- Opowiadanie: Taiteilija - Pasterz Ślimaków

Pasterz Ślimaków

*Opowiadanie przyszło do mnie wraz z rysunkiem, a z każdą nabazgraną na papierze kreską stawało się pełniejsze. Obrazek, który stworzyłam, opowiedział mi swoją historię za pośrednictwem kredek i ołówków oraz mojej prawej ręki, a ja jedynie przelałam jego historię w słowa. Mam nadzieję, że trafne. 

**Jestem laikiem, rysuję dla odpoczynku, proszę więc, mając to na względzie i w miarę możliwości, nie oceniać zbyt pochopnie walorów artystycznych zamieszczonego obrazka.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Pasterz Ślimaków

Pasterz Ślimaków”

 

Minęły już trzy lata od najdziwniejszego incydentu w życiu Alberta Tama. Trzy nieskończenie spokojne lata pełne łowienia ryb, rzadkich rozgrywek sąsiedzkiego pokera, zbierania dojrzałych jabłek w sadzie, naprawiania dachu po niemal każdej, większej ulewie… Słowem – nie działo nic i wszystko wskazywało na to, że spróchniały mózg starca wyzbył się już wszelkiego śladu wspomnień o owym niezwykłym wydarzeniu.

– Może to lepiej? – mówili ludzie w miasteczku. – Przecież i tak nikt mu nigdy nie wierzył! Nawet te wszystkie smyki z sąsiedztwa, którym w kółko o tym opowiadał! Tak, od dawna już o tym nie gada to pewno zapomniał! Tak, tak… Starość, starość… Może to lepiej? Może lepiej…

Jednak Albert Tam nie tylko o sprawie nie zapomniał, ale też bardzo często o niej rozmyślał, przesiadując na werandzie swojej „cholernie dobrej chałupy” i grając w szachy ze samym sobą.

Pamiętał, a na nagłą sklerozę niestety się nie zanosiło. Chcąc, nie chcąc przywykł do tego uporczywego pamiętania, a nawet do wspominania i analizowania zdarzenia pod każdym kątem nieprzerwanie, w kółko, ciągle, znów i jeszcze raz…

– Ech… – westchnął Al, przesuwając czarną wieżę o trzy pola i zwracając się ku białym figurom.

Nie było Artura, ani Mo, ani nawet tego zrzędy Felka, którzy mogliby z nim pograć, więc grał sam. Znowu.

Trzeba ćwiczyć umysł, myślał Albert, póki go jeszcze mam.

– Szach – mruknął, spoglądając ponuro na białego króla, skulonego w cieniu czarnej wieży.

Wiatr szumiał w koronach drzew na skraju lasu, strącając pojedyncze liście – pierwsze ofiary nadchodzącej nieuchronnie jesieni.

– …i mat – zakończył triumfalnie, stawiając czarny wykrzyknik na miejscu białobrodego starca z koroną.

Koniec, pomyślał, wreszcie koniec.

Żmudna partia dłużyła mu się niewiarygodnie, bo Al wcale nie mógł się skupić na grze. Ach, gdyby sąsiedzi mieli czas! Gdyby Felek nie wyjechał, Mo nie zachorowała, a Artur nie obiecał żonie, że pomaluje płot, gdyby z nim pograli w szachy, w karty, w chińczyka, w cokolwiek to może, może skupiłby się nieco lepiej i może by zapomniał, że znowu jest jesień.

Jesień

Wspomnienie wracało szczególnie intensywnie właśnie wtedy, właśnie teraz – równo w rocznicę. Zawsze punktualne, zawsze ostre, zawsze pełne zapachu i namacalne…

O wiele bardziej realne niż wczorajszy obiad, szepnął Albert w duchu.

Chrząknął, podrapał się po źle ogolonym podbródku i potrząsnął głową gwałtownie, jakby opędzając się od natrętnej muchy; zdarzenie uparcie wypływało na wierzch jego świadomości i absolutnie nie pozwalało się przepłoszyć.

– Rany Julek, ale natręt! – mruknął Al poirytowany. – Co roku o tej samej porze! Ślimaki…

Westchnął.

Ślimaki

 

***

 

– Spakowałeś czyste gacie? – zapytała Mo zdawkowym tonem, obserwując Alberta nerwowo zgarniającego ubrania do kufra.

– A, co wiesz o opętaniu? – odparł pytaniem na pytanie mężczyzna, nie przerywając pakowania.

– A, co to ma do rzeczy?

– Cóż, być może będą ci potrzebne egzorcyzmy…

Lewa brew staruszki powędrowała w górę, niknąc pod strzechą siwych włosów.

– Bo wszystko wskazuje na to… – powiedział powoli Albert, rzucając Mo rozbawione spojrzenie – …że opętał cię duch mojej zmarłej żony. Nikt tak nie troszczył się o moje gatki, jak ona!

Staruszka westchnęła bezradnie.

Ot, i cały Al! Nawet tak traumatyczne wydarzenie, jak śmierć żony przed dwoma laty potrafił obrócić w głupawy żart! Mo wiedziała jednak, że stary, dobry Albert bardzo to przeżył. Zawsze chował negatywne uczucia przed innymi pod maską promiennego uśmiechu, czy głupiego dowcipu.

– Przecież sam mnie prosiłeś, żebym ci pomogła spakować manatki, bo jeszcze „zapomnisz o tym, czy owym” – odparła Mo. – Zatem pomagam.

– Wiem, staruszko, zgrywam się tylko! Naprawdę doceniam twoją pomoc – rzekł Al, zgarniając do torby stos opakowań z lekami i obdarzając przyjaciółkę szerokim uśmiechem. – Spakowałem wszystkie czyste gacie, które były w moim posiadaniu.

W końcu wielki kufer, torba i stary plecak zostały dokumentnie zapełnione pokaźną liczbą mniej, lub bardziej pożytecznych rzeczy.

Albert westchnął, prostując się z wysiłkiem i podziwiając dzieło, które zajęło obojgu cały poranek;

– Rany Julek! – sapnął, rozmasowując sobie obolały krzyż.

Pora ruszać, westchnął w myśli, pora ruszać

W kilka minut zebrali torby oraz wszelkie zapomniane drobiazgi Ala i ruszyli na podwórze.

– Ślub córki to ważne wydarzenie. Pewnie trochę się denerwujesz – powiedziała Mo, wpychając plecak do bagażnika starego forda pana Tama. – Od lat nie wyjeżdżałeś z miasteczka!

– Zero nerwów, kochana! – zawołał wesoło Albert. – Jedyne, co mnie teraz denerwuje, to fakt, że córa postanowiła jednak wyjść za tego wymoczkowatego japiszona. Zrozum te baby! Jakby na świecie mało było prawdziwych facetów! Rany!

Mo uśmiechnęła się mimo woli; mężczyźni! – jęknęła w duchu.

– Dobra, dobra lepiej już jedź – powiedziała na pożegnanie. – Przed tobą trzy dni drogi i dwa postoje w upiornych motelach. Br! Urocza przeprawa przez kompletne pustkowia! Nie martw się, zadbam o twoje paskudne begonie!

– Jasne, jasne! Do zobaczenia za tydzień! – zawołał wesoło Al, wyprowadzając auto z podjazdu.

Słowa Mo o upiornych motelach i pustkowiach borowały mu w głowie, niczym dentystyczne wiertło, bo prawda była taka, że Albert Tam diabelnie się denerwował!

 

***

 

Al nie lubił podróży. Żadnych. Absolutnie żadnych. Podróże związane były z ryzykiem, z możliwością śmiertelnego wypadku, z niepewnością i niewygodą, zatem perspektywa wyjazdu do dużego miasta, położonego o trzy dni drogi na wschód od domu, wcale mu się nie uśmiechała.

Kraksy, awarie, mordercy, dzikie zwierzęta – a to wszystko mogło czyhać gdzieś na tych koszmarnych odludziach!

Mężczyzna ściskał kierownicę tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.

Co pół godziny robił postoje, żeby móc porządnie przyjrzeć się mapie, na której zaznaczył lokalizacje dwóch moteli (zajazdów, czy jak się to zwie, rany Julek!): Gospoda MelBlue Neon. Powtarzał w głowie ich nazwy bez końca, jak mantrę, dorzucając czasem jakieś soczyste przekleństwo pod adresem wymoczkowatego japiszona córki.

Nie wyjeżdżał tak daleko od bez mała trzydziestu lat, a mapa, którą posiadał nie była najnowsza, co tylko potęgowało poczucie zagrożenia.

Co jeżeli nie ma już tych zajazdów? Co jeżeli wpół drogi zdechnie mu silnik, albo padnie komórka, której i tak nie potrafił za dobrze obsługiwać? Co jeżeli będzie miał wypadek? Jak często ktoś tędy przejeżdżał i jaka była szansa, że w razie kłopotów zechce mu pomóc?

Nie wiedział.

Może nawet nie chciał wiedzieć?

Był w trasie już czwartą godzinę.

 

***

 

– Nie – oznajmił stanowczo mapie, podczas kolejnego postoju. – Nie.

Nie. Po prostu: nie! Słyszysz mnie? Nie. Powiedziałem: NIE! O, rany Julek!

Albert przenosił bezmyślne spojrzenie z mapy na drogę raz po raz, a poczucie niemal komicznego niedowierzania rosło w nim z każda sekundą (rosło w nim też coś innego, jakieś inne, niecodzienne uczucie, które w ogóle mu się nie podobało. Lęk?).

Na mapie był wyraźnie widoczny końcowy odcinek drogi A–12 oraz zjazd w lewo, na B–8, podczas gdy w rzeczywistości był tam znak informujący, że to droga C–5. Nie dość tego – żadnego skrętu w lewo tam po prostu nie było! Jedynie skręt w prawo, na drogę D–1 oraz zdezelowana tablica Państwowej Organizacji Ochrony Przyrody („Tereny leśne. Nie śmieć. Nie rozpalaj ogniska. Nie zabijaj zwierząt. Dbaj o zieleń.”).

Mężczyzna miał pustkę w głowie; czuł się zupełnie, jakby schodził ze schodów i nie trafił na stopień. Pustka. Pustka. Pustka.

Zazgrzytał zębami, zaklął apatycznie i po raz kolejny zerknął na mapę; nie było na niej ani jednego zjazdu w lewo. W ogóle nie było takich dróg, jak C, czy D! Nawet, jeśli zmienili oznaczenia, to dalej nie wyjaśnia skąd wziął się na horyzoncie las! Pola – owszem, pojedyncze domki – jak najbardziej, ale las? W promieniu kilometrów nie powinno być lasu! Ostatni, najbliższy, otaczał miasteczko Ala i mężczyzna zostawił go za sobą ładnych kilka godzin temu!

– Wiedziałem, że nie należało wyściubiać nosa za próg! – jęknął Albert. – Wiedziałem! Rany Julek! Diabelny ślub!

Chcąc, nie chcąc, mężczyzna musiał pogodzić się z tym groteskowym i skrajnie przerażającym faktem: zabłądził. Zabłądził, jak cholera i jedyne, co mu pozostało to zaparkować gdzieś na uboczu, ruszyć tyłek i rozejrzeć się po okolicy. Może jakaś dobra dusza wskaże mu drogę?

Al podrapał się po głowie w zamyśleniu.

To zabawne – choć tak bardzo bał się podobnej ewentualności, to w głębi duszy wcale nie wierzył, że ona naprawdę może mu się przytrafić. Nieświadomie, przez cały czas żywił niezachwianą wiarę w to, że ten strach, ta panika i wyolbrzymianie problemu w jakiś absurdalny sposób uchronią go przed wpakowaniem się w kłopoty! Tak, jakby wypowiadanie imienia Złego Ducha Nieszczęścia mogło mu zapewnić pełną ochronę przed jego atakiem!

Z ust mężczyzny wyrwał się nagle ponury, nerwowy chichot; ależ fatalnie się mylił!

 

***

 

Minęła godzina, odkąd pan Tam wysiadł z bezpiecznego schronienia kabiny samochodowej. Godzina, a już zdążył zabłocić sobie spodnie do kolan i przemoczyć buty. Na domiar złego z szarych chmur zaczęła się sączyć obrzydliwa mżawka, a samego Ala trapiło jakieś dziwaczne przeczucie. Czyżby?

Lęk?

Mężczyzna wyminął szereg drzew, w nieładzie zarastających dróżkę i…

Stanął, jak wryty:

– Cywilizacja… – wyszeptał na wdechu.

Cóż, może słowo „cywilizacja” nie było najodpowiedniejszym, bo oto przed Albertem pojawiła się niewielka zagroda wśród drzew i krzewów, pokryta obłymi głazami różnej wielkości. Na środku padoku, ogrodzonego pokiereszowanym płotkiem, ktoś wybudował małą drewnianą chatynkę, przypominającą przerośnięty składzik na narzędzia ogrodowe. Wokoło rosło kilka wiotkich drzewek.

Wzdłuż kręgosłupa przebiegł Alowi dreszcz niesprecyzowanego niepokoju;

– Czy ktoś tu w ogóle mieszka? – zastanowił się na głos, zmierzając w stronę mizernego ogrodzenia.

W oknach są firanki, zdążył jeszcze pomyśleć, nim zdał sobie sprawę z tego, co właściwie widzi. Przystanął. Sapnął. Przetarł oczy. Nic. Przetarł ponownie. Nic.

– O, kurwa mać – wydyszał z uczuciem.

Albert rzadko klął, a w każdym razie, rzadko klął na serio, ale to, co zobaczył? TO?! To było bardzo, kurewsko: na serio. Mężczyzna intensywnie szukał w mózgu niezawodnej furtki logiki, ale nie potrafił jej znaleźć. No, bo, czy istniało jakieś sensowne wyjaśnienie dlaczego, na rany Julek i galopujące pantalony, głazy PEŁZAJĄ? Czy GŁAZ może sobie, ot tak, PEŁZAĆ? Nie. Takie wyjaśnienie nie istniało. Oto, przez padok zmierzają w jego kierunku pełzające kamienie! Amen, kochany Albercie! Szach i mat!

– Tak? Pomóc w czymś panu? – dobiegł go dziecinny głosik; z chaty wyszedł chudy, blady chłopiec i ruszył w stronę Ala, zgrabnie wymijając „głazy”.

Głos dziecka otrzeźwił nieco mężczyznę; potrząsnął głową, odrywając spojrzenie od dziwacznego zjawiska, chrząknął:

– Eee, tak, ale właściwie wolałbym porozmawiać z kimś dorosłym – powiedział powoli. – Uświadczę tu może kogoś dorosłego? Rodzice są, mały?

Chłopiec podszedł do płotu i dopiero teraz Albert zauważył, że na rękach niesie jeden z owych ruchomych głazów. Z bliska okazało się, że to, co Al wziął za kamień było… ŚLIMAKIEM wielkości sporego bochenka chleba!

Mężczyzna zamrugał.

Ślimak?

– Nie jest pan specjalnie kulturalnym człowiekiem – w głosie chłopca zabrzmiała nuta rozdrażnienia. – Do rozmówcy wypada się zwracać per pan, szczególnie, jeżeli oczekuje się od niego pomocy.

– O, a ile to masz lat, żebym musiał zwracać się do ciebie „panie”? – rzekł Albert, świetnie udając rozbawienie, choć tak naprawdę wcale nie było mu do śmiechu. Starał się nie patrzeć na ślimaka w ramionach chłopca oraz na pozostałe olbrzymy (niektóre wielkości małych samochodów), które, co widział wyraźnie kątem oka, nadal pełzły powoli przez środek padoku, zmierzając w jego stronę.

Chłopiec westchnął (Al dostrzegł, jak przerażająco puste są jego ogromne, brązowe oczy; Boże mój, to nienaturalne!):

– Mam trzydzieści cztery lata, dwa miesiące, osiem dni – odrzekł chłopiec płynnie i Albert pomyślał nagle, patrząc w te jego niesamowite oczy, że całkiem na serio byłby skłonny w to uwierzyć.

W normalnej sytuacji pewnie wyśmiałby małego łobuza, pogroził mu żartobliwie palcem i, zwracając się do niego per pan, zapytałby o drogę, ale… to nie była normalna sytuacja, a to (mężczyzna dałby sobie rękę uciąć) nie był normalny chłopiec.

– Rozumiem, że jest pan nietutejszy? To wszystko tłumaczy – powiedział ów dziwaczny osobnik z powagą. – My tu się starzejemy trochę inaczej, powiedzmy, mentalnie, a nasze ciała… – wzruszył bezradnie ramionami. – Cóż…

Albert czuł się bardzo nieswojo. Czy to przez olbrzymie monstra w zagrodzie, czy to przez tego upiornie smutnego nie-chłopca? Czuł się potwornie, paskudnie i jakoś zupełnie nie tak.

– Dobra. Ee… – wymamrotał niepewnie mężczyzna, rzucając spłoszone spojrzenia na obślizgłe ślimaki, zbliżające się nieuchronnie do płotu. – Czy-y? Co to jest?! Mój Boże! Rany Julek! Mógłbyś… pan, coś z nimi zrobić! – wybuchnął nagle Albert, poddając się bez reszty fali, systematycznie wzbierającej w nim paniki.

Chłopiec apatycznie spojrzał na ślimaka, którego trzymał w ramionach (a który zdążył już potwornie zaślinić mu mocno jego wyświechtany sweter), po czym zerknął na zbliżające się stwory. Powoli uniósł prawą rękę, pstryknął, zagwizdał cicho, ręką pogładził oślizgłe czułki najbliższego olbrzyma i… ślimak cofnął się, a razem z nim pozostałe rozpoczęły powolny, niechętny odwrót.

Albert ruszył w stronę ogrodzenia mimochodem, przezwyciężając lęk na rzecz dziecinnej fascynacji; powolne ruchy tych nieziemskich istot wydały mu się nagle niezwykle pociągające…

– Na pana miejscu nie podchodziłbym – rzekł spokojnie nie-chłopiec. – Było już kilku takich, którzy chcieli porwać ze sobą jednego, czy dwa…

– Co z nimi? – zapytał Al, zatrzymując się dwa metry przed płotem.

Nie-chłopiec przechylił głowę z namysłem:

– Chowam ich za wygódką – odparł, jak gdyby nigdy nic, wskazując ruchem głowy małą przybudówkę na tyłach chaty.

Albert cofnął się spłoszony; ten chłopiec, stworzenie to coś zakopywało czyjeś zwłoki!

– Spokojnie. Nie jestem mordercą, ale moje wenybraki bywają łakome i może trochę pochopne – rzekł przedziwny osobnik, a w jego głosie dało się wyczuć nutkę rozbawienia, które nawet w najmniejszym stopniu nie docierało do oczu. – Jestem Pasterzem Ślimaków.

– Weny-b-b, co? – wyjąkał Albert, zupełnie zapominając w jakim celu się tam znalazł; teraz, w tej niewiarygodnej chwili, liczył się tylko ten niezwykły, wychudzony Pasterz, blady, jak śmierć, o oczach, niczym bezdenne dziury i niewinnej buzi dziesiecioletniego chłopca. Czym właściwie były te ślimacze monstra? Co ON tu robił? Jak? Dlaczego?

– Wenybraki. To specyficzny rodzaj ślimaków, które poza sałatą – tu Pasterz wskazał to, co Al początkowo wziął za „wiotkie drzewa”, a co naprawdę było po prostu wielkimi liśćmi na łodygach grubości pni młodych drzewek – żywią się ludzką weną, zapałem i emocjami. My nazywamy to żarem.

Albert był raczej realistą; z reguły nie wierzył w pokrętne bajki o UFO, czy sabatach czarownic, choć właściwie jakoś specjalnie z nimi nie walczył. Uważał, że w wielu bzdurnych historyjkach czaiło się niezłomne ziarnko racjonalizmu. Jednak, stojąc tam, pośród wenożernych ślimaków, kilka metrów od pokrętnego, dorosłego dziecka – nie potrafił go znaleźć. Był tym faktem tak zaskoczony, że otępiały bez oporów uwierzył w słowa nie-chłopca.

– Boi się pan – stwierdził Pasterz, gładząc śliską skórę trzymanego w ramionach ślimaka. – To normalne. Instynkt samozachowawczy ostrzega pana przed niebezpieczeństwem ze strony moich przyjaciół, ale proszę mi wierzyć, panuję nad nimi i, o ile sam pan nie przelezie przez płot, czy nie sprowokuje ich zbytnią bliskością, nie skrzywdzą pana.

– P-powiedział, pan, panie Pasterzu, że „my”, że „my nazywamy”, czy to znaczy… – wypowiedział Albert z namysłem – …że jest więcej pasterzy? Więcej t-tubylców takich, jak pan?

– Jak ja? Szczerze mówiąc, myślę, że tu już wcale nie ma żadnych, jak pan to określił, „tubylców” od jakiś pięciu lat, a już na pewno nie ma żadnych innych Pasterzy. Nie, Pasterz jest jeden i jestem nim ja – powiedział, a w jego matowym, dziecięcym głosiku można było usłyszeć przedziwną mieszankę dumy i goryczy.

Smutna radość, pomyślał Al, czy jest coś takiego, jak smutna radość?

– Co się stało z innymi?

– Odeszli. W każdym razie, myślę, że odeszli. Nie byłem w miasteczku od jakiś pięciu lat, czyli odkąd wyłapałem wszystkie wenybraki, jednak, nie słyszałem i nie widziałem nikogo. Mieszkańcy nie wrócili do lasów szukać ciał zaginionych strażników oraz myśliwych. Słyszałbym ich, widziałbym, a nie widziałem i nie słyszałem. Pewnie, kiedy zrozumieli, że ślimaki odeszły, sami też postanowili odejść, bo wcześniej mieli zbyt mało żaru, by choćby myśleć o ucieczce. Gnili tu, wysysani powoli przez moich łakomych przyjaciół.

Albertowi nie spodobał się ton pogardy, który słyszał w głosie Pasterza, gdy ten mówił o mieszkańcach, ani ta dziwna, matowa czułość, kiedy wspominał o wenybrakach, ale musiał przyznać, że ów osobnik bardzo go zafascynował.

– Jak? Jak one TO robią? Skąd się wzięły? Czemu są tylko TU? No i, co PAN tu właściwie robi? Z tymi… POTWORAMI! Dlaczego? Dlaczego? – pytał z prawdziwym zapałem, starając się nim przezwyciężyć niepokój i zniechęcenie roztaczane przez ślimaki.

– Niech pan NIGDY WIĘCEJ nie nazywa MOICH wenybraków w ten sposób! – wybuchnął nagle Pasterz, choć jego twarz nie zdradzała emocji. Jego oczy wciąż były puste, ale w pozornie matowym głosie zaszła delikatna zmiana, która uderzała bardziej niż najdonośniejszy krzyk. – One nie są potworami! To są bardzo nieszczęśliwe istoty!

Al cofnął się o krok:

A co jeśli ten czubek postanowi nasłać na mnie te swoje nieszczęśliwe, ale niekiedy bardzo łakome istoty?

– Przepraszam – rzekł Pasterz Ślimaków po niekończącej się chwili ciszy, a jego głos znów stał się wybrakowany i nijaki. – Powinienem już dawno przyzwyczaić się do ludzkiej ignorancji i prostoty myśli. Może usiądźmy przy stole, pod drzewami i wtedy postaram się odpowiedzieć na pańskie pytania?

Albert przytaknął.

Pasterz wskazał stary stolik ogrodowy pod drzewami, poza padokiem, otworzył starą furtkę i, nadal ze ślimakiem w ramionach, wyszedł.

Al stał chwilę w miejscu, zerkając niepewnie to na wenybraka trzymanego przez nie-chłopca, to na olbrzymie ślimaki w zagrodzie. Pasterz dostrzegł jego spojrzenie i uśmiechnął się lekko:

– Niech się pan nie trapi – powiedział. – One nie uciekną, a ten na moich rękach to jeszcze dziecko, nie jest zbyt silny, a ja potrafię zagłuszyć jego głód jednym gestem.

Uspokojony Albert zasiadł z nie-chłopcem przy stoliku.

– Pytał pan: jak? – zaczął Pasterz, machinalnie gładząc brązowawą skorupkę, leniwie poruszającego się ślimaka. – Zapewne miał pan na myśli wysysanie? Otóż, tak samo jak pijawki, ale potrafią też wchłaniać żar, znajdując się w sporej odległości od ofiary, bez konieczności fizycznego kontaktu. Roztaczają swoistą sieć, taką niewidzialną, chłonną aurę. Jeżeli są silne, albo jest ich dużo, to ich siła ssania działa nawet w obrębie kilku kilometrów. Bez kontaktu jednak, lub nie atakując, wchłaniają żar znacznie wolniej, o tak, o wiele, wiele wolniej…

Pasterz skrzywił się lekko:

– Skąd się wzięły? Nie wiem. Nie sądzę natomiast, by były tylko tutaj. Są pewnie wszędzie na świecie, ale nie zawsze rosną takie duże. To zależy od tego, czy ludzie im na to pozwolą, czy też będą się bronić. Każdy ślimak jest wenybrakiem, ale te całkiem małe są nieszkodliwe, a większość nigdy nie wykształca w sobie łakomstwa i chęci ssania żaru.

Pan Tam przełknął ślinę; słowa Pasterza wcale go nie uspokoiły.

– Na koniec moje ulubione: dlaczego ja? Co ja tu robię? Z tymi, jak pan to trywialnie ujął, potworami? Dlaczego? Powiem panu: ja je kocham – powiedział prostodusznie. – Kocham je. Odkąd zrozumiałem dlaczego jesteśmy starzy tylko mentalnie, czemu mamy tak puste spojrzenia (co już pan zauważył i, co pana tak pana mierzi), kiedy zrozumiałem, czemu niektórzy z nas znikają i znalazłem ich wycieńczone zwłoki w lesie… Wtedy poznałem powód naszego smutku i zniechęcenia oraz swoją jedyną miłość, jedyną pasję! Zrozumiałem, jak nieszczęśliwi są ci, na których z tak niewiarygodną determinacją polują nasi wycieńczeni strażnicy! Ci, na których bestialsko polują… Tak smutni, tak tragicznie łaknący ciepła, którego NIKT nie jest im w stanie dać! Są zawsze zimni, zawsze głodni…

Westchnął, zamknął oczy na chwilę, a między jego brwiami pojawiła się delikatna zmarszczka:

– One nas zakonserwowały – wyszeptał po chwili, nie otwierając oczu. – Dały nam fizyczną nieśmiertelność, młodość, aż do śmierci! Nie wiem, jak to zrobiły. Nie są potworami! Zabijały tylko wtedy, gdy ktoś wlazł na ich terytorium, gdy ktoś wchodził z butami do ich prywatnego królestwa! Prawda, wykańczały nas powoli, wysysając nasz żar na odległość, ale dały nam w zamian młodość i głębię niezwykłego smutku! Powinni być im wdzięczni! Tu, w lasach, strażnicy w końcu odkryli ich gniazdo, potężne nagromadzenie, jakie się prawie nigdy nie zdarza, a które ja znalazłem na długo przed nimi. Raz na milion! Chcieli je zabić! Chryste! Zabrałem je, odseparowałem wiele kilometrów od miasteczka, zanim ONI przyszli. Przez lata nauczyłem się podchodzić do wenybraków, tak, by mnie nie zabiły; wykradałem się do lasu dniami i nocami, obserwowałem, ćwiczyłem… Z miłości, z miłości je zabrałem, ocaliłem! Potem, pozwoliłem im wrócić jeszcze raz i zemścić się na tych, którzy zabili ich najwięcej: słabiutkich myśliwych, strażnikach miasteczka. Przyznam, że dzięki temu cudownie urosły i rozmnożyły się!

Jego bezbarwny, ale, w jakiś sposób, zmysłowy głos hipnotyzował Ala, który słuchał go z lekko otwartymi ustami, nie mogąc oderwać wzroku od Pasterza. Mężczyzna był przerażony, jak jeszcze nigdy w życiu, ale nie mógłby uciec od tego umysłowo chorego stworzenia! Nie mógłby! Nie zdołałby uciec!

Czy to przez wenybraki, rany Julek, czy to przez nie? Czy ON ma zamiar mnie oddać im na pożarcie?!

Pasterz otworzył oczy, spojrzał na Ala… przepraszająco?

– Kocham je – rzekł matowo. – Bardzo kocham, ale jestem tu od pięciu lat, a pięć lat takiej zażyłości z nimi to bardzo dużo. Karmię je swoim żarem, osłabiają mnie i wiem, że pewnego dnia umrę. Nie, nie pożrą mnie. Nie są mięsożerne – żywią się chęcią do życia, a nie ciałem. Nie, nie umrę tak, jak się umiera ze starości. Myślę… myślę, że w końcu popełnię samobójstwo.

Alberta zatkało. Wiele dziwactw usłyszał już od Pasterza, ale to wstrząsnęło nim najbardziej, bardziej, niż wszystkie te rewelacje o morderczych ślimakach, czy jego masochistycznej miłości do nich. Szczególnie, że o swoim losie mówił swobodnym tonem, jakby mówił o jutrzejszej pogodzie!

– No, ale ja to przecież pokochałem – powiedział Pasterz bardziej do siebie, niż do Ala. – Smutek. Melancholię. Moje kochane, moje wspaniałe, moje ślimaki… Co zrobią beze mnie? Odejdą? Zdechną z głodu? Ciekawe, bardzo ciekawe, co one zrobią…

Westchnął, ponownie zamykając oczy i wtedy właśnie Albert Tam poczuł bezgraniczne współczucie, a może nawet sympatię do tego odrealnionego stworzenia, do tego bezgranicznie smutnego stworzenia, które kazało nazywać się Pasterzem. Przez chwilę chciał go nawet poklepać po ramieniu, ale kiedy sięgnął w jego stronę, poczuł paskudny, lodowaty dreszcz, wędrujący od nasady kręgosłupa w górę i cofnął rękę. Pomyślał, mimo woli, że ciało nie-chłopca w dotyku musi być zimne, jak zwłoki i obleśnie kościste, śliskie, jak skóra ślimaka. Zemdliło go.

Spuścił głowę, wlepiając wzrok w swoje własne, nieziemsko ubłocone buty.

– Wskażę panu drogę, bo pewnie po to pan przyszedł – rzekł Pasterz po długiej chwili ciszy, otwierając oczy i spoglądając na Ala. – O ile nie ma pan zepsutego samochodu, dotrze pan bez trudu.

Pan Tam westchnął w duchu, czując ulgę; nie zostanie rzucony na pożarcie!

– Nie ma nic za darmo – powiedział nagle nie-chłopiec, uśmiechając się, jakby odgadł jego myśli. – Mam warunek: wrócisz tu. Za rok, dwa, najpóźniej trzy lata i sprawdzisz, czy jeszcze żyję. Jeśli nie: znajdziesz moje ciało i pochowasz je. Bez ceregieli. Za wychodkiem jest poletko – tam chowałem innych i tam sam chcę spocząć, jasne?

Uwadze Ala nie umknęło pominięcie przez rozmówcę tak ważnej dla niego formułki grzecznościowej „pan” i zaniepokoiła go ta nagła zmiana obyczajów.

– Jeżeli moje ślimaki nadal tu będą… żywe… wypuścisz je i uciekniesz, o ile zdołasz – kontynuował. – Tak je nauczyłem, że same nigdy stąd nie wyjdą, a w każdym razie nie wyjdą póki żyję, bo nie wiem co będzie, jeżeli mnie zabraknie. Obiecaj to, a pomogę ci.

Warunki Pasterza były po prostu nie do przyjęcia! Albert pomyślał, że w życiu tego nie zrobi; rany Julek, to chore, obrzydliwe, obmierzłe! Żarty sobie Pastuch urządza!

– Co będzie, jeśli odmówię? – zapytał Al spokojnie.

– Po pierwsze, nie pokażę ci którędy droga, a sam jej nie odnajdziesz. Wiem to, bo ta okolica stanowi prawdziwy labirynt starych dróg. Podejrzewam, że odkąd ludzie z zewnątrz, przed laty, instynktownie wyczuli zagrożenie ze strony ślimaków (choć nie wiedzieli, że to ich sprawka) zaprzestali budowy dróg. Są tu, zatem, setki ślepych ulic, bagna, dziesiątki identycznych polnych ścieżek. Po drugie, jeżeli nie skorzystasz z mojej oferty to obawiam się, że staniesz się bezużyteczny, a ja towarzystwa nie lubię… Jak mówiłem, moje wenybraki są łakome i nieco pochopne.

Al wzdrygnął się:

– Dobrze – skłamał gładko. – Zgadzam się. Obiecuję, że wrócę.

Pasterz spojrzał na niego i tym razem w jego oczach pojawił się wątły przebłysk emocji, oczywiście – smutku, zatroskanego smutku i Albert był pewien, że Pasterz poznał się na kłamstwie.

– W porządku – odparł, mimo to z uśmiechem. – Wierzę panu! Musi pan jechać prosto, ulicą…

– Chwila – przerwał mu pan Tam, notując w pamięci powrót do formułki grzecznościowej. – Mogę o coś zapytać?

Pasterz przytaknął.

– Jak ma pan tak naprawdę na imię? – zapytał Al.

– Pasterz. Już mówiłem: jestem Pasterzem Ślimaków.

Albert uśmiechnął się pobłażliwie, a nie-chłopiec odwzajemnił uśmiech – pusty, matowy i kompletnie ślimaczy.

Pan Tam miał zapamiętać go już do końca życia.

 

***

 

– Ślimaki… – westchnął Albert, siedząc w fotelu na werandzie swojej „cholernie dobrej chałupy”. – Rany Julek, ślimaki!

Nie wrócił tam i nie zamierzał wracać, bo bez względu na to, co mówił Pasterz, wenybraki były dla niego śmiertelnie niebezpiecznymi potworami. Potworami, które ten nie-chłopiec pokochał dziwną, masochistyczną miłością. Potworami, których wypuszczenie na wolność skończyłoby się prawdopodobnie nie tylko śmiercią samego Ala, ale i śmiercią wielu niewinnych ludzi! Tak, więc, pan Tam nie zamierzał wracać. Nie. Nie. Chociaż czasami… czasami, zastanawiał się nad tym, czy może nie powinien jednak dotrzymać obietnicy? Ulitować się nad Pasterzem? Spełnić jego ostatnią prośbę? Ostatnią wolę? Nie. O tym nie mogło być mowy! To uczucie, to paskudne uczucie…

Lęk?

Mężczyzna wzdrygnął się momentalnie.

Ohyda!

Fascynująca, ale jednak ohyda.

Albert często zastanawiał się nad całym zdarzeniem, pytał samego siebie, główkował…

Dlaczego nie dostrzegł od razu olbrzymich ślimaków, tylko głazy i, dlaczego widział drzewa, zamiast olbrzymich liści sałaty? Czy to jego mózg bronił się, jak długo mógł, przed zaakceptowaniem tak niezwykłej nielogiczności? Czy może wszystko to, łącznie z niezwykłym Pasterzem, Albert tylko sobie wyobraził pod wpływem stresu? Czy to wszystko mogło tak po prostu nie istnieć? Nie. To na pewno istniało na serio. Prawda?

Prawda?

No, i dlaczego, nie-chłopiec, choć na pewno wiedział, że Albert skłamał, nie zatrzymał go?

Na ostatnie pytanie, pan Tam sądził, że zna odpowiedź. Przyszła do niego sama pewnego wieczora: jasna, czysta oczywista. Otóż, Pasterz, oczywiście, wcale nie uwierzył, że Al dotrzyma obietnicy. Chciał tylko wmówić samemu sobie, że jego groźba poskutkuje i, że pan Tam naprawdę WRÓCI. Chciał jedynie wzbudzić w sobie iskierkę nadziei, żaru, którym tak chętnie karmił swoich ukochanych przyjaciół, aby żyć dla nich dłużej, by i one mogły żyć dla niego. Iskierkę wiary, iskierkę celowości w swoim na wskroś ślimaczym, matowym żywocie. Chciał, żeby Al skłamał, chciał usłyszeć kłamstwo, na którym rozpaliłby ową iskrę. Tylko jedną iskrę, dla nich. Myśl, że ktoś go pochowa i uwolni jego przyjaciół, gdy postanowi umrzeć miała dać mu siłę…

Tylko jedną iskrę, dla nich.

Tragiczny Pasterz, zakochany w niezwykłym smutku!

Albert wciąż współczuł mu na nowo… choć podejrzewał, że nie przyjęcie jego warunków naprawdę skończyłoby się dla Ala pożarciem przez ślimaki! Tak, czy siak, jego decyzja z pewnością przysłużyłaby się Pasterzowi i jego ślimakom! Och, tak!

Tak

Zbliżał się zachód słońca, a wraz z nim wczesnojesienny, chłodny wieczór.

Mężczyzna wstał z krzesła, obserwując wirujący w powietrzu liść dębu, zerwany z drzewa gwałtownym podmuchem wiatru.

A może jednak? – pomyślał.

Może?

Zszedł po schodkach i ruszył przed siebie…

Kto wie?

Kto wie?

 

Koniec

Komentarze

 

Zanim przeczytam do końca, to już sam tytuł przypomniał mi pewne zdarzenie.

 

 

 

Rocznica pożycia małżeńskiego. Żona wpada na pomysł nietypowego dania na wspólną, rocznicową kolację przy świecach i wysyła męża pod wieczór 'do miasta', aby nabył dwa kilogramy ślimaków.

 

– No idź, a ja tymczasem przygotuję zalewę.

 

Zmierzając żwawym krokiem do sklepu, mąż wstępuje 'na moment' do knajpy, gdzie zwykle spotyka się z kumplami przy czymś mocniejszym. I… traci poczucie czasu oraz obowiązku (czy go miał?). Gdy przypomina sobie, że posiada zegarek, ten pokazuje godzinę czwartą piętnaście, ale już o świcie dnia następnego. Wypada z knajpy na nogach z waty…

 

 

 

O godzinie siódmej rano, żona słyszy szczęk zamka w drzwiach wejściowych. Wpada wściekła do przedpokoju, a w otwartych drzwiach stoi jej mąż i macha do niej przyjaźnie kapeluszem, ze słowami:

 

– Już jesteśmy, kochanie.

 

Po czym zwraca się do stada ślimaków gramolących się na wycieraczkę:

 

– No, chłopaki, jeszcze pół metra i jesteśmy na miejscu!

 

Maniacka perseweracja ambiwalencji niekongruentnych epifenomenów

Tak, też mi się ten dowcip przypomniał. Tylko trochę inną wersję znałam.

Hmmm. Sama nie wiem, co sądzić o opowiadaniu. Nie przemówiło do mnie i nie mam pojęcia, dlaczego.

Gdzieś masz napisane, że ślimak oślinił chłopca. To chyba nie była ślina? Zapaprał, ubrudził, zostawił lepki ślad?

Babska logika rządzi!

Mnie się nawet podobało :) Trochę dziwne, trochę nielogiczne w miejscach, gdzie jednak być powinno logicznie, ale w sumie całkiem smacznie. 

Straszecznie te Twoje postaci krzyczą, co zdanie to wykrzyknik. Nawet u Pasterza o smutnym, matowym głosie ;)

Zmęczył mnie tekst. Pisany monotonnym językiem, a do tego jeszcze ciągłe powtórzenia, które mają zapewne dodać refleksyjności, wytworzyć atmosferę. Mówię o takich powtórzeniach, jak:

to może, może skupiłby się

Zawsze punktualne, zawsze ostre, zawsze pełne zapachu

w kółko, ciągle, znów i jeszcze raz

Może to lepiej? Może lepiej…

właśnie wtedy, właśnie teraz

 

Takie perseweracje stosowane są zbyt często i stają się manierą.

Skoro już się przedstawił jako Pasterz, to po co to nazewnictwo 'nie-chłopiec'? Już wcześniej wiadomo, w czym rzecz.

niesprecyzowanego niepokoju

 

Istotą niepokoju jest właśnie nieokreśloność!

 

Opowiadanie odbieram jako błahe. Mam wrażenie, że pomysł był tylko na duże ślimaki o nietypowych umiejętnościach i Pasterza, który innych, wyssanych zakopywał, a temu pokazał drogę i go puścił, wmawiając sobie, że przybysz powróci. Jakieś takie… niedopracowane koncepcyjnie.

 

 

Maniacka perseweracja ambiwalencji niekongruentnych epifenomenów

Opowiadanie dość nużące, w dodatku nie mam pojęcia, co Autorka chciała opowiedzieć. Nie rozumiem dziwnego i bardzo smutnego samozadowolenie Pasterza, wypływającego z faktu obcowania z przerośniętymi ślimakami.  

Natomiast bardzo podoba mi się obrazek. ;-)

 

„Słowem – nie działo nic …”– Pewnie miało być: Słowem – nie działo się nic

 

Chcąc, nie chcąc przywykł do tego uporczywego pamiętania…”Chcąc nie chcąc, przywykł do tego uporczywego pamiętania

 

„Słowa Mo o upiornych motelach i pustkowiach borowały mu w głowie, niczym dentystyczne wiertło…” – Wolałabym: Słowa Mo o upiornych motelach i pustkowiach drążyły mu głowę/ mózg, niczym dentystyczne wiertło

 

„…wyjazdu do dużego miasta, położonego o trzy dni drogi na wschód od domu…” – Odległość powinna być podana w kilometrach. To, że Albert potrzebuje trzech dni aby dojechać do córki, nic mi nie mówi o faktycznie dzielącej ich odległości. O tym samym odcinku piechur powie, że musi iść dwa tygodnie, a rowerzysta, że będzie jechać pięć dni.

 

„Mężczyzna miał pustkę w głowie; czuł się zupełnie, jakby schodził ze schodów i nie trafił na stopień. Pustka. Pustka. Pustka”. – Czy Autorka, napisawszy że mężczyzna ma pustkę w głowie, dopuszcza możliwość, że czytelnik tego nie zrozumie i dlatego wali nas po oczach jeszcze trzema pustkami? ;-)

 

„Na mapie był wyraźnie widoczny końcowy odcinek drogi A–12 oraz zjazd w lewo (…) W ogóle nie było takich dróg, jak C, czy D! Nawet, jeśli zmienili oznaczenia…” – Nie wierzę, że przy drodze, którą jechał Albert, nie postawiono żadnych drogowskazów, nie było tablic z nazwami miejscowości. Albert był starszym, zdezorientowanym nową sytuacją panem, może i miał nieaktualną mapę, ale chyba nie był idiotą.

 

Chcąc, nie chcąc, mężczyzna musiał…”Chcąc nie chcąc, mężczyzna musiał

 

„Na środku padoku, ogrodzonego pokiereszowanym płotkiem…” – Mam wrażenie, że Autorka miała na myśli podwórko. Uwaga dotyczy także kolejnych przypadków źle użytego określenia padok.

Za SJP: padok, paddock [wym. padok] 1. «ogrodzony plac przy torze wyścigowym, po którym oprowadza się konie przed kolejną gonitwą» 2. «ogrodzony wybieg lub pastwisko dla koni»

podwórze, podwórko  «plac przy domu, ogrodzony lub otoczony zabudowaniami»

 

„To wszystko tłumaczy – powiedział ów dziwaczny osobnik z powagą”. – Dziwaczność osobnika polegała zapewne na tym, że nie był sam, był z powagą. ;-)

To wszystko tłumaczy – powiedział z powagą ów dziwaczny osobnik.

 

„…ani ta dziwna, matowa czułość, kiedy wspominał o wenybrakach…” – Byłabym wdzięczna za sprecyzowanie pojęcia matowej czułości. ;-)

 

„…a jego głos znów stał się wybrakowany i nijaki…” – Wcześnie Autorka nie wspomniała, że głos Pasterza był wybrakowany. ;-)  Chciałabym także wiedzieć, jakie usterki cechują wybrakowany głos. ;-)

 

„…poczuł paskudny, lodowaty dreszcz, wędrujący od nasady kręgosłupa w górę…” – Kręgosłup nie ma nasady.

 

„…choć podejrzewał, że nie przyjęcie jego warunków…” – …choć podejrzewał, że nieprzyjęcie jego warunków

 

„Mężczyzna wstał z krzesła…” – W pierwszym zdaniu ostatniego fragmentu opowiadania Autorka napisała: „Ślimaki… – westchnął Albert, siedząc w fotelu na werandzie…”. Kiedy Albert przesiadł się z fotela na krzesło? ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

"nużący" to rzeczywiście trafne słowo na opisanie powyższego tekstu. Znaczy się – opowiadanie nie jest złe, ale rzeczywiście nieco przydługie i trochę zbyt monotonne zarówno fabularnie, jak i językowo. Trochę czuć Kingiem, ale nie przemawia do mnie świat przedstawiony, tj. nie wiem, czy to USA, czy to Polska i przez to robi się niespójnie. No i przecinki --- jak te ślimaki --- żyją swoim życiem ; )

I po co to było?

Hmmm… ale o co chodzi? Czemu ten mały tak ukochał ślimaki – zupełnie brak powodu? Taki szary tekst, jak deszczowy, jesienny, "barowy" dzień.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka