- Opowiadanie: pat_jo - Virion

Virion

Dlaczego w XXII wieku zaginęła zaawansowana cywilizacja? Dlaczego kolejne cykle na Ziemi zamykają się zagładą ludzkich istot? Młoda, rozwijająca się cywilizacja ma szansę znaleźć odpowiedzi na te pytania. Jest rok 3821 po Chrystusie. W krainie Thymen, gdzie ludzie wiedli dotychczas spokojne życie zaczyna pojawiać się dziwna, zielonkawa poświata.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Virion

 

Budził się brzask. Nad horyzontem niebo oblało się różowym rumieńcem. Na jego tle rysowało się kilka rozciągniętych, postrzępionych, szarawych obłoków. Tam, gdzie nie dotarł jeszcze blask jutrzenki niebo było nadal przesłonięte cieniem nocy. Nad rysującą się w oddali ścianą lasu migotały ostatnie gwiazdy. Środkiem otwartej przestrzeni, ograniczonej z trzech stron wysokimi zaroślami wyłaniającymi się z szarówki, cicho poruszały się dwie postaci. Dosyć wysoki, szczupły mężczyzna ubrany w prosty, brunatny kaftan i wąskie spodnie. Tylko bogato zdobiony pas i opaska ściągająca długie do ramion, jasnobrązowe włosy przełamywały prostotę stroju. Za pasem zatknięty miał zielony przedmiot, kształtu rękojeści, na plecach niósł przytroczony niewielki pakunek. Poruszał się lekko i sprężyście, czujnie rozglądał się wokół i co chwila wyciągał rękę w stronę idącego za nim chłopca, wstrzymując go gestem dłoni i zastygając na moment w pełnym oczekiwania bezruchu, po czym ruszał ostrożnie dalej. Chłopiec miał około dziesięciu lat, jasną zwichrzoną czuprynę i podobny strój do swego przewodnika. Rozglądał się ciekawie i niechętnie przystawał na znak mężczyzny, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. W końcu przyspieszył kroku, zrównał się ze swym towarzyszem i szepnął:

 

– Kenril, jak to ma wyglądać?

– Ciiii, zielona poświata, mówiłem ci – odparł cicho mężczyzna.

– A nie jest już trochę za jasno na szukanie?– zapytał chłopiec nieco głośniej.

– No dobra, mały mądralo, zmęczyłeś się? Zróbmy postój, rzeczywiście robi się widno. Podejdźmy do granicy lasu. – Z tymi słowami Kenril skierował się w stronę majaczących w oddali po prawej stronie drzew.

Pod wysokim, rozłożystym drzewem położył zdjęty z pleców pakunek i rozejrzał się dokoła. Drzewo było ogromne, do objęcia pnia potrzebnych byłoby dwóch dorosłych mężczyzn. Kora była popękana w wielu miejscach, rudego koloru z odcieniem fioletu, konary zwisające na tyle nisko, że wyciągnąwszy rękę Kenril mógł dotknąć długich, ciemnozielonych, skręconych liści. Cały las w zasięgu wzroku składał się z podobnych drzew, gdzieniegdzie między nimi wystrzelały w niebo wysmukłe, wiotkie drzewa z białą korą. Poszycie było tu raczej skąpe i nie ograniczało widoczności w głąb lasu. Liście delikatnie poruszane powiewem wiatru, lekko szumiały nad ich głowami. Chłopiec usiadł na mchu pod drzewem i oparł głowę o pień. Kenril stał jeszcze czas jakiś spoglądając na wschód, gdzie różowa plama rozlewała się na coraz większym obszarze nieba, po czym podszedł do pakunku pozostawionego pod drzewem i wyjął z niego bukłak z wodą i małe zawiniątko. Kucnął obok chłopca i podał mu wyjęty z zawiniątka placek.

– Spisałeś się Marvin, jak na pierwszą nocną wartę, naprawdę nieźle.

Chłopiec popatrzył na niego roześmianymi oczami, mrugnął po czym wskazał na niebo:

– Ostatnia widoczna gwiazda, to Gerion?

– Tak, – Kenril również spojrzał w górę. – Zawsze pierwsza się pojawia, ostatnia znika. W naszej galaktyce są miliardy gwiazd, miliardy galaktyk we wszechświecie i w każdym wycinku nieba taka sama gęstość materii.

– Skąd to wiesz?– zapytał chłopiec.

– Z ksiąg, wkrótce też zaczniesz je studiować.

– Jak to się dzieje? Gdzie to się kończy? – Marvin spojrzał na starszego brata wyczekująco.

– Nie wiem – odrzekł Kenril – myślę, że nie kończy się, ale wtedy nasz świat jest iluzją.

– Iluzją?

– Złudzeniem, czymś co nie jest prawdziwe.

– A virion jest prawdziwy?

– Virion tak – roześmiał się Kenril – jest wręcz namacalny, kiedyś gdy znajdziesz się w pobliżu tej energii, przekonasz się. Pamiętasz zasady?

– Pamiętam, mam się schować za ciebie i skupiać myśli na energii lazurowego kryształu. A właściwie dlaczego musimy likwidować viriona?

– Żeby jego ciemna energia nie rozprzestrzeniła się w naszej krainie. Obezwładniał ludzkie umysły, odciągał od Źródła, sprawiał, że całe plemiona obierały błędną drogę, drogę ku zagładzie.

– Nie widzieli zielonej poświaty? – powiedział Marvin z pełnymi ustami żując ostatni kawałek placka.

– Rudolf mówi, że zamknęli się na Źródło i nie wyczuwali energii, virionu też nie, dlatego byli bezbronni. No, ruszamy z powrotem, o tej porze wirion już się raczej nie ujawni. Kenril wstał i założył plecak na ramiona. Odgarnął włosy z czoła i spojrzał w stronę brata. W tej samej chwili na gałęzi nad nimi usiadł mały, turkusowy ptaszek. W powietrzu rozbrzmiał słodki trel. Kenril schylił głowę i uważnie rozglądał się pod drzewem:

– Tam, gdzie pojawia się złotlik zazwyczaj rośnie trójsił, warto się rozejrzeć – powiedział do brata.

Nagle schylił się i urwał niewielką roślinkę, z mięsistymi listkami w kolorze indygo.

– Jest, zobacz, to magiczna roślina, leczy wiele chorób – to mówiąc włożył roślinkę do sakiewki przymocowanej do pasa i ruszył w drogę powrotną. Marvin pomaszerował za bratem, pogwizdując z cicha, wiernie odtwarzając ptasi trel, który przed chwilą słyszeli.Posuwali się brzegiem lasu, ścieżka w tym miejscu była przestronna, porośnięta po brzegach niskimi krzewami. Po prawej ręce mieli rozległą polanę, zakończoną gęstwiną wysokich zarośli. Przed nimi ścieżka zakręcała szerokim zakosem i znikała im z oczu. Po przejściu kilku kroków Kenril nagle stanął gwałtownie i stanowczym gestem zatrzymał brata. Spojrzał na Marvina krótko, przelotnie ale chłopcu wystarczyło to, żeby z szaroniebieskich oczu brata wyczytać zagrożenie. Postąpił krok do tyłu i stanął za Kenrilem, mrużąc oczy i szepcząc niewyraźne słowa. Mężczyzna w tym czasie posuwał się powolnym, pewnym krokiem w kierunku zakrętu, wyjmując zza pasa zielony przedmiot. Nagle zatrzymał się, miękkim, zwinnym ruchem rozstawił nogi i wyciągnął przed siebie trzymany oburącz przedmiot. W tej samej chwili po prawej stronie kilka metrów od nich, tuż nad ziemią pojawiło się nikłe, zielonkawe światełko i w głowie Marvina rozległo się cichutkie dzwonienie, raz senne i mdlące, za chwilę porywające i kuszące czystością dźwięku. Chłopiec zaczął mrugać szybko oczyma i wciągać gwałtownie powietrze szepcząc przy tym:

– Extervis mimetau, extervis taome.

W powietrzu rozległ się cichy świst i jasny, srebrzysty strumień z trzymanego przez Kenrila przedmiotu przebił przestrzeń trafiając w środek zielonej poświaty. Rozległ się głośny syk i zapadła dźwięcząca w uszach cisza. Zielonkawe światło zniknęło i Marvin poczuł jak sylwetka jego brata rozluźnia się, usłyszał ciche westchnienie, sam już nie wiedział czy padło ono z jego ust czy z ust Kenrila.

– O rany, co to było? To virion?– Marvin usłyszał swój własny głos jakby przez mgłę.

– Gratuluję bracie, nie każdy na pierwszym obchodzie ma okazję przełożyć teorię na praktykę – Kenril uśmiechnął się lekko do brata i poklepał go przyjaźnie po ramieniu.

– Czułem go, trudno to opisać, ale czułem go. Jakby ściskanie w gardle i jakiś wir, nie wiem, jakby wir cię wciągał i trudno się przed nim obronić – głos Marvina drżał z lekka. – Kenril, to wciąga… Może cię wessać?

– Nie, ale może wniknąć w twój umysł i serce, jeśli jesteś słaby, przesiąknięty wahaniem, jeśli swój umysł karmisz chciwością i gniewem, negatywnymi emocjami. Virion może zająć go i czasem trudno człowieka uwolnić, zła energia stapia się z aurą, przenika powłoki energetyczne ludzkiej istoty do głębi.

– Kiedy będę mógł nosić neutralizator?– Marvin odwrócił się w stronę brata. – Nie chcę być bezbronny.

– Przyjdzie czas. Kiedy będziesz mógł samodzielnie poruszać się poza osadą. Neutralizator to tylko pomoc Marvin, najpierw musisz wzmocnić swój umysł i serce.

– Dlaczego Rudolf mówił, że virion o brzasku traci swoją moc? Przecież jest już świt a on ujawnił się. To był virion Kenril, prawda?

– Tak, nie ma wątpliwości. Nie wiem… – Kenril zamyślił się. – To niepokojące, panoszy się coraz bardziej – mruknął do siebie. – Chodźmy, Marvin. Wracamy do grodu. Zachowaj czujność.

Jakiś czas powoli poruszali się ścieżką, wijącą się między krzewami. Za kolejnym zakrętem ścieżka wniknęła w las i prowadziła chwilę pomiędzy drzewami. Ponownie otulił ich mrok, korony drzew schodziły tu nisko i ograniczały dostęp wstającego słońca. Pod stopami Marvina delikatnie szeleściły liście. Patrzył na stopy swego brata obute w miękkie, skórzane buty i ze zdziwieniem zauważył, że nie słychać jego kroków. Zatrzymał się na chwilę, pozwalając Kenrilowi oddalić się nieco. Nie mylił się, brat poruszał się bezszelestnie, gdyby był sam mógłby przemykać się niepostrzeżenie. – Marvin, nie zostawaj w tyle– powiedział Kenril nie odwracając głowy.

Chłopiec przyspieszył kroku, zrównał się z bratem i zapytał:

– Kiedy nauczysz mnie tak cicho chodzić?

– Nauczę cię .

– Kiedy?

– Kiedy będziesz gotowy.

– Skąd będziesz wiedział, że jestem gotowy? – w głosie Marvina brzmiała irytacja.

– Rudolf będzie wiedział.

– Ile on ma lat? Czy on wie wszystko?

– Dotarł do naszej osady, jeszcze zanim się urodziłem. Mama twierdzi, że była wtedy młodą dziewczyną. Chyba nikt nie wie dokładnie skąd przybył ani ile ma lat. Mama mówi, że gdy przyszedł był już stary.

– I miał taką brodę jak teraz?

– Tego nie wiem. – Kenril zaśmiał się z cicha.

– On ciebie wszystkiego nauczył?

– Nauczył mnie wiele, przywiózł ze sobą księgi. Znał nauki zawarte w naszych zwojach, które nasi przodkowie przechowywali w tajemnicy od wielu stuleci. On nam powiedział czym jest virion, zanim jeszcze pierwsze poświaty zaczęły pojawiać się w okolicy naszej osady i uczy nas jak się przed nim bronić. Nie wiem, czy wie wszystko, na pewno wie dużo.

Kenril zamyślił się i chwilę wędrowali obaj w milczeniu. Las przerzedził się i światło dnia zaczęło docierać przez korony, tworząc lśniące świetlne promyki wirujące między gałązkami i padające na ścieżkę pod nogi wędrowców. Marvin w zachwycie podniósł główę do góry i rozglądał się wokoło. Podskoczył nagle ze śmiechem i próbował chwycić promień światła przebijający się między gałęziami drzewa, pod którym przechodzili. Kenril spiął się nagle i czujnym, szybkim wzrokiem zlustrował najbliższą okolicę ale w okamgnieniu na jego twarzy pojawił się uśmiech, rysy złagodniały i zniknęło napięcie z jego postawy. Zaczął się dzień, ranek otoczył ich całą swą pełnią, tętniąc dźwiękami latających owadów, świergotem ptaków i dochodzącym z oddali dźwiękiem dzwonu. Las skończył się i przed nimi pojawiła się rozległa równina, porośnięta fioletowymi kwiatami wrzosu, opadająca w dół łagodnym stokiem. W dole płynął strumyk, jego wody lśniły srebrem w porannych promieniach wschodzącego słońca i skrzyły się w oddali. Za strumieniem teren ponownie zaczął wznosić się docierając do podnóża niewielkich wzgórz, na których rozłożone były niskie budynki z białego kamienia. Lśniły w blasku słońca i mieniły się srebrzyście. Za nimi wznosiły się kolejne, nieco wyższe zabudowania, pnąc się stopniowo coraz wyżej aż na szczycie najwyższego wzgórza wyrastał wysoki budynek zakończony strzelistą wieżą, podobnie jak pozostałe zabudowania pokryty białym kamieniem, z ciemno szarą fasadą odbijającą światło milionami drobnych gwiazdek. W ścianach wieży rysowały się liczne okienka wysokie i wąskie, z daleka mieniące się fioletową barwą. Na szczycie wieży widniała śnieżnobiała kula wokół której wirowało światło, sprawiając wrażenie, że nieustannie obraca się. W niedalekiej odległości od wieży rysował się wyższy od innych budynek, wielopiętrowy, zakończony na szczycie tarasem pokrytym szklanym dachem formującym się w kształt piramidy. Wysokie wejściowe drzwi okolone były błyszczącym z oddali złocistym rzeźbieniem. Przed drzwiami ciągnął się rząd masywnych kolumn fantazyjnego kształtu, ograniczając prowadzące do frontu budynku schody.Między zabudowaniami ciągnęły się wąskie uliczki. Gdzieniegdzie krzątały się sylwetki ludzi. W powietrzu przebrzmiał oddalający się coraz bardziej i niknący w oddali dźwięk dzwonu.Wędrowcy schodzili coraz niżej zboczem, przeszli kładką na drugą stronę strumienia i zaczęli wspinać się między wrzosami w kierunku osady. Na uliczce wychodzącej poza ostatnie domostwa pojawiła się kobieta, ubrana w długą niebieską suknię i zaczęła biec w ich kierunku, machając ręką. Marvin rzucił się pędem przed siebie i sadząc długimi susami krzyczał:

– Mamo! Widziałem virion! Jest taki, jak Rudolf mówił!

Dopadł matki, która chwyciła go w ramiona, mocno uścisnęła i potarmosiła czuprynę uciszając półgłosem i oglądając się nieznacznie przez ramię:

– Cicho synku, nie można o tym tak głośno, ciii. W domu mi opowiesz.

– Mamo, to wciąga, wsysa się w ciebie – mówił Marvin szeptem, obejmując matkę w pasie.

Nadszedł Kenril i spojrzał na matkę porozumiewawczo, z lekka skinąwszy głową. Marvin dostrzegł w oddali białego ptaka przechadzającego się poniżej zabudowań i pobiegł w tamtą stronę krzycząc:

– Avron! Jestem!

Kobieta zwróciła głowę w stronę towarzyszącego jej mężczyzny i powiedziała przyciszonym głosem:

– Nie wiem synu, czy to nie za wcześnie na Marvina. On jest jeszcze taki dziecinny. Martwiłam się o was. Naprawdę natknęliście się na poświatę?

– Tak, o świcie. Niepokoi mnie to. Coraz częściej nasi ludzie natykają się na nią u schyłku nocy. Dotychczas tylko w ciemnościach ujawniała swoją obecność.

– Jak Marvin dał sobie radę?

– Dzielnie się spisał. Niepotrzebnie się martwiłaś. Zachowuje się bardzo dojrzale i jest opanowany. Zrobił wszystko, czego Rudolf nauczył go do tej pory.

– Ale to jeszcze małe dziecko, – w głosie kobiety brzmiał smutek.

– Mamo, im wcześniej zacznie uczyć się zwalczać zagrożenie tym bezpieczniejszy będzie on i cały nasz lud.

– Wiem synu, że masz rację. Dziwne czasy nastały, dzieci muszą podejmować taką odpowiedzialność.

– "Jeśli ktoś nie rozumie jak powstaje ogień spali się w nim, bo nie zna korzeni", przecież wiesz mamo. – Kenril z troską spojrzał w twarz matki i objął ją ramieniem górując nad nią o głowę.

– To jest dla matki takie trudne synku – westchnęła cicho próbując

uśmiechnąć się do swego najstarszego dziecka, ale w jej oczach zalśniły łzy. Spojrzała w kierunku osady na młodszego syna biegnącego za uciekającym białym ptakiem. Ptak był nieco wyższy od chłopca i poruszał się lekko, jakby płynął w powietrzu rozkładając przy tym swoje długie skrzydła. Kluczył i z lekka unosił się nad ziemią, przystając co chwilę jakby celowo pozwalając chłopcu zbliżyć się do siebie, po czym startował ponownie, sprawiając wrażenie, że dobrze się bawi.

– Dosyć Avron! – krzyknął Marvin i na ten dźwięk ptak stanął w miejscu pozwalając chłopcu wspiąć się na swój grzbiet, po czym pobiegł długimi krokami w stronę osady rozkładając skrzydła i co chwila unosząc się niewysoko nad ziemię.

– Dogadują się, nieźle wytresował swojego sokreya – zaśmiał się Kenril.

Matka i syn wolnym krokiem zbliżali się w stronę pierwszych zabudowań gawędząc po drodze wesoło, pozdrawiając pojawiających się ludzi i wymieniając z każdym kilka słów. Weszli na drogę prowadzącą pod górę, najpierw długim odcinkiem prosto między równymi rzędami symetrycznie rozmieszczonych domostw, potem wijącą się przez osadę łagodnymi łukami, dochodzącą do schodów z kolumnami przed wysokim budynkiem z piramidą na szczycie. Zniknęli za drzwiami dworu.W grodzie zaczął się nowy dzień, na uliczkach pojawiało się coraz więcej postaci, niespiesznie wędrujących w różnych kierunkach, przystających na widok sąsiadów. Słychać było dźwięki wesołych głosów przeplatających się ze sobą i tworzących miły dla ucha gwar. Ludzie ubrani byli w proste stroje. Niemal każdy z nich posiadał jednak jakiś ozdobny detal powtarzający motyw spirali, a to pas ściągający bluzę, chustę wokół bioder, opaskę na czole czy też kaftanik zarzucony na koszulę. Ludzie w większości byli wysocy, smukli o jasnych lub brązowych włosach. Poruszali się sprężyście i miękko. W powietrzu zabrzmiał czysty, dźwięczny śpiew spleciony z wielu głosów i na ścieżce wychodzącej z osady pojawiła się grupka ludzi z przełożonymi przez ramiona koszami i długimi drągami zakończonymi połyskującą stalą. Kierowali się w stronę widocznych w oddali pól mieniących się kolorami złota i zieleni. Za kolorowymi pasami upraw ciągnęła się szeroka otwarta przestrzeń, porośnięta równymi rzędami drzew owocowych, za nimi zaś widniały rozległe równiny docierające do granicy ciemnego, wysokiego lasu. Las porastał wznoszący się teren, prowadzący do podnóża wysokich gór, pokrytych na szczytach białymi czapami, ciągnących się na całej linii horyzontu na północ od osady. Na wschodzie teren był otwarty i płaski, na widnokręgu majaczyła jedynie niejasno zarysowana ciemniejsza plama, jakby jakichś zabudowań. Nad nią niebo rozścielało się soczystym błękitem, usłane gdzieniegdzie białymi, pierzastymi obłokami. Na zachód od grodu, za szerokim pasem wrzosowisk ciągnął się niezbyt gęsty las z którego o brzasku wyszli Marvin i Kenril. Las rozlewał się szeroką plamą aż do linii horyzontu sprawiając wrażenie, że nie ma końca. Od południowej zaś strony widać było szmaragdowe jezioro, porośnięte szuwarami na brzegach. Woda falowała delikatnie i mieniła się kolorami tęczy. Kraina tchnęła radością i spokojem, jednak uważny obserwator zauważyłby pewne poruszenie w najwyższych partiach osady, które zaburzało sielski nastrój.

Z dworu śpiesznym krokiem wyszedł siwowłosy, przygarbiony nieco mężczyzna, w niezbyt długim, sięgającym za kolana brązowym habicie i skierował się w stronę usytuowanego obok świątyni niskiego, rozłożystego budynku. Wszedł do środka. Za drzwiami panował półmrok, mężczyzna zbliżył się jednak pewnym krokiem do jednych z kilkorga znajdujących się w sieni drzwi. Otworzył je pewnym ruchem. Ukazało się jasne, przestronne pomieszczenie, przeszklone na jednej ze ścian rzędem wysokich okien, zakończone dosyć wysokim półkolistym sklepieniem, z rzędami krzeseł po obu stronach. Przed kolejnymi drzwiami stał młody chłopiec ubrany w krótką, srebrną tunikę, przewiązaną szarym sznurem. Na widok wchodzącego chłopiec skłonił lekko głowę i odwrócił się do drzwi mówiąc:

 

– Mistrz powinien już być u siebie.

Zniknął za drzwiami lecz po krótkiej chwili pojawił się z powrotem, uchylił je szerzej i wskazując ręką do środka rzekł:

– Mistrz prosi.

Mężczyzna w habicie przekroczył próg i znalazł się w wysokiej komnacie, urządzonej skromnie, prostymi, drewnianymi sprzętami, przeszklonej na dwóch ścianach i suficie. Na wysokim krześle siedział starzec, ubrany w ciemno fioletową szatę. Twarz niosąca w sobie minione lata była pełna łagodnej surowości, uwagę zwracał orli nos i siwe pasma w ciemnych włosach i brodzie ale obraz łagodziły pełne usta i oczy błyszczące pogodnie i życzliwie. Wskazał ręką przybyszowi wolne krzesło na przeciw siebie i rozległ się głęboki, niski głos:

– Siadaj Gotfrydzie. Jakie wieści przynosisz?

– Mistrzu Rudolfie, młodzi władcy wrócili z nocnego obchodu. Wieści są niepokojące. Archon prosi cię o zorganizowanie rady.

– Przekaż władcy, że w południe rada będzie gotowa.

– Tak, Mistrzu. Taome!

– Taome, Gotfrydzie.

Przybysz opuścił pomieszczenie spiesznym krokiem kłaniając się nisko przy drzwiach i starzec został na chwilę sam. Spojrzał w okno, w jego stalowo-szarych oczach malowała się zaduma. Brwi ściągnęły się lekko i spojrzenie stało się na chwilę przeszywające, wręcz groźne ale szybko pojawił się w nim poprzedni dobrotliwy wyraz i starzec lekko wstał z krzesła, podchodząc do stojącej pod ścianą wysokiej skrzyni. Na wieku stała złocona klepsydra, która migotała właśnie i wydawała łagodny, dźwięczący odgłos, jak dźwięk dalekich, czystych dzwonków. Rudolf przełożył klepsydrę i ruszył w kierunku drzwi usytuowanych po drugiej stronie pomieszczenia. Prowadziły one do długiego korytarza z niskimi okienkami, w których szybki składały się z pojedynczych szkiełek, tworzących witraże ze spiralą rozchodzącą się po całym oknie. Z końca korytarza zza uchylonych drzwi dochodziły dźwięki licznych dziecięcych głosów. Tworzyły wesoły harmider. Co chwilę jakiś głos wznosił się ponad pozostałe i rozlegało się głośne:

-Twoje! Zorbi, twoje! Łap!

Starzec wszedł do sali i w tym samym momencie zapadła głucha cisza. Na jednym ze stołów ustawionych w półkole stał chłopiec w krótkiej tunice i ciemnych spodniach trzymając w uniesionych rękach świecącą kulę.

– Zorbeusz, zejdź ze stołu, odłóż engę na miejsce, zaczynamy nauki – powiedział Rudolf surowym głosem, w którym jednakże pobrzmiewała nutka rozbawienia. – Kto przeczyta ostatnie zdanie z wczorajszych zapisków?

Podniosła się jasnowłosa dziewczynka o pyzatej buzi i przeczytała z trzymanej kartki:

– "Niewiedza jest źródłem wszelkiego zła. Niewiedza prowadzi do śmierci."

– Tak, dlatego spotykamy się tu każdego ranka, żebyście poznawali wiedzę zgromadzoną przez waszych przodków. – Rudolf spojrzał uważnie na zgromadzone wokół dzieci. – Wy jesteście przyszłością tego grodu, od was zależy jak potoczą się jego losy. Świat, na którym żyjecie przeszedł już wiele cykli, zdominowanych przez dobro lub zło. Od istot zamieszkujących go w danym okresie zależało, czy cykl zamknął się zniszczeniem czy przybliżył wszelkie stworzenia do Źródła. Zanotujcie: "Szukajcie, aż znajdziecie. Kiedy znajdziecie, czego szukacie, ugniecie się pod troskami. Zgięci troskami, będziecie zdziwieni, że rządzić możecie wszystkim."

– Co mamy znaleźć Mistrzu? – zapytał ciemnooki chłopiec, siedzący z brzegu.

– Mój Gorgio, znaleźć macie odpowiedź na najważniejsze pytanie: jaki jest wasz udział w Dziele Stworzenia? Kim jesteście i jaką rolę macie do spełnienia?

– Gdzie mamy znaleźć tę odpowiedź? – zapytała dziewczynka, która czytała na wstępie.

– W sobie, droga Suelo, w swoich sercach, w swoich duszach. I nigdy nie zagubić znalezionej odpowiedzi. I pamiętajcie: "Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli". To jeszcze jedna sentencja do rozważenia na dzisiaj.

– Mistrzu, chodzi o to, żebyśmy odkryli w sobie talent i znaleźli odpowiedź, czym będziemy zajmować się w życiu? – zapytał Marvin i ziewnął potężnie.

– Nie tylko, Marvinie – odparł Rudolf. – Powinniście znaleźć w sobie iskrę świadomości, która łączy was ze Źródłem i zrozumieć, że wy tym Źródłem jesteście. W każdym z was tkwi potęga wszelkiego stworzenia, każdy z was jest częścią Wszechświata, w każdym z was cały Wszechświat się mieści. Wszelkie przejawy życia są jedną całością. To co ty zrobisz, Marvinie wpływa na życie innych ludzi obok ciebie i w odległej krainie, której nazwy możesz nawet nie znać. Dlatego tak ważna jest praca nad sobą i opanowanie swoich słabości, senności również, drogi chłopcze. – dokończył ciepło Rudolf.

Marvin, który w tym momencie próbował stłumić kolejne ziewnięcie, zasłonił speszony usta dłonią i rzekł przepraszająco:

– Całą noc byłem z bratem na warcie w zachodniej części.

– Byłeś nocą poza osadą? – wykrzyknął z entuzjazmem rudowłosy chłopiec z końca stołu – Ale jazda! Jak było? Opowiadaj! Kiedy ja pójdę, Mistrzu?

– Cierpliwości, Morfeo, na każdego przyjdzie czas – uciszył go łagodnie Rudolf. – Obchód nie jest zabawą, przygotuję was do tego wszystkich po kolei.

Widząc poruszenie jakie zapanowało w komnacie Rudolf westchnął z lekka i powiedział wesoło:

– Zrobimy małą przerwę i popracujemy z engą, poćwiczycie rozpoznawanie zagrożenia. Zorbeusz, podaj proszę engę.

Tymczasem Kenril podszedł do niskiej chaty, znajdującej się na południowych obrzeżach grodu i zastukał w drewniane drzwi. Chata wyglądała inaczej niż pozostałe budynki. Zbudowana była z omszałych bali, poczerniałych miejscami, pokryta plecionką z rdzawych badyli. Z komina unosiła się cienka smużka szarego dymu, wijącego się w niebo spiralnym torem. Z wnętrza chaty dało się słyszeć chrapliwy głos:

 

– Kto?

– Kenril.

– Wejdź.

Pchnął drzwi, które uchyliły się ze skrzypieniem i wszedł do mrocznego wnętrza chaty. Po przekroczeniu progu w nozdrza uderzała odurzająca mieszanina zapachów, cierpkich i drażniących ale ponad nią przebijała się słodka woń przywodząca na myśl soczyste owoce. W kącie chaty w kominku palił się ogień, płomienie tańczyły po grubych polanach. Wzrok mężczyzny powoli przyzwyczajał się do mroku i zaczął rozróżniać pęki roślin zwisające na sznurach ze stropu, kosze zalegające podłogę pełne zielska i kuchnię z kilkoma parującymi garami, przy których krzątała się niska, chuda, zgarbiona kobieta. Odwróciła się do młodzieńca i wzięła jego prawą dłoń w swoje kościste, ciepłe ręce. Spojrzała mu w oczy. Miała czarne, głębokie, błyszczące oczy, uderzające swym młodzieńczym wyrazem w starej, pooranej zmarszczkami twarzy. Czarne włosy związane miała na karku w węzeł i obwiązane srebrną opaską. Ubrana była w prostą, ciemną suknię.

– Złe wieści przynosisz, chłopcze. – rzekła cicho.

– Tak, Betsedo. Zło przybliża się i objawia swą obecność coraz bardziej natarczywie. Już nawet blask słońca zdaje się nie mieć nad nim pełnej władzy. Czuję, że coś zmienia się w naszej krainie.

– Zmienia się – powiedziała cicho kobieta. – Rośliny też się zmieniają. Nie mają już tej mocy co dawniej, czuję w niektórych z nich nowe, słabe drgania.

– Zwołano radę na południe.

– Wiem, będę.

– Mam dla ciebie trójsił – Kenril wyciągnął z sakiewki małą roślinkę i podał staruszce.

Obejrzała ją starannie po czym odwróciła się do półki ze słojami i do jednego z nich włożyła roślinę mówiąc:

– Ta nie traci swej mocy. Jest w niej siła, która przeciwstawi się zmianom. Gdzie ją znalazłeś?

– W zachodnim lesie, dwie mile od grodu, pod baobem przy żmijowej ścieżce.

-Marvin zmierzył się z poświatą – powiedziała w zadumie Betseda, nie było w jej głosie pytania.

– Wiesz?

– Wiem, czuję, że zaczęła się jego ścieżka. Idź już, mam robotę.

Kenril otworzył usta, zamierzając zapytać o zagadkowe słowa związane z bratem, ale zrezygnował i odwrócił się w stronę drzwi. Wiedział, że rozmowa została przez staruszkę zakończona i na żadne pytanie nie otrzyma teraz odpowiedzi. Wyszedł schylając nieco głowę pod sklepieniem niskich drzwi. W oczy uderzył go słoneczny blask. Odetchnął pełną piersią i ruszył w kierunku świątyni. Po drodze mijał domostwa i krzątających się ludzi.

Kowal Druin podkuwał właśnie silnego karego rumaka i pokrzykiwał tubalnie na niepokorne zwierzę kręcące się na krótkich lejcach. Kenril podszedł do Druina i poklepał konia po szyi szepcząc coś zwierzęciu do ucha. Rumak zastrzygł uszami i stanął spokojnie, pozwalając kowalowi przybić podkowę. Druin wyprostował się i otarł pot z czoła. Spojrzał ciekawie na Kenrila:

– Co panicz mu powiedział? Niespokojne to stworzenie jest. Powiadają, że przybył z Vingrandii.

– Z Vingrandii? – powtórzył Kenril zaskoczony, po czym spojrzał na kowala – Druin, nie uda się niepokornej duszy stłamsić siłą, pamiętaj o tym. Trzeba nawiązać kontakt z jego duchem. Przemawiaj do zwierząt, one rozumieją intencje.

Kowal schylił lekko głowę i w zadumie poklepał rumaka po grzbiecie. Kenril odpowiedział na pozdrowienie przechodzącej obok grupki młodych ludzi i przyłączył się do nich. Skręcili w drogę prowadzącą do świątyni. Minęli wieżę i obeszli naookoło zabudowania, kierując się w stronę stalowych drzwi umieszczonych z tyłu budynku. Weszli do środka. W przestronnej sali czekała niewysoka kobieta, w średnim wieku, ubrana w luźną bluzę i spodnie jasnego koloru oraz grupa ludzi w różnym wieku. Skłoniła głowę i gestem dłoni zaprosiła wchodzących do niewielkiego pomieszczenia, gdzie czekały rozwieszone stroje. Po chwili kilkadziesiąt osób wykonywało te same płynne, skupione ruchy, zdając się tańczyć do dźwięków niesłyszalnej melodii.

– Pamiętajcie, że sztuka tai-chi przetrwała do naszych czasów z zamierzchłej przeszłości – dało się słyszeć dźwięczny głos prowadzącej. – Pierwotnie wykorzystywano jej zastosowania bojowe. My też zajmiemy się tym dzisiaj. Potraficie już harmonizować swoje wnętrza, teraz skupimy się na przekierowaniu energii i wykorzystaniu jej w samoobronie. Vezir, proszę podejdź, spróbuj mnie uderzyć.

Młody mężczyzna wysunął się do przodu i niezdecydowanie zamarkował cios. Kobieta zręcznie uchyliła się i przejęła wyprowadzoną rękę przeciwnika, wykonując płynny półobrót i zmuszając go do zgięcia się i podparcia na kolanie.

– Widzicie – powiedziała – nie wykorzystuję siły, Vezir jest ode mnie znacznie silniejszy a jednak energia przejęta od niego pozwala mi nad nim zapanować. Przećwiczymy Dwadzieścia Cztery Postawy w parach, skupiając się na ich zastosowaniu w walce.

Po zajęciach Kenril podszedł do prowadzącej i odezwał się:

 

– Myślę, że to bardzo wartościowa lekcja, Lea. Od kiedy to ćwiczymy samoobronę w szerszym gronie? – mrugnął do niej porozumiewawczo.

– Twój ojciec prosił mnie, żebym wprowadziła walkę do zajęć. Szczerze mówiąc, zaskoczył mnie trochę.

– Myślę, że czasy się zmieniają, Lea– powiedział cicho Kenril. – Virion ujawnia się coraz częściej.

– Słyszałam pogłoski. Tego dotyczyć ma dzisiejsza rada?

– Między innymi, tak myślę. Do zobaczenia!

– Taome, Kenril.

 

 

 

W kryształowej sali świątynnej zebrało się przy masywnym, owalnym stole dziesięć osób. Na wysokim, misternie rzeźbionym krześle siedział dobrze zbudowany mężczyzna, w średnim wieku, ubrany w szkarłatną koszulę przepasaną złotym sznurem, na ramiona narzuconą miał skórzaną, beżową pelerynę. Jasnobrązowe, kręcone włosy przewiązane miał złotą opaską, w której nad czołem połyskiwał błękitny diadem. Spoglądał na przybyłych uważnie, co chwila zatrzymując dłużej wzrok na poszczególnych osobach. Po prawej stronie siedziała kobieta, która rano na wrzosowisku witała swych powracających z lasu synów. Teraz ubrana była w białą, prostą suknię inkrustowaną przy dekolcie karminowymi kamieniami. Kasztanowe włosy upięte białą klamrą spływały jej łagodnymi falami na kark. Jej uśmiechnięte szare oczy spoglądały na Kenrila, siedzącego naprzeciwko. Po jej prawej ręce siedziała Betseda, Lea i starzec z rzadką, krótką brodą i widoczną nad czołem łysiną. Na drugim końcu stołu siedział Rudolf przeglądając trzymane w dłoniach papiery, między nim i Kenrilem znajdowało się jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich ubrany w prostą tunikę dzierżył w dłoni zwinięty zwój, przeczesywał palcami rzadkie, rudawe włosy i szeptał coś z przejęciem do swego jasnowłosego towarzysza w długim habicie, który co raz potakiwał lekko głową. Obok Kenrila pozostawało wolne miejsce.Po chwili do sali weszła młoda, ciemnowłosa kobieta w jasno fioletowej szacie. Skinąwszy zebranym, usiadła na wolnym krześle. Mężczyzna z diademem z wolna podniósł się z miejsca i przemówił czystym, pewnym głosem:

 

– Zebraliśmy się, żeby omówić ostatnie wydarzenia i podjąć decyzje dotyczące przyszłości naszego grodu. Minione dni przyniosły zmiany, które wymagają od nas zdecydowanych działań. Moi synowie robili dzisiaj obchód zachodniej części i przynieśli niepokojące wieści. Z sąsiedniej krainy dotarła prośba o pomoc. W naszym grodzie w ciągu ostatnich dni doszło do zadziwiających przypadków, które dotychczas nie miały miejsca. Kenril, prosimy o relację z nocnej warty.

Kenril podniósł się z miejsca i opowiedział pokrótce o virionie pojawiającym się w blasku wstającego dnia. – To zadziwiające, zaiste – odezwał się łysiejący starzec. – Nie zdarzało się to do tej pory. Za dnia czuliśmy się bezpieczni.

– Archonie – rudawy człowiek zwrócił się do mężczyzny z diademem – jako Prefekt Obrony postuluję o budowę ogrodzenia wokół grodu.

– Dobronie, – dało się słyszeć niski głos Rudolfa – zagrożenia, przed którym stoimy nie powstrzyma ogrodzenie.

– Za pozwoleniem, Mistrzu, Wielki Archonie – Dobron schylił głowę w lewą i prawą stronę – nie wiemy jaką formę zagrożenie może przybrać.

– Racja, przesłanki jakie pozostały nam po zaginionych cywilizacjach sugerują, że energia opętując serca żywych istot sprowadza wzajemną agresję i grozi fizycznym konfliktem – odezwała się młoda kobieta w fioletowej sukni.

– Monilio, cenimy twoją wiedzę, dotyczącą przeszłości i nie kwestionujemy płynących z niej nauk – odezwał się Archon – ale nie wiemy, czy poprzednie cywilizacje stawiły czoła tej samej mocy, która przekroczyła granice naszej krainy.

– Materiały, które zostały po ostatniej cywilizacji, której członkowie potrafili unosić się w powietrzu w stalowych maszynach i dotrzeć nawet do przestworzy kosmicznych – Monilia gestykulowała z entuzjazmem, widać było, że jest w swoim żywiole – sugerują, że ich upadek poprzedzony został wieloma konfliktami zbrojnymi i zniszczeniem planety przez nieznaną siłę.

– Może sami zniszczyli planetę, z zapisów w Wielkiej Księdze wynika, że nie mieli oni kontaktu z innymi istotami zamieszkującymi Ziemię, nie wyczuwali wyższych wibracji ani subtelnych energii – wtrącił Kenril.

Monilia zastygła na chwilę bez ruchu i utkwiła przenikliwe, zielone spojrzenie w twarzy Kenrila, była wyraźnie zaintrygowana, w oczach jej widoczne było uznanie.

– Tak, możesz mieć rację, – powiedziała po chwili – zasadnicza teoria jest taka, że nie wyczuwali również energii virionu i ja myślę, że ta teoria jest prawdziwa. Dali się zatruć jego złej mocy i otworzyli swoje serca na agresję i pragnienie władzy. Częściowo zniszczyli się wzajemnie, lecz w Kryształowej Księdze Apokalipsy jest wzmianka o trujących zielonych wyziewach, które zalały ziemię u progu jej zagłady.

– Tak, lecz zagładę większości populacji poprzedziły szerzące się konflikty i zbrojne walki – odezwał się Dobron.– Uwzględniając nauki historii powinniśmy być do tego przygotowani. Postawmy wały obronne. Przygotujmy się do obrony grodu.

– Dotychczas w historii naszego rodu nie stosowaliśmy rozwiązań siłowych i jest to dla nas zagadnienie zupełnie nowe – rzekł Archon .

– Viggo – odezwała się łagodnie matka Kenrila do męża – musimy brać pod uwagę taką ewentualność.

– Wiem, droga Tesso– Archon dotknął dłoni małżonki – ale nie zapominajmy, że oprócz ludu zamieszkującego gród pod naszą opieką jest wiele istnień ludzkich mieszkających w rozsianych wokół osadach. Ich nie ogrodzimy murem, bez względu na to, czy taka forma obrony będzie choć trochę racjonalna, czy nie.

– Pierwsze przesłanki narastającego niepokoju napłynęły z Vingrandii. Dotarł dzisiaj rano do nas posłaniec od księżniczki Jewiry– odezwał się Dobron. – Sytuacja w księstwie jest bardzo napięta, rozpętują się wewnętrzne konflikty, zza południowej granicy docierają zbrojni, którzy zagrażają bezpieczeństwu mieszkańców.

– Prosić posłańca – rozkazał Viggo.

Łysiejący starzec zadzwonił srebrnym dzwonkiem i na ten dźwięk drzwi sali otworzyły się i w progu pojawił się krępy, ciemnowłosy, młody mężczyzna. Ubrany w skórzane spodnie i podróżny kaftan, przepasany był grubym pasem. Ukłonił się i przemówił donośnie z przykuwającym uwagę, obcym akcentem:

– Wielki Archonie, Mistrzu Rudolfie, szanowni zebrani, przysyła mnie księżniczka Jewira, rządząca obecnie Vingrandią, z prośbą o wsparcie. Zagrażają nam obce siły zza południowej granicy, w księstwie powstają zamieszki.

– Czy wyjaśniono okoliczności śmierci Księcia Klemensa? – zapytał Rudolf

– Dotychczas nie udało się ich wyjaśnić, Mistrzu. Księżniczka sprowadziła maga z Diamentowej Pustelni, ale kiedy opuszczałem czternaście dni temu granice naszego księstwa, okoliczności te nie były znane.

– Czy znaleziono ciało waszego władcy? – zapytał nagle Viggo.

– Nie, Wielki Archonie, nie zostało znalezione – z zakłopotaniem odpowiedział posłannik.

– Uroczystości pogrzebowe odbyły się? – wtrąciła się Monilia.

– Nie, Szanowna Prefekt , księżniczka Jewira nie ogłosiła jeszcze żałoby po swoim ojcu.

– Dziękujemy – powiedział Viggo – czekaj na odpowiedź.

Na te słowa przybyły skłonił się nisko i opuścił komnatę. – Dziwna sprawa – odezwała się po chwili Lea. – Ginie Książę Vingrandii, dochodzą słuchy o konfliktach, które nie zajmowały nas od pokoleń. W naszym grodzie też zdarzyło się kilka dziwnych sytuacji.

– Właśnie, Dobronie – odezwał się Kenril – co to za dziwne zdarzenia?

– Zgłoszono przypadek kradzieży. Szewc Zygfryd natknął się u swego sąsiada, stolarza Molsena na komplet noży, który zaginął mu tydzień temu. Dotarły do mnie skargi na nocne awantury w zewnętrznej, północnej części grodu. Na ulicy znaleziono głodującą staruszkę, wyrzuconą z domu przez rodzinę.

– Ostatnie ławy w świątyni w czasie nabożeństw zaczynają świecić pustkami – odezwał się milczący dotąd jasnowłosy mężczyzna w habicie.

– Pastorze, wydamy dekret przypominający o potrzebie modlitwy – uspokajająco rzekł Dobron.

– Dekret nie powstrzyma zmian – dał się naraz słyszeć chrapliwy, smutny głos Betsedy. – Ludzie robią się coraz bardziej zawzięci, kłótliwi, chciwi. Gromadzą dla siebie niepotrzebne im dobra, odwracają się od sąsiadów w potrzebie, zaczynają konkurować ze sobą. To subtelne zmiany, ale wyczuwam je od pewnego czasu.

– Myślisz, Betsedo, że ma to związek z nasileniem manifestacji virionu? – spytała cicho Tessa.

– Tak – odrzekła staruszka i spojrzała wyczekująco na Rudolfa.

– Czas powiedzieć jasno – Rudolf podniósł się z miejsca – Virion zwiększa swoją moc. Neutralizatory nie wystarczą. Musimy wzmocnić swoją wewnętrzną, energetyczną obronę. Zwołajmy ogólne zebranie grodu, ściągnijmy przedstawicieli mieszkańców okolicznych osad. Czas zacząć działać. Uświadomić ludziom zagrożenie i uczyć ich jak się przed nim bronić.

– Czy potrafimy się obronić? Mamy wystarczającą wiedzę? – wtrąciła się Monilia.

– Myślę, – powiedział po chwili Rudolf – że nie znamy skali zagrożenia, nie jesteśmy w stanie przewidzieć potęgi zbliżającej się mocy.

– Co proponujesz Rudolfie? – w głosie Viggo brzmiało ponaglenie.

– Czas wybrać się z posłannictwem do Archenów.

– Do Archenów? – powtórzyła Lea nie kryjąc zdziwienia. – Nie utrzymywaliśmy z nimi kontaktów od stuleci.

– To jedyna rasa, która ma na tyle czyste wibracje, aby oprzeć się złu – odparł Rudolf uważnie lustrując wzrokiem zebranych.

– Skąd ta pewność – zapytał Kenril?

– Musimy ufać księgom i starym przesłaniom, to może być nasza najważniejsza linia obrony. – Rudolf stanowczym gestem położył dłoń na trzymanych przed sobą pergaminach.

– Kogo proponujecie do tej misji? – pytanie padło z ust Viggo.

– Ja pójdę, ojcze – Kenril poderwał się z miejsca.

– Synu, jeszcze wiele… – w głosie Viggo czuć było wahanie. – Dobrze, – rzekł po chwili. – To twoje posłannictwo.

– Archonie, myślę, że powinienem wziąć udział w tej wyprawie – odezwał się Rudolf. – Archeni to rasa starożytna, posługują się wczesnoeryjską mową. Podania głoszą wprawdzie, że lud ten zna i używa wiele języków, ale moja wiedza może być niezbędna.

– Rudolfie, tutaj też możesz być bardzo potrzebny – odparł Viggo w zamyśleniu.

– Pastor i Monilia przejmą moje obowiązki. Wyprawa nie zajmie więcej niż dziesięć dni.

– Kraina Archenów leży w zachodnim lesie. Tamtędy też prowadzi droga do Vingrandii – głos Dobrona zawisł w powietrzu.

Po chwili ciszy Kenril zapytał pewnym głosem: – Zatem, połączymy obydwie wyprawy?

– Synu, to daleka droga – zawahał się Archon.

– Ojcze, jestem gotowy – powiedział Kenril cicho, lecz stanowczo.

Przez chwilę mężczyźni patrzyli sobie w oczy, napięcie z niebieskiego spojrzenia Viggo po chwili znikło i rysy złagodniały, zdawało się, że zakończył wewnętrzną walkę i podjął decyzję. Odezwał się głosem silnym i pewnym, nie dając poznać, że stoczył przed chwilą walkę z własnymi obawami:

– Dobrze, zatem dobierz trzech ludzi. Wyruszycie z Rudolfem za cztery dni. Odpiszmy księżniczce Jewirze, niech posłaniec wraca do kraju. Kronikarzu, zanotuj:

Pierwszy dzień miesiąca Juvi, roku 3821 po Chrystusie. Od Viggo Versona, Archona Krainy Thymen do księżniczki Jewiry, władczyni Vingrandii.

 

Niniejszym zawiadamiam w imieniu Rady Thymenu, że wziąwszy pod uwagę niezwykłe okoliczności ostatnich wydarzeń, wysyłamy przedstawicielstwo z naszego ludu, aby z bliska ocenić fakty i obradować nad formą wsparcia. Drużyna wyruszy piątego dnia miesiąca Juvi. Taome.

 

 

Kronikarz podał pergamin władcy do podpisu i zapieczętował. Wyniósł czekającemu na zewnątrz posłańcowi i wrócił na miejsce. Przez dłuższy czas w komnacie panowała cisza, obecni w niej ludzie siedzieli w zamyśleniu. Po chwili pierwszy odezwał się Rudolf:

 

– Przygotuję formę nauk dla ludu. Od jutra zaczniemy zebrania. Pastorze, będziecie z Monilią kontynuować nauczanie w szkole i zebrania dla ludności aż do czasu mojego powrotu.

– Tak, Mistrzu – odpowiedziała Monilia.

– Dobrze, postaram się sprostać zadaniu – pastor uniósł głowę i uśmiechnął się do Rudolfa.

– Ponawiam wniosek o budowę murów wokół grodu – odezwał się Dobron.

– Dobrze, zezwalam. Zacznijcie robić plany – odrzekł Archon. – Lea, chcę żeby wszyscy mieszkańcy naszego grodu będący w sile wieku uczyli się sztuki walki. Zajmij się tym. Radę uważam za zamkniętą.

Poszczególne osoby zaczęły z wolna podnosić się z miejsc i opuszczać pomieszczenie. W końcu przy stole zostało tylko czworo ludzi – Viggo z małżonką, Kenril i Rudolf.

– Viggo, wiem, że martwisz się o gród….. i o syna – zaczął łagodnie Rudolf.

– Przyjacielu, wiesz, że ufam twojej opinii – Viggo uśmiechnął się do starca. – Pewnych rzeczy nie da się opóźnić, z pewnymi nie da się walczyć. Niezbadane są wyroki Źródła – mówiąc to w zadumie popatrzył na syna.

– Myślę, że wyprawa przyniesie nam odpowiedzi na wiele pytań – powiedziała Tessa. – Sama chętnie wyruszyłabym z wami, gdybym nie musiała pilnować tego urwisa – wskazała przez okno na Marvina i uśmiechnęła się do Kenrila, starając się ukryć smutek związany z czekającą ich rozłąką.

Na zewnątrz słońce rozlewało się blaskiem na zielonej murawie znajdującej się obok świątynnych zabudowań. Po trawie biegała gromadka dzieci trzymając za uzdy wielkie białe ptaki. Wśród nich znajdował się Marvin z Avronem. Na polecenie stojącego obok mężczyzny dzieci zatrzymywały ptaki w miejscu, łagodnymi ruchami rąk i komendami nakłaniały je do siadu a następnie do położenia się na murawie. Mężczyzna zbliżył się do dzieci. -Suelo, bardziej stanowczo – zwrócił się do jednej z dziewczynek. – Twój sokrey musi czuć w tobie zdecydowanie. Tylko wtedy spełni twoje polecenie, jeśli komunikat będzie jasny. Gorgio, nie szarp tak za uzdę, sokreye to rozumne stworzenia. Jeśli raz, ale pewnym ruchem pociągniesz za uzdę i podasz prawidłową komendę zwierzę będzie współpracować. Komenda jest nawet ważniejsza od fizycznego kontaktu, przekonacie się o tym, gdy zżyjecie się bardziej ze swoimi ptakami.

 

– Ja czytałem, że sokreye potrafią nawet odczytywać myśli swoich właścicieli – wykrzyknął entuzjastycznie Marvin.

– Rzeczywiście zdarzały się takie przypadki – potwierdził nauczyciel– wymaga to jednak subtelnego kontaktu na poziomie duchowym, głębokiej więzi. No, ale praktyka czyni mistrza, ćwiczymy! Teraz wsiadanie na grzbiet ptaka. Przytrzymajcie je za uzdę, prawa noga w strzemię i lewą przerzucamy przez grzbiet. Zorbeusz, wyżej nogę!

Od strony zabudowań pojawił się Kenril. Zbliżał się ścieżką w ich stronę, uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Podszedł do mężczyzny prowadzącego zajęcia i zagadnął:

– Witaj Argonie. Jak dzieciaki się spisują?

– Nieźle się bawią, jak zawsze – odpowiedział z uśmiechem nauczyciel. Miał dźwięczny, sympatyczny głos, ciemne włosy i wesołe, zielone oczy. – Jak rada?

– Właśnie zakończona. W tej sprawie do ciebie przychodzę. Wyruszam do Vingrandii i…

– Proponujesz mi udział w wyprawie? – wpadł mu w słowo Argon mrugając porozumiewawczo. – Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć.

– Wiem, druhu – Kenril poklepał przyjaciela po ramieniu.

– Kiedy wyruszamy?

– Za cztery dni. Spotkajmy się u mnie po zajęciach, pogadamy.

– Kto jeszcze dołączy?

– Rudolf, Drogo i Saul.

– Skład drużyny zapowiada ciekawą przygodę! – zawołał Argon radośnie.

– Pohamuj swój entuzjazm przyjacielu, to będzie trudna wędrówka, może być niebezpieczna. Nie wiem, co spotka nas w Vingrandii, posłaniec mówił o zamieszkach. Nie znam Archenów, nawet Rudolf nie wie co o nich sądzić. Wiedzę czerpie tylko ze starych zapisków, już od wielu stuleci nie mieliśmy z nimi kontaktu.

– Bracie, znasz moją dewizę, trzeba żyć tak, jakby miało się jutro umrzeć. Żadne niebezpieczeństwa nie odwiodłyby mnie od uczestnictwa w ciekawej przygodzie. – Argon nachylił się w stronę Kenrila – A poza tym może wreszcie spożytkujemy nauki, które Lea od trzech lat wpaja nam do głowy.

– Masz na myśli sztukę walki? – Kenril spojrzał na przyjaciela poważnie. – Oby nigdy ta wiedza nie była nam potrzebna. Mam nadzieją, że uda się nam zażegnać zagrożenie używając tego co mamy tutaj – Kenril znacząco popukał się w głowę i mrugnął do przyjaciela po czym zaśmiał się pogodnie. – Szczerze mówiąc, też się cieszę na tę przygodę! Nie mogę już doczekać się, kiedy wyruszymy w drogę.

– Myślisz, że oderwiemy Drogo od jego konstrukcji? Rozmawiałeś już z nim?– zapytał Argon.

– Jeszcze nie. Myślę, że nie odpuściłby takiej okazji, o ile go znam zabierze kilka swoim wynalazków ze sobą.

– To szykujmy wóz drabiniasty, do worka raczej mu się to nie zmieści. – Argon nie krył rozbawienia.

– Przekonamy go, że najwyżej skonstruuje coś naprędce po drodze. Widziałeś jego ostatnie zabawki?

– Nie, coś równie udanego, jak jego kusze i świstaki?

– Zupełnie z innej beczki. Maszyna do liczenia i wózek z napędem parowym.

– Uuuu! Brzmi nieźle, koniecznie muszę to zobaczyć. Czekaj, zwolnię dzieciaki to odwiedzimy go wspólnie. Dzieci! Koniec zajęć, każdy bierze swojego sokreya na popołudnie i ćwiczy z nim na własną rękę.

– Juhuuu! – dało się słyszeć i w powietrze wzbił się Avron z Marvinem na grzbiecie.

– Ćwiczyć to, co przerabialiśmy na dzisiejszej lekcji – mruknął Argon do siebie, bo chłopiec i tak nie mógł go już usłyszeć. – Niepokoi mnie trochę ten twój braciszek, niepokorny jest i zawzięty, poza tym wszystko stanowczo za łatwo mu przychodzi.

– Uważasz, że to wady? Ja powiedziałbym raczej, że jest sprytny, uparty i zdolny. – Kenril starał się zrobić poważną minę ale parsknął śmiechem. – Też mnie to trochę martwi, wszędzie wścibia ten swój ciekawski nochalek. No, ale trzeba przyznać, z Avronem łączy go jakaś szczególna więź, zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest to związek dusz.

– Okręca go sobie wokół palca. Czasem sam zaskoczony jestem patrząc na to, co on potrafi zrobić z tym ptakiem i do czego go nakłonić.

– Szkoda, że jesteśmy już za ciężcy dla sokreyi, sam chętnie jeszcze bym pośmigał – rozmarzył się Kenril. – I podróż znacznie moglibyśmy skrócić.

– Zejdź na ziemię, chłopie. Konno też podróżuje się ciekawie, więcej zobaczysz po drodze. Nasze zwierzaki aż rwą się do dalszej wędrówki, dbam o nie lepiej niż o siebie. Chodź, zajdziemy do Saula.

Skręcili obydwaj w boczną uliczkę i po krótkim spacerze stanęli przed drzwiami niewielkiego domku, na drzwiach wisiała mosiężna tabliczka, na niej widniał napis: "Drukarnia". Bez pukania weszli do środka. Na wielkim stole, który znajdował się pośrodku pomieszczenia leżała sterta rozrzuconych papierów, obok turkotała metalowa maszyna niewielkich rozmiarów, ze szczeliny wysuwał się zadrukowany fantazyjnym, pozawijanym pismem pergamin. Przy stole stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, w podobnym wieku do wchodzących, na ubranie zarzucony miał jasny fartuch, poplamiony tuszem, długie, jasne jak len włosy miał związane na karku. Korbą nakręcał mechanizm maszyny i ręką przytrzymywał wysuwający się papier.

– Kogo oczy moje widzą – zwrócił się do przybyłych. – Nudzicie się panowie, czy szukacie wrażeń?

– Raczej to drugie, szukamy wrażeń też dla ciebie, drogi druhu. – Argon przyjaźnie popatrzył na mężczyznę w fartuchu.

– Kompan do wędrówki nam potrzebny – powiedział Kenril.

– Do której z okolicznych osad panowie się wybierają?

– Nieco dalej tym razem zapuszczamy się Saul, Archeni i Vingrandia.

Saul znieruchomiał na chwilę i zlustrował przybyłych uważnym spojrzeniem.

– Widzę, że nie żartujecie. Wieści jeszcze z rady do mnie nie dotarły, liczyłem na ciebie Kenril i jak widzę nie zawiodłem się. Kontynuuj, bracie.

– Rudolf uważa, że od Archenów możemy dowiedzieć się czegoś więcej na temat obrony przed virionem. – Ton Kenrila był już teraz poważny i z oczu zniknęły obecne wcześniej wesołe ogniki. Dla przyjaciół było jasne, że sprawa jest poważna i żarty dotyczące wyprawy skończyły się wraz z przejściem do omawiania bieżących wydarzeń. – W Vingrandii, jak wiesz, zaginął Książę Klemens, księżniczka Jewira prosi o wsparcie, obawia się zagrożenia z południa i szerzących się w kraju konfliktów. Rudolf podejrzewa, że virion nie tylko do naszej krainy dotarł.

Kenril urwał na chwilę i uważnie popatrzył w twarze przyjaciół.

– Myślę, że stoimy w obliczu trudnych wydarzeń i niepewnej przyszłości… – zawiesił na chwilę głos, zamierzał kontunuować ale Saul wpadł mu w słowo:

– Kiedy wyruszamy? – zapytał

– Za cztery dni. Spotkajmy się u mnie wieczorem, po zajęciach u Lei. Omówimy plan wyprawy. Ściągnę Rudolfa i Drogo.

Wieczorem w jednej z komnat dworu zasiadło na wygodnych fotelach czterech mężczyzn. Piąty siedział w kucki przy ogniu trzaskającym wesoło w kominku i co raz zapalał koniec drewienka, po czym podnosił je i wymachiwał nim w powietrzu esy-floresy, tworząc w mroku pomieszczenia zabawne mazaje. Kenril podniósł się z miejsca i zapalił stojące na komodzie lampy. W komnacie zrobiło się jasno i powietrzne ślady po żarzącej się końcówce patyka zbladły. – Zepsułeś mi zabawę – odezwał się mężczyzna sprzed kominka.

 

– Czas zająć się poważnymi sprawami, drogi Drogo – zabrzmiał niski głos Rudolfa.

– A właśnie a`propos poważnych spraw. Wiedzieliście, że ludzie poprzedniej cywilizacji umieli włączać lampę nie używając ognia? – zapytał Drogo, podnosząc głowę znad kominka i odgarniając z czoła burzę brązowych loków.

Argon spojrzał na niego z powątpiewaniem. – Nie byłeś na ostatniej prelekcji Monilii? – w głosie Drogo brzmiało udawane oburzenie. – Ja nie mogłem się wprost oderwać od jej wizji. Też stworzę coś takiego, pstryk i świeci się lampa – pstryknął w powietrzu palcami. – Jeśli oni potrafili to zrobić, mi też się uda.

– Nie wiem, czy to jest potrzebne. Te ich latające maszyny i samoświecące lampy nie uchroniły ich przed złem, a kto wie, czy nie ułatwiły złu dostępu do nich – powiedział Rudolf zamyślonym głosem.

– Na pewno ułatwiały życie – upierał się Drogo. – Pomyślcie, że wsiadamy do latającej maszyny, pewnie jeszcze przed ukazaniem się Księżyca jedlibyśmy frykasy na dworze księżniczki.

– Nie rozmarzyłeś się za bardzo przyjacielu? – roześmiał się Argon. – Ale swoją drogą wizja kusząca. Wieści o urodzie księżniczki dotarły do naszego kraju już dawno. Podobno władca południowego Sudenu stara się bezskutecznie o jej rękę.

– Dobrze, panowie czas pomówić o naszej wyprawie – przerwał przyjacielowi Kenril. – Jakieś propozycje co do broni i ekwipunku?

Po zapadnięciu zmroku Marvin i Gorgio skradali się koło świątynnych zabudowań kierując się w stronę zagrody dla sokreyi. Minęli wybieg, ogrodzony jedynie przyciętym równo żywopłotem i dotarli do niskiego budynku, w którym ptaki nocowały. Drzwi nie były zamknięte i otworzyły się bez trudu pod naporem dziecięcych ramion. Rozległo się ciche skrzypnięcie i obydwaj chłopcy zastygli na chwilę bez ruchu. W zasięgu wzroku nie dostrzegli nic niepokojącego i wsunęli się cicho do środka. Ptaki siedziały lub leżały na świeżym sianie, niektóre spały. Po wejściu chłopców dwa sokreye podniosły się z miejsca, jakby wyczuwając obecność swoich właścicieli. Avron lekkim truchtem podbiegł do Marvina i oparł mu łeb na ramieniu. – Witaj przyjacielu – szepnął chłopiec – masz ochotę na przejażdżkę? Musimy podszkolić trochę Gorgio i jego Fugona.

 

Po chwili z budynku wysunęły się dwie postacie prowadzące za uzdy ptaki. Spiesznie, starając się zachowywać cicho i ostrożnie, oddalili się w kierunku wąskiej uliczki prowadzącej na plac przyświątynny, następnie skradając się w cieniu budynków przeszli na wschodni skraj osady i zatrzymali się na łące. Po chwili jeden ptak wzniósł się w powietrze z cichym szumem skrzydeł, zakołował w powietrzu na niewielkiej wysokości i wylądował miękko na murawie.

 

– Gorgio, spróbuj teraz ty – rozległ się cichy głos Marvina. – Mocniej chwyć za uzdę, lekko ściągnij, łydkami daj mu znać, że chcesz wystartować, ściśnij mu boki, dobrze… szarpnij lekko uzdę w górę. Dobrze! Czujesz?! Wznosi się! Nie hamuj go, puść wodze! Nie ściągaj! Daj mu swobodę! Teraz spokojnie, lekko pociągnij w prawo, skręć łagodnie! Dobrze! Obniż trochę, ściągnij wodze w dół! Spokojnie, nie szarp! Widzisz, ląduje! Mówiłem, że ci się uda!

Sokrey miękko usiadł na ziemi i Gorgio triumfalnie wyrzucił w górę ręce. – Latałem! Potrafię unieść się w powietrze! Kochany Fugon! – chłopiec przytulił głowę do szyi ptaka i potarmosił go czule po karku. – Dzięki Marvin, bez ciebie bym się nie odważył. Zrobimy wspólny lot?

Po chwili dwa ptaki z jeźdźcami uniosły się w powietrze, pierwszy szybował płynnie i lekko, drugi poruszał się lekkimi zakosami i momentami zniżał niespodziewanie lot ale zaraz wznosił się ponownie i dzielnie podążał za swym towarzyszem.

W oknie świątynnej wieży stał Rudolf i z uśmiechem spoglądał na podniebne ewolucje.

 

– Trudno będzie kiedyś ich poskromić – powiedział cicho do siebie.

Tymczasem chłopcy wylądowali i śpiesznie wracali tą samą ścieżką do osady. Dyskutowali cicho po drodze:

 

– Słyszałem, jak Kenril mówił o tym Argonowi. Te księgi są w świątynnym księgozbiorze. Jutro będziemy tam w czasie nauk, może uda nam się je odnaleźć. – Skąd wiesz, które to księgi?

– Nie wiem, trzeba będzie poszukać.

– Tam jest ich potworna ilość, nie wiem czy sam Rudolf wszystkie przeczytał – odparł Gorgio z powątpiewaniem.

– Musimy odnaleźć tę właściwą, tam są odpowiedzi na wszystkie pytania.

– Coś ty Marvin, nie ma księgi, która zawierałaby wszystkie odpowiedzi.

– Ja myślę, że podpowiedź znajduje się w legendach i mitach, tego musimy szukać.

Chłopcy doszli do stajni i odprowadzili ptaki do środka. Zamknęli cicho drzwi i przemknęli pod ścianą wieży.

 

 

Piątego dnia miesiąca Juvi o świcie z osady głównej Thymenu wyjechało pięciu jeźdźców. Kierowali się na zachód. Czterech ubranych było podobnie, w wąskie spodnie i krótkie tuniki przepasane pasami, do których przytroczone mieli szpady i noże. Piąty miał na sobie długą szatę z kapturem. Stroje utrzymane były w barwach brązu i ciemnej zieleni. Konie poruszały się sprężyście, rwały do przodu z rozwianą grzywą, miało się wrażenie, że jeźdźcy z trudem wstrzymują je przed galopem. Rumaki były dobrze zbudowane, sierść ich lśniła w porannym słońcu, każdy na czole miał nieduży, biały róg. Do siodeł przytroczone były wyładowane juki i zgrabne kusze. Czterech podróżnych poruszało się najpierw kolumną pokrzykując do siebie wesoło i prześcigając się wzajemnie, następnie przekroczywszy mostek na rzeczce uformowali szyk za postacią w długiej szacie i jechali pod górę, ścieżką między wrzosowiskami. Niebo na wschodzie zaczynało tracić intensywne odcienie pomarańczu, słońce podniosło się nad widnokrąg w całej swej okazałości i nad głowami jeźdźców rozlał się błękit. Przed nimi, za rozległą połacią fioletowo mieniących się wrzosowisk widniała ściana lasu. Dotarli do niej po dłuższej jeździe swobodnym kłusem i poruszali się odtąd po ścieżce prowadzącej wzdłuż pasa drzew. Po pewnym czasie skręcili na zachód i zniknęli, wchłonięci przez las.

 

W bibliotece wrzało jak w ulu. Dzieci siedziały przy rozstawionych na środku stolikach, biegały między regałami, wspinały się na krzesła. Panował pogodny nastrój dobrej zabawy. Nagle masywne, rzeźbione drzwi otworzyły się i wkroczyła Monilia. Rozległ się tupot nóg i dźwięk przesuwanych krzeseł, po chwili zaległa cisza. Kobieta zamknęła za sobą starannie drzwi, szybkim spojrzeniem zlustrowała pomieszczenie, następnie pewnym krokiem podeszła do stojącego na niewielkim podwyższeniu stołu i położyła na nim przyniesione ze sobą arkusze. W lśniącej czerwonej sukni wyglądała oszałamiająco.

– Nazywam się Monilia Dekrostau, jestem Prefektem Wiedzy Thymenu – odezwała się donośnym głosem.

– Rany, przecież wszyscy to wiedzą – mruknął Zorbeusz odwracając się nieznacznie w stronę siedzącego obok Marvina.

– Mama twierdzi, że Monilia lubi zwracać na siebie uwagę – szepnął Marvin w odpowiedzi.

– Będę prowadziła z wami zajęcia do powrotu Mistrza Rudolfa – kontynuowała Monilia.

– Długo to potrwa? Nie wiesz, kiedy oni wrócą?– z drugiej strony przysunął się do Marvina Gorgio.

– Kenril mówił, że za miesiąc powinni być z powrotem.

– Cały miesiąc?!- jęknął Gorgio przybierając komiczny wyraz twarzy. – Nie wiem, czy z tą nadętą Monilią tyle wytrzymam.

– Cisza! – huknęła kobieta. – Chciałabym przekonać się, czego nauczyliście się do tej pory – powiedziała przeciągając nieznacznie sylaby. – Proszę, kto mi powie z jakich źródeł pozyskujemy najpewniejszą wiedzę dotyczącą przeszłości?

– Z engi – powiedział Gorgio unosząc rękę.

– Nie, nie z engi – Monilia podniosła głos, wyraźnie rozdrażniona. – Enga nie ukazuje wydarzeń chronologicznie, nie precyzuje ich, nie wiadomo nawet, czy to, co można w niej zobaczyć dotyczy faktycznych wydarzeń, czy jest to tylko fikcja.

– Mistrz Rudolf mówił, że z engi trzeba umieć skorzystać i że może to zrobić tylko osoba o czystych intencjach – odezwał się Marvin.

– Marvinie a czy Mistrz Rudolf nie uczył was, że zanim się coś powie trzeba podnieść rękę? – głos Monili drżał lekko.

Chłopiec i kobieta patrzyli sobie przez moment w oczy. Zacięty wyraz twarzy Monilii złagodniał nieco po chwili, przeciągnęła ręką po włosach, jakby zreflektowała się i zapytała cieplejszym już tonem:

– No więc jakie to źródła?

W sali zaległa cisza. Po chwili ciemnowłosa dziewczynka pewnym ruchem podniosła do góry rękę.

– Słucham – zwróciła się do niej Monilia.

– Stare księgi – powiedziała dziewczynka.

– Tak! Dobrze. Jak masz na imię?

– Justa.

– Droga Justo, masz rację, stare księgi, które zostały nam po poprzedniej cywilizacji to najpewniejsze źródło naszej wiedzy. Słowa, zawarte w nich zebrały całą wiedzę, jaką poprzednie społeczeństwa zdołały zgromadzić.

Marvin podniósł do góry rękę.

– Tak Marvinie? – Monilia wskazała na niego dłonią.

– Mistrz Rudolf twierdzi, że w księgach jest tylko wiedza cząstkowa, że całej wiedzy naszego świata nie można zgromadzić w ułomnych ludzkich przekazach.

Ponownie Monilia zawiesiła na nim ciężkie spojrzenie, trwało to dłuższą chwilę. Po czym westchnęła i powiedziała dźwięcznym głosem:

– Moim zdaniem, nie mamy podstaw by nie ufać wiedzy zawartej w starożytnych przekazach. Jeśli ktoś pozna je dogłębnie, raczej nie będzie miał wątpliwości co do ich wartości.

– Chyba nikt bardziej dogłębnie od Mistrza Rudolfa ich nie przestudiował – odezwał się Marvin z emocji ponownie zapominając podnieść do góry rękę.

Monilia zacisnęła rękę na krawędzi stołu, na jej ustach pojawił się wymuszony uśmiech:

– Marvinie, to ostatnie ostrzeżenie, – powiedziała przesadnie słodkim tonem – jeśli nadal będziesz odzywał się bez podniesienia ręki, będziesz musiał opuścić salę. Przejdziemy teraz do księgozbioru z dwudziestego drugiego wieku po Chrystusie. To wtedy rozegrały się decydujące wydarzenia i na Ziemię na kilka wieków padł cień, dziesiątkując populację i powodując kilkusetletnią lukę w ludzkiej historii. Dopiero po tym czasie odrodziła się nasza populacja na tyle, by zaznaczyć swoją obecność przekazami pisemnymi i zostawić po sobie ślady rozwijającej się, młodej cywilizacji. Do naszych czasów zachowała się Biblia, Bhagavadgita, Tora, Koran, sutry buddyjskie, ewangelie i teksty z Qumran, mity i legendy, atlasy świata oraz kilka powieści, w tym pamiętnik właściciela tych ksiąg. Zbiór ten został ukryty przez Petera McQuinn w stalowym schronie w Europie Zachodniej i odnaleziony 450 lat temu przez naszych przodków, podróżujących do odległych rejonów Ziemi. Przechowujemy go w strzeżonej części naszej biblioteki, gdyż jest dla nas wyjątkowo cenny. Przejdziemy tam teraz i będziecie mogli zapoznać się z niektórymi pozycjami.

 

Tymczasem pięciu jeźdźców dotarło do miejsca, gdzie kilka dni wcześniej Kenril z bratem natknęli się na zieloną poświatę. Zatrzymali konie i Rudolf zeskoczył z grzbietu swojego wierzchowca. Uklęknął w miejscu wskazanym przez Kenrila i przez dłuższą chwilę przeczesywał ręką wysoką trawę. Po czym wstał i rozejrzał się dokoła. Pozostali podróżni nie zsiadali z koni, pokonali na razie niewiele drogi i spieszno im było ruszać dalej. Rudolf dosiadł ponownie swego wierzchowca i ruszyli w dalszą drogę. Ścieżka skręcała tu na południe. Las zaczął zagęszczać się, światło dnia zatrzymywane przez gęste liście docierało do ścieżki blade i słabe. Powietrze zrobiło się bardziej wilgotne. Wokół brzęczały sennie tysiące owadów. Poszycie zgęstniało i na pniach baobów pojawił się mech. Konie szły stępa, jeden za drugim, mężczyźni nie rozmawiali, każdy zdawał się być zatopiony we własnych myślach. Po przejechaniu dłuższego odcinka wędrowcy zauważyli, że drzewa stają się coraz bardziej urozmaicone i monotonię baobów przełamały białokore wilgowce i iglaste świerki. Na zielonej murawie, złożonej głównie z mchu i niewysokiej trawy zaczęły pojawiać się białe kwiatki i krzewy jagód. Po prawej stronie jeźdźców teren zaczął wznosić się i po jakimś czasie poruszali się wzdłuż wysokiej skarpy porośniętej gęsto roślinnością. Na drzewach ruch był coraz większy i wokół zaczęło tętnić życie. Między gałęziami zwinnie poruszały się małe, puchate zwierzątka. W powietrzu rozlegał się świergot i słodkie ptasie trele. Drzewa zrobiły się tu mniej gęste i do ścieżki docierało znacznie więcej słonecznego światła. Podróżnym z każdym krokiem poprawiał się nastrój i wreszcie zaczęły się wesołe rozmowy i Saul zaczął śpiewać czystym, niskim głosem:

" Jeśli umiesz wśród tłumu nie wyzbyć się cnoty

Lub obcować z królami nie tracąc prostoty

Jeśli wróg ni przyjaciel zranić cię nie zdoła

Jeśli liczy się każdy, lecz nie nadto zgoła;

 

Jeśli potrafisz marzyć, ale niezbyt wiele

Jeśli umiesz myśleć, lecz myśl nie jest celem

Jeśli umiesz znieść triumf i klęskę wszelaką

I traktować tych dwoje oszustów jednako;

 

Jeśli w obliczu prawdy nie cofasz się skrycie

I dla człowieka gotów jesteś dać swe życie

Prawa życia i śmierci już dobrze poznałeś

Swój ludzki czas na usługi Źródłu oddałeś"

 

– Sam napisałeś tekst, nasz drogi poeto?– zapytał wesoło Argon.

– Niezupełnie, wspomogłem się trochę zasobami naszej biblioteki, – odrzekł Saul – dopisałem co nieco od siebie. – Nie uważacie panowie, że czas byłby na postój? Mam ochotę przejrzeć nasze zapasy.

– Jeszcze ostatnie dachy naszej osady widać a tobie już zaostrzył się apetyt? – Argon mrugnął do przyjaciół. – Nie wiem, jak my cię wyżywimy w czasie tej wyprawy.

– Dachy już dawno pokryła mgła niepamięci, druhu, a mi już mocno burczy w brzuchu – odrzekł Saul wesoło. – A tak poważnie towarzysze dzień się chyli ku końcowi, czas znaleźć miejsce na nocleg.

– Zatrzymajmy się lepiej – wtrącił się Drogo – jak się naje, może przestanie rymować.

– Albo zacznę ze zdwojoną siłą i stworzę poemat wszechczasów – rzekł Saul zjeżdżając nieco z traktu i zatrzymując konia pod wysokim wilgowcem.

Pozostali poszli w jego ślady, przeprowadzili konie pod widniejące w oddali niewysokie skały i zrzucili juki na ziemię. Po chwili grupka mężczyzn siedziała wokół niewielkiego ogniska piekąc coś nad ogniem. Konie spacerowały wokół luzem skubiąc świeżą trawę. Niebo zaczęło szarzeć i poza kręgiem światła z ogniska wszystko zaczęło pokrywać się mrokiem. Płomienie strzelały w górę, sypiąc iskry. W powietrzu unosił się zapach pieczonego pożywienia, skwierczał sok kapiący z mięsistych bulw w płomienie. Mężczyźni rozmawiali przyciszonymi głosami. Po kolacji Saul, który pierwszy miał pełnić wartę, usiadł na zwalonym pniu drzewa i wyciągnął nogi w stronę tlącego się słabo ognia. Reszta podróżnych pookręcała się w derki i położyła się na trawie wokół ogniska. Panowała cisza. Czasem tylko skrzypnęła lizana płomieniami gałązka, zaszeleściły mocniej liście kołysane podmuchem wiatru. Saul zanucił cichutko pod nosem i spojrzał w niebo. Nad nim tysiące, miliony gwiazd skrzyły się i mrugały w oddali. Widoku nie przesłaniała nawet najmniejsza chmurka i nocne niebo zachwycało swym urokiem. Saul ocknął się nagle z pogranicza jawy i snu, odchyloną głowę opartą miał o pień drzewa. Podniósł się szybko i zrobił kilka skłonów, pokręcił głową i zatarł zmarznięte ręce. Jego uszu ponownie dobiegł szelest, który wyrwał go wcześniej z sennego odrętwienia. Rozejrzał się dokoła skupiony i czujny, zwinnym ruchem przysunął się do ogniska i dorzucił kilka drew do dogasającego ognia. Płomienie strzeliły w górę, ale nie pomogło to w ocenie sytuacji, gdyż mrok poza granicą światła jeszcze zgęstniał. Saul stał chwilę bez ruchu nasłuchując. Panowała cisza, zakłócona jedynie miarowymi oddechami przyjaciół i szumem liści. Rudolf podniósł głowę i rozejrzał się wokół. Wstał cicho i podszedł do Saula.

– Zmienię cię, połóż się – powiedział cicho.

– Zdaje mi się, że coś słyszałem, jakiś szelest w zaroślach. Ale teraz od dłuższego czasu nic nie słychać – wyszeptał Saul.

– Zmęczony jesteś, prześpij się trochę. Ja będę czuwał – Rudolf położył towarzyszowi rękę na ramieniu.

Saul ułożył się na opuszczonym przez mistrza posłaniu i okręcił się derką. Natychmiast zapadł w niespokojny sen. Rudolf kucnął przy ogniu. Pozornie zajmował się podgarnianiem popiołu ale jednocześnie spod oka lustrował pilnie najbliższą okolicę i nasłuchiwał dochodzących dźwięków. Wyczuwał napięcie i niepokój. Wiedział, że takie uczucie nie pojawia się u niego nigdy bez powodu i całkowicie pewny własnej intuicji sięgnął po leżącą obok szpadę. Nie chciał budzić bez potrzeby przyjaciół ale szelest powtórzył się i Rudolf nie podnosząc się przesunął się w stronę Argona i szarpnął go lekko za ramię. W tej samej chwili po prawej stronie rozległo się ciche warknięcie i zakotłowało się w zaroślach. Argon zerwał się na równe nogi, pozostali nie rozbudzeni do końca zaczęli podnosić z posłania głowy. Konie uwiązane do drzewa zaczęły rżeć i szarpać uzdy. W kręgu światła pojawiła się nagle ogromna, zwalista postać i ruszyła w stronę Rudolfa. Świsnęła wypuszczona przez Kenrila strzała i dziki ryk rozdarł powietrze. Na chwilę zwierzę stanęło bez ruchu ale po chwili z wściekłością ponownie ruszyło w stronę znajdującego się najbliżej Rudolfa. Znowu powietrze rozdarł świst wypuszczonej strzały i potężny kształt dopadł mistrza słaniając się już i słabnąc. Zwalił się na cofającego się mężczyznę nabijając się na ostrze dzierżonej przez Rudolfa szpady. Zapadła cisza, przerywana charczeniem leżącego zwierza. Drogo dopadł ognia i szybko dorzucił kilka dużych szczap. Błysnęły płomienie i światło rozlało się dokoła oświetlając leżące nieopodal cielsko niedźwiedzia. Nad nim stał Rudolf i wyciągał zaklinowane ostrze. Przyjaciele odetchnęli z ulgą, za wcześnie jak się okazało, bo oto wśród koron pobliskich drzew rozległ się powtarzający się cichy, stłumiony pisk, przesuwający się od drzewa do drzewa jakby niesiony echem lub podmuchem wiatru. Dźwięk zaczął gwałtownie narastać, raniąc uszy stojących koło ognia ludzi. Na granicy światła pojawiła się zielonkawa mgła otulająca krzewy i zbliżająca się do ogniska, z drzew zaczęły spadać plamy cienia dziwnych kształtów. Pisk nasilał się. Przyjaciele odruchowo zaczęli zasłaniać rękoma głowy ale okazało się, że kształty przelatują przez nich i tuż obok nie wywołując żadnego odczucia. Po czym wznosiły się ponownie w powietrze, wirowały i opadały ze świstem i piskiem. Zielona poświata zaczęła otulać obozowisko.

– To leśne upiory! – krzyknął Rudolf – Zbijcie się w gromadę! Musimy stawić czoła poświacie!

Przyjaciele otoczyli mistrza kręgiem i wyciągnęli neutralizatory w kierunku mroku i zbliżającej się zielonej mgły. Rudolf wyciągnął zza połów swej szaty błyszczący, srebrny kryształ i podniósł go w górę. Wokół rozlało się jasne światło, mężczyźni zaczęli donośnymi głosami powtarzać:

– Extervis mimetau, extervis taome!

Twarze mieli skupione i zdeterminowane. Rudolf w jednej ręce trzymał kryształ, drugą zakreślał w powietrzu tajemnicze znaki i szeptał niezrozumiałe słowa. W powietrze wystrzeliły cztery snopy srebrnego światła i mgła zaczęła się cofać. Wędrowcy nadal stali bez ruchu pełni napięcia. Zielona poświata zniknęła z pola widzenia i wokół zaległy ciemności i głucha cisza. Pierwszy poruszył się Rudolf, odetchnął cicho i rzekł ochrypłym głosem:

– Wygląda na to, że virion ściąga wszelkie plugastwo. Leśne upiory nie pojawiały się od wieków, dopiero od kilku lat donoszono mi o ich obecności. Nie pamiętam też, żeby niedźwiedzie wykazywały agresję w stosunku do ludzi. Od zawsze omijały nas z daleka. Musimy mieć się na baczności. Świat się zmienia w szybszym tempie niż przypuszczałem.

– Długo jeszcze do świtu? – zapytał głucho Drogo.

– Strach cię dopadł, druhu? – Saul silił się na wesołość ale jego głos drżał lekko.

Przyjaciele odciągnęli cielsko niedźwiedzia w pobliskie zarośla i usiedli wokół ogniska rozcierając ręce i otulając się szczelniej derkami. Noc nadal panowała nad okolicą i nic nie zapowiadało zbliżającego się świtu.

– Wystawmy ponownie straż i chodźmy spać, nie będziemy przecież siedzieć przez całą noc – odezwał się stanowczo Kenril. – Ja pierwszy obejmę wartę. Postarajcie się zasnąć.

Mężczyźni ponownie poukładali się wokół ognia, zbici w gromadę a Kenril wstał, rozprostował nogi, wyciągnął ręce w górę i przeciągnął się ziewając. Zrobił kilka kroków w stronę zarośli i z powrotem, po czym usiadł na pniaku i zapatrzył się w ogień. Reszta nocy minęła spokojnie i o brzasku Kenril zbudził Drogo, żeby wykorzystując resztę nocy sam choć chwilę się zdrzemnąć.

Drogo pokrzepiony wstającym dniem i rozlewającym się świtem, dorzucił drew do ognia i udał się na poszukiwanie wody. Obszedł teren naokoło i znalazł niewielki strumyk przepływający u podnóża skał, pod którymi rozbili obóz. Strumień płynął po wschodniej stronie skalnych wzniesień i stąd obozowisko przez chwilę było niewidoczne. Drogo szybko napełnił bukłaki i spiesznym krokiem wrócił do śpiących przyjaciół, wyrzucając sobie zbytnią beztroskę. Czwórka wędrowców spała jednak spokojnie, wokół panowała cisza przerywana tylko trelami budzących się ptaków. Drogo wlał część wody do niewielkiego kociołka, zawiesił go nad ogniem po czym wrzucił do środka garść wyjętego z pakunków zielska. Usiadł w pobliżu ognia i z sakiewki wyciągnął poskręcane druciki. Zajęty rozplątywaniem ich i zwijaniem w misterne konstrukcje nie zauważył, że Saul otworzył oczy i przyglądał mu się z uśmiechem. Saul sięgnął po leżący blisko niego kamyk i wykonując ledwie nieznaczny ruch ręką rzucił go w pobliskie zarośla. Na ten dźwięk Drogo zerwał się na równe nogi, rozejrzał się nerwowo. Saul nie zdołał dłużej powstrzymać wesołości i wybuchnął gromkim śmiechem po czym opanowawszy się z trudem, wydusił:

– Z takim strażnikiem niedźwiedzie mogłyby bez trudu urządzić sobie z nas poranną ucztę.

– Co jest nie tak z naszym strażnikiem?– spytał Kenril podnosząc się z posłania, zbudzony hałasem. – Niedźwiedzie nie jedzą ludzi, a przynajmniej… nie jadły dotychczas – dokończył cicho.

Ściągnął mocniej pas, przeczesał ręką włosy i zapytał patrząc na dymiący kociołek:

– Ktoś tu, widzę zlokalizował wodę?

– Za skałami, z tyłu – odezwał się Drogo, po czym odwrócił się w stronę Saula – poczekaj, też będziesz pełnił wartę.

Rudolf chrząknął i zwrócił się do swych młodych towarzyszy:

– Nie pora na takie żarty, różne niebezpieczeństwa mogą nas czekać jeszcze po drodze. Napójcie konie. Zjedzmy szybki posiłek i ruszajmy. Im szybciej dotrzemy na tereny Archenów tym lepiej dla nas – podniósł się i zaczął krzątać się wokół ekwipunku.

Kenril, który zniknął w międzyczasie za skałami, wrócił z mokrą twarzą i wilgotnymi włosami. Skierował się w kierunku pobliskich zarośli i podszedł do leżącego tam cielska. Uklęknął obok niego i położył rękę na nieruchomym boku.

– Wybacz mi przyjacielu. Wędruj do Krainy Wiecznej Szczęśliwości – rzekł cicho po czym spuścił głowę i trwał chwilę bez ruchu.

Argon patrzył z boku na tę scenę smutnym wzrokiem, rozumiał ból przyjaciela, niełatwo zaakceptować fakt, że pozbawiło się inną istotę życia, nawet jeśli było to w obronie przyjaciela. Dotychczas żyli w sielankowym świecie, gdzie nie musieli podejmować takich decyzji, otoczeni życzliwymi ludźmi i przyrodą, z którą współistnieli w harmonii. Kenril podniósł się z wolna i w milczeniu podszedł do ogniska, wziął swoją porcję i parujący kubek i usiadł nieco na uboczu. Nikt nie wiedział, gdzie błądzą jego myśli, gdy niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w płomienie. Argon ruszył w jego stronę ale zatrzymał się z wahaniem i usiadł kilka metrów od Kenrila. Zostawił przyjacielowi chwilę samotności, żeby zakończył swą wewnętrzną walkę i otrząsnął się ze smutku. Po zakończonym posiłku podszedł do Kenrila i krótko, stanowczo objął go ramionami. Mężczyźni spojrzeli sobie w oczy i Argon klepnął przyjaciela po ramieniu, po czym odwrócił się i poszedł po swoje juki. Kenril szybkimi ruchami zaczął zasypywać ledwie tlący się ogień. Po chwili piątka jeźdźców jechała szybkim kłusem odsłoniętą leśną ścieżką. Za nimi wzbijały się niskie tumany kurzu z polnej, piaszczystej drogi.

Dzień zapowiadał się pogodny i ciepły. Słońce stało jeszcze nisko, grzało mocno i rzucało długie cienie na drogę. Szlak wiódł wyraźnie pod górę i po długiej, monotonnej jeździe wędrowcy dotarli na szczyt wzniesienia. Teren był słabo zalesiony i z lewej strony otworzył się zapierający dech w piersiach widok. W oddali połyskiwały wody jeziora, tworzące z tej odległości małą błękitoturkusową plamę. Wokół niego rozpościerały się barwne połacie pól i łąk. Obok jeziora widniała ciemniejsza plama, na którą Saul wskazał ręką mówiąc:

– To nasz gród. Jaki malutki i nic nieznaczący wydaje się z tej perspektywy.

Na północnej stronie wznosił się masyw górski, wysokie iglice skał sięgały nieba, na szczytach lśniły białe, śnieżne czapy. Po prawej stronie opadała łagodnym zboczem gęstwina drzew. Liście mieniły się różnorodnymi odcieniami zieleni. Między nimi w oddali zaczęły pojawiać się rudawe plamy.

– Co to za kolory? – Drogo wskazał na te brązowe okręgi.

– To hibiskony. Rosną w dalszych częściach tego lasu, tutaj gdzieniegdzie zaczynają się pojawiać pojedyncze egzemplarze. Gdy zaczną się zagęszczać, będzie to znak, że zbliżamy się do krainy Archenów – rzekł Rudolf. Po krótkim postoju grupka ruszyła dalej. Szlak prowadził teraz w dół i ścieżka wtapiała się między drzewa. Wędrowców okrył cień, przynosząc ulgę i orzeźwienie. Mijały godziny jazdy, nic nie zakłócało spokoju i podróż zaczęła być nużąca. Przed jeźdźcami pojawił się zakręt. Za nim po lewej stronie ukazało się monstrualne drzewo z pniem złożonym jakby z mnóstwa poskręcanych drewnianych rzemieni. Rozkładały się one szeroko na leśnym poszyciu tworząc wrażenie, że korzenie wydostały się z ziemi i oplątały swą gęstwiną pień drzewa, pnąc się w górę i rozdzielając ponownie na masywne, gęste konary. Gałęzie splątane były w dziwną gęstwinę, okryte rudawymi, złotymi i purpurowymi liśćmi.

– To hibiskon, – odezwał się z szacunkiem Rudolf – niektóre osobniki mają po kilkaset a nawet tysiąc lat. To jedne z najstarszych roślin naszej krainy. Z ich obecnością wiąże się wiele legend. Liczne podania mówią o związku tych drzew z magicznymi, leśnymi istotami. Mam nadzieję, że poza Archenami żadnych nie spotkamy na swej drodze – dokończył półgłosem.

Masywne korzenie drzew przechodziły na ścieżkę, grunt stał się nierówny i wyboisty. Konie zwolniły kroku, ostrożnie stawiając kopyta. Wędrowcy posuwali się powoli naprzód w zachwycie oglądając rozpościerające się nad nimi rude korony pojawiających się w coraz krótszych odstępach drzew. Przyspieszenie tempa podróży w tych warunkach nie wchodziło w grę, więc przyjaciele gawędzili półgłosem pozwalając koniom wlec się krok za krokiem. Pejzaż nie ulegał zmianie, wokół ciągnęły się nieprzebrane połacie drzew, teren to wznosił się to znów opadał łagodnie. Tam, gdzie hibiskony nie pojawiały się teren stawał się równiejszy i konie przyspieszały kroku. Przerwy te stawały się jednak coraz krótsze i wkrótce prawie niezmiennie pod kopytami koni znajdowały się wyboje. Powolne tempo wyprawy zaczynało ciążyć wędrowcom i coraz częściej padały propozycje postoju. Nagle koń Drogo potknął się i jeździec niespodziewanie obsunął się z siodła. Stopa wykręciła się w strzemieniu i mężczyzna syknął z bólu. Zdołał utrzymać się na koniu i chwytając się grzywy podciągnął się z powrotem na grzbiet zwierzęcia ale po chwili zatrzymał się i powiedział zbolałym głosem:

– Chyba skręciłem kostkę. Boli okropnie.

Rudolf zatrzymał się i zsiadł z konia. Podszedł do Drogo i przytrzymał jego konia za uzdę. Młody człowiek z sykiem opuścił się na ziemię i pokuśtykał pod najbliższe drzewo. Tam oparty o pień zaczął odwiązywać rzemienie lewego buta. Goleń była spuchnięta i czerwona. Rudolf delikatnie dotknął obrzękniętej kończyny ale każdy ruch wywoływał grymas bólu u Drogo. Mistrz odczepił od pasa sakiewkę i wyjął z niej małe pudełeczko. Z pudełka wyciągnął kilka cienkich, dość długich igieł zapakowanych w pergamin i zaczął wkłuwać je w nogę młodzieńca przemawiając do niego uspokajająco. Po chwili podniósł się i zaczął zdejmować juki ze swojego konia.

– Mamy chwilę przerwy, wykorzystajmy ją i zjedzmy coś.

Po niedługim postoju Mistrz usunął igły z nogi Drogo, która wyglądała już znacznie lepiej. Młody człowiek zdołał stanąć na niej i najpierw ostrożnie ale po chwili już pewniej przeszedł kilka kroków. Uśmiechnął się do Rudolfa i podszedł do swego konia. Jeźdźcy ruszyli w dalszą drogę. Korzenie nadal modelowały trakt i spowalniały pochód. Konie niechętnie posuwały się naprzód. Rudolf ponaglał jednak i niespokojnie rozglądał się dokoła. Kenril obserwował starca spod oka i jemu również udzielił się nastrój napięcia i skupienia. Pozostali członkowie wyprawy rozmawiali wesoło przeplatając opowieści pieśniami i rymowankami. Nagle Rudolf, który jechał na przedzie zatrzymał konia i wpatrywał się w teren przed sobą. Brwi miał ściągnięte, prawą ręką sięgnął do kuszy, nie poruszając głową zlustrował otoczenie w zasięgu swojego wzroku i pogładził delikatnie konia po szyi. Rumak zarżał niespokojnie i postawił uszy. Pozostali mężczyźni zaskoczeni obserwowali tę scenę bez słowa. Doświadczenie nauczyło ich ufać Mistrzowi i teraz również poszli za jego przykładem, zbili się w gromadę i każdy z nich sięgnął po broń. Przed nimi ścieżka wznosiła się i znikała w dali opadając w dół. Na jej szczycie znienacka, jak gdyby znikąd, pojawiła się postać na koniu. Z tej odległości można było rozpoznać, że jest to kobieta. Na ramiona opadały jej długie, rude włosy, jej strój połyskiwał z oddali metalicznie, w ręku dzierżyła włócznię.

– Walkiria – szepnął Rudolf– Saul opuść kuszę, odłóżcie broń.

Rudolf powoli ruszył stępa ale za kobietą zaczęły pojawiać się kolejne postacie i po obu stronach wędrowców w zaroślach dało się wyczuć ruch. Rozglądali się zaintrygowani. Ze wszystkich stron spośród drzew zaczęły wyłaniać się postacie na koniach. Każda z nich miała długie włosy, podobny, jakby z metalu wykuty strój nałożony na długą szatę, w ręku trzymała włócznię. Kobiety zbliżały się powoli obserwując podróżnych, w powietrzu dało się wyczuć napięcie. Podjechały na tyle blisko, że można było rozróżnić poszczególne twarze. Były piękne, rysy miały regularne ale biła od nich stanowczość i duma.

Rudolf skłonił głowę przyłożywszy rękę do serca, odezwał się w nieznanym pozostałym podróżnym języku.

– Nimde sae, wi balejne xe va.

Rudowłosa kobieta podjechała bliżej zatrzymała konia w odległości kilku metrów od Mistrza.

– He ne ase? – zabrzmiał w powietrzu dźwięczny głos, czysty i melodyjny, niosący się przez chwilę echem jak dźwięk dzwonków.

Rudolf skłonił ponownie głowę i wypowiedział kilka zdań wskazując przy tym gestem na swych towarzyszy. Kobieta odpowiedziała krótko i odwróciła konia. Ruszyła stępa a za nią pospieszyły inne walkirie. Rudolf odwrócił głowę i rzucił przez ramię:

– Musimy pojechać za nimi, takiemu zaproszeniu, nie znoszącemu sprzeciwu raczej nie powinno się odmawiać.

– Dokąd jedziemy?– zapytał półgłosem Saul.

– Nie wiem. Myślę, że do ich obozu. Chociaż jest to dziwne, księgi twierdzą, że walkirie nie zapraszają obcych do swej osady.

Przyjaciele przedzierali się mozolnie między korzeniami hibiskonów wystającymi z ziemi, wokół nich jechały walkirie na swych dziwnych rumakach. Każdy z nich miał niewielkie skrzydła i zdawał się płynąć w powietrzu, korzenie ani nierówności nie przeszkadzały im w pędzie. Kobiety ściągały uzdy i powstrzymywały swoje konie, żeby nie wysuwać się zanadto do przodu i aby mężczyźni nie zostawali w tyle. Cała grupa skręciła w lewo i wjechała w zarośla zjeżdżając z obranego wcześniej traktu.

Kenril przysunął się do Rudolfa i szepnął:

– Zjeżdżamy ze ścieżki. Gdzie one nas prowadzą?

– Cierpliwości, synu. – odrzekł spokojnie Rudolf. Zdawał sobie sprawę, że gdyby walkirie miały złe intencje nie zwlekałyby z ich zamanifestowaniem. Czuł, że są nastawione pokojowo i czegoś od nich oczekują, mimo że nie padły na ten temat żadne słowa.

– Co to za lud, te walkirie? Nie słyszałem o nich nigdy wcześniej – zagadnął Kenril.

– To półnimfy, opiekunki drzew i wojowników. W ostatnich wiekach chyba o swojej drugiej roli raczej zapomniały, nie pamiętam konfliktów zbrojnych w naszej okolicy.

Podróż ciągnęła się dłuższy czas, stanowczo zbyt długo zdaniem Kenrila, gdyż oddalali się od wcześniej obranej drogi, kluczyli wśród drzew i wysokich zarośli, kilka razy miał wrażenie, że mijają widziane wcześniej miejsce. Ponownie zbliżył się do Mistrza i wyraźnie rozdrażniony zapytał głośno:

– Chyba już byliśmy w tym miejscu jakiś czas temu?

Rudolf getsem dłoni nakazał mu milczenie i odrzekł półgłosem:

– Nie unoś się gniewem, młody przyjacielu. Walkirie kluczą, abyśmy nie zapamiętali drogi. Wskazuje to na to, że jedziemy do ich osady czy może obozu. Niewiele czytałem na temat tego dziwnego ludu. Nie wiem co tam zastaniemy, ani czego możemy się spodziewać ale wyczuwam ich przyjazne intencje. Bądź spokojny, zapewne wyprowadzą nas z powrotem do traktu. -Mam nadzieję – Kenril zmarszczył brwi. Spokój Rudolfa nie udzielił mu się na razie i pełen obaw rozglądał się, starając się zapamiętać drogę. Było to zupełnie niemożliwe, bowiem trasa była tak zagmatwana a teren wokół tak monotonny, że zdawało się, że grupa konnych jeździ w kółko.

Po chwili kobiety, które jechały na przedzie zaczęły zwalniać i cały pochód zatrzymał się przed rwącą rzeką. Pojedynczo wjeżdżali na wąski mostek. Przekroczywszy czyste, srebre wody wjechali na wąską ścieżkę okoloną z dwóch stron wysokimi krzewami, tworzącymi jakby mur lub parkan. Zarośla były na tyle wysokie, że nie dało się za nie wyjrzeć i wszyscy poruszali się wąskim korytarzem. Gdy już ponownie Kenrilowi zaczynało brakować cierpliwości, korytarz skończył się nagle i przed nimi otwarła się szeroka przestrzeń, otoczona podobnym murem roślin, jaki przed chwilą wytyczał prowadzącą tu ścieżkę. Pośrodku tak ograniczonej przestrzeni rosły hibiskony, tworzące nad głowami rozłożyste sklepienie. Między pniami drzew rozstawione były niskie zabudowania, złożone głównie z drewna oraz jakiegoś materiału przypominającego glinę. Konstrukcje były lekkie, miejscami niemal ażurowe, od niektórych prowadziły wąskie schodki lub drabinki ginące wśród konarów drzew. Między zabudowaniami rosły niezwykłe, bladoniebieskie kwiaty o wielkich, mięsistych płatkach kształtu serca. Dachy domów oplecione były powojami kwitnącymi na żółto i pomarańczowo. Przez środek osady przepływało małe źródełko, które napotykając nagłe obniżenia terenu spadało kaskadami i szumiało, tworząc w powietrzu ożywczą bryzę. Na środku osady paliło się ognisko i tam właśnie skierowała swe kroki rudowłosa kobieta, zapraszając mężczyzn gestem dłoni, by poszli za nią. Inne walkirie wyraźnie ją hołubiły i spełniały jej polecenia, przyjaciele nie mieli więc wątpliwości, że jest ona władczynią tego ludu. Usiadła na jednym z drewnianych, niskich ale kunsztownych foteli stojących wokół ognia i wskazała przybyłym pozostałe siedziska. Przyjaciele niepewnie usiedli na wskazanych miejscach i przyjęli podane im naczynia z zielonkawym napojem. Patrzyli jeden na drugiego wahając się, co czynić aż walkirie jedna po drugiej zaczęły wybuchać perlistym śmiechem. Rudowłosa uciszyła je ręką i zwróciła się do Rudolfa:

– Meni dea Gilja. Dijasu penai. Sua ve, senauba fijon.

Rudolf skinął głową w jej stronę po czym odwrócił się do towarzyszy i zakomunikował:

– Gilja zaprasza nas do skosztowania napoju. Jest z fiołków leśnych. Pokrzepiający i aromatyczny – mrugnął do przyjaciół i sam pociągnął spory łyk ze swojego pucharu.

Przyjaciele poszli w jego ślady i atmosfera rozluźniła się. Po chwili młode kobiety zaczęły przynosić półmiski z pachnącym jadłem i obawa zniknęła z serc młodych mężczyzn, poczucie zagrożenia i niepewności ustąpiło miejsca błogiemu zadowoleniu. Jedli z apetytem wzbudzając wesołość kobiet. Na migi dziękowali i wyrażali uznanie dla smakowitych potraw. Tymczasem Rudolf rozmawiał cicho z Gilją. Kobieta zdawała się go o czymś przekonywać, wskazując na jedną z chat. Podnieśli się oboje i przeszli do wskazanego domu. Kenril z niepokojem podniósł głowę i odłożył trzymaną miskę. Po chwili jednak obie postacie ukazały się ponownie w drzwiach i wróciły do ogniska. Rudolf usiadł na fotelu i zamyślił się na chwilę. Obserwujący go Kenril zauważył wahanie i rozterkę w jego postawie. Po chwili Mistrz podniósł głowę i spojrzał na swych towarzyszy, napotkawszy spojrzenie Kenrila powiedział:

– Jedna z walkirii jest chora. Byliśmy obserwowani już wcześniej w trakcie naszej wędrówki i Gilja widziała jak nakłuwałem Drogo. Prosi, bym akupunkturą spróbował wyleczyć ich towarzyszkę. Jest to o tyle kłopotliwe, że musielibyśmy zostać tu 2-3 dni, jednorazowe nakłucie nie wystarczy.

– Chyba się nie zgodziłeś? – wtrącił zdziwiony Drogo – Musimy jak najszybciej dotrzeć do Archenów.

Uwadze Rudolfa nie uszło nagłe zainteresowanie na wzmiankę o Archenach w oczach Gilji, która przysłuchiwała się ich rozmowie.

– Nie mamy wyboru, młody przyjacielu. Nie mogę odmówić pomocy. Dwa dni nas nie zbawią.

Drogo wydawał się zaskoczony tą odpowiedzią i niepocieszony zarazem. Kenril też chmurnie spuścił głowę. Saul zdziwiony podniósł do góry brwi. Natomiast informacja zdawała się nie smucić Argona, który z zachwytem patrzył na otaczające go kobiety i zdawało się, że dobrze się bawi.

Wieczór zastał Rudolfa nad łożem chorej dziewczyny, która kilka dni wcześniej poturbowana została przez jelenia. Ze słów Gilji wynikało, że nie spodziewały się zupełnie takiego zagrożenia, gdyż z jeleniami żyły w zgodnej harmonii, ten natomiast osobnik wyskoczył nagle z kniei śmiertelnie czymś przerażony i stratował wracającą od źródła kobietę. Nie odzyskała ona dotąd przytomności, odniesione obrażenia były poważne. Traciła siły z dnia na dzień, jej tętno słabło a zioła stosowane przez walkirie nie przynosiły poprawy. Rudolf ujął chorą za przeguby dłoni i na chwilę zastygł bez ruchu. Następnie z kociołka z gotującą się wodą wyjął igły i ułożył je na przygotowanym pergaminie.

– Straciła wiele krwi, nie wiem czy zdołam tu pomóc – zwrócił się do Gilji.

Rozpoczął swoją pracę mamrocząc pod nosem niezrozumiałe słowa modlitwy lub mantry.

 

Ranek obudził Kenrila muśnięciem promienia słońca. Światło padało przez małe okienko. Obok niego spali Saul i Drogo. Rudolfa i Argona nie było. Wyszedł na zewnątrz i przeciągnął się. Uczta przy ognisku trwała do późnej nocy i teraz cały obóz zdawał się być pogrążony jeszcze we śnie. Pod drzewem rosnącym na skraju osady siedziała jakaś postać. Kenril podszedł bliżej i rozpoznał Rudolfa. Pragnął z nim pomówić i zbliżył się pewnym krokiem. Mistrz siedział w pozycji lotosu z zamkniętymi oczyma, ręce ułożone miał na kolanach, kciuk i palec wskazujący złożone razem, oddychał miarowo. Kenril obserwował go chwilę i nie chcąc przeszkadzać, usiadł w niewielkiej odległości od Rudolfa i również pogrążył się w medytacji. Tak zastał ich Argon wracający spoza osady. Cicho minął przyjaciół i spiesznym krokiem udał się do chaty, którą walkirie oddały im na czas pobytu. Saul i Drogo już nie spali, leżeli na posłaniach omawiając cicho ostatnie wydarzenia. Do środka wetknął głowę Argon.

– O, witamy pana!- zagadnął go wesoło Drogo – gdzie to pan bywał?

Argon odwrócił się i wycofał w stronę ogniska wyraźnie chcąc uniknąć odpowiedzi.

Następy dzień spędzili równie przyjemnie, głównie jedząc i oddając się słodkiemu lenistwu. Po południu Rudolf wyszedł z chaty chorej dziewczyny prowadząc ją pod rękę. Chwiała się jeszcze i była blada jak papier ale w oczach pojawił się blask a na widok przybyszów na ustach zagościł lekki uśmiech. Gilja podeszła do dziewczyny i uścisnęła ją mocno. Rudolf zamienił klika zdań z rudowłosą kobietą i oznajmił towarzyszom:

– Ruszamy w dalszą drogę niezwłocznie. Szkoda czasu. Gilja pokaże nam ścieżkę przez knieję, skróci ona ponoć znacznie naszą podróż. Pakujcie się, zjemy jeszcze szybki posiłek i wyruszamy.

Uwagi Rudolfa nie uszło smutne spojrzenie, które Argon wymienił z jedną z walkirii.

Po kolacji przyjaciele wyjechali kolejno poza obręb osady. Towarzyszyły im trzy kobiety. Krętą drogą dotarli do wysokich traw, które ciągnęły się szerokim pasem oddzielając las, przez który podróżowali dotychczas, od gęsto zarośniętego terenu. Dominowały tam niskie drzewa i krzewy, poszycie było gęste i w zapadającym mroku całość sprawiała przygnębiające wrażenie. Przejechali szybkim kłusem pas traw i dotarli do pierwszych drzew. Jechali czas jakiś wzdłuż brzegu lasu aż ich oczom ukazała się wąska ścieżka prowadząca w głąb kniei. Tu pożegnali się z walkiriami, Rudolf zamienił jeszcze z Gilją kilka szybkich zdań, wyciągnął kryształ, który rozświetlił drogę przed nimi i wjechał pierwszy w leśne ostępy.

 

 

 

virion.mylog.pl

 

Koniec

Komentarze

Powiem tak. Kiedy widzę, że tekst zaczyna się od opisu zachodu/wschodu słońca, zmierzchu/świtu, już wiem, że tekst będzie kiepski. Sprawdza się to w dziewięćdziesięciu procentach, sprawdziło i tym razem. 

Po pierwsze - drobne błędy. Gdzieniegdzie brakuje przecinków, gdzieniegdzie jest ich za dużo. Zdarzają się źle zapisane dialogi. Trafiają się powtórzenia tam, gdzie nie powinno ich być. 

Po drugie – akapity. Bloki tekstu są wrogami zarówno twoimi, jak i czytelnika. Nawet jeśli zdarza się wielka połać tekstu przeznaczona na opis czegoś tam, pamiętaj, by dzielić ją na akapity. Dla twojego dobra i dla mojego dobra.

Po trzecie – nuda. Ten tekst zwyczajnie nie wciąga. Gdyby w perspektywie była cała powieść, podejrzewam, że mógłbyś sobie pozwolić na to, by na kilku pierwszych stronach nic się nie działo, ale krótka forma rządzi się innymi prawami. Tu cały czas niby coś się dzieje, jest budowany jakiś świat, ale nie potrafisz sprawić, by czytelnika to obchodziło.

Po czwarte – zerknij, proszę, na ten pasek na górze strony. Drugie słowo od lewej. "Opowiadania", widzisz? A teraz zastanów się, co to oznacza. Ano oznacza mniej więcej tyle, że powinno się tu publikować opowiadania, tj. krótkie, zamknięte, skończone formy literackie. To nie jest miejsce na publikowanie rozdziałów powieści – od tego są blogi. I proszę cię, trzymaj się tego. Generalnie lubimy tu rzeczy, które są skończone. Naprawdę. 

Na koniec powiem jeszcze, że ten tekst – wbrew temu, co możesz sądzić po moim komentarzu – nie jest zły. Widać, że masz jakiś pomysł na świat, bohaterów i fabułę. Problem w tym, że masz pomysł na cały tom lub trzy, a czytanie pierwszych rozdziałów powieści, które mogą nigdy nie doczekać się zakończenia, nikogo generalnie nie interesuje. Powiem tak – masz pomysł, super. Masz świat, jeszcze lepiej. A teraz, proszę, weź swój świat, osadź w nim zamkniętą fabułę krótkiego tekstu i wrzuć tutaj. Zobaczysz, że odzew będzie dużo lepszy.

W odautorskim wstępie piszesz:

Dlaczego w XXII wieku zaginęła zaawansowana cywilizacja? Dlaczego kolejne cykle na Ziemi zamykają się zagładą ludzkich istot? Młoda, rozwijająca się cywilizacja ma szansę znaleźć odpowiedzi na te pytania. Jest rok 3821 po Chrystusie.

Bez cytatu – w tekście występuje pastor.

Mam proste pytanie: skoro zaginęła (chyba zginęła, w sensie uległa zagładzie) zaawansowana cywilizacja, jakim sposobem przetrwała rachuba lat "od narodzenia Chrystusa" i w ogóle chrześcijaństwo?

Witam, no tak… to rzeczywiście pierwsze rozdziały powieści. Nie pomyślałam, wklejając tutaj, że nie spełnia to kryteriów opowiadania. Masz vyzart rację, faktycznie nie spełnia… Cenię sobie bardzo Twoją konstruktywną krytykę, dlatego właśnie, że konstruktywnie się kończy:) Zaczęłam pisać tę powieść chcąc przemycić w niej kilka wartościowych myśli, jakoś forma fantasy nasunęła się sama, może dlatego, że zawsze była mi bliska. Wrzuciłam tutaj, bo pomyślałam, że na tym forum jest najwięcej osób, które być może zechcą wyrazić swoją opinię. Mam nadzieję, że nieudolny początek nie zniechęci Was do czytania. Zapraszam na bloga (virion.mylog.pl).

AdamKB, datowanie "po Chrystusie" właśnie po to, by wiarygodnie osadzić to w czasie. Z dalszej części powieści wynika, że po poprzedniej cywilizacji została "garstka" ludzi (nie pytajcie ile osób, nie wiem…;)) i zbiór ksiąg, z których obecne społeczeństwo czerpie wiedzę o przeszłości. Opisywana cywilizacja doszła obecnie do etapu mniej więcej średniowiecza i po sielankowej przeszłości stanęła w obliczu zaskakujących wydarzeń. No i tutaj odwieczny dylemat: czy uda im się pokonać zło i jak tego dokonają. Taka bajka, ale mam nadzieję, że wartościowa (ktoś po przeczytaniu nazwał to "fantasy moralizatorskie";)).

Pozdrawiam:)

Powyżej, odpowiadając na moje pełne zdziwienia pytanie, jakim sposobem przetrwał kalendarz, jaki stosujemy dzisiaj, świetnie zilustrowałaś jedną z wad, którymi obarczone jest wstawianie fragmentów większych całości. Dopiero teraz dowiaduję się, iż zagłada nie była całkowita, ocalała część spuścizny materialnej… Na Twoim miejscu podałbym garść tego typu informacji, niezbędnych do lepszego rozumienia i, w ślad za nim, wyższego ocenienia tekstu…

Uważam, że tego typu zabieg, jak kontynuowanie czy też wznowienie rachuby lat według naszego obecnego kalendarza niczego nie wnosi do fabuły, a Tobie utrudnia sprawę. Wystarczy zdanie, no, niechby dwa zdania, z informacją, że ktoś tam w piśmie uczony doliczył się, że od roku zerowego starego kalendarza do precyzyjnie datowanej w starych księgach katastrofy upłynęło dwa tysiące sto siedem lat, a od katastrofy do naszego czasu mniej więcej tysiąc dwieście. Zlokalizowałaś w czasie? Tak. Wystarczy i Tobie, i czytelnikom.

 

Hmm, może masz rację, Twoja wersja kalkulacji wygląda ciekawie. No i wymagałoby to większego zaangażowania intelektualnego od czytelnika, a tak… wszystko podane na tacy;) A tak na poważnie, dzięki za cenne uwagi:)

Jeśli kogoś zainteresował tekst zapraszam na 4 rozdział:

virion.mylog.pl

pozdrawiam:)

Przeczytałam początek i nie wciągnęło. Te opisy przyrody są dla mnie mordercze. Vyzart słusznie prawił, że warto przynajmniej porozbijać te bloki tekstu na mniejsze akapity.

Ale przedstawienie świata w dialogach młodszego brata ze starszym sprytne.

Drzewo było ogromne, do objęcia pnia potrzebnych byłoby dwóch dorosłych mężczyzn. Kora była popękana w wielu miejscach,

Byłoza. Inne powtórzenia też masz.

– Tak, – Kenril również spojrzał w górę. – Zawsze pierwsza się pojawia, ostatnia znika.

Hmmm, to ciekawa anomalia astronomiczna. ;-)

 

Berylu, z komentarzy wynika, że to wielgachny fragment, nie zamknięta całość.

Babska logika rządzi!

Czuję się oszukana, bo przebrnęłam przez blisko 90k znaków po to, żeby się dowiedzieć, że to tylko fragment. 

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka