- Opowiadanie: Trybik - Dziwny paradoks

Dziwny paradoks

I oto ponad pięćdziesiątkartkowa mikropowieść stała się opowiadaniem...

Wszystko po to, aby zmieścić się w założeniach konkursu dotyczącej liczbie znaków oraz terminie.

Trochę nad tym ubolewam, gdyż uważam, że dłuższa wersja jest bardziej realna, no ale cóż... nie znalazłbym w ogóle zakończenia (a poza tym, kto zdążyłby przepisać cały zeszyt A5 w dwa dni? ).  :)

Pisane ciut spontanicznie (musiałem całość zredagować i wybrać najważniejsze wątki, a potem sklecić to jakoś w opowiadanie, a to nie jest takie łatwe).

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Dziwny paradoks

Pro­log:

 

Wy­da­rzy­ło się to dwa ty­go­dnie przed moimi dwu­dzie­sty­mi dzie­wią­ty­mi uro­dzi­na­mi.

Wraz z moimi kum­plem i dziew­czy­na­mi wy­ru­szy­li­śmy na mały biwak wśród głu­szy.

A skoń­czył­by się on dla nas nie­zbyt cie­ka­wie, gdyby nie pewna osoba, któ­rej po­ja­wie­nia się w całym tym ga­li­ma­tia­sie się nie spo­dzie­wa­li­śmy.

Po­słu­chaj­cie zatem hi­sto­rii, która wstrzą­snę­ła całym Du­bo­rem.

 

Roz­dział I – Plany

 

21 lipca 2011 roku, Dubor

 

Za­dzwo­nił te­le­fon.

Z tru­dem zwlo­kłem się z łóżka. Zegar na ścia­nie wska­zy­wał wła­śnie go­dzi­nę je­de­na­stą trzy­dzie­ści osiem.

Czu­łem się, jak­bym spał pod ster­tą gru­zów. Bo­la­ły mnie wszyst­kie kości i łeb.

Cho­le­ra, za­klą­łem w myśli, gdzież się po­dział ten pie­kiel­ny te­le­fon?

Do­pie­ro po chwi­li go zna­la­złem. Był w ścią­gnię­tych wie­czo­rem spodniach, które na­to­miast rzu­ci­łem na drugi ko­niec po­ko­ju. Na szczę­ście roz­mów­ca nie za­koń­czył jesz­cze po­łą­cze­nia i zdą­ży­łem ode­brać te­le­fon.

– Słu­cham? – ode­zwa­łem się na wpół nie­wy­spa­ny. Stłu­mi­łem ziew­nię­cie.

I w tej chwi­li, jak w każ­dej mar­nej po­wie­ści kry­mi­nal­nej, czy thril­le­rze z słu­chaw­ki do­bie­gał­by nudny głos pro­ku­ra­to­ra są­do­we­go, czy też nad­po­bu­dli­we­go ko­men­dan­ta po­li­cji, który do­pie­ro co wy­szedł chył­kiem z sy­pial­ni młod­szej za­rów­no wie­kiem jak i sta­żem po­li­cjant­ki, która od­da­ła mu się w ra­mio­na już po kilku pu­cha­rach wy­traw­ne­go wina, i prosi o pomoc w zła­pa­niu szaj­ki ban­dy­tów okra­da­ją­cej bank, bądź pro­wa­dzą­cej han­del nar­ko­ty­ka­mi.

Jed­nak dzie­sięć lat pracy w mun­du­rze na­uczy­ło mnie, że tak nie jest i nigdy nie bę­dzie. Przy­naj­mniej w Du­bo­rze. Ta mie­ści­na jest po pro­stu za mała, aby co­kol­wiek można było tu przed kimś ukryć. Nie­mal wszy­scy lu­dzie się znali.

– Sie­masz, Filip! – po­zna­łem we­so­ły głos star­sze­go przy­ja­cie­la po fachu, Benka.

– Wiesz co? – Benek cią­gnął dalej. – Nasza Kaśka wresz­cie się za­rę­czy­ła, zgad­nij z kim?

– Któż jest tym szczę­ścia­rzem? – uśmiech­ną­łem się wred­nie. Do­brze wie­dzia­łem, że Benek i Kasia cho­dzi­li ze sobą już od dłuż­sze­go czasu. Co było dziw­niej­sze, on miał trzy­dzie­ści dwa lata, a ona trzy­dzie­ści sie­dem.

Nie obę­dzie się bez skan­da­lu, po­my­śla­łem.

– Po­dob­no ja – za­żar­to­wał. – I tak mi wpa­dło do głowy, czy nie zaj­rzał­byś na se­kund­kę do „Ros­se­rów”? Muszę z tobą pil­nie po­roz­ma­wiać.

– Niech zgad­nę: masz jakiś plan co do uczcze­nia za­rę­czyn? – do­my­śli­łem się.

– Eee… Tak, Sher­loc­ku, zga­dłeś – za­śmiał się. – Przyjdź na chwi­lę do „Ros­se­rów”, to po­ga­da­my i … wy­bacz, je­że­li cię obu­dzi­łem.

– Dra­niu, skąd wie­dzia­łeś, że spa­łem? – wy­szcze­rzy­łem zęby.

– Nigdy ina­czej nie spę­dzasz urlo­pów, hehe. Idziesz już?

– Będę za dwa­dzie­ścia minut.

– Okey, po­cze­kam na cie­bie.

 

* * *

 

Chwi­lę póź­niej byłem już w dro­dze.

Ruch o tej porze był dość spory. Po uli­cach jeź­dzi­ły fiaty, przed­wo­jen­ne sy­re­ny i nie­rzad­ko war­sza­wy. Pełno było też ro­we­rzy­stów, jed­nak głów­nie były to star­sze osoby na jesz­cze star­szych skła­da­kach, które za­pew­ne wo­zi­ły nie­jed­no po­ko­le­nie.

Jak na nie­wiel­kie mia­stecz­ko, żyło tu dość sporo ro­dzin. Nie­mal więk­szość ludzi się znała, ale czę­sto też by­wa­ło tak, że pod­czas ja­kiejś uro­czy­sto­ści, im­pre­zy miej­sco­wi po­sze­rza­li swe grono zna­jo­mych o kil­ko­ro na­stęp­nych, spo­ra­dycz­nie byli nimi przy­jezd­ni, gdyż mało kto miał krew­nych spoza mia­stecz­ka.

Szyb­ko prze­mie­rzy­łem ulicę Roz­kosz­ną i skrę­ci­łem ku We­so­łej.

Knaj­pa, w któ­rej miał cze­kać na mnie Benek znaj­do­wa­ła się prze­czni­cę dalej, na skrzy­żo­wa­niu ulic Po­wstań­ców i Ciur­la­nej (nigdy nie wie­dzia­łem, skąd się wzię­ła ta nazwa, lecz za­wsze wy­ma­wia­łem ją z uśmie­chem na ustach).

 

* * *

 

Do­tar­łem o umó­wio­nej porze.

Benek uśmiech­nął się na mój widok. Wyjął dłoń z kie­sze­ni ciem­nej kurty.

– Cześć! – przy­wi­ta­li­śmy się cie­pło.

– Wchodź­my już – za­pro­po­no­wał. – Za­re­zer­wo­wa­łem sto­lik.

Nie za­pro­te­sto­wa­łem, choć mia­łem ku temu po­wo­dy.

W środ­ku było tłum­nie i dusz­no. Za­la­ty­wa­ło potem, który wmie­szał się w silną woń ku­chen­nych przy­praw. Ohyda.

Karcz­marz prze­krzy­ku­jąc wszech­obec­ną gran­dę po­da­wał dania na szynk­was.

Ktoś nie­ocze­ki­wa­nie bek­nął. Inny za­głu­szył go pusz­cza­jąc grom­kie­go bąka, co wy­wo­ła­ło ogól­ną apro­ba­tę.

– Chodź – Benek wska­zał dru­gie po­miesz­cze­nie na prze­ciw­ko, w któ­rym, jak było mi wia­do­mo, zo­sta­ły wy­dzie­lo­ne loże. – Tam za­ją­łem miej­sców­kę.

Ode­tchną­łem z ulgą. W tej knaj­pie nigdy nie było ina­czej. Pub „U Ros­se­rów” od za­wsze ścią­gał naj­gor­sze bydło z ca­łe­go mia­stecz­ka.

Dla­te­go też byłem w tym miej­scu tylko dwa razy. Za pierw­szym wpa­dłem tu z cie­ka­wo­ści, a za dru­gim ku­pi­łem ham­bur­ge­ra na wynos, po­nie­waż za­mknę­li mój ulu­bio­ny fast-fo­od .

Praw­dę mó­wiąc chęt­nie bym się tu sto­ło­wał, gdyż je­dze­nie mają tu przed­nie, lecz zbyt­nio od­stra­szył mnie cen­nik i klien­te­la.

Nie­ła­two przedar­li­śmy się mię­dzy sto­li­ka­mi.

Dru­gie po­miesz­cze­nie było o wiele więk­sze, prze­stron­niej­sze i, szyb­ko to za­uwa­ży­łem, nie­mal cał­ko­wi­cie puste. Je­dy­nie w dwóch ostat­nich lo­żach pa­li­ły się lamp­ki.

– Numer trzy – po­in­for­mo­wał mnie Benek, gdy po­de­szli­śmy do pierw­sze­go rzędu.

De­li­kat­nie od­su­ną­łem ko­ta­rę i wśli­zgną­łem się do środ­ka.

Benek po­szedł w moje ślady. Na­stęp­nie wci­snął prze­łącz­nik włą­cza­ją­cy oświe­tle­nie w środ­ku i lamp­kę na ze­wnątrz loży.

Ob­słu­ga na­praw­dę się dziś po­spie­szy­ła. Na sto­li­ku stał rzeź­bio­ny dzban z wiel­kim, mo­sięż­nym uchwy­tem. Zaraz obok w dwóch wiel­gach­nych ku­flach pie­ni­ło się zło­ci­ste piwo.

Benek z mar­szu po­chwy­cił jeden i od razu oddał się opróż­nia­niu tegoż na­czy­nia.

Po­sta­no­wi­łem nie być gor­szy, lecz piłem z więk­szym umia­rem.

– Ale mnie su­szy­ło… – wes­tchnął po chwi­li i odło­żył pusty kufel na blat. Otarł pianę z ust. – Spra­wa wy­glą­da na­stę­pu­ją­co: razem z Kasią pla­nu­je­my biwak, a ra­czej ja pla­nu­ję, bo ona jesz­cze o ni­czym nie wie. To ma być nie­spo­dzian­ka.

– Gdzie pla­nu­je­cie po­je­chać? – spy­ta­łem.

– Gdzieś do lasu, wiesz, z dala od ludzi.

– Jaki las masz na myśli? – zlą­kłem się.

– No… nasz, nie?

– Czło­wie­ku, to może być nie­bez­piecz­ne!

Las, o któ­rym wspo­mi­nał mój kum­pel jest je­dy­nym, jaki znaj­du­je się bli­sko Du­bo­ru. Na­stęp­ny rósł w po­bli­żu Ran­kie­wa, a ta mie­ści­na jest od­da­lo­na o dobre dwa dni jazdy sa­mo­cho­dem stąd i po­dróż do tego miej­sca w ogóle by się nie opła­ca­ła. Po­mię­dzy Du­bo­rem a ran­kiew­skim lasem znaj­do­wa­ły się pust­ko­wia po ma­so­wych wy­pa­lan­kach.

Du­bor­ski las na­to­miast, jak to każdy las był dziki, lecz w po­rów­na­niu z in­ny­mi bar­dzo nie­bez­piecz­ny. Krą­ży­ła wokół niego le­gen­da, która gło­si­ła ja­ko­by w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej znaj­do­wał się tam jeden z wielu nie­miec­kich obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Mor­do­wa­ni byli tam prze­róż­ni lu­dzie. Od zwy­kłe­go chło­pa, po żoł­nie­rza i uczo­ne­go. Gi­nę­ły tu rów­nież ko­bie­ty i dzie­ci.

Ciała za­ko­py­wa­no w ma­so­wych mo­gi­łach. Jed­nak dusze więź­niów nigdy nie zo­sta­ły wzię­te z tej ziemi.

Po­dob­no w rok po za­koń­cze­niu wojny o las za­czął się ubie­gać jakiś ma­jęt­ny je­go­mość z chę­cią wy­bu­do­wa­nia w jego miej­scu dwor­ca ko­le­jo­we­go, który umoż­li­wił­by opty­mal­ną łącz­ność z naj­bliż­szy­mi miej­sco­wo­ścia­mi, które, jak już wspo­mnia­łem, są od­da­lo­ne o dobre kilka dni jazdy sa­mo­cho­dem. Facet chciał od­no­wić znaj­du­ją­cą się tutaj starą ko­pal­nię węgla ka­mien­ne­go, którą za­mknę­li Niem­cy, gdy zwi­ja­li ma­nat­ki. Jed­nak bo­gacz nigdy nie skoń­czył bu­do­wy.

Znik­nął tak szyb­ko, jak się po­ja­wił. Nikt nie wie­dział, dla­cze­go. Do czasu.

Plot­ka o umę­czo­nych du­chach na­wie­dza­ją­cych las szyb­ko ro­ze­szła się po lu­dziach. Nie­któ­rzy ubar­wia­li po­gło­skę o różne „efek­ty spe­cjal­ne” typu UFO, kara boska, ze­msta zmar­łych i różne inne pier­do­ły. Jed­nak praw­da po­zo­sta­ła praw­dą.

Ci, któ­rzy od­wa­ży­li się wkro­czyć do lasu, już nigdy zeń nie wra­ca­li. Cza­sa­mi od­naj­dy­wa­no po­je­dyn­czych wi­siel­ców, roz­szar­pa­ne zwło­ki, sa­mot­ne koń­czy­ny, czę­ści ubrań. Jed­nak czę­ściej za­gi­nie­ni tra­fia­li się w ca­ło­ści.

Ogól­nie rzecz bio­rąc wszy­scy wie­rzy­li w le­gen­dę, mniej lub bar­dziej, toteż nikt nie zbli­żał się do niego nawet na metr. Po­zba­wio­ny ludz­kiej ręki las cał­ko­wi­cie zdzi­czał.

Na twa­rzy Benka za­per­lił się uśmiech.

– A to niby dla­cze­go ma być nie­bez­piecz­nie?

Opo­wie­dzia­łem mu o swo­ich spo­strze­że­niach. Ten par­sk­nął śmie­chem i klep­nął mnie po ra­mie­niu.

– Nie wierz w bajki, przy­ja­cie­lu. Byłem tam wiele razy i żyję. Tam nic nie ma.

– Jak to tam byłeś? – zdzi­wi­łem się.

– No… ktoś prze­cież mu­siał zna­leźć dobrą miej­sców­kę, a poza tym… – się­gnął do kie­sze­ni kurty i wyjął coś na stół – mam to.

Była to biała pa­czusz­ka z sypką za­war­to­ścią. Po­praw­ka: z za­ka­za­ną sypką za­war­to­ścią.

– Skąd to masz? – wy­ba­łu­szy­łem oczy. – Wła­ma­łeś się do sejfu?

– Od brata – wy­tłu­ma­czył.

– Ja­kie­go brata? Prze­cież ty nie masz brata…

– Mam. Na­zy­wa się Ro­nald Moras. Miesz­ka w rynsz­to­kach w po­łu­dnio­wej czę­ści mia­sta. Pra­cu­je dla Wło­cha No­ri­za z Bar­ba­rii. Ale nie wy­da­waj go, pro­szę cię. Obie­ca­łem mu nie­ty­kal­ność.

„Niech to szlag”, po­my­śla­łem, „ mój naj­lep­szy kum­pel jest bra­tem han­dla­rza nar­ko­ty­ka­mi, któ­re­go szef jest po­szu­ki­wa­ny na całym Ślą­sku.”

Ta in­for­ma­cja cał­ko­wi­cie mnie za­sko­czy­ła. Czego się jesz­cze do­wiem o Benku?

– W po­rząd­ku – wy­rze­kłem z ocią­ga­niem. – Masz moje słowo.

– Dzban już po­wo­li się koń­czy – za­uwa­żył Benek. – Mój czas rów­nież. Muszę zaraz iść przy­go­to­wać pro­wiant na biwak, je­dziesz z nami? Za­pro­si­my też Jes­si­cę, co ty na to?

– Noo… – za­my­śli­łem się. – Ale obie­caj mi jedno: weź­mie­my ze sobą nasze wal­the­ry… na wszel­ki wy­pa­dek.

– Zgoda, ty mój hy­lo­fo­bie – uśmiech­nął się Benek. – Cze­kaj, do­le­ję ci.

 

 

 

 

 

 

 

Roz­dział II – Dy­wa­ga­cja

 

21 lipca 2011 roku, Dubor

 

Zaraz po spo­tka­niu z Ben­kiem wró­ci­łem do domu. Pełen wąt­pli­wo­ści.

Las. Biwak. Dziew­czy­ny. Le­gen­da. Mo­gi­ła. Do­wie­dzia­łem się też, że ro­dzi­na Benka ma po­wią­za­nia z prze­stęp­czo­ścią w mie­ście, któ­rej ist­nie­nie tu­szo­wał przed wzro­kiem prawa.

Te myśli plą­ta­ły się mi po gło­wie, aż do czwar­tej, o któ­rej byłem umó­wio­ny z przy­ja­cie­lem.

Obie­cał, że wszyst­ko przy­go­tu­je sam. Pra­gnął w ten spo­sób oka­zać swą mi­łość do Kasi.

Nie chcia­łem mu prze­szka­dzać, choć wie­dzia­łem, że razem zro­bi­my to o wiele szyb­ciej. Jed­nak Benek trzy­mał się swego zda­nia.

Nie mając nic sen­sow­niej­sze­go do ro­bo­ty po­ło­ży­łem się na ka­na­pie i włą­czy­łem te­le­wi­zję. Prze­ska­ki­wa­łem mię­dzy ka­na­ła­mi, do­pó­ty moim oczom nie uka­za­ła się mod­nie ubra­na, miła pani pre­zen­ter.

Z grub­sza od­słu­cha­łem wia­do­mo­ści.

Do portu w Gdań­sku wpły­nął an­giel­ski sta­tek „Co­rvet­ta”. Wszy­scy byli bar­dzo szczę­śli­wi.

Jakaś córka od­na­la­zła po la­tach swą ro­dzi­nę. W Po­zna­niu męż­czy­zna imie­niem Ry­szard zna­lazł na wy­sy­pi­sku torbę z pie­niędz­mi. W War­sza­wie wą­sa­ty pre­zy­dent w oku­la­rach pod­pi­sał jakiś de­kret. Gdzieś roz­bił się sa­mo­lot. Ktoś kogoś okradł. I tak dalej.

Znu­żo­ny za­sną­łem.

 

Roz­dział III – Las Dusz

 

21 lipca 2011 roku, po­la­na

 

– No i wi­dzisz – szep­nął mi Benek na ucho – wcale nie jest tak źle. Ta po­la­na jest wprost ide­al­na. Chodź, pój­dzie­my na­rą­bać drew­na. One zajmą się je­dze­niem – ski­nął na Kasię i Jes­si­cę, które za­ja­dle roz­ma­wia­jąc za­ję­ły się się roz­kła­da­niem skła­da­ne­go sto­li­ka, na któ­rym mo­gły­by na­kro­ić chle­ba oraz przy­go­to­wać kieł­ba­ski do pie­cze­nia. Pro­blem tkwił w tym, że sto­lik się blo­ko­wał przy pró­bie roz­war­cia. Dziew­czy­ny mu­sia­ły się tro­chę wy­si­lić. Po chwi­li im się po­wio­dło, lecz przy oka­zji wal­nę­ły się gło­wa­mi.

Par­sk­nę­ły śmie­chem kur­czo­wo ma­su­jąc bo­lą­ce miej­sca.

– Idzie­my po drew­no – po­in­for­mo­wał je.

Gdy wy­star­cza­ją­co za­głę­bi­li­śmy się w gąszcz, Benek za­trzy­mał mnie, aby coś po­wie­dzieć.

– Mu­si­my wszyst­ko do­brze ode­grać – rzekł. – Gdy sy­tu­acja tro­chę się roz­luź­ni wsy­pie­my im to do bu­te­lek – po­kle­pał się po kie­sze­ni, w któ­rej znaj­do­wa­ła się biała pa­czusz­ka. – Potem pój­dzie już z górki. Aaa… jesz­cze jedno – po­grze­bał w dru­giej i wyjął pacz­kę du­re­xów – trzy­maj. Przy­da ci się.

Za­nie­mó­wi­łem. I to do­słow­nie. Gęba o mało nie roz­bi­ła mi się o zie­mię.

– Mam ją prze­le­cieć na pierw­szej rand­ce?

– Le­piej bym tego nie ujął – po­kle­pał mnie po ra­mie­niu z uśmie­chem. – No co? I tak nic z tego nie bę­dzie pa­mię­tać.

– Be­nia­mi­nie – spoj­rza­łem mu pro­sto w oczy z dziw­nym, zna­czą­cym uśmiesz­kiem na ustach – je­steś sza­lo­ny.

 

* * *

 

Zje­dli­śmy pra­wie wszyst­kie kieł­ba­ski. Były prze­pysz­ne.

– Dziew­czy­ny, ostat­nie dwa pi­wecz­ka dla was! – Benek podał im otwar­te bu­tel­ki do któ­rych chwi­lę wcze­śniej wsy­pał nieco bia­łe­go prosz­ku, jak na­po­mknął mi wcze­śniej, na „po­bu­dze­nie”.

– Dss­się­ki, chło­fsy – za­se­ple­ni­ła Jes­si­ca.

– Jez­te­ście bars­so mili – do­da­ła Kasia.

Benek za­śmiał się.

– Ze­ruj­cie!

Dziew­czy­ny pijąc wiel­ki­mi hau­sta­mi w kilka se­kund wy­ze­ro­wa­ły za­war­tość bu­te­lek i po­sta­wi­ły obok resz­ty.

Wsta­łem.

– Idę się odlać – oznaj­mi­łem po­zo­sta­łym i chwiej­nym kro­kiem uda­łem się w gąszcz za dwa duże, nie­miec­kie na­mio­ty, które Benek otrzy­mał po swoim dziad­ku.

Sta­ną­łem pod drzew­kiem, a przy­naj­mniej wy­da­wa­ło mi się, że jest to drze­wo. Po al­ko­ho­lu i kilku pa­pie­ro­sach moja wy­obraź­nia za­czę­ła pła­tać mi figle.

Wes­tchną­łem z ulgi jaką od­czu­łem opróż­nia­jąc pę­cherz.

Z tyłu do­cho­dził mnie we­so­ły gwar roz­mów, chi­cho­tów i drob­nych, wer­bal­nych piesz­czot.

Coś po­ru­szy­ło się w krza­kach. Zi­gno­ro­wa­łem to, lecz po chwi­li zo­ba­czy­łem, jak krzak wpeł­za pod na­miot. Prze­tar­łem oczy. Za­to­czy­łem się.

Drugi krzak idący za tym pierw­szym chyba mnie za­uwa­żył, gdyż za­trzy­mał się w pół drogi i coś syk­nął. A potem roz­bo­la­ła mnie głowa i zo­ba­czy­łem wszyst­kie gwiaz­dy nieba.

 

* * *

 

Ktoś przy­wa­lił mi w mordę z li­ścia.

– Ej, stary, ży­jesz? Halo? – znów do­sta­łem, ale w drugi po­li­czek. – No, na­resz­cie za­czy­nasz ka­po­wać. Wsta­waj!

Po­wo­li do­cho­dzi­łem do sie­bie.

– Ale mnie boli łeb – syk­ną­łem z bólu, gdy do­tkną­łem opusz­ka­mi pal­ców stłu­cze­nia i opu­chli­zny.

Nie­zna­jo­my usiadł obok mnie. Le­ża­łem na łóżku.

– Ciesz się, że je­steś z nami, a nie tak jak po­zo­sta­li…

– Słu­cham? – oży­wi­łem się. – Po… po­zo­sta­li? Gdzie są?!

Nie­zna­jo­my wes­tchnął.

– Gdy­bym ja to wie­dział. Masz, weź to. Na ból.

– Co… co to jest?

– Asmi­ph­san. Wła­ści­wo­ści po­dob­ne do Eto­pi­ry­ny, lecz o moc­niej­szym dzia­ła­niu. Leczy też obrzę­ki i si­nia­ki. To wyrób wła­sny. Nie oba­wiaj się, wypij. Po­mo­że, choć nadal mo­żesz od­czu­wać lekki ból.

Spoj­rza­łem na po­da­ną mi fiol­kę. Znaj­do­wał się w niej tru­nek o bursz­ty­no­wym za­bar­wie­niu. Pach­niał mar­chew­ką, ale sma­ko­wał jak po­de­szwa buta. Ból minął na­tych­miast, jak ręką odjął. Znik­nę­ło też stłu­cze­nie i pie­kiel­na opu­chli­zna.

Zwró­ci­łem puste na­czy­nie wła­ści­cie­lo­wi.

– Kim je­steś? – za­py­ta­łem. – Co z po­zo­sta­ły­mi?

Nie­zna­jo­my mil­czał.

Ro­zej­rza­łem się po po­miesz­cze­niu. Zwy­kły, przy­tul­ny pokój, tylko jakby… pod zie­mią?

– Gdzie je­ste­śmy?

– W ja­ski­ni du­bor­skie­go lasu – oznaj­mił spo­koj­nie męż­czy­zna. – Sto me­trów pod zie­mią. Zna­leź­li­śmy cię nie­przy­tom­ne­go w krza­kach z otwar­tym.. hem, hem, z po­waż­nym stłu­cze­niem, które wła­śnie się ule­czy­ło za spra­wą mo­je­go leku.

– Co się stało?

– Za­szła drob­na po­mył­ka – ode­zwał się ktoś z boku. Sie­dział w cie­niu, więc nie wi­dzia­łem jego twa­rzy. – Na­zy­wam się Karch Noriz, a to jest Ro­nald Moras, brat Be­nia­mi­na Mo­ra­sa. Ura­to­wa­li­śmy cię z pie­kła, ko­le­go. Po­wi­nie­neś nam po­dzię­ko­wać, a nie rzu­cać py­ta­nia­mi, jak dziw­ka bie­li­zną.

– CO SIĘ STAŁO?!

– Już do­brze, już do­brze – uni­żył się Karch. – Wy­bacz, że nie od­po­wie­dzia­łem na twe py­ta­nie, mi di­spia­ce. Po­wiem krót­ko: wplą­ta­li­ście się w sam śro­dek wojny, ty i twoi przy­ja­cie­le. Pro­sto w przy­sło­wio­we, śmier­dzą­ce, gów­nia­ne gówno.

– Wojnę? Jaką, do cho­le­ry, wojnę?

– Wojnę gan­gów – wy­ja­śnił Ro­nald. – To­czy­my walki od da­wien dawna. Wy­my­śli­li­śmy nawet bajkę o du­chach, aby od­stra­szyć ludzi, choć nie­zbyt po­dzia­ła­ła, gdyż zda­rza­ły się nie­któ­re przy­pad­ki… – urwał. – Cho­ler­ny, pie­przo­ny, Benek. Wie­dział o wszyst­kim. To była moja cena za do­dat­ko­wą ochro­nę… mu­siał jed­nak wpa­ko­wać się w sam śro­dek… mó­wi­łem mu, aby wy­brał inne miej­sce, ale on… a zresz­tą nie­waż­ne. Teraz jest w po­trze­bie, w do­dat­ku nie sam. I to się liczy.

– Co mo­że­cie zro­bić?

– Sami? – ode­zwał się Noriz. – Nic. Ale za to z tobą, tak. Prze­drzesz się na tyły i uwol­nisz swych przy­ja­ciół. Praw­do­po­dob­nie znaj­du­ją się w bazie wroga. Pój­dziesz drogą na około. Na po­la­nie jest zbyt nie­bez­piecz­nie. Moi lu­dzie będą cię osła­niać. Uwol­nisz swo­ich kam­ra­tów, a potem stąd uciek­nie­cie. I to w te migi. Tam – wska­zał dło­nią – na stole leży twój wal­ther…

 

Roz­dział IV – Dziw­ny pa­ra­doks

 

22 lipca 2011 roku, gdzieś w lesie

 

Przy­dzie­lo­no mi dwóch ludzi. Klau­diu­sza i Ser­giu­sza, tak się przed­sta­wi­li.

Nie było czasu na mrzon­ki. Bez ce­re­gie­li ru­szy­li­śmy w drogę.

Było w cho­le­rę ciem­no, czu­łem dym. Gdzieś coś się pa­li­ło.

– To lu­dzie Se­wil­li pod­pa­la­ją las – prze­ra­ził się Klau­diusz. Spoj­rzał na pło­ną­ce w od­da­li ko­ro­ny drzew i ogrom­ne ilo­ści dymu, jakie się z nich wzbi­ja­ły. – Chry­ste Panie, co oni na­wy­ra­bia­li?!

Z od­da­li sły­chać było od­gło­sy walki, wy­strza­ły, okrzy­ki i jęki.

– Ci­szej, bo nas usły­szą! – wark­nął Ser­giusz. – Je­ste­śmy już nie­da­le­ko ich obozu. Spójrz tam, w dół. To oni. O, cho­le­ra… to oni.

– Stać! – ryk­nął grom­ko łysy męż­czy­zna mie­rząc do nas z colta. – Pi­sto­le­ty wy­rzu­cić, ręce do góry!

 

* * *

 

 

– Spar­to­li­li­ście spra­wę – za­dą­sał się Benek. – Mo­gli­ście prze­wi­dzieć, że część od­dzia­łów Se­wil­la zo­sta­nie w bazie, a teraz patrz! Dupa, dupa, dupa! – wyżył się nogą na ro­sną­cym w po­bli­żu drze­wie. Z ko­ro­ny opa­dły li­ście.

By­li­śmy cia­sno spę­ta­ni grubą liną. Ple­ca­mi do sie­bie. Dziew­czy­ny le­ża­ły obok, za­pew­ne ogłu­szo­ne, z tępym, wy­wo­ła­nym przez nar­ko­tyk, wy­ra­zem na twa­rzach i otwar­ty­mi ocza­mi. Le­ża­ły wśród odzie­ży, którą zdar­li z nich ban­dy­ci. Na szyi miały ślady po pasie ze spodni.

O, kurwa.

– Co się tak ga­pisz?! – Benek krzyk­nął nagle z pła­czem. – Pew­nie, że nie żyją. Zgwał­ci­li je. Ka­za­li mi na to pa­trzeć… – za­łkał, a po chwi­li wy­buch­nął pła­czem. – To ko­niec! Ko­niec! Zaraz za­bi­ją i nas.

– Spo­koj­nie – usi­ło­wa­łem go po­cie­szyć. – Przy­kro mi z po­wo­du two­jej na­rze­czo­nej i Jes­si­ki. Były na­praw­dę do­bry­mi ko­bie­ta­mi. Ale my nie po­dzie­li­my ich losu. Nie teraz. Mam po­mysł.

– O czym ty mó­wisz?

– Się­gnij do mojej pra­wej kie­sze­ni. Tak, masz rację. Do tej kie­sze­ni Wła­śnie to mia­łem na myśli.

Gdy­bym teraz mógł spoj­rzeć na jego twarz, doj­rzał­bym za­pew­ne dziw­ny, zna­czą­cy uśmie­szek.

 

* * *

 

Za­dzwo­nił te­le­fon.

Otwo­rzy­łem oczy i z tru­dem zwlo­kłem się z łóżka. Zegar na ścia­nie wska­zy­wał wła­śnie go­dzi­nę je­de­na­stą trzy­dzie­ści osiem.

Czu­łem się, jak­bym spał pod ster­tą gru­zów. Bo­la­ły mnie wszyst­kie kości i łeb, jak­bym… ufff. Jaki dzi­wacz­ny sen… Gdzież się po­dział ten pie­kiel­ny te­le­fon?

Do­pie­ro po chwi­li go zna­la­złem.

Otrzy­ma­łem ese­me­sa. Od… Numer Pry­wat­ny.

„Historia ­nig­dy się nie koń­czy. Hi­sto­ria za­ta­cza koło.”

Zbla­dłem.

 

 

Ko­niec

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Fajny wstęp. Wiesz, to nawet dobry sposób na sprawdzenie odbioru czytelników. Spodoba się, to rozszerzysz do mikropowieści i poślesz gdzieś do druku ;)

Ach, znaczy, byłam tu i będę czytać sam tekst w kwietniu ;)

Zapraszam na stronę autorską: www.facebook.com/LadyWrites - Anna Szumacher

Miłego czytania! ;D

Dzięki za komentarz.

Taki sobie, kurde podpis

Tekst mało miejsko legendarny, ale na pewno fantastyczny.

Chyba dalsze skrócenie nieźle by mu zrobiło. Opis knajpy wydaje mi się zbyt szczegółowy. W mikropowieści – w porządku, ale w opowiadaniu? Czy to naprawdę ważne, ile razy narrator był tam wcześniej, i że mieli rezerwację loży? Ale mogę się mylić.

Trudno było mi określić czas akcji. Karczmarz i pub. Piwo w dzbanie i komórki. Przedwojenne autka i 2011 rok. Z jaką prędkością jeździły samochody? Bo najbliższy las oddalony o dwa dni drogi samochodem, a miejscowości o kilka. No to albo z szybkością dyliżansu, albo cywilizacja/dżungla była dopiero w Azji.

Masz trochę problemów z językiem; rzuciło mi się w oczy "rozkładanie składanego stolika". Co znaczą słowa "uniżyć" i "zadąsać"? Ale ogólnie nie jest źle, młody jesteś, masz czas na treningi.

Babska logika rządzi!

Dziękuję Finklo za miły komentarz. Oczywiście jak zwykle masz rację. ;)

Na pierwszy rzut oka powiązanie starych samochodów z 2011 rokiem jest trochę nierealny (oraz inne niejasnści) , ale cóż… terminy. Jest w tym też trochę mojej winy (odwlekałem pisanie z braku pomysłów, a potem wszystko na ostatnią chwilę robiłem i trochę kulfonów zdążyło się wkraść pod moją nieuwagę :) ).

 

Taki sobie, kurde podpis

I w tej chwili, jak w każdej marnej powieści kryminalnej, czy thrillerze z słuchawki dobiegałby nudny głos prokuratora sądowego, czy też nadpobudliwego komendanta policji, który dopiero co wyszedł chyłkiem z sypialni młodszej zarówno wiekiem jak i stażem policjantki, która oddała mu się w ramiona już po kilku pucharach wytrawnego wina, i prosi o pomoc w złapaniu szajki bandytów okradającej bank, bądź prowadzącej handel narkotykami.

Użyj mocy, Luke, i ciachnij to na dwa-trzy zdania :) Masz kilka tego typu zdań w tekście.

Przecinków brakuje miejscami.

 

Niełatwo przedarliśmy się między stolikami.

Dlaczego nie: "Z trudem…" – może to ja, ale dziwnie mi brzmi powyższe zdanie.

 

Nie było czasu na mrzonki.

Nie było czasu na mrożonki? :D A może nie było czasu na zbyt długie roztrząsanie sytuacji?

 

Poprawiaj, poprawiaj, Finklowe wskazówki też szybciorem na warsztat. I na głos czytaj, przy nagłosie błędów pokłosie wykluło się… ;)

 

Niezłe, biorąc pod uwagę co tu czasem ląduje :) A teraz do roboty, żeby zaczęło wędrować do dobrego.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dzięki! :)

Oczywiście, zabiorę się za edycję i poprawę, jak znajdę trochę więcej czasu :D

Teraz mam rehabilitacje, lecz wkrótce przeredaguję tekst ponownie.

Mam nadzieję, że zdążę przed Ceterari i odpicuję opko :P

Taki sobie, kurde podpis

No cóż, Trybiku, widzę że Twoje zamierzenia nie powiodły się, i tekst nie został odpicowany. Wykonanie nadal pozostawia bardzo wiele do życzenia.

A opowiadanie, niestety, zupełnie nie przypadło mi do gustu. Początek przegadany, potem trochę zagadkowego chaosu, a na koniec wielkie rozczarowanie i finał najgorszy z możliwych – wszystko okazało się snem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Regulatorzy O kurka :D Po tylu latach wróciliście do tego tekstu.

Taki sobie, kurde podpis

Trybiku, o kurka. ;D Po tylu miesiącach zauważyłeś! ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie urzekło mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka