- Opowiadanie: pacia_p - Święto dywizji

Święto dywizji

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Święto dywizji

Jeśli jesteś z Torunia, to wiesz, jakie tu są ceny mieszkań. A jak nie wiesz, to ciesz się, że tu nie mieszkasz. Wydaje się to bez związku, ale gdyby nie drożyzna na toruńskim rynku mieszkaniowym, mój kuzyn Jerzy nie opowiedziałby mi pewnie tej historii.

Spotkałam go któregoś dnia przypadkiem, słabo go znałam, był starszy ode mnie co najmniej z 10 lat, rzadko się widywaliśmy i, choć wiedziałam, że mieszka w Toruniu, nigdy go nie odwiedziłam, nawet gdy, będąc początkującą studentką, czułam się bardzo samotna. Ale tego dnia prawie na niego wpadłam po obejrzeniu wyjątkowo niefajnego mieszkania na Mokrem. Ledwo go poznałam, schudł chyba z 20 kg, a zawsze był szczupły. Teraz wyglądał jak szkielet. Spotkaliśmy się pod jego blokiem, zaprosił mnie więc na herbatkę, a ja, nie wiedząc jak się wymigać, zgodziłam się do niego wpaść, myśląc, że pół godziny mnie nie zbawi.

Bez zaangażowania przekazaliśmy sobie rodzinne plotki i nie wiem nawet kiedy zaczęłam gadać na jedyny ostatnio absorbujący mnie temat: o mieszkaniach. Opowiedziałam mu o tym brzydkim i drogim mieszkaniu w najbliższej okolicy i dodałam, że jedyną możliwością wydaje mi się zamieszkanie za mostem, bo tam jest taniej i oferta bogatsza. Gwałtownie chwycił mnie za ramię swoją wychudłą łapą i wykrzyknął, naprawdę wykrzyknął, choć dotąd ledwo słuchał, co plotę: „Nigdy w życiu!”

Zdziwiło mnie to, lewobrzeżny Toruń był, co prawda, zaniedbany, ale ostatnio widać tam było poprawę, a bliska perspektywa otwarcia nowego przejazdu przez Wisłę, pozwalała mieć nadzieję na rozwiązanie problemu korka na jedynym dotąd moście drogowym. Właściwie nie wiedziałam, co zrobić, gapiłam się na niego bez słowa, nie pojmując, o co mu chodzi. Westchnął, puścił mnie i opowiedział mi tę historię:

„Dziwisz się? No to ci powiem, dlaczego masz tam nie mieszkać, teraz już wszystko jedno, czy uznasz mnie za wariata.

To było dawno, byłem na drugim, trzecim roku, zamieszkałem na Poznańskiej, nie było jeszcze tych wszystkich nowych bloków, tylko ugór, a na nim płoty, zasieki – poligon artyleryjski.” Pokiwałam głową, w okolicy, w której oglądałam powstające bloki, wszędzie można było napotkać tablice z napisami: „Teren wojskowy. Przebywanie grozi śmiercią.”

„Straszne to było zadupie – kontynuował – ale było tam tanio i miałem oddzielne wejście, właścicielka nie miała też nic przeciwko temu, że miałem psa. Pamiętasz Wronę? – popatrzył na mnie pytająco – Taki paskudny szczeciniasty kundel, wredna z niej była suka, ale wierna jak – szukał przez chwilę słowa – pies”. Uśmiechnął się bezradnie i zapalił papierosa, nie bacząc na moje marszczenie brwi. Rzeczywiście majaczyło mi się coś na temat wielkiego mieszańca, którego Jerzy kochał ślepą miłością, a który zaginął pewnej wiosny ku jego rozpaczy. Jerzy uśmiechał się do siebie zatopiony we wspomnieniach, spojrzał na mnie i ciągnął: „To była wiosna, musiała być wiosna, bo pamiętam, jak z Wroną zwiedzaliśmy okolicę unurani w błocie po pachy, sprawdzaliśmy jak daleko da się wleźć na poligon, nim nas przegonią albo ustrzelą.

Nie wiem, kiedy spotkałem go po raz pierwszy, nie zauważyłbym go, gdyby nie to, że nie miał ręki. Wiesz, jak to jest, spotykasz kogoś takiego, nie wiesz, gdzie oczy podziać, starasz się nie gapić, ale jakoś widzisz go tak dokładnie, jak nikogo innego. To był młody chłopak, na oko w moim wieku, a nie miał ręki, wiesz? Prawej. I twarz miał poparzoną, nie bardzo, ale takie blizny są nie do pomylenia, tak tutaj – zatoczył krąg obejmujący dolną połowę prawego policzka i kącik ust. – Ta blizna musiała być świeża, bo skóra była czerwona i taka pergaminowa, delikatna. Nie gapiłem się, przysięgam. Często go spotykałem, kręcił się ze swoim psem koło wjazdu na poligon, było tam gdzie łazić. Ja też często chodziłem tam z Wroną. To przez psy zaczęliśmy gadać, ten jego był chyba rasowy, takie małe kudłate coś, nie wiem, jakiś terier? Wrona mogłaby go łyknąć na jeden kęs, ale tamten chciał się bawić i koniec, zaczepiał, odbiegał. Byś widziała minę Wrony, tamten był taki szybki, że Wrona tylko się rozglądała z wyrazem pyska: „Aaale gdzie się podział ten maleńki pieseczek?”. Tak czy siak, najpierw śmialiśmy się z psów, a potem zaczęliśmy rozmawiać, ten chłopak, na imię mu było Joachim, był strasznym gadułą. Mówił tak trochę śmiesznie, bełkotliwie, to pewnie przez tę poparzoną twarz, bo widziałem, że starał się, o ile to możliwe, otwierać usta tylko ze zdrowej strony. Właściwie, źle mówię, on nie był gadułą, tylko nie przestawał zadawać pytań. Dziwny był trochę, ale starałem się nie okazywać tego, no wiesz, inwalida…”

Jerzy przerwał, żeby zapalić następnego papierosa, chrząknęłam znacząco, nie zwrócił uwagi, a może jednak, bo otworzył okno na oścież, do wnętrza wpłynęło chłodne październikowe powietrze.

„Często się spotykaliśmy, Wrona nawet się bawiła z tym małym czymś, wabiło się Prinz, było jakiejś tam super niemieckiej rasy i nie należało do Joachima, tylko do żony jakiegoś majora, która płaciła Joachimowi za wybieganie tego stworzonka, żeby domu nie rozniosło. Mówił na nią „frau”, w ogóle często wtrącał niemieckie słowa, ale nie przypominam sobie, żeby mnie to dziwiło, czy coś. Lubił się chwalić, że niemiecki zna, w sumie to nawet było coś, też może bym się chwalił, jakbym znał, ale ledwo dukałem, choć niby się uczyłem. No nieważne…

Ten Joachim, odkąd mu powiedziałem, że studiuję historię, ciągle mnie wypytywał, choć sam dużo wiedział, czasem czułem się jak na egzaminie, najwięcej chciał wiedzieć o I wojnie światowej. Na początku mieliśmy śmieszne nieporozumienie, bo on mówił „wielka wojna”, ja myślałem, że chodzi o drugą, a on tak nazywał pierwszą. Potem już wiedziałem, że jakoś go to fascynuje, a druga w ogóle dla niego nie istnieje. Śmiałem się, że też powinien studiować historię, ale on mówił, że idzie do Szkoły Technicznej w Gdańsku, chce zostać inżynierem. Zorientowałem się, że najbardziej go interesują wszelkie urządzenia bojowe, jak zaczął opowiadać o uzbrojeniu niemieckiej armii, o działach, wozach, to, mówię ci, szczęka mi spadła. Nie tylko mnie zagiął, on mnie pogrążył, ile bym się nie uczył, to bym tego nie wkuł, na żaden egzamin. A on nawijał, ten jeden raz nie pytał, tylko sunął, omawiał użycie i taktykę, unosił się nad przewagą niemieckiej techniki i wyszkolenia. Nawet sobie nie wyobrażasz… Ja na pewno sobie nie wyobrażałem, że tak można. Nie umiałem na to nic powiedzieć poza: „Ale i tak przegrali.” Głupie to było, bo co to za znaczenie miało, ale jakoś chciałem… no sam nie wiem, co chciałem, no, żeby tak nie gadał, żebym się nie czuł taki, wiesz, głupi niedouczony. Niby student, a tu zwykły uczniak mnie zagina. Uczniak, bo mówił, że będzie zdawał egzamin dojrzałości w następnym roku, nawet jeśli był w moim wieku. Musiał być, wiedziałem, że ma wojsko za sobą. Choć z tym wiekiem to jakieś niejasne było, jak go podpytywałem, to zmieniał temat, albo jakoś tak skręcał, że w końcu nigdy nie dowiedziałem się, ile tych lat ma.

No w każdym razie, jak powiedziałem o tym, że przegrali, to się tak wściekł, że nie da się tego opisać, wrzeszczał na mnie, że to pomyłka, niemożliwe, że po prostu nie mogli, bo z taką przewagą nie można przegrać i że to co najwyżej propaganda wrogów. A na koniec odwrócił się i pobiegł przed siebie w ogóle się nie oglądając na tego swojego Prinza. Wiesz, bieganie z jedną ręką chyba jest trudne, bo wyglądał jak taka pokraka, że się nie wywalił na tych wertepach to prawdziwy cud. Nie wołałem, dzieciuch był z niego, no bo o co tak wrzeszczeć, o wojnę, co była 80 lat wcześniej? No dziwny był, mówię ci. I jeszcze – co mu zależało, że Niemcy nie wygrali, chciałby mieszkać w Thorn, a nie w Toruniu, czy jak?

Długo go potem nie widziałem, a jak się znowu spotkaliśmy, to żaden z nas nic na temat tamtego wybuchu nie powiedział, sprawy nie było i tyle, choć uważałem, że powinien przeprosić, bo co to za wrzaski bez sensu i dania racji. Właściwie to nie rozumiem dzisiaj, dlaczego dalej się z nim zadawałem, sądziłem, zdaje się, że ma prawo do dziwnych zachowań, każdemu by się mogło w głowie poprzestawiać trochę jakby tak rękę stracił. Bo to cały czas jakoś mnie tak dźgało, że on tej ręki nie ma. Wiem, powtarzam się, ale nie mogłem tego przerobić, tym bardziej, że on zachowywał się jakby nigdy nic, czasem widziałem, że mu trudno, ale nigdy, przenigdy nie narzekał, a i ja nie pchałem się z pomocą, bo wydawało się to jakieś nie na miejscu. Ale może właśnie przez to współczucie i podziw, który chyba czułem, dawałem mu prawo do dziwactwa, a może nawet wariactwa. Kiedyś, już nie wiem, czy to było przed tym jego wybuchem złości czy po, pewnie przed, bo potem już bym się bał go rozdrażnić. No kiedyś, gdy nam się dobrze gadało, zapytałem go, jak było z tą ręką. Popatrzył na mnie dziwnie, nabrał tchu i powiedział, słuchaj tego, bo to dopiero było dziwne, powiedział: „Byłem w Ypres 12 lipca”. Zabił mnie tym, nie wiedziałem co powiedzieć, gapiłem się na niego i próbowałem ogarnąć: zwariował, żartuje, próbuje mnie tak bez sensu wkręcić? Nic mi nie pasowało, no bo co, jak miałem uwierzyć, że jest ofiarą pierwszego użycia broni chemicznej w dziejach? No więc gapiłem się na niego, pewnie z otwartymi ustami, a on robił się coraz bardziej czerwony, aż powiedział: „Nie wierzysz mi, co? Masz rację. Miałem wypadek na poligonie. Z głupoty.” Nic już więcej nie dodał, ja nie pytałem, widać było, że mu wstyd. No i pewnie żal, bo tak sobie życie spierdolić na samym początku …

No ale nic, niby wszystko było dobrze, spotykaliśmy się często, dużo gadaliśmy, prawie zawsze o I wojnie, tylko teraz już tak, wiesz, teoretycznie, ostrożnie. Rozmawialiśmy o poszczególnych bitwach, zwłaszcza z początkowego okresu działań. Choć kiedyś tam zeszło i na szanse wygranej Niemiec. Ach, już wiem. Rozmawialiśmy o czołgach, on się o nich wyrażał lekceważąco, ja mu, że przecież głównie dzięki nim alianci wygrali. On zaczął coś tam bez sensu bąkać, że wcale nie powiedziane i że Niemcy ze swoją świetną nową taktyką dadzą radę pokonać wszystkich. To znowu było takie jakieś głupie, że nie wiedziałem co powiedzieć, musiałem mieć dziwny wyraz twarzy, bo on wdał się w długie tłumaczenia o ofierze, ojczyźnie, poświęceniu. Wszystko coraz bardziej gmatwał, mówił, że ojczyzna jest ważniejsza od rodziny, że wielkie ofiary są doceniane przez potomnych, że jak ktoś jest żołnierzem, właściwie musi się wyrzec siebie. Mętny był ten wywód, zakończony na dokładkę żalami, że on się nie może tak poświęcić, więc trwało trochę zanim pokapowałem, że mówi chyba o niemieckich grupach szturmowych. Wiesz o nich? No nieważne. Mówię do niego, że użycie grup szturmowych to był znakomity pomysł i element nowoczesnej taktyki, a choć w obliczu rozwoju technologicznego chyba nie miał szans, przynajmniej wprowadzał nowy czynnik w tej wojnie na wyniszczenie. A on najpierw na mnie popatrzył nierozumiejącym wzrokiem, a potem mówi, tak jakby ze zgorszeniem, ale zarazem z ulgą: „To wiesz o Sturmtruppen?” I znowu zaczyna nawijać, że podziwia, że to wielkie bohaterstwo, ofiara na ołtarzu ojczyzny, zaparcie się siebie. No takie farmazony, że ci mówię. Więc ja, nie wiedząc czemu się tak spala, mówię ostrożnie, że przecież żołnierz jest po to, by walczył, że po tylu ofiarach w okopach, ci goście z grup szturmowych przynajmniej mieli nadzieję na skuteczne działania, a nie bycie mięsem. A on mi na to, że Strumtruppen to jak pakt z diabłem. Nie pamiętam, czy to jakoś wyjaśniał, było to takie odjechane, że nie kleiło się z niczym.

Taki był, czasem wszystko szło składnie, mówił do rzeczy, a czasem jak z czymś wyjechał, to nie wiedziałem, gdzie się podziać. Ale chyba to mi się podobało, bo jak tam szedłem i go nie spotykałem, byłem rozczarowany. Kiedy przyszła sesja, trochę rzadziej go widywałem, ale się zdarzało, pytał o uczelnię i takie tam. Widać było, że mi trochę zazdrości, nawet jeśli miał ten plan, że za rok maturę zda i na studia pójdzie, to widać było, jak męczy go życie takiego tam na posyłki chłopaka przy wojsku. W ogóle dziwiło mnie, że go tam trzymają, ale nie drążyłem, bo nie chciał o tym mówić. Po cichu sądziłem, że jest krnąbrnym synem jakiegoś wojskowego, który wpakował go w kamasze, bo nie mógł okiełznać, a teraz, jak chłopak został inwalidą, to pewnie obaj tego żałują. Ale nie wiem, jak było. Wiedziałem, że nie tylko opiekuje się Prinzem, ale też zajmuje się różnymi porządkowymi pracami, czasem pomaga intendentowi, czasem sprząta w kasynie.

Kiedyś, musiał być koniec czerwca, byłem po jakimś kobylastym egzaminie, powiedział, że raz w roku z okazji święta dywizji, cywile mogą wejść na teren poligonu i do kasyna i że ja też bym mógł, jak bym chciał. Pewnie, że chciałem, tyle razy łaziłem za tym płotem, chętnie bym zobaczył choć kawałek tego, co jest w środku. Zapytałem trochę żartem, czy nie boją się ujawnić tajemnic wojskowych, ale on chyba nie rozumiał, bo zaczął tłumaczyć, że żadnych tajemnic nie ma, że cywilów się wpuszcza tylko kawałek, żeby się dywersanci nie dostali i takie tam. Umówiliśmy się na wieczór. Zapytałem, czy mogę wziąć psa. Trochę się zdziwiłem, ale i ucieszyłem, gdy nie uznał tego za problem. Okolica była dość dzika i i wiedziałem, że będzie mi raźniej łazić tam po ciemku w towarzystwie Wrony.

Spotkaliśmy się po zmroku, poprowadził mnie Okólną, tak na początku myślałem, sądziłem, że idziemy do takiej bramy z napisem „Wojsko Polskie”. Kiedy się jednak do niej zbliżyliśmy, stwierdziłem, że brama, którą widzę nie ma jakiegokolwiek napisu, a i kształt wydał mi się nietypowy. Poza tym sądziłem dotąd, że ogrodzenie jest z siatki, a tu raczej widziałem pręty. Zresztą było nadspodziewanie ciemno, żadne latarnie się nie paliły, pomyślałem nawet, że to dziwne, jak na wieczór otwarty dla cywilów. Jakiż byłem naiwny… Tylko brama była oświetlona, choć lampy wiszące na słupach dawały raczej mało światła i dopiero dość daleko za nią, w głębi widać było kolejne jego źródła. Znaleźliśmy się na zadbanych alejkach, obrzeżonych kwiatami, których silny zapach czułem, byłem zaskoczony, że wśród ugorów znajduje się taki piękny ogród, park, sam nie wiem, jak to nazwać. Po przejściu kilkudziesięciu metrów znaleźliśmy się pomiędzy widzianymi przeze mnie z oddali światłami, które okazały się lampionami rozwieszonymi na słupach, drzewach i linach rozciągniętych nad trawnikami i klombami. Minęliśmy fontannę, ku memu zdziwieniu, była czynna, nie podejrzewałem wojska polskiego o taką, jak to powiedzieć… rozrzutność, ozdobność. No wiesz, poligon kojarzył mi się raczej z warunkami polowymi, a nie klombami, trawniczkami i fontannami. Ale na serio zdziwiłem się dopiero na widok kasyna, choć w gruncie rzeczy było to zdziwienie nieracjonalne.

To był prześliczny budynek z muru pruskiego, dwukondygnacyjny, z fikuśnymi wykończeniami okien, spadzistym dachem i wielką ozdobną przeszkloną werandą. Zdawałem sobie sprawę, że musieli go przejąć po Niemcach, którzy postawili go na początku XX wieku, ale znowu nie mogłem uwierzyć, że polska armia utrzymuje go w takim doskonałym stanie. Wszystko tu wydawało się takie zadbane, wręcz wymuskane. Okna werandy były otwarte, a z wnętrza dobiegał gwar rozmów i muzyka. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że muzyka ta, idealnie pasując do budynku, brzmi kompletnie niedzisiejszo. Kolejna rzecz, o którą nie posądzałbym armii – klimat retro utrzymany w najdrobniejszych szczegółach. Właściwie było w tym coś niewiarygodnego, odrealnionego, jak dziś o tym myślę, to sądzę, że dziwiłem się o wiele za mało. Cały wystrój baru, do którego weszliśmy, olśniewał konsekwencją w zachowaniu stylu początku dwudziestego wieku, łącznie z oświetleniem lampami naftowymi i wystawą trunków nad barem.

Widziałem, że Joachim czuł się trochę niepewnie, ale z miną dumnego gospodarza zapytał mnie, czy zgodzę się, by postawił mi piwo. Przystałem oczywiście, po to przyszedłem, no nie? Piwo też było niezwykłe, ciemne, więc spodziewałem się karmelowego ulepku o smaku piwa, a okazało się być gorzkie i dość gęste. Nie smakowało mi, ale pasowało swoją odmiennością do otoczenia, więc piłem bez słowa. Joachim nieco się wyluzował, gdy zapytałem o muzykę, wyjaśnił mi, że w sali bankietowej odbywa się przyjęcie dla wyższych oficerów, z orkiestrą. Bar, w którym siedzieliśmy, był właściwie pełny, towarzystwo wydawało się wyłącznie męskie, jak na tyle osób było dość spokojnie, w oddalonym kącie sali grali w coś polegającego na rzucaniu w tarczę. Kilku mężczyzn zaczepiło Joachima, z wszystkimi rozmawiał po niemiecku, co mnie zaskoczyło, w przerwie spytałem go, czy to natowcy, ale robił wrażenie, że mnie nie zrozumiał. Żaden z tych mężczyzn nie odezwał się do mnie, choć ze spojrzeń niektórych wnioskowałem, że pytają kim jestem. Na pierwszy rzut oka widać było, że to żołnierze, nie wiem, po czym to poznać, ale zrozumiałabyś, gdybyś tam była. Joachim gadał z nimi, a ja nie miałem co robić, to się przyglądałem i zauważyłem, że w ich stosunku do mojego znajomka było coś lekceważąco protekcjonalnego, a on z kolei wydawał się uszczęśliwiony ilekroć ktokolwiek do niego zagadał. Tylko jeden starszy facet, z równo przystrzyżonym siwym wąsem nie miał tego czegoś lekceważącego w obyciu, wydał się nawet sympatyczny, z pewnością o mnie spytał, a spojrzenie którym mnie obdarzył wydało mi się współczujące.

W pewnym momencie, zniecierpliwiony tymi pogaduszkami, których przecież nie rozumiałem, zapytałem Joachima, czy są tu jacyś inni cywile, skoro to wieczór otwarty. Odburknął, że nie wie, powinni być, może spacerują po parku. „Parku? Jakim parku? Przecież nikogo nie mijaliśmy” – myślałem. Wszystko robiło się jakieś bez sensu, to nie była fajna zabawa. Joachim był ponury i podminowany, a ja nieżyczliwie rozważałem marnotrawstwo pieniędzy, jakim było utrzymywanie tego klimatu retro, parku, fontanny, kasyna, nawet jeśli to podobało się zagranicznym gościom. Niby próbowaliśmy o czymś tam ze sobą rozmawiać, ale w jakoś się to nie kleiło, zdawało się, że moje pytania są niezrozumiałe, a jego odpowiedzi uznawałem za od rzeczy. W końcu zapadło między nami milczenie pełne napięcia. Joachim rozglądał się, jakby na coś czekał. Nawet Wrona zachowywała się nietypowo, była dziwnie spokojna, nie próbowała choćby odrobinę obwąchać terenu, siedziała tylko w pozie czujnego psa przy moim fotelu, a nozdrza chodziły jej cały czas, kiedy studiowała tutejsze zapachy. Widziałem, że w gruncie rzeczy jest napięta jak struna. Nie było w tym nic takiego niezwykłego, obce miejsce, tylu ludzi, ale i mnie zaczęło się to napięcie udzielać.

„Czekasz na kogoś?” – spytałem w końcu Joachima, bo całym sobą to okazywał, a on na to jakoś niewyraźnie, że tak, że chciałby mnie przedstawić, no taka tam gadka. Czułem, że coś jest nie tak, ale nie byłem w stanie stwierdzić, z czym wiąże się to uczucie poza niezwykłym otoczeniem i napięciem Joachima. Z rozpaczy piłem to piwo, jakbym to robił na czas, jak skończyłem, chciałem postawić następną kolejkę, ale Joachim zaprotestował, że jestem jego gościem i rzucił się do baru na wyścigi, ruszyłem za nim, nie wiem czemu i wydało mi się, choć byłem dość daleko, że mówi do barmana po niemiecku. Uznałem, że niezłą mam fazę, skoro tak mi się zdaje, a piwo musiało być mocniejsze niż sądziłem, postanowiłem więc następne pić wolniej. Niezbyt mi się udało, ale o to mniejsza, w miarę jak się upijaliśmy atmosfera się rozluźniała, ale wciąż coś nie grało. Inni ludzie w kantynie wydawali się bawić zupełnie dobrze, słyszałem coraz głośniejsze wybuchy śmiechu, a niekiedy podniesione głosy intonujące piosenki. Dookoła zrobiło się naprawdę głośno i, mimo otwartych na oścież okien i drzwi, gęsto od dymu papierosowego i fajkowego.

Nie pamiętam, ile piw wypiłem, Joachim ciągle stawiał i nie chciał nawet słyszeć o wzajemności, cały czas ględził, że jestem jego gościem, ale nie było w tym szczerości, wyraźnie myślał o czymś innym, a nasze spotkanie chciał mieć za sobą. Kilka razy zaproponowałem, że już pójdę, ale wtedy zawsze zaczynał mnie gorąco przekonywać, że powinienem zostać, a ja byłem na tyle pijany, że mu ulegałem. Kiedy już byłem całkiem zdecydowany pójść wraz z końcem piwa w kuflu, w drzwiach stanęło kilku mężczyzn, którzy, po rozejrzeniu się, skierowali się prosto do naszego stolika.

Wprowadzili jakąś zmianę, w pierwszej chwili nie wiedziałem na czym polegała, ale po chwili zorientowałem się, że prawie wszyscy w barze umilkli i gapią się na nowo przybyłych. Joachim cały się rozjaśnił, gdy ich zobaczył, a oni zaczęli gadać do niego po niemiecku, z czego rozróżniłem tylko „Guten Nacht”, reszta była szprechaniem, dłuższą chwilę rozmawiali, słyszałem moje imię, a potem Joachim przedstawił nas sobie. Byli Niemcami, o czym świadczyły ich imiona, jakieś Guntery i Johanny, nie pamiętam wszystkich. Żaden nie wyciągnął do mnie ręki na powitanie, ale zaczęli zagadywać, kleciłem jakieś „Ich spreche kaum Deutsch”, aż jeden z nich zaśmiał się ze zniecierpliwieniem i przeszedł na polski, niezbyt płynny, ale w sumie poprawny, na pewno lepszy niż mój niemiecki.

Widać było po nich, że są podpici, z pewnością byli starsi od nas, ale żaden z nich chyba nie przekroczył trzydziestki, na chwilę wszyscy przeszli na mniej lub bardziej płynną polszczyznę, ale czułem, że wcale nie mają chęci ze mną gadać. Miałem nadzieję, że po ich przyjściu Joachim trochę zluzuje i przynajmniej atmosfera między nami nie będzie taka gęsta, ale rozmowa dalej się nie kleiła, tylko teraz było nas siedmiu. W pewnym momencie ze zdziwieniem zauważyłem, że z pozostałych gości pozostało tylko kilku w głębi sali i paru pijanych na podłodze. Nawet barman zniknął i przestała grać muzyka. Zrobiło się dziwnie cicho, słyszałem cykanie zegara, na którego tarczy nie mogłem w półmroku dostrzec godziny. Musiało być późno, bo świerszcze umilkły, a powietrze zrobiło się chłodniejsze. Chciałem jakoś rozładować napięcie i zapytałem nowo przybyłych, czy byli na bankiecie. Ten który najlepiej mówił po polsku – Gunter, zaśmiał się znowu jakoś tak nieprzyjemnie i powiedział, że tam się bawią oficerowie, a nie tacy jak oni – mięso frontowe. Na co Joachim podskoczył, jakby go kto dźgnął i zaczął protestować, że to właśnie oni są prawdziwymi bohaterami. Mówię ci, wyłaził ze skóry, żeby im okazać swój podziw i uwielbienie. Chwilami przechodził na niemiecki, ale z grubsza rozumiałem, że moi nowi znajomi, zdaniem Joachima, uratują sytuację, ich działanie będzie przełomem, że wszyscy wiedzą, czym jest generał bez armii. Że on, Joachim, jest dla nich gotów na wszystko, tak jak oni dla ojczyzny. I takie tam. Sądziłem, że ci goście, wyraźnie starsi od nas, nie dadzą się wziąć na takie lizusowskie komunały, ale łykali to jak młode karpie, widać było, że rosną z dumy, jak ich tak wychwalał.

Patrzyłem na to i znowu myślałem, że piwo musi być bardzo mocne i rzeczywistość wymknęła mi się spod kontroli, bo przecież niemożliwe, żeby tak brali to wszystko za dobrą monetę. Chyba musieli wyczuć moje zdziwienie, bo Gunter spojrzał na mnie i mówi: „Ty, Polak, a ty co tak patrzysz?” Na to ja, oczywiście, że nic, nic, tak sobie tylko, ale już widać było, że on zauważył moją dezaprobatę, bo zrobił się jeszcze bardziej wkurzony niż po tym pytaniu o przyjęcie. Zaczął na mnie warczeć, słowo Ci daje, tak to brzmiało jakby warczał, trochę po niemiecku, ale głównie po polsku, że jestem chujem, bo gówno wiem, a mam taką minę, jakbym wszystkie rozumy pozjadał i że zaraz poznam, czym jest służba dla niezwyciężonej armii Cesarstwa Niemieckiego. Wszyscy oni zamilkli i tylko patrzyli na mnie z taką jakąś intensywnością, taksowali mnie bez mrugnięcia okiem.

Nagle zdałem sobie sprawę, że nie tylko przy naszym stoliku nie było słychać nic poza wściekłym głosem Guntera, w całej sali nie było już nikogo poza nami, Joachim też chyba się wymknął. Nie wiem, czy tak na mnie podziałała wściekłość Niemca, czy część lamp zgasła, ale zrobiło się ciemniej i trząsłem się z zimna. Wrona, która dotąd dość spokojnie siedziała koło mnie, na pierwszy jego krzyk poderwała się z miejsca i stanęła tuż przy moim krześle. Chciałem ją uspokoić, położyłem jej rękę na karku i zdałem sobie sprawę, że nie tylko zjeżyła sierść na całym grzebiecie, ale i warczała. Na takim tonie, którego jeszcze, przez wymyślania Guntera, nie było słychać, ale który wprawiał całe jej ciało w drżenie. Uświadomiło mi to, że sytuacja robi się poważna, że to nie pijacka sprzeczka, tylko prawdziwa agresja, za którą stoi dużo więcej niż alkohol. Gunter poderwał się krzesła, pozostali zrobili chyba to samo. Wywnioskowałem to z dźwięku, bo gapiłem się na rękę Guntera, którą oparł na stoliku. Ta ręka w którymś momencie przestała być ręką, teraz była pokryta ciemnym włosem, a każdy palec wieńczył długi czarny pazur. Była ogromna, a pazury przy gwałtownym ruchu zarysowały blat stolika, musiały być ostre. Nie byłem w stanie oderwać od niej wzroku, nawet dziś potrafiłbym ją narysować. Wiedziałem, że śnię, ale był to najstraszliwszy koszmar. Dopiero narastający warkot Wrony uświadomił mi, że nie mogę tam zostać, cokolwiek właśnie się dzieje, te pazury zaraz mnie rozedrą. Co było dalej nie umiem ci dokładnie powiedzieć, w pewnym momencie zobaczyłem ich wszystkich, wyglądali jak bestie, wilkołaki, monstra – kłębowisko śmiertelnie groźnych drapieżników, które właśnie cię atakują. Choć przeszkadzały im meble, na pewno któryś z nich mnie dorwał, pamiętam ból i panikę wypełniającą mnie po czubki palców. Uciekałem, albo próbowałem, wiłem się po podłodze, coś rozrywało mi plecy, nie wiem, jakim cudem udało mi się wyrwać. Następne, co pamiętam, to cudowny widok drzwi przede mną i potworne dźwięki za plecami, wśród których jakimś przebłyskiem świadomości rozpoznałem najbardziej groźne ujadanie Wrony. Co było dalej, nie wiem zupełnie, biegłem, przewracałem się i biegłem znowu, były tam jakieś krzaki, korzenie, wpadałem na coś, cały czas słyszałem za sobą ich ryki. Nie wiem…”

Jerzy zamilkł na chwilę, papieros w jego dłoni drżał mocno. Wziął głęboki oddech.

„Musiałem upaść i stracić przytomność, ocknąłem się gdzieś na ugorze, w wykopie, częściowo przysypany ziemią. Był dzień. Pierwsza chwila to było totalne przerażenie, jedyne co wiedziałem, to, że zaraz mnie dorwą. Druga to ulga, bo słychać było tylko oszalały poranny ptasi świergot. Leżałem tam jeszcze długo, nasłuchując, czy mnie nie tropią. W końcu zdałem sobie sprawę, że musiałem się okropnie upić poprzedniego wieczora, film mi się urwał, w drodze do domu wpadłem w ten dół i miałem w nim najgorszy pijacki koszmar, jaki można sobie wyobrazić. To było jedyne sensowne wyjaśnienie. Tylko że kiedy zacząłem się wygrzebywać z tego dołu, poczułem nie tylko, jak bardzo wszystko mnie boli, co byłoby zrozumiałe po nocy w rowie, ale ja przede wszystkim miałem wrażenie, że moje plecy rozrywają się na milion kawałków. Chyba zemdlałem. W końcu jakoś się pozbierałem i zacząłem wlec tam, gdzie wydawało mi się, że słyszę szosę. Tylko jedno miałem w głowie – iść. Nie myślałem o niczym innym. Wiedziałem, że jak tylko zacznę się zastanawiać, co się wydarzyło, padnę, nie starczy mi sił, by się posuwać. „Nie myśl, idź” – mówiłem do siebie.

Nie będę Cię zanudzać dalszym ciągiem, byli jacyś ludzie, było pogotowie, szycie, wszyscy mnie wypytywali, była nawet policja, cały czas mówiłem, że nic nie pamiętam. Bo co miałem mówić?”

Znowu zamilkł. Otworzyłam usta, by zapytać, ale on sam podjął:

„Wrony nie było w domu, gdy wróciłem. Moja gospodyni zdziwiona powiedziała mi, że zabrałem ją wychodząc poprzedniego wieczora. Odeszła mamrocząc pod nosem coś o zapitych gówniarzach. A ja chyba dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że przynajmniej część moich wspomnień z poprzedniego wieczora to nie powidoki sugestywnego koszmaru. Ledwo miałem siłę się ruszyć, ale poszedłem szukać Wrony. Nieźle musiałem być naćpany po tym wszystkim – nocy, znieczuleniu, końskiej dawce środków przeciwbólowych. Nie wiem, ile czasu łaziłem tam wrzeszcząc „Wrona, Wrona”. Ochrypłem do końca. Poszedłem Okólną, którą, jak mi się wydawało, prowadził mnie Joachim, lecz musiałem się zatrzymać pod zamkniętą bramą. Nie była to zresztą ta sama brama, którą przekroczyliśmy poprzedniego wieczora. Od początku miałem rację, na tej widniał napis „Wojsko Polskie”. Zapytałem strażnika, czy nie widział dużego czarnego psa, ale tylko na mnie patrzył. Szukałem do wieczora. Nie znalazłem. Nigdy.

Kiedy wróciłem na stancję, czekali już na mnie rodzice. Moja gospodyni ich wezwała, bo jej zdaniem się staczałem. Nie muszę ci mówić, co się stało, gdy mnie zobaczyli, miałem pewnie niezłą gorączkę, byłem cały obity, podrapany, no i te plecy. Zabrali mnie do domu. Było mi wszystko jedno, musiałem się pogodzić z tym, że zostawiłem Wronę na pastwę tych bestii, które spotkaliśmy tam gdzieś na poligonie.

Nie wyzdrowiałem do wakacji, a jesienią nie wróciłem już na studia. W okolicy poligonu byłem potem jeszcze raz. We wrześniu. Sam nie wiem, czego szukałem po trzech miesiącach. A może wiem…

I znalazłem. Zobaczyłem go z Prinzem w tej samej okolicy, co zwykle, sądziłem, że na mój widok ucieknie, ale nie, kiedy podszedłem i chwyciłem go za ramię, przestraszył się, ale bardziej rozgniewał. Wyrwał mi się i, zanim zdążyłem cokolwiek wyjąkać, wrzasnął: „Czego tu jeszcze szukasz? Przez ciebie są głodni! Wynoś się! Jeśli komuś powiesz, umrzesz!”. I odszedł szybkim krokiem. Biegłem za nim, krzyczałem chyba coś o Wronie, nie reagował, nie udało mi się go dorwać. 

Oczywiście, że nikomu nie powiedziałem, dość już miałem kłopotów i bez wizyt u psychiatry. Po tym już tam nie chodziłem, a on pewnie do dziś poluje na kolejnych ciekawskich.”

Milczałam. Nie miałam niczego do powiedzenia. Jerzy strzepnął popiół z papierosa, nigdy dotąd nie zwróciłam uwagi, że ma takie długie i szpiczaste paznokcie.

„Mam raka – dodał innym tonem. – Trzustki. To już nie potrwa długo.”

Wkrótce potem poszłam, jakoś niezgrabnie się żegnając, niezdolna do wyrażenia współczucia.

Tej samej jesieni miałam głupi wypadek, a kiedy doszłam jako tako do siebie, Jerzy już nie żył. Jego matka porządkując mieszkanie znalazła kopertę z moim imieniem i nazwiskiem. Była w niej tylko jedna kartka, a na niej kaligraficznie wypisane:

 

http://www.torun.fortyfikacje.pl/index.php?id=twierdza/poczta_wmipol

Drugie od góry.

 

Nie kupiłam tego mieszkania ani żadnego innego w lewobrzeżnym Toruniu.

Koniec

Komentarze

Pierwszy akapit jest tak straszny (co dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że przecinki stoją generalnie na swoich miejscach), że aż zacząłem zastanawiać się, czy to aby nie zabieg celowy. Dalej jest lepiej, choć do mnie cała ta historia nie przemówiła. Polecałbym również zapisywać dialogi zgodnie z zasadami języka polskiego. Wszakże jesteśmy w Polsce, nie Wielkiej Brytanii. 

Przypuszczam, iż Autorka posłużyła się cudzysłowami jako znakami cytowania, bo też opowieść kuzyna jest podana "na prawach cytatu". Ale zrobiła tak niepotrzebnie, wystarczy prosty zabieg w postaci włożenia w usta narratorki słów, zapowiadających wypowiedż Andrzeja, by nie nadawać tekstowi "obcego" wyglądu, nawet charakteru.

Nie wiem, jak ocenić tekst. Z jednej strony wydaje się nazbyt długim, nazbyt okrężną drogą prowadzącym do celu – i trafiającym niejako obok celu, bo nie argumentującym wprost przeciw zakupowi mieszkania w tamtej części miasta – z drugiej natomiast niespieszna opowieść Andrzeja powoli, bezwstrząsowo, rzekłbym, prowadzi do przerażającego finału, trudno więc uznawać taki zabieg za błąd, gdyż pojawiają się we wspomnieniach kuzyna kolejne i prawie dyskretne znaki, ku czemu to może prowadzić.

:-) Alan Edgar napisałby to, na pewno, jeszcze lepiej, ale proszę Autorkę, by nie gniewała się za te dwa słówka, bo "jeszcze lepiej" oznacza, że już jest dobrze – przynajmniej w moich oczach, oczach nie-wielbiciela horrorów.

Trochę tylko szkoda, że kilka błędzików plącze się po tekście.

Vyzarcie: straszny, powiadasz? Pomyślę, moooże poprawię.

Adamie: to samo dotyczy błędów. Przeglądałam to sto razy, a i tak się przemknęły. Przejrzę sto pierwszy i może niektóre dorwę, niech no tylko wyjdę z pracy :). Jestem pewna, że Alan Edgar napisałby to lepiej, ale dzieli mnie od niego mniej więcej sto lat świetlnych, więc doprawdy raczej mi pochlebiłeś :P

Acha, dialogi. Pojedyncze wypowiedzi mają prawo być w cudzysłowie. Dążyłam do zaznaczenia granicy opowieści w opowieści. Nie ma to nic wspólnego z zauroczeniem angielskojęzyczną interpunkcją.

Znalazłam ;). Co daje nam 6 tekstów w puli i jeszcze cały dzień na wrzucanie ;)

Zapraszam na stronę autorską: www.facebook.com/LadyWrites - Anna Szumacher

Bardzo klimatyczny tekst. I pomysł z adresem internetowym na końcu też mi się spodobał.

Zaskoczyło mnie kasyno na terenie jednostki. Naprawdę mieli?

Babska logika rządzi!

Finklo, dzięki, że doceniasz klimat, to miejsce istnieje naprawdę do dziś, oczywiście nie jest już kasynem oficerskim, które było raczej klubem z barem, restauracją itp. Zresztą nasza armia i dziś takie ma, choć nie wiem, czy tak samo nazywa.

Spotkałam go któregoś dnia przypadkiem, słabo go znałam, był starszy ode mnie co najmniej z 10 lat, rzadko się widywaliśmy i, choć wiedziałam, że mieszka w Toruniu, nigdy go nie odwiedziłam, nawet gdy, będąc początkującą studentką, czułam się bardzo samotna.

Po mojemu to są 3, ew 2 zdania. Btw, czy naprawdę wszyscy nowi studenci czują się samotni? Pytam nie przez złośliwość, ale z ciekawości.

Czytam dalej ;).

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Stylizacja z długaśnymi zdaniami jak to powyżej, zacytowane przez Russa – męczy w czytaniu. Ale klimat jest faktycznie, jak z Poego, taka "historia niesamowita" – a lubię, lubię… ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nie podobało mi się, niestety, tekst musiałem dzielić na kilka razy. Jednak przeczytałem, więc tragedii nie ma. Dwie uwagi:

– Jak już pisałem, długie zdania są paskudne. Jeśli nie mamy na nie pomysłu [mówię o ozdobnej formie], są obiektywną wadą tekstu.

– Już subiektywnie, powinnaś takie długie wywody przetykać bardziej przyziemnymi opisami. Nie wiedziałem w trakcie monologu, czy dziewczyna dawno sobie nie poszła [bo spieszyło jej się, a koleś był szurnięty]. Dobrze by dodać jakąś szamotaninę między nimi, komentarze dziewczyny do samej opowieści, no nie wiem, coś z czasu akcji. Bez tego opowieść się przejada.

Pzdr

Russ.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Dzięki, Russie, za uwagi. Cieszę się, że jednak dobrnąłeś do końca. Pewnie masz rację, że przesadziłam z długimi zdaniami, miały oddawać język mówiony, który często charakteryzuje się niekończącymi się okresami i niejaką bezładnością. Ale jest to najwidoczniej zabieg nieudany.

Pewna "przydługawość" też jest zamierzonym efektem, bez niej ta historia nie byłaby tą historią, ale postaram się Twoje uwagi przyswoić i zastosować w przyszłości naukę z nich płynącą.

Czytałam w ratach, ale nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobało, bo czytało się całkiem dobrze ;)

Tylko chwilami mi się to dłużyło… Ale poza tym nieźle ;) 

No cóż, Święto dywizji znalazłam jako niezbyt ciekawe, dość nużące i tak po prawdzie to nie wiem, co tam się tak naprawdę wydarzyło. Nie wiem też jaki jest związek historii opowiedzianej przez Jerzego z decyzją bohaterki, o niekupowaniu mieszkania we wcześniej upatrzonej dzielnicy.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka