Książka

| KOPIUJ

Recenzja:

meksico

Tańczący z mutantami

{
Jeśli ktoś chce doszukać się wad w „Ołowianym świcie”,
znajdzie je równie łatwo jak zalety.

Są takie miejsca, gdzie normalny, zdrowy na umyśle człowiek nie chciałby się pojawić. Za cholerę, nie. Zważywszy jednak na fakt, że od normalności dzielą nas tony przeczytanych książek, i dziesiątki, jeśli nie setki rozmaitych fikcyjnych światów – jesteśmy przecież czytelnikami – trzeba od razu powiedzieć, że świat ukazany w książce „Ołowiany Świt” Michała Gołkowskiego może wydać się  pociągający. Ale od początku...

 

Czy mówi Wam coś słowo „stalker”? S.T.A.L.K.E.R.? Nie? Może zaczniemy od czegoś prostszego. Jest rok 1986. Ukraina. Czarnobyl. W elektrowni atomowej dochodzi do awarii i zniszczeniu ulega budynek czwartego reaktora. Większość z ponad dwustu prętów kontrolujących pracę rdzenia reaktora ulega stopieniu. Promieniowanie, które wydostaje się przy wybuchu sprawia, że Czarnobyl staje się pępkiem świata, czarnym pępkiem świata. Tragedia odciska piętno nie tylko na mieszkańcach Ukrainy, ale i obywatelach innych europejskich państw. Z czasem Czarnobyl odchodzi w cień, a demony uśpione pod warstwami betonu wydają się bardzo odległym koszmarem. Drzemią w Sarkofagu. 

 

Nic nie trwa jednak wiecznie. Wszystko płynie – jak mawiał ktoś mędrszy od nas. Wszystko ma swoją kolej, miejsce i czas – mawiał równie mądry Gogol. I wreszcie – wszystko i tak kiedyś pierdyknie – tak do dziś mawia mój wujek. 

 

W roku 2006 mamy powtórkę z koszmaru. Czarnobyl ożywa i zamknięta w Sarkofagu siła ogłasza żniwa. Żniwa śmierci, promieniotwórczego tańca zagłady. Teren wokół elektrowni – nazwany później Zoną – który już wcześniej był nadzorowany, teraz staje się ziemią zamkniętą, wyklętym skrawkiem naszej planety. Niechcianym... i tu dochodzimy do momentu, w którym trzeba wspomnieć, że w tym piekle, gdzie aż roi się od mutantów, krwiożerczych anomalii, gotowych zdeptać, pokroić, spalić czy rozszarpać człowieka, znajdują się skarby. Same anomalie choć są niezwykle groźne, to okazują się mieć wiele zastosowań. 

 

Nie można jednak tak po prostu zapukać do drzwi Zony i w trampeczkach udać się na poszukiwanie skarbu. Znaczy się można, ale prawdę mówiąc, mogą po nas zostać wtedy owe trampeczki. Przy odrobinie szczęścia oczywiście. 

 

Bohaterem książki „Ołowiany świt” Michała Gołkowskiego jest stalker Miszka. Stalkerzy po raz pierwszy pojawili się w książce „Piknik na skraju drogi” braci Strugackich, w której trudnili się oni przemytem niezwykłych przedmiotów ze strefy, gdzie wylądowali przedstawiciele obcej cywilizacji. W „Ołowianym świcie”, którego wydarzenia rozgrywają się w świecie gry „S.T.A.L.K.E.R.”, główny bohater jest polskiej narodowości.  Trudno tu wymienić zagrożenia, jakie czają się na Miszkę. Trzeba tylko podkreślić, że obecne są na każdym, dosłownie każdym kroku. Nazwy takich anomalii jak „karuzela” czy „popielniczka”  działają na wyobraźnię i czytelnik może się domyślić, co takiego stanie się z bohaterem, gdy w taką anomalię nieopatrznie wejdzie. Innym razem same nazwy mówią niewiele, ale bohater każdą z nich opisuje – wiedźmi kisiel, rdzawe włosie. Brzmi zabawnie? Książka mimo tego, że nasz bohater jest w prawdziwej, co tu dużo pisać dupie, przepełniona jest humorem. Nie każdemu ów humor będzie odpowiadał. Ironiczny, sarkastyczny i często czarny – taki jest on w Zonie. Jeśli oczywiście jest na niego miejsce. 

 

Michałowi Gołkowskiemu muszę pogratulować sprawności pisarskiej i lekkości pióra. Przyznam, że niechętnie zabrałem się do „Ołowianego świtu”. Gracz ze mnie żaden. Nie znam zatem serii o czarnobylskiej katastrofie, przez co obawiałem się, że najzwyczajniej w świecie do Zony wejdę jak niezaznajomione z niczym prosie. Ale już po przeczytaniu dwóch czy trzech stron pokiwałem głową, czując, że „to jest to”. Znaczy się, wtedy zacząłem liczyć na lekką i przyjemną lekturę. Sprawdziło się. 

 

Książka podzielona jest na rozdziały, a każdy z nich opowiada o innej misji. Jak w grze. No właśnie. Wiadomo, że w grze umiera się trudniej, a i samego bohatera możemy posłać w sam zad szatana, bo przecież i tak za chwilę mamy szansę go uleczyć/wskrzesić itp. Takie podejście Miszki do jego misji jest zauważalne. Czy to drażni? Mnie osobiście wcale nie przeszkadzało. Jaka konwencja, taki bohater. 

 

Jeśli ktoś chce doszukać się wad w „Ołowianym świcie”, znajdzie je równie łatwo jak zalety. 

 

Wrażenie, że jesteśmy w grze, bohater, który wchodzi do każdej dziury czy pojawiająca się schematyczność mogą niektórych zrazić. Mogą, ale nie muszą. Dla mnie wycieczka do Zony była śmieszno-straszną, wciągającą przygodą. Spodziewałem się drętwego opisywania kolejnych lokacji i niezrozumiałych nazw. Dostałem żywy – to określenie nie do końca jest odpowiednie – świat, bohatera, cel, emocje. I chyba o to chodzi? Książkę czytałem przeważnie w autobusie, a fakt, że kilka razy prawie przejechałem przystanek najlepiej opisują poziom mojego „zaczytania”. 

Nowa Fantastyka