elza.
Nie lubiła bajek, ponieważ zawierały morał. Nienawidziła morałów, prawienia kazań i pouczeń.
Maggie Fiddlen stała tuż za nią. Patrzyła na języki ognia pochłaniające kolejne kawałki zabudowań.
– Czemu tak okrutnie, Abigail?
– Gdzieś czytałam, że karą za grzech jest śmierć. Ci ludzie byli źli. Najwyraźniej zapadł wyrok – powiedziała czarownica. – Gdzie ty teraz się podziejesz, moja droga?
Dziewczyna nie odpowiadała. Stała na brzegu urwiska.
– Czy ja też byłam zła?
– Nie wiem – odpowiedziała niepewnie czarodziejka.
Po policzku Elzy pełzła łza.
– Elza…
– Nie ma jej tutaj. Elza płonie tam – wskazała na tańczące płomienie. – Musiała umrzeć, bo karą za grzech jest śmierć. Gęsiareczka Elza umarła.
Dziewczyna spojrzała na niebo.
– Nazywam się Żywia.