- Opowiadanie: Oficyna_Kassiopeia - Kartka wypisana w Andalumii II/II

Kartka wypisana w Andalumii II/II

Oceny

Kartka wypisana w Andalumii II/II

***

 

Przede mną ukazało się sanktuarium w całej okazałości. Nie było większe od przeciętnego domu mieszkalnego. Zdumiewające, jak coś tak niepozornych rozmiarów mogło wyglądać równie pięknie. Budynek obiegał ręcznie ciosany płot z tego samego materiału, co łukowa brama wejściowa, czyli gładkiego obsydianu. Sanktuarium składało się z dwóch jak gdyby zespolonych brył, czyli sześcianów śnieżnobiałego marmuru. Były one nachylone pod kątem ostrym, ale jedna znajdowała się wyżej od drugiej, w ten sposób, że ta poniżej wgłębiała się w grunt. Wyższą utrzymywały ponad ziemią grube, drewniane kolumny, wystrzępione przez słony wiatr i wodę. Z pewnością służyły kiedyś jako podpory jakiegoś pomostu. Także z nich wykonano proste schody, które wspinały się do małych żeliwnych drzwiczek, jedynego wejścia. Światła wewnątrz sanktuarium nie brakowało, gdyż w każdej ścianie  znajdowały się olbrzymie, okrągłe okna. Próżno jednak wyglądać przez nie, co porabia jego mieszkanka. Zamiast szyb miały bowiem kunsztowne, nieprzejrzyste witraże. Całość okalał wypielęgnowany ogród wyłącznie na użytek Świętej, pełen egzotycznych roślin. Wiła się w nim ścieżka prowadząca na tyły sanktuarium, gdzie małe, sztuczne zbocze wysadzone skałami miało przypominać Nadieżdzie o jej dzieciństwie na klifach.

 

Żeby dokładniej przyjrzeć się budynkowi, przysiadłem na wyślizganej kamiennej ławie. Dotknięcie jej było zwieńczeniem pielgrzymstwa. A więc dotarłem, byłem w epicentrum. Czułem się dziwnie, lecz dobrze. Uświadomiłem sobie, że nie słychać nic, a wkoło żywej duszy. Obok mnie ział ogrodzony taśmą wykop i przykryte plandekami maszyny. Najwyraźniej pracowano nad wymianą starej nawierzchni placu.

 

Na horyzoncie za sanktuarium pięły się wysokie kondominia mieszkalne, wieżowce z piaskowca. Nie leżały wcale daleko, jednak dla obserwatora stąd zdawały się należeć do całkiem innej rzeczywistości. Wysoko w górze, po bezchmurnym niebie krążył mały samolot dwusilnikowy. To Milicja Ludowa pilnowała, by nic nie zakłócało absolutnego ładu kompleksu. 

 

Pielgrzymstwo to nie tylko kontemplacje. Otworzyłem libację i zacząłem pić rytualnie, po każdym łyku kierując głowę w stronę sanktuarium i koncentrując wzrok. W myślach przywoływałem Świętą Nadieżdę do siebie. Cukrowa nuta płynu ścierała się z goryczką. Pielgrzymskich libacji nie warzy się tak, by były mocne, ale ich siła leży w tym, jak wiążą wszechobecne emanacje. Choć gdzie indziej zdawałyby się cienkie jak woda, tutaj zniewalają organizm szybciej od najmocniejszego trunku. Ani się zorientowałem, jak napoju zabrakło. Miałem wrażenie, iż wokół mnie wytworzył się wir nieposkromionej świętości. Szeptem zmówiłem celofanową modlitwę w intencji lepszego rozumienia. Czekałem z niecierpliwością na kontakt…

 

Ale czas mijał i mijał, a ja ani przez moment nie poczułem obecności Świętej. Jakie to było rozczarowujące. Zupełnie nie wiedziałem, co czynić. Genialna aura jakoś słabła. Znowu zacząłem słyszeć dźwięki. Sanktuarium już nie przemawiało do mnie w ten sam sposób; odwróciłem się do niego plecami, szukając zakrętki od flaszki, by posprzątać przed odejściem. Właśnie wówczas mignęła mi ponownie ta jasność, światło kładące się między kondominiami.

 

Obok mnie, opierając się na zdezelowanym rowerze, przystanął starszawy wąsacz. Zwrócił się do mnie z czymś, ale nie zrozumiałem. Skupiłem się na obserwowaniu jaśniejącego promienia. Tak, był tam, a co więcej, przybierał na sile, aż wszystko wokół przygasało. Wąsacz powtórzył pytanie, chyba o godzinę. Czy nie widział tego, co ja? Promień w parę sekund stał się świetlistym słupem!

 

Macałem wokół siebie, mechanicznie poszukując tej nakrętki. Mężczyzna teraz poruszał gwałtownie rękoma, pewnie próbując zilustrować w ten sposób swoje słowa. Naprawdę nie mogłem pojąć, o co mu chodzi. Drętwiałem, patrząc, jak światło przecina sanktuarium na pół. Witraże raziły otoczenie wszystkimi kolorami tęczy. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś wewnątrz budynku wypija świetlne promieniowanie.

 

I wtedy się pojawiła. Jej sylwetka, rozżarzona do białości, stała się  widoczna przez marmur i drewno. Święta Nadieżda była niewysoka; poza tym nie różniła się w niczym od zwykłej, ładnej kobiety. Płonące włosy tańczyły wokół jej głowy. Trwała nieruchoma. Zdawało mi się, że widzę wokół niej cienie jakichś domowych sprzętów. Moja ręka natrafiła wreszcie na nakrętkę, lecz coś bzyczącego siedziało wewnątrz niej – czerwona osa, która w tej chwili wyparowała jako chmurka dymu. Tego było za wiele.

 

Chciałem krzyknąć do wąsatego, czy on to wszystko widzi, co się tutaj wyczynia, jednak głos zamarł mi w gardle. Wąsaczy było dwóch, choć niezupełnie. Na moich oczach, z jednego człowieka wyłaniał się drugi, również trzymający rower, ale wtopiony do połowy w swój pierwowzór. Obaj drżeli i dygotali, jak dygocze uszkodzony film. Zrozumiałem, że trzeba uciekać.

 

Niestety, osłabione ciało odmówiło posłuszeństwa. Zachwiałem się i niemal przewróciłem. Butelka po libacji upadła, tłukąc się w drobny mak. Tylko ten szczegół dobrze zapamiętałem, gdyż wyznaczył dokładny moment przekroczenia granicy.

 

Nim zdążyłem podnieść się, świetlne widowisko rozpłynęło się bez śladu, a wraz z nim widmo Świętej. Nawet chcąc, nie miałbym gdzie go szukać – nie znajdowałem się już na sanktuaryjnym placu.

 

Tak naprawdę, to w tamtej chwili tylko o własnej skórze i ubraniu mogłem powiedzieć, że nie uległy zmianie, bo dosięgła ona wszystko inne, nawet nieboskłon. Po szarym sklepieniu bardzo szybko płynęły ciemnopurpurowe chmurzyska. Rozglądnąłem się zupełnie oniemiały. Kamień, na którym jeszcze przed chwilą siedziałem, był teraz pniakiem po ściętym drzewie. Pozostałe drzewa szpaleru miały się za to doskonale. Wyglądały, jakby je tu przesadzono prosto z dziewiczej kniei, tak potężną tworzyły nad głową plątaninę konarzysk i dzikiego listowia. Musiały jednak rosnąć od dawna; ich korzenie porozsadzały beton ścieżki, choć przecież ta sama dróżka była przed chwilą najbardziej zadbaną, jaką w życiu widziałem. Gdzie ja się znalazłem, tego do dziś nie wiem. Spojrzałem w dal, na kondominia mieszkalne z piaskowca, ale one też zniknęły. Zamiast nich nad miastem wisiały jakieś podłużne balony i majaczyły kominy snujące smolisty dym.

 

Chociaż wiedziałem, jak to się skończy, musiałem obejrzeć się na sanktuarium, czy przynajmniej ono pozostało. Gdzie tam! Obsydianowy płotek został zastąpiony powykręcanym żelaznym ogrodzeniem. Miało ono kształt ośmiokąta i nie chroniło sześciennej architektonicznej perełki, lecz obrzydliwy, omszały pomnik. Wielki posąg wyobrażał wulgarną kobietę o wężowym ogonie, która wymachiwała nad placem sanktuaryjnym przerażającym zweihänderem. Ścieżka i drzewa, niebo i balony, ta straszliwa postać – zakręciło mi się w głowie. Zorientowałem się, że mężczyzna z rowerem, od którego całe przenicowanie wzięło początek, ciągle tu jest. Teraz pozostał w nim tylko cień tamtego wąsatego ciamajdy, górę wziął bliźniak wyłażący z jego ciała.

 

Miał na sobie mundur ze złotymi guzikami, służbową czapkę, a na palcu kręcił skórzaną pałkę. Zniszczony dwuślad ewoluował w dziwaczny motorower. Wąsaty surowo patrzył wprost na mnie i, widząc mój strach oraz skołowanie, uśmiechnął się. Rzekł chrapliwym głosem:

 

– To co, zapłacisz, czy wybierzemy się na wycieczkę?

 

I wskazał rozbitą flaszkę libacyjną.

 

– Ja przecież… potknąłem się – wyjaśniłem rzecz oczywistą.

 

– A butelka prasnęła. I co teraz? Kto i za co ma posprzątać?

 

Wskazałem nieśmiało na siebie. Ale on tylko zarechotał.

 

– Chciałoby się! Nie masz czym opłacić śtrafu? Chodź no tu!

 

Grożąc pałą, bezceremonialnie złapał mnie mocno za policzki, postawił do pionu i obejrzał z każdej strony. Wysyczał:

 

– Różnych tu mieliśmy nowych skurwysynków, nawet brzydszych od ciebie, ale jakoś umieli się wtopić. Ty masz wielkiego pecha, kolego, że ci nie wyszło, bo teraz trochę pognijesz.

 

Zaczął szykować kajdanki.

 

Co to miało znaczyć? Za butelkę, za śmieć mam iść gnić w areszcie, który nawet nie przynależy do mojego normalnego świata? I może jeszcze z innymi więźniami dzielić pokój, stół; dzielić… wychodek?

 

Szczęśliwie na powrót poczułem siły w nogach. Ponad ramieniem mojego prześladowcy widziałem, że rozrytą ścieżką chodzą hałaśliwi, dziwaczni ludzie. Z przesyconej emanacjami intymności sanktuarium całkiem nic nie zostało. Odczuwałem to odstawienie okropnie boleśnie – nagle dookoła był tylko strach i skołowanie. Nie miałem jednak nad czym myśleć – wyrwałem się, odpychając zaskoczonego wąsacza. Podniósł alarm, ale ja gnałem już przed siebie placem, byle dalej. Z ulgą stwierdziłem, że zamiast ruszyć w pościg, porządkowy siedzi na służbowym pojeździe, bezskutecznie próbując zapuścić silnik.

 

Co to za miejsce, w którym dopadł mnie od tak dawna nie znany strach życia i bycia na zewnątrz? Dlaczego właśnie mnie, ze wszystkich pielgrzymujących do Nadieżdy, musiało to spotkać?

 

Zadyszałem się, więc przystanąłem, by odsapnąć i ułożyć plan dalszego działania.

 

Musiałem ucieczką zwrócić na siebie więcej uwagi, niż myślałem, bo nim się zdążyłem zorientować, otoczył mnie pierścień tych tutejszych ludzi. Choć posługiwali się znanym mi językiem, to prawie nie rozumiałem ich słów. Nosili archaiczne ubiory, dziwną biżuterię, zegarki, buty, kapelusze. Zażenowanie i wstyd, które czułby każdy normalny człowiek, gdyby taka krzycząca hałastra nagle zaczęła wytykać go palcami i dźgać, ciągnąć za ubranie – ja czułem zwielokrotnione tysiąc razy. Z oddali dobiegł ogłuszający dźwięk gwizdka. Na motorynce pędził mundurowy.

 

Panika dodała mi śmiałości. Wyrwałem się z tłumu, a on podążył za mną, jak za zwierzęciem. W moim kierunku szło sobie dwóch młodzieńców przypominających studentów, jeden z brodą, a drugi w śliwkowym surducie i wywijający czarnoprochowym rewolwerem. Zaciekawili się zbiegowiskiem. Musieli uznać je za obławę na bandytę, bo studencik z bronią przycelował, odciągnął kurek i wypalił. Rzuciłem się w bok. Pocisk przeszedł tuż nad moją głową, żłobiąc we włosach ścieżkę. Strzelec wybuchnął gromkim śmiechem.

 

Nie zdołałem jeszcze dojść do siebie, kiedy znowu ktoś się przyczepił. Niski żydek odchylił przede mną połę płaszcza, pokazując ukryte tam przeróżne butelki i torebki. Opluwając mnie, wymamlał:

 

– Tonikóf, zióleczek u mję mnogoszcz, pane, na dodane wigoru i na urok oszobiszty! Tego uszilybyszcie sobe!

 

Szczerząc złote zęby w uśmiechu, wyciągnął flaszeczkę z zieloną zawartością i, mimo stanowczych protestów, wcisnął mi do ręki, jednocześnie obmacując mnie w poszukiwaniu portfela. Nie było na niego rady.

 

– Tylko dzieszęcz mareczek, pane! Takiego groszika poszkąpicze?

 

Chcąc, by wreszcie dał mi spokój, rzuciłem w jego stronę pozostałymi invictus i wycofałem się.

 

W oczach żydka zapłonął gniew, kiedy obejrzał jedną z monet.

 

– Czem wy mie mamicze tutaj?!  

 

Nadspodziewanie sprawnie skoczył mi do gardła, ale wtedy padł drugi strzał. Pocisk przeznaczony dla mnie przeszył pierś handlarza, rozbijając jedną z wielu flaszek. Rozległ się syk jakiejś reakcji i z dziury po kuli buchnął fioletowy płomień, przeskakując zaraz na rękaw płaszcza żydka, jego koszulę i pejsy. Płonący żywcem wydał z siebie przenikliwy wrzask.

 

Pomyślałem, że nie zniosę tego dłużej. W myślach zabłagałem o jakieś ukojenie, jakikolwiek znak, i, o dziwo, od razu został mi dany. Ścieżką obok, na charakterystycznych bicyklach z wielkim przednim kołem, nadjechała trójka najśliczniejszych dziewcząt na świecie. W swojej rzeczywistości nigdy nie spotkałem takich. Co za jedwabiste włosy miały, śliczne uda i łydeczki, piękne buzie, zgrabne pupy – a jędrne cycuszki, uwięzione w gorsecikach falbaniastych spódnic, jak podskakiwały w rytm jazdy!

 

Aż rozdziawiłem gębę. To dopiero Święta Nadieżda przygotowała widzenie! Spodnie zrobiły mi się nieco przyciasne w kroku, przynajmniej dopóki nie wylądował na nim ostry koniec parasolki.

 

Zgiąłem się w pół. Stała nade mną powykręcana i zgrzybiała matrona, waląc raz po raz tym różowym przedmiotem. Wrzeszczała przy tym na całe gardło: „Perwertyk! Perwertyk!”, jakby stawała w obronie cnoty oszałamiających cyklistek. Dziewczęta, rozbawione setnie, chichotały z kpiną, spoglądając na mnie jak na kupę odchodów. Poczułem dziką nienawiść do tych szmat, ale co mogłem zrobić?

Tłum już mnie doganiał. Żydka ktoś rzucił w trawę i próbował ugasić kopniakami. Jakoś złapałem parasolkę staruchy i wyrwałem jej, nim zadała kolejny dotkliwy cios. Spojrzałem prosto w nienawistne twarze zbieraniny  i uświadomiłem sobie, że chyba czeka mnie lincz.

 

Wtem zabrzmiał piekielny warkot. Wszyscy odwrócili się, zadzierając głowy. Nisko, tuż nad ziemią, strącając liście z gałęzi płóciennymi skrzydłami, leciał bardzo prymitywny aeroplan. Po dwóch śmigłach z tyłu wywnioskowałem, że jest to tamten samolot patrolowy Milicji, dotknięty zmianą. Z pokładu maszyny smukły człowiek w kombinezonie rzucał grube gazeciska przewiązane sznurkiem. Ludność wykrzykiwała pozdrowienia pod adresem lotników i zgrabnie łapała przesyłki. Byłem zbyt obolały i zmęczony, by zareagować, kiedy jedna poszybowała prosto we mnie.

 

Trafiony w głowę, upadłem na beton i tak leżałem. W ciągu kilkunastu minionych minut pękła bańka społecznej ochrony, wyłącznie dzięki której mogłem dotąd latami żyć, zasypiać spokojnie i zapomnieć o własnym nieprzystosowaniu. Świat wrócił do punktu, gdzie każdy krok wśród ludzi był wyczerpującą interakcją, a otwarcie drzwi na ulicę rozdaniem kart i początkiem bezlitosnej gry. Teraz miałem zostać odsiany; i tak za długo cieszyłem się społecznym rajem. Tłum zgęstniał, otoczył mnie szczelnie. Zacisnąłem powieki.

 

Oczywiście skoro teraz o tym piszę, to nietrudno domyślić się, że zostałem ocalony.

 

Nagle coś zlitowało się i po prostu z powrotem skąpało mnie w wibrujących emanacjach. Skulony na ziemi, wróciłem do sanktuarium żywej świętej. Tłum dręczycieli wyparował bez śladu. Pozostały jedynie siniaki, rozcięcia, rowek po kuli w czuprynie i nieusuwalna psychiczna trauma. Jak opętany zerwałem się, pędząc w poszukiwaniu najbliższego trolejbusu, który dowiezie mnie do domu.

 

Bezpieczny we własnych czterech ścianach, najpierw zaaplikowałem sobie zastrzyk diazepamowy. Trochę uspokojony, ze zdziwieniem odnalazłem w kieszeni miksturę natarczywego żydka. Musiałem ją tam odruchowo schować. Przyjrzałem się jej uważnie. Niedużą buteleczkę opatrzono zadrukowaną po niemiecku etykietą. Niespotykana czcionka utrudniła mi odczytanie informacji, jednak dowiedziałem się, że ten „ożywiający” tonik złożony jest z płatków szczerego złota zawieszonych w mieszaninie dwóch wywarów: z marihuany oraz z jej pochodnej substancji, czyli amfetaminy.

 

Złoto naturalnie nie ma dzisiaj żadnej wartości rynkowej, ale byłoby ciekawie mieć je w swej kolekcji. Ostrożnie przecedziłem płyn przez kuchenne sitko, licząc na wyłapanie skrawków szlachetnego kruszcu. Faktycznie, osiadły w nim, jednak zaraz po dotknięciu utleniły się. Został mi tylko tonik. Łudząc się, że pomoże wypłukać całe zdarzenie z pamięci, wypiłem go duszkiem. Natychmiast ległem nieprzytomny i spałem przez czterdzieści osiem godzin.

 

W narkotycznym widzie nawiedziła mnie straszna, heretycka myśl. Doszedłem do wniosku, że Święta Nadieżda nie jest żadną świętą, ale zwykłą dziewczyną o szczupłej talii i okrągłych biodrach. Tacy jak ja wymyślili sobie jej kult i nieświadomie nadali moce, aby pogodzić się z faktem, iż nigdy podobnej kobiety nie będą mieć.

 

Obudziłem się z wielkim bólem w całym ciele. Natychmiast zabłagałem żywą świętą, a także wszystkie inne przychylne siły, aby przebaczyły mi te rojenia i ulżyły w męce.

 

Już nigdy więcej nie wyjdę z domu.

 

 

Estanza, Andalumia.  

 

19 sierpnia 2513 r.

Koniec

Komentarze

Językowo zaskakujący, groteskowy, ironiczny, "odlotowy" – w wielu znaczeniach tego słowa – tekst. Jesteś bardzo ciekawym przypadkiem pisarskim.

Do języka trzeba się przyzwyczaić, jak i do prowadzenia opisu – nieco przydługiego na początku, gdy traktuje o spacerze przez miasto. Gubię się w niektórych sformułowaniach czy też sposobie budowania zdań (wg. mnie czasami błędnym), niemniej jest ciekawie. Nie jestem zwolennikiem krótkich form prozatorskich, z których niewiele wynika poza opisem jakiejś przygody czy zdarzenia, lecz tutaj akurat klimat jest dość pociągający.

Maniacka perseweracja ambiwalencji niekongruentnych epifenomenów

Oficyna uprzejmie dziękuje wszystkim za opinie i na życzenie literata Arctura Vox'a przekazuje jednocześnie wszystkim zainteresowanym, że w przygotowaniu jest swoiste addendum do tekstu, w którym zawarte zostanie tłumaczenie pozostałych, zgromadzonych przez Wydawcę kartek.

Fajne, nastrojowe, nieco antyczne. Szkoda, że fabuła nie kręci się dookoła czegoś konkretnego. Pamiętam wczesne teksty arcturiańskie, z których wiele było po prostu głupawe; od jakiegoś czasu widać jednak rozsądny progres.

I po co to było?

A tu fragmentu ciąg dalszy.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka