Książka

| KOPIUJ

Recenzja:

Jastek Telica

Sześć razy sześć? Sześćdziesiąt sześć

{
Lekkie, łatwe, na ile przyjemne?

Piekło postanowiło, że osiągnie ostateczne zwycięstwo, rozwiązując ziemskie sprawy w taki sposób, że doprowadzi do Apokalipsy, a później grzesznicy, a ich bezmiar, trafią tam, gdzie podobnym niegodziwcom przeznaczono, i gdzie naprawdę będą mieli ciepło, tak już na wieki wieków. Meff, diabelski pomiot, zostaje zwerbowany do przeprowadzenia tejże akcji, zbiera niedobitki dawnych niezliczonych hord, dziś już poharatanych przez niedole ostańców i, spiskując na potęgę, zdaje się prostą drogą dążyć do osiągnięcia celu. Odnajduje się w swej nowej roli coraz lepiej, podoba mu się zyskiwane diabelstwo, a atrakcje z nim związane grzeją jego… no nie duszę, pychę prędzej. Ale ze swej strony Góra też nie próżnuje, a bynajmniej nie sprawia wrażenia niedojd, choć jej niebiańskie zastępy zostały nielicho przetrzebione. Nastaje czas ludzi, przedwieczne moce odchodzą raz na zawsze.

Powieść jest lekka i humorystyczna, nieodrodne dzieło Wolskiego, który zawsze stawiał na stronę rozrywkową swej twórczej działalności. Stąd też bardzo niewysublimowane ekspozycje, którymi Autor nie przejmuje się wcale i podaje je tak prosto, jak się da, najczęściej jako obszerne ustępy łatwo widocznego narratora. Za łatwo nawet. Nie znajdzie się tu choćby minimalnego skomplikowania. No i wnioski pobrzmiewają z offu. Po co tak? Kreacja postaci też nie jest nadto zawiła, wręcz upraszczana, szkoda przy pomysłach naprawdę zacnych. Ale tak myślę, że gdybym zwrócił się do Autora z podobnymi zastrzeżeniami, on nie zrozumiałby, o co mi idzie. Najprędzej wzruszyłby ramionami, bo przecież literatura ma bawić, przede wszystkim, po co u diabła coś więcej?

Chciałoby się, żeby w Agencie Dołu było coś więcej i nietrudno pokazać gdzie. Nie dostajemy tego, zatem Piekło za mało przeraża, a Niebo nęci. Jedno i drugie płytkawe. Wolski jednakże zadowala się samą zabawą. Czy to źle? Oczywiście, że nie, ale tu mogło znaleźć by się o wiele więcej. Tylko, że Autor nie chce.

Kiedyś… Kiedy było to kiedyś? Dawno nie wracałem do tej książki, tak ze dwadzieścia lat co najmniej, nie przeszkadzało mi to wcale. Rozrywka przecież nie tyle, że niezła, co godna, bardzo godna. A przecież to za mało, bo całkiem nierzadko Autor zaserwuje czytelnikowi niebanalną frazę, taką jak w znamiennej scenie, gdy Meff dokonuje odkrycia wypowiadając nieśmiertelne: O kurwa, anioł. Czy to nie piękne? Jasne, że tak. A ta fraza niewykorzystana, rzucona ot tak, zmieszana z pospolitością. Ginąca w niej. Na przykład w tym że widzimy, iż niektóre wątki szyte na siłę, jak ten z Belfegorem, który mocno starszawy, ale na radości życia otwarty, uwikłany po stronie Zła, lecz się rehabilitujący, z nagrodą w postaci ponętnego dziewczęcia, jednakże ginący oczywiście. Typowe, wręcz schematyczne dla Wolskiego, niemal zahaczające o biografię, ale całkowicie niepotrzebne ze względów fabularnych.

Zakończenie optymistyczne, ale z gorzkną nutą, nie wiadomo właściwie po co. I taka konkluzja, że literatura lekka, łatwa i przyjemna pozostawia poczucie niedosytu. Niby smacznie, ale jakoś skąpo. Na ustach zapowiedź czegoś nieziemskiego. Co bokiem przeszło.

Jednakże to wciąż dobra książka.

A przecież wybrzydzam.

Coś było o krok, ale zbyt łatwo uleciało. Za lekkie się okazało. Za mało, że przyjemne.

Nowa Fantastyka