- Opowiadanie: Tulipanowka - Referendum o protezach

Referendum o protezach

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Referendum o protezach

 Nazywam się Timur Gąbka. Wpakowałem się w niezły kanał. Wtedy byłem tak wkurwiony, że aż mi słów brakowało. Więc może zacznę od początku. Namówiła mnie nie kto inny niż mama, a ją oczywiście sterowała prababcia Ala.

– Synu mój, Timurze, to twoja szansa – mówiła mama. – Sam widzisz, co się na świecie dzieje. Mało kto dostaje zezwolenie na posiadanie dziecka. A dziecko to przyszłość. To przetrwanie naszej rodziny. Ale kiedy w pełni pojmiesz te słowa, może już być za późno. Zrozum. Zaopiekujesz się pradziadkiem Muradem i tym zasłużysz na zezwolenie.

– Ale ja nie chcę dziecka – odpowiedziałem. – Jestem na to za młody. Mam dwadzieścia trzy lata.

– Zezwolenie posiada ważność na dwadzieścia lat – tłumaczyła mama. – W ostateczności, czego nie polecam, można je odsprzedaż. Ten świstek jest wart miliony. Bezcenny. Ale nie odsprzedawaj go, bo zezwolenie na dziecko każdy obywatel może otrzymać najwyżej raz w życiu.

– Ale kim ten Murad jest? – zirytowałem się. – Ja go nie znam. Nigdy w życiu z nim nie rozmawiałem.

– Murad jest twoim ośmio-pra-dziadkiem. Ma dwieście sześćdziesiąt dwa lata.

– Między nami jest przepaść wielopokoleniowa. Jak ja się z nim dogadam? To niemożliwe.

– Dogadasz się. Tyle, co konieczne, to się dogadasz. Pradziadek Murad jest niedołężny i wymaga stałej opieki.

– Ja się do tego nie nadaję. Nie mam czasu.

– Nie mam czasu. Nie mam czasu – przedrzeźniała mnie mama. – Będziesz żył jeszcze trzysta lat i pluł sobie w brodę, że nie skorzystałeś z szansy, bo szkoda ci było czasu. Nie zachowuj się jak gówniarz! Trzeba trochę pomyślunku. Tak mówi prababcia Ala.

– Ale ja go nie znam – upierałem się.

– To poznasz. Akurat to najmniejszy problem.

– Murad czyim był pradziadkiem? – spytałem.

– Sprawdź sobie w bibliotece. – Mama wskazała ręką na tablet. – Nie wiem. Zapewnie któregoś z twoich pięcio-pra-dziadków.

– To ty też go nie znasz? – zdziwiłem się.

– Timur, przyszło pismo z Urzędu Regulacji Stanu Populacji. Wybrano ciebie, bo jesteś najbardziej rokujący. Najwidoczniej.

– Do kogo było to pismo?

– Do ciebie – odpowiedziała mama.

– Otwierałaś?

– Tak. Być może – zawahała się. – Może. Nie.

– Czyli otwierałaś? – Miałem pewność, że otworzyła moją korespondencję.

– Do mnie, jako twojej matki, też przysłali taką samą informację. Wierz mi, synu, że gdyby istniała taka opcja, to zaopiekowałabym się Muradem, żeby tylko zdobyć zezwolenie dla ciebie. Ale to tak nie działa. Rząd chce, aby rozmnażały się jednostki, w ich rozumieniu, wartościowe dla społeczeństwa. Osoby nieegoistyczne. Gotowe do poświęceń. Altruistyczne. I tak dalej. Dlatego musisz osobiście sprawować opiekę nad Muradem.

– A ty nie możesz?

– Ty dalej nie rozumiesz. Nawet gdybym zajęła się Muradem, nie dostanę zezwolenia. Z prostego powodu. Ponieważ mam już dziecko, czyli ciebie. Poza tym Murad miał wielu prawnuków i z pewnością wielu z nich czeka na szansę, którą dostałeś właśnie ty. Jak zrezygnujesz, to nie prędko doczekasz się kolejnej propozycji z Urzędu Regulacji Stanu Populacji. Może nigdy. Skreślą cię. Uznają za jednostkę aspołeczną.

– Dobrze. Już dobrze. Ile mówiłaś, że Murad ma lat.

– Dwieście sześćdziesiąt dwa lata. Murad jest twoim ośmio-pra-dziadkiem.

– Skoro jest taki stary, to pewnie wkrótce umrze.

– Aż taki stary nie jest – wyjaśniała mama. – Ludzie dożywają do trzystu lat. Ale prababcia Ala twierdzi, że Murad jest schorowany bardzo. I bardziej dlatego może wkrótce umrzeć.

– A kiedy on umrze, ja będę mógł mieć dziecko. Okropne! Co to za zależność.

– Takie czasy. Takie prawo.

– Przeludnienie.

– Niestety. Ktoś musi umrzeć, aby narodzić mógł się ktoś – stwierdziła filozoficznie.

Mama nie dawała mi spokoju. Chodziła za mną i dręczyła prośbami, bym się zgodził. Marzyłem, by przestała w końcu zrzędzić. I właściwie dlatego zgodziłem się.

Wyprowadziłem się z domu. Nie miałem innego wyjścia. Pradziadek Murad mieszkał na drugim krańcu świata. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Żadnych wizyt wstępnych. Od razu skok na głęboką wodę. Rzeczy wysłałem kurierem, a siebie wsadziłem do samolotu.

 

Myślałem sobie, że będzie okropnie, ale rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza.

Pradziadek Murad wyglądał nie tyle staro, co raczej jak żyjąca mumia. Taki potwór ludzkopodobny. Nie da się opisać. Nawet jego skóra w dotyku nie przypominała ludzkiej skóry. Była szorstka i chropowata, bardziej niż papier ścierny. Do tego marszczyła się tak dziwnie, jakby u jaszczura. Ciało Murada pokrywały liczne wypustki, gule i plamy. Do tego paskudne, krwawe odleżyny.

Do wyglądu dało się jeszcze z czasem przyzwyczaić. Ale do smrodu już nie. Murad miał problemy z nietrzymaniem moczu oraz kału. A te ekskrementy wydzielały wyjątkowo ostry i obrzydliwy zapach. Murad sporo się pocił, więc dochodził jeszcze kolejny smród. Tym mocniejszy i bardziej śmierdzący, bo jeszcze zawierający produkty rozkładu licznych leków. Pradziadek miał niewątpliwie problemy z układem pokarmowym. Cały czas pierdział i bekał. Ciągle chciał jeść. A potem rzygał.

– Daj mi jeść. Jestem strasznie głodny – jęczał.

Zjadł, a potem wymiotował. Wymiociny musiałem posprzątać. Śmierdziały i wyglądały tak, że mi samemu robiło się niedobrze.

Mocz, kał, pot, bąki, wymioty to jeszcze nie koniec listy. W okolicach krocza miał takie wielkie wrzody, które pękały i wypływała z nich taka ciągnąca się, nieprzyjemnie pachnąca ropa. Musiałem ją wyciskać do końca, a potem przemywać i dezynfekować ranę. A kolejnego dnia pękał następny wrzód. Robota bez końca.

Miałem dosyć. Należało mu zmieniać zużyte pampersy. Oczywiście w trakcie zmiany, pradziadek nie omieszkał zacząć srać lub sikać. Wtedy zabawa nabierała rumieńców. Musiałem zmieniać pościel, materac. Masakra. Po prostu masakra. Dziadka trzeba było myć, karmić, podawać leki. On ciągle jęczał, że go boli. I w dzień i w nocy. Jęczał. Zdawałem sobie sprawę, że cierpi, ale w duszy go nienawidziłem. Nienawidziłem za to, że moja praca i poświęcenie, nie przynoszą mu ulgi.

Poza tym czułem narastające zmęczenie. Ciągłe przerywanie snu nocnego zaczęło uwidaczniać się w przekrwionych gałkach ocznych. Nie byłem do tego przyzwyczajony. Bolała mnie głowa. Marzyłem o spokojnym śnie. Czułem jakby mi przybyło z pięćdziesiąt lat. Narastała irytacja i gniew. W myślach życzyłem pradziadkowi śmierci. Chciałem żeby umarł i uwolnił mnie od brzemienia, którego nie miałem siły dźwigać.

 

– Nie mogę. Mam dość – skarżyłem się w rozmowie z mamą. – Jestem zmęczony.

– Synu, musisz wytrzymać – mówiła mama. – Dasz radę.

– To trwa za długo.

– Trzy miesiące, to nie jest długo. Nie przesadzaj.

– Nie mam siły. Ja go nienawidzę. Brzydzę się nim.

– Synu! Co ty mówisz. To może się nagrywa.

– Mamo!

– Musisz zacisnąć zęby. Wytrzymasz tę próbę. Dasz radę. Musisz być dzielny. Wierzę, że ci się uda, kochany synku.

– Mamo! Ratunku! Ja chcę do domu. Nie potrzebuję zezwolenia na dziecko.

– Ale to ważne – tłumaczyła. – Jak matura, prawo jazdy, czy dyplom studiów wyższych.

– Nie dla mnie – upierałem się. – Nie nadaję się do tego. Opieka nad osobami starszymi to zajęcie dla robotów! Nie dla ludzi.

– Posłuchaj mnie. Może porozmawiaj z Muradem. Wiesz w dawnych czasach ludzie opiekowali się członkami rodziny, bliskimi. Mieli kilkoro dzieci. Kilkoro równocześnie! Zajmowali się starymi ludźmi. To trudne. Ale dawali radę.

– A z Muradem można porozmawiać o czymś innym niż fizjologia?

– Spróbuj.

– Do widzenia, mamo.

 

Miałem dość i postanowiłem, że zrezygnuję. Ale pod wpływem rozmowy z mamą podszedłem do łóżka pradziadka. Zrezygnowany usiadłem na krześle i patrzyłem na jego starą twarz. Otworzył oczy. Milczałem.

– Nie zrobiłem kupy – powiedział Murad.

Milczałem i patrzyłem na niego.

– Nie zrobiłem jeszcze kupy – powtórzył.

Wtedy zrozumiałem, że nigdy z nim nie rozmawiałem. Dawałem jedzenie, sprzątałem, myłem go, zmieniałem pieluchy, ale traktowałem nie jak istotę myślącą, z którą można porozmawiać.

– Nie o to mi chodzi – westchnąłem. – Chciałem, żebyś mi coś opowiedział. O tym jak było dawniej.

– Mnie też jest przykro. Że jestem w takim stanie. Że nie mam siły, żeby się podnieść i wyjść z tego mieszkania. W pewnym sensie to też moja wina.

– To nie jest niczyja wina. Nikt nie wybiera choroby.

– Timur, chłopcze, oczywistości w innych czasach niekoniecznie były tak oczywiste. Kiedy byłem w twoim wieku, ludzkość dobrnęła niejako do ściany. Do dna. Wykorzystanie zasobów naturalnych… Ale ja nie o tym. Człowiek doszedł do takiego momentu, że mógł sam decydować o ewolucji swojego gatunku. Nie dobór naturalny. Nie geny. Nie środowisko. Człowiek zmienił swoje przyrodnicze środowisko. Człowiek nauczył się stwarzać, budować środowisko, w którym przebywa. Człowiek zrozumiał biologiczne szyfry tak dobrze, że mógł sam genetyczne klocki zastępować innymi. To był przełom. Nowa ścieżka prowadząca w nieznane.

– Era ewolucji sterowalnej – zgadywałem.

– Ta nazwa powstała później. Moje pokolenie, a właściwie pokolenie moich rodziców, stanęło w obliczu nieznanego. Działały konserwatywne ruchy i partie polityczne, które krzyczały „nic nowego”. Zasłaniały się moralnością, etyką i Bogiem. Ale na dłuższą metę tak się nie da. To tak nie działa. Nie da się zatrzymać postępu. Perspektywy korzyści zbyt kuszą. W szczególności, że ludzie zasadniczo pragną żyć długo. Za życie oddadzą wszystko, i pieniądze, i duszę.

Murad mówił, a ja zastygłem w zachwycie. On tak mądrze mówił. Czułem wewnętrzne zawstydzenie, że uważałam go dotychczas za śmierdzącą atrapę człowieka.

– Postęp w dziedzinie genetyki i medycyny dał ludzkości realną szansę na długowieczność – kontynuował wywody pradziadek Murad. – W referendum, które odbyło się we wszystkich krajach rozwiniętych… i innych też… ale zasadniczo to najbogatsze państwa wybierają nowe trendy rozwoju cywilizacji.

Referendum o genotypie – wtrąciłem.

– Uczyliście się o nim na historii?

– Taaak. Ale oprócz hasła nic nie zapamiętałem. Lekcje historii są nudne.

– Może i tak. To zależy od ucznia i nauczyciela – powiedział Murad. – Referendum o genotypie. W nim ludzkość zdecydowała, że zgadza się na modyfikacje genetyczne u człowieka w celu poprawy zdrowia i wydłużenia życia. Referendum to ważna rzecz. Historyczna. Jednak faktycznie już wcześniej manipulowano przy genach. Nikt się specjalnie nie chwalił technicznymi kwestiami poczęcia. Ale też nikt ich specjalnie nie potępiał. Do dobrego tonu nie należała zbytnia ciekawość. Ja zostałem sztucznie poczęty prawie pięćdziesiąt lat przed Referendum o genotypie. Moja pierwsza komórka, zygota, została wzięta w obroty przez specjalistów. Dlatego tyle żyję. Kilkakrotnie dłużej niż moi rodzice. Teraz jest jeszcze łatwiej. Już każdy obywatel, czyli potencjalny rodzic, posiada zmodyfikowane geny. Więc nawet bez ingerencji specjalistów, wszyscy rodzą się z genami długowieczności.

– Mama mówiła, że mnie dla bezpieczeństwa, sprawdzano.

– Taaak. Zawsze można coś poprawić. I niekoniecznie chodzi to o geny długowieczności, prawda? – Murad wykonał dziwny grymas z trudem przypominający uśmiech. – Moim zdaniem są one stabilne. Ale ja nie o tym. Było jeszcze drugie ważne, a może ważniejsze referendum. Referendum o młodości.

– Nie słyszałem.

– No cóż. Historia jest kopalnią zdarzeń i faktów. Można z niej powybierać prawdziwe wydarzenia, ale selekcji dokonać w taki sposób, by umysły młodych kształtować w kierunku konkretnych światopoglądów.

– Nie rozumiem.

– To banalnie proste. Przykład. Na łące w lesie zakwitły różnokolorowe kwiaty: niebieskie, różowe, czerwone, białe, żółte, pomarańczowe. We wszystkich możliwych barwach. W następnym roku zakwitły również wielokolorowe kwiaty. Kolejnego lata powtórzyło się to samo. Po dwudziestu latach czytamy lekturę historii. I brzmi ona mniej więcej tak: „Na łące w lesie zakwitły czerwone kwiaty. W następnym roku zakwitły również czerwone kwiaty. Kolejnego lata powtórzyło się to samo”.

– To nieprawda – oburzyłem się. – Kwiaty były kolorowe.

– A właśnie, że prawda. Prawda historyczna. Bo prawdą jest, że wśród kolorowych kwiatów rosły również czerwone. Historyk ci powie, że pewne fakty jako nieistotne trzeba pominąć. Nie sposób przecież uczyć się o wszystkich ludziach. Dlatego należy wyselekcjonować tych wartych zapamiętania. Czyli?

– Czyli?

– Wszystko, Timurze, sprowadza się do selekcji – wyjaśniał Murad. – O tej selekcji decyduje ktoś. Ten ktoś posiada pewien światopogląd i wizję. Subiektywne spojrzenie. Pewne upodobania. Ale i kompleksy. Poglądy polityczne. Chęci przypodobania się władzy. Pragnienia zjednoczenia grup narodowych. Odruchy patriotyczne. Wtedy trzeba wybrać stosownego bohatera. Podkreślić te działania, które są niezbędne, by…

– Manipulacja.

– Timur, chłopcze, ja ci tylko chcę wytłumaczyć, że wszystko jest względne. Niejednoznaczne. Musisz mieć tego świadomość. Moim zdaniem Referendum o młodości było szalenie ważne. Z młodzieńczej głupoty nie wziąłem w nim udziału. Miałem wtedy dwadzieścia lat. Byłem w twoim wieku. Tej niedzieli spałem do południa, bo w nocy grałem na kompie. Wstałem. Zjadłem śniadanie równocześnie z obiadem. Resztę dnia spędziłem ze swoją dziewczyną. Referendum o młodości w ogóle mnie nie obchodziło. A teraz żałuję, że nie głosowałem. Wiesz, o co chodziło w tych wyborach?

– Nie. Już mówiłem, że nie słyszałem o Referendum o młodości.

– Chodziło o to, by ludzkość zdecydowała, czy człowiek ma żyć do końca swoich dni w zdrowiu, w pełni sił, czyli w uproszczeniu „w młodości”.

– To chyba dobrze?

– Ale cena! Tu pies był pogrzebany. Młodość za cenę długości życia! Z trzystu lat należałoby zejść do około stu pięćdziesięciu. Sto pięćdziesiąt lat młodości to naprawdę długo. Gdybym mógł cofnąć czas to poszedłbym na referendum i zagłosował za młodością. Na co mi takie życie, jak teraz. Wszystko mnie boli i robię pod siebie. Też kiedyś byłem dumnym człowiekiem. Ja ci dziękuję, chłopcze, za pomoc i troskę. Ale moje choroby i niedołężność sprawiają, że czuję się upokorzony. Moje ciało jest przeciwko mnie. Wolałbym nie żyć, niż żyć w takim stanie.

– Więc, czemu się nie zabiłeś w wieku stu pięćdziesięciu lat? Pewnie w wieku stu pięćdziesięciu lat dobrze się czułeś.

– Dokładnie tak jak ty rozumowali wyborcy. Żyjąc trzysta lat ma się wybór, by zakończyć żywot czując się dobrze. Czyli wcześniej. Poza tym wierzono w postęp medycyny i farmacji. Druga alternatywa to młodość. Jednak żyjąc sto pięćdziesiąt nie ma się wyboru. Zaprogramowane geny inicjują śmierć, gdy zorientują się, że młodość ciała dobiega kresu. Tyle że, co do zasady, każdy gatunek na Ziemi obdarzony jest pragnieniem życia. Gdyby nie posiadał tego pragnienia, przepadłby w mrokach ewolucji. Tak to już jest. Chciałbym nie żyć, ale nie potrafiłbym odebrać sobie życia. Głupie? Gdybym jednak sam z siebie umarł, to… Jest różnica.

– Pradziadku, ty wiesz, że na świecie jest za dużo ludzi. Żeby dostać zezwolenie na dziecko, ktoś z rodziny musi umrzeć.

– Kiedyś pokolenia się wymieniały. Zastępowały. A teraz jedenaście pokoleń żyje w tym samym czasie. Niesamowite.

– Ja na kartce sobie policzyłem, że obecnie żyje dwa tysiące czterdziestu sześciu moich przodków w czystej linii. Może któryś zginął w wypadku, ale to i tak pozostaje wielka liczba. Ja ich nie znam. Nie znałem też ciebie.

– Ja też nie znam wszystkich swoich wnuków. Odłóżmy tę dyskusję, bo zrobiłem kupę.

Kiedy zmieniałem pieluchę pradziadkowi, on zaczął wymiotować i przy okazji popuścił mocz na prześcieradło.

 

Chociaż nadal czułem wstręt, to jakby mniejszy. Zobaczyłem w pradziadku Muradzie człowieka. Mądrego człowieka. Zrozumiałem, że mnie też kiedyś czeka starość i potrzeba opieki. Ta świadomość dodała mi siły.

Naszą rozrywką stały się codzienne rozmowy. Murad opowiadał mi przeróżne zdarzenia i opatrywał je błyskotliwymi komentarzami. Te historie pełne zagadek i nagłych zwrotów akcji wciągały mnie szalenie. Zdawało mi się, że niejako dostępuję zaszczytu poznania wiedzy tajemnej. Dostaję na tacy życiową mądrość, taką, którą zdobywa się latami. Czułem, że się rozwijam. Zrozumiałem, że dotąd moje podejście do świata było bardzo powierzchowne. Na wiele elementów wcześniej w ogóle nie zwracałem uwagi. Poza czubek własnego nosa nic mnie nie obchodziło.

 

W czasie świąt zimowych Murad poczuł się wyjątkowo źle. Kazał mi wezwać pogotowie ratunkowe. Zrobiłem to. Zabrali go do szpitala. Robiono mu różne badania i poddano zabiegom. Ale najważniejsza okazała się rozmowa z ordynatorką. Po jej zachowaniu widać było, że się śpieszy oraz że szybko chce mnie spławić. Być może dlatego nie sprawdziła, do jakich danych na temat zdrowia pradziadka posiadam upoważnienie.

– Wymieniliśmy podzespoły na nowocześniejsze. To wszystko. Do widzenia – powiedziała pani ordynator.

– A jakie są rokowania? – spytałem.

– Z biologicznego punktu widzenia, pacjent nie jest już człowiekiem. Prawie dziewięćdziesiąt procent niego to implanty i protezy.

– Chodzi mi ile, mniej więcej, lat życia mu zostało? – zapytałem wprost.

– Wieczność. To nie jest już człowiek – stwierdziła ordynatorka przeglądając jakieś dokumenty.

– Nie zrozumiałem – szepnąłem.

– Przepraszam. Mam pilną konsultację – powiedziała i pokazała mi drzwi.

 

Po powrocie ze szpitala pradziadka Murada postanowiłem porozmawiać o tym, co usłyszałem od pani ordynator.

– Nie powinna ci tego mówić. Nie zostałeś upoważniony – podsumował Murad.

– Czyli to prawda? – dopytywałem się.

– Tak – odpowiedział po dłuższej chwili namysłu.

– Ty nigdy nie umrzesz?

– Teoretycznie nie.

– A moja opieka? Miała trwać bez końca? Nigdy bym nie zasłużył na zezwolenie? – czułem narastające napięcie.

– Zasadniczo nie.

– I mówisz to tak spokojnie!? Wiesz ile mnie poświęcenia opieka nad tobą kosztuje? Czy myślisz, że ja nie mam nic lepszego do roboty? Sądzisz, że podcieranie ci tyłka, to moje marzenie?! – wybuchnąłem.

– Cóż. Gdybyś znał prawdę, nie podjąłbyś się zadania – stwierdził pradziadek Murad.

– Nie! – wrzasnąłem mu w twarz.

– No właśnie. Oboje gramy nie fair – mówił spokojnie.

– To ty jesteś nie fair!

– Nie mam wyjścia. Chociaż jestem nieśmiertelny, to potrzebuję opieki. Sam nie dałbym sobie rady. A ty? Jak sęp czekasz na moją śmierć. To fair? Nie myśl, że nie wyobrażam sobie, co myślisz o mnie. „Cuchnący starzec, oby zdechł”. Nie jesteś pierwszy i nie ostatni. Byli już przed tobą. Ostatnio niejaki Mohamed. Zajmował się mną przez ponad siedem lat. Klęczał przy mnie, płakał i błagał. Prosił, żebym wyraził zgodę na eutanazję. Tłumaczył, że jego żonie kończy się zezwolenie na dziecko, a jemu do tej pory nie udało się zdobyć tego dokumentu. Mohamed łkał, że żonę bardzo kocha i że ona też go kocha. Ale bez zezwolenia żona zdecyduje się na dziecko z obcym mężczyzną. Mohamed tłumaczył, że w końcu dla dobra dziecka, rzuci go. A on bez żony nie ma po co żyć. Taki ogólnie łzawy melodramat.

– Nie mnie pierwszego wykorzystałeś…

– Mądry z ciebie chłopiec, Timurze. Więc oceń sam. Zastanów się. Niby dlaczego ja mam dać się zabić? Żeby od Mohameda żona nie odeszła? Egoista. Życie to życie. Młodym się zdaje, że obowiązkiem starego jest umierać. Kiedy młodzi sami stają się starzy, szybko zmieniają zdanie.

– To patowa sytuacja. Mama mówi, że jak zrezygnuję z opieki nad tobą, to nigdy nie dostanę zezwolenia na dziecko.

– Twoja mama ma rację. Urząd Regulacji Stanu Populacji zarejestruje cię jako osobę aspołeczną. Nie dostaniesz nigdy zezwolenia.

– A znów opieka nad tobą nie będzie mieć kresu. To co ja mam robić? – zastanawiałem się.

– Podpowiem ci, bo cię lubię. Przede wszystkim nie próbuj mnie zabijać. Był jeden, co próbował mnie zabić. Bonifacy się zwał. Zabiłby mnie z pewnością, gdybym był stuprocentowym człowiekiem. Celny cios prosto w serce. Bonifacy poszedł do więzienia na sto lat. Dostałby więcej, gdybym nie przeżył.

– Tragedia – wzdychałem unosząc oczy ku niebu. – Po prostu pat.

– Takie jest życie. – Murad wykonał uśmiechopodobny grymas. – Zaskakujące. Pełne niespodzianek. Niespełnionych ambicji. Wy młodzi żyjecie w ugładzonym, ślicznym świecie. A życie jest brutalne. Przykro mi.

 

Pół nocy nie spałem. Zastanawiałem się. Rozważałem wszystkie za i przeciw.

– Pradziadku Muradzie, przemyślałem całą sytuację. Odchodzę – powiedziałem rankiem.

– Znając prawdę, straciłeś motywację – skwitował Murad.

– Mam do ciebie żal. Wielki żal.

– Rozumiem.

Milczeliśmy patrząc sobie w oczy.

– Dużo się od ciebie nauczyłem – wyznałem. – Za to dziękuję.

– Wzruszyłem się – powiedział Murad poważnie. – Nie spodziewałem się żadnego dobrego słowa. Dlatego, chłopcze, coś ci jeszcze powiem. Zawsze pozostaje jeszcze nadzieja. Masz przed sobą długie życie. A życie, Timurze, jest przebogate. To że na tę chwilę nie dostaniesz zezwolenia na dziecko, nie oznacza, że nigdy nie będziesz mógł mieć dzieci. Może zmienią się okoliczności. Rewolucje. Nowe prawa. Inne zasady. Nie martw się na zapas. Poza tym bezdzietność to też nie koniec świata. Można zakonserwować nasienie. Można sklonować nawet zmarłą osobę. Istnieje wiele opcji.

Biłem się z nadmiarem przebiegających przez umysł myśli. Chciałem tyle powiedzieć, ale w końcu wykrztusiłem z siebie tylko dwa słowa.

– Żegnaj Muradzie.

– Do widzenia, chłopcze. Może jeszcze się spotkamy. Za sto lat.

 

Mijały lata. Dziewczyny, które spotykałem, marzyły o dziecku. Nie miały zezwoleń, ale marzyły. Kiedy dowiadywały się, że ja definitywnie zostałem skreślony z listy kandydatów, odchodziły. Bowiem przy mnie traciły by nawet marzenia.

– Nie zostawiaj mnie! Kocham cię! – krzyczałem do każdej z nich i cytowałem pradziadka Murada. – Życie jest przebogate. To że na tę chwilę nie dostanę zezwolenia na dziecko, nie oznacza, że nigdy nie będę mógł mieć dziecka. Może zmienią się okoliczności. Rewolucje. Nowe prawa. Inne zasady. Nie martw się na zapas. Poza tym bezdzietność to też nie koniec świata. Można zakonserwować nasienie. Można sklonować nawet zmarłą osobę. Jest wiele opcji.

– Nie bądź śmieszny – odpowiadały wychodząc i trzaskając drzwiami.

 

Tyle razy byłem nieszczęśliwy, że nie zliczę. Aż poznałem Fatimę. Miałem wtedy prawie sto lat. Ona pokochała mnie takim jakim byłem. Nie chciała zmieniać we mnie niczego. Nie żądała rzeczy, których nie posiadałem.

– Dla mnie zezwolenie nie jest ważne. Kocham ciebie – powiedziała Fatima. – Przez dwadzieścia lat miałam ważne zezwolenie. I co z tego? Jak nie spotkałam mężczyzny takiego jak ty. Nie chciałam i nie chcę dziecka z kimkolwiek. Jak nie z tobą, to z nikim. Timur, to nie jest żadne poświęcenie. To mój wybór. Bo dziecko to owoc miłości, a nie inwestycja. Jeśli chcesz to podrę swoje zezwolenie.

Wiedziałem, że Fatima dostała przedłużenie zezwolenia na kolejne dziesięć lat.

– Nie rób tego. Schowaj głęboko do szuflady. To mi wystarczy – szepnąłem całując jej kochające oczy.

 

Najpierw zdarzył się pierwszy cud. To poznanie Fatimy. A potem drugi cud. Referendum o protezach. Poszedłem i zagłosowałem.

Pytanie brzmiało: Czy za osobę fizyczną uważasz człowieka z protezami, implantami lub sztucznymi zamiennikami, które stanowią ponad siedemdziesiąt pięć procent jego ciała?

Postawiłem krzyżyk przy opcji „Nie”.

I tak też odpowiedziała większość głosująca.

Dostałem kartkę z dzidziusiem trzymającym w piąstce czterolistną koniczynkę. „Przesyłam pozdrowienia – Twój pradziadek Murad ;-)”.

Zacząłem się głośno śmiać. Fatima podbiegła do mnie.

– O co chodzi? – spytała.

– O pradziadka Murada. On stracił status osoby fizycznej. Czyli oficjalnie nigdy nie poddano mnie urzędowym testom.

– Opieka nad Muradem się nie liczy?

– Zgodnie z prawem on nie był osobą fizyczną, kiedy się nim opiekowałem. W dziewięćdziesięciu procentach był sztuczny. Rozumiesz? Teraz mam szansę. Na zezwolenie. Na dziecko. To niesamowite! Ten staruch miał rację.

– Wszystko dzięki Referendum o protezach? – Fatima przytuliła się do mnie.

– Niesłychane – cieszyłem się. – To co wydawało się nieprawdopodobne… Stało się.

 

Koniec

Komentarze

Czytało się przyjemnie ^^ Pomysł mi się spodobał. W sumie nie wiem, co więcej napisać ;p Na pewno zaliczyłabym opowiadanie do dobrych.

Mam jedną, bardzo poważną wątpliwość – jeśli dziadek składał się w 90% z protez, to skąd brały się te wszystkie kupy, siki i wymioty? Skóra + jelitka + żołądek + nerki + pęcherz + mózg = dużo więcej niż 10% organizmu. Jeśli część z tych narządów była implantami, to czemu działały tak źle? 

Smutna kobieta z ogórkiem.

Jakby brać wagowo, to sama skóra to ponad 10% wagi ciała. Ale nie czepiajmy się. Wystarczy zmienić proporcje w tekście. Mnie odpowiada pomysł, wykonanie od strony treści i jego prowadzenia oraz przesłanie, choć tutaj narażam się na dylematy moralne. Nie odpowiada mi miejscami język i budowa zdań, jak często. Ale tekst jest zmyślny, z głową pisany – przemyślany. Czyli w moim prywatnym podziale na udany plus :)

Maniacka perseweracja ambiwalencji niekongruentnych epifenomenów

Bardzo fajny pomysł. Gorszy język. Robisz postępy, ale jeszcze trochę zostało.

Z zastrzeżeń: jeśli każdy ma zezwolenie na co najwyżej jedno dziecko (a i to nie zawsze), to pradziadek Murad miałby niewielu potomków. W najlepszym przypadku jedno dziecko, jednego wnuka, jednego prawnuka itd. Jeśli ten przepis wprowadzono później, to trochę więcej, ale raczej nie tysiące. I przeludnienie nie stałoby się wtedy takim poważnym problemem.

Babska logika rządzi!

a ją oczywiście sterowała

sam nie jestem pewien: "ją (…) sterowała" czy "nią (…) sterowała"?

– Dobrze. Już dobrze. Ile mówiłaś, że Murad ma lat.

Może: – Dobrze, już dobrze. Mówiłaś, że ile Murad ma lat? lub "Ile, mówiłaś, Murad ma lat?"

Poza czubek własnego nosa nic mnie nie obchodziło.

Może: Poza czubkiem własnego nosa nic mnie nie obchodziło.

I co z tego? Jak nie spotkałam mężczyzny takiego jak ty.

Może: I co z tego? Przez ten czas nie spotkałam mężczyzny takiego jak ty.

 

Procent protez w ciele – gryzie po oczach niespójność, ktoś z taką ilością implantów nie robiłby pod siebie, rzygał i miał tyle wrzodów…

 

 

 

Ciekawe opowiadanie, opieka nad starcem jako preludium do opieki nad dzieckiem. Social fiction w dobrym wydaniu, opowieść sobie płynie, by zmierzać do swoistego happy endu. Taka pochwała cierpliwości :) Język zdecydowanie mniej kanciasty niż w "Resecie", ale po odejścia Timura od opieki nad pradziadem – jakoś tak "siada". Miło spędziłem czas.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

"Czy pan istnieje, Mr. Johns?"

Jesteś bardzo charakterystyczna, Autorko. Wszystkie Twoje teksty, które – lepiej czy gorzej, ale jednak – pamiętam, mają wspólną cechę: dotykają kwestii poważnych, istotnych, lecz przedstawianych jak gdyby w tle albo mimochodem, przy okazji opowiadania o zwykłych, codziennych ludzkich losach i sprawach.

Szkoda tylko, że językowo "utkwiły" owe teksty na praktycznie niezmiennym poziomie…

Trochę szkoda tego tekstu. Bo i pomysł niezły, i przedstawiony problem ma potencjał.

A język jest tak prosty, że początkowo uważałam to za zabieg celowy. Przestałam tak uważać podczas rozmowy bohatera z Muradem – bo to, co zaczęło się jak rodzaj przypowieści, zaczęło niebezpiecznie zbliżać się w stronę łopatologicznego wykładu. No właśnie – konstrukcja zdań przypomina mi coś pomiędzy baśnią (chociaż treść nie dla dzieci), przypowieścią a wykładem. 

Taka prostota w niektórych miejscach zdaje egzamin, bo przez nią pewne fragmenty sprawiają wrażenie ironicznych (np. akapit opisujący odchodzenie od bohatera kolejnych dziewczyn), ale w całości już – moim zdaniem – się nie sprawdza. Czyta się to nieco jak relację, suchy opis; bez żadnego stopniowania emocji, bez żadnych półcieni.

Ale przeczytałam do końca, nie nudząc się, więc chyba źle nie jest.

A mnie zastanawia inna kwestia. Czy to, że użyte w tekście imiona są pochodzenia arabskiego (no może oprócz Timura, ale to też imię spoza zachodniego kręgu cywilizacyjnego) to przypadek, czy też celowy zabieg, który ma zwrócić uwagę na jeszcze inny problem?

Rzeczywiście pomysł jest dobry, ale gorzej jest z wykonaniem. Środkowa część tekstu – rozmowy o historii – jest zdecydowanie najsłabsza. Również dialogom brakuje ikry, zindywidualizowania. 

I po co to było?

Podoba mi się pomysł, poruszający kwestię długości życia i zmieniającą się z upływem lat jego jakość. Niestety, lektura nie dostarczyła mi pełnej satysfakcji, z przyczyn wymienionych przez wcześniej komentujących.

Nie tracę nadziei, że w przyszłości będzie lepiej. ;-)

 

„W ostateczności, czego nie polecam, można je odsprzedaż”. – Literówka.

 

Zapewnie któregoś z twoich pięcio-pra-dziadków”. – Literówka.

 

„Jak zrezygnujesz, to nie prędko doczekasz się…”Jak zrezygnujesz, to nieprędko doczekasz się

 

„Taki potwór ludzkopodobny. Nie da się opisać. Nawet jego skóra w dotyku nie przypominała ludzkiej skóry”. – Wolałabym: Taki potwór człekokopodobny. Nie da się opisać. Nawet jego skóra, w dotyku nie przypominała ludzkiej.

 

„I niekoniecznie chodzi to o geny długowieczności, prawda?” – Literówka.

 

„Murad wykonał dziwny grymas z trudem przypominający uśmiech”. – Czy Murad z trudem wykonał grymas, czy raczej grymas z trudem przypominał uśmiech? ;-)

Może: Murad wykonał dziwny grymas, ledwie przypominający uśmiech.

 

„Na łące w lesie zakwitły różnokolorowe kwiaty…” – W lesie nie ma łąk. W lesie może być polana.

 

„Po dwudziestu latach czytamy lekturę historii. I brzmi ona mniej więcej tak…” – Wolałabym: Po dwudziestu latach czytamy podręcznik do historii i jest w nim napisane mniej więcej tak

 

„Wiesz ile mnie poświęcenia opieka nad tobą kosztuje?” – Wolałabym: Wiesz, ile poświęcenia kosztuje mnie opieka nad tobą?

 

Oboje gramy nie fair – mówił spokojnie”.Obaj gramy nie fair – mówił spokojnie.

Oboje, to mężczyzna i kobieta.

 

„Bowiem przy mnie traciły by nawet marzenia”.Bowiem przy mnie, traciłyby nawet marzenia.

 

„I co z tego? Jak nie spotkałam mężczyzny takiego jak ty”. – Wolałabym: I co z tego, skoro nie spotkałam mężczyzny takiego jak ty.

 

„Nie chciałam i nie chcę dziecka z kimkolwiek. Jak nie z tobą, to z nikim”. – Wolałabym:  Nie chciałam i nie chcę dziecka z kimkolwiek, jeśli nie z tobą, to z nikim.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jest kilka usterek, ale czytało mi się nieźle :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka