Informacje

27.08.24, g. 11:27

Bursztynowy miecz - fragment powieści Marty Mrozińskiej

Wspomnienie koszmaru nie pomagało mi opanować nerwów. Stałam cała wystrojona na środku drewnianego pachnącego żywicą i lasem podwyższenia. Za radą brata nie patrzyłam w stronę tłumu, który zebrał się na klifach. Całą uwagę skupiałam na jego twarzy i pocieszającym uśmiechu. Trwały ostatnie przygotowania i moje małe kuzynki, Ulka i Tereska posługiwały wokół niewielkiego ołtarza na środku podestu. Kątem oka obserwowałam ich sztywne ruchy i blade z przejęcia buzie. Uroczystość przyciągnęła całe rzesze ludzi. W pierwszym rzędzie zasiadały najzacniejsze rody Radogi i innych miast, które zdołały schronić się tutaj na czas. Widziałam herby przyporządkowane do miejsc na ławach w celu uniknięcia chaosu, szeregi gwardzistów i rycerzy z poszczególnych rodów, każdy noszący barwy i symbole swoich domów. Nie było ich wielu, tylu ilu zdołało przeżyć wojnę. A może nie interesowały ich gusła czarownic. Jednak jeśli choć przez chwilę łudziłam się, że obietnica i zaproszenie będą potraktowane jako śmieszne i wydumane, to bardzo się myliłam. Gawiedź przybyła najliczniej, przyciągnięta nadzieją na jakąkolwiek rozrywkę w tych ponurych czasach.

I tak właśnie się czułam – jak błazen mający zabawić lud swoimi zmyślnymi sztuczkami. W obliczu obcego tłumu zgasła moja pewność siebie, zduszona dodatkowo przez ostre spojrzenia babci… Dlatego wbijałam wzrok w Radka, był moją kotwicą w morzu nieznanych ludzi.

Dłonie kurczowo zaciskałam na ciemnoniebieskiej sukni, która tak bardzo utrudniała mi poruszanie się, że ciocia Stefania z Radkiem praktycznie zawlekli mnie na miejsce, skąd miałam przemówić.

Ktoś dotknął mojego ramienia i zmusił do spojrzenia na dwie osoby, które właśnie zbliżały się w naszą stronę.

– Zdaje się, że król z siostrą pragną z nami porozmawiać, zanim zaczniemy – syknęła Hiacynta wprost do mojego ucha. Zapragnęłam uciec albo wrzasnąć, albo dźgnąć kogoś nożem. Sztylet został jednak w moim pokoju. Nie widziałam też nikogo odpowiedniego do zamordowania na oczach całego miasta. Oprócz babki.

– Witaj pani – król skinął lekko głową. Miał prostą koronę. Widziałam go w niej po raz pierwszy. – Wszeboro – zwrócił się do mnie – nie miałaś okazji poznać mojej siostry, Jadwigi. Pracuje na Akademii, gdzie studiuje twój brat. W następnym roku zapewne spotkają się na zajęciach z historii.

Dygnęłam ostrożnie i przyjrzałam się Jadwidze. Była zdecydowanie młodsza od brata i nieco wyższa, nosiła się nad wyraz skromnie. Zwykła, ale gustowna zielona suknia zakrywała ręce i całą szyję, włosy miała splecione w luźny warkocz koloru brąz, orzechowe oczy wpatrywały się we mnie z ciekawością. Kobieta, która była uczoną, do tego dopuszczoną do pracy na uczelni – fakt zdumiewający nawet w naszym kraju, gdzie kobiety mogły być wojowniczkami, ale rzadko studentkami. Zapewne jej pochodzenie miało tu znaczenie decydujące, ale bystre oczy zdradzały też niemałą inteligencję. Taksowała mnie wzrokiem bez cienia pogardy czy rozbawienia.

– Nadal nie mogę w to wszystko uwierzyć, ale cała otoczka jest z pewnością intrygująca. Nie trzeba sprawdzać prognoz, by wiedzieć, że nie ma nadziei na deszcze w najbliższym tygodniu. Czy zakładacie efekt natychmiastowy, czy należy nieco zaczekać? Wyczułam lekką kpinę w jej głosie, ale nie była złośliwa, a raczej zaczepna. Hiacynta pospieszyła z odpowiedzią:

– Magia i nasze obrzędy nie są czymś, co da się ująć w ramy naukowe lub określić danymi liczbowymi. Tylko absolutna wiara w nasze powodzenie zapewni nam sukces.

– Doskonale wymijająca odpowiedź – zawołał rozbawiony król i zwrócił się do siostry: – Nigdy nie oczekuj odpowiedzi wprost od wytrawnych polityków.

Czułam, jak babka sztywnieje, ale powstrzymała się od komentarza.

– Zakończymy suszę dzisiaj – odezwałam się szybciej, niż pomyślałam i natychmiast zaczęłam pluć sobie w brodę, bo cała uwaga skupiła się na mnie.

– Nie brakuje wam pewności siebie, a to często połowa sukcesu – odparła Jadwiga.

– Powiedz mi, Boro, znasz się na ptakach, w lot rozpoznałaś czarnego bociana. Jak latały dzisiaj jeżyki i jaskółki? – zapytał z lekkim uśmiechem król. Może była w tym drwina, ale udawałam, że jej nie dostrzegam.

– Bardzo wysoko, Wasza Królewska Mość – odparłam. Zaskoczył mnie tym pytaniem, bo nie przypuszczałam, że szlachetnie urodzeni też znają ludowe przesądy. Według jednego z nich, oba te ptaki znacznie obniżały lot, gdy zanosiło się na deszcz. Dzisiaj jednak szybowały poza zasięgiem mojego wyjątkowo bystrego wzroku.

– Czyli ustalone, jeśli zacznie w najbliższym czasie padać, a za najbliższy czas uznaję dwa kolejne dni, wasz obrządek się powiódł i porozmawiamy o dalszych posunięciach – zawyrokował król, wpatrując się intensywnie w moją babkę. – Ale zważ, że jeśli nie zacznie padać, może się polać co innego.

– Zgadza się, Wasza Miłość, przyjdzie czas na poważniejsze decyzje – wtrąciła podniecona Hiacynta, jakby nie dosłyszawszy groźby w ostatnich słowach władcy.

Królewskie rodzeństwo skinęło nam głowami i odeszło na swoje miejsce pod delikatnie łopoczący sztandar z zającem, a ja mocniej zacisnęłam pięści, by opanować drżenie.

– Przestań gryźć policzki. Już czas – warknęła babka i zwróciła się do tłumu ze słowami powitania i gorącym zapewnieniem o powodzeniu naszych zabiegów. Przemawiała mocnym głosem nawykła do posłuchu. Wszelkie rozmowy szybko zamarły, jedynie wiatr ignorował jej przemowę i porywał jej słowa dalej, ku morzu. Rozpaczliwie próbowałam przypomnieć sobie początek pierwszej inkantacji, ale w głowie miałam tylko powracające ostrzeżenie z mojego koszmaru.

Nadszedł czas na rozpoczęcie obrzędu przywołania deszczu, a słońce niespiesznie podążało ku zachodowi, złocąc pogodne niebo i spękaną, spragnioną ziemię.

Początek należał do babki, zaczęła od zapalenia ziół i ok dzenia mnie i ołtarza. Ostry zapach mieszanki trzynastu różnych ziół zakręcił mi w nosie. Zostały zebrane siódmego dnia po nowiu i ścięte nowym nożem, ususzone na ogniu z drzewa owocowego. Ilość zależności i wymogów mieszała mi się w głowie, ale moim głównym problemem była pieśń wzywająca duchy nieba, płanetników i zaklinająca ich do posłuszeństwa.

Kurwa mać, powtarzałam pod nosem.

Potem zdarzyło się wiele rzeczy na raz. Ciocia Stefania włożyła mi na głowę wieniec z rozchodnika i lilii wodnych i przekazała dymiące zioła. Przyszła pora na moje pierwsze wezwanie, ale zanim zaczerpnęłam powietrza, by choć spróbować wydobyć z siebie głos, malutka Ulka wrzasnęła wniebogłosy i zaniosła się rozdzierającym płaczem. Niebo przecięła potężna błyskawica, a ziemia zatrzęsła się od gromu. Tłum zafalował, uderzył we mnie zbiorowy niepokój, ale ja zadarłam śmiało głowę do góry i zawołałam swoimi słowami, nie wyuczonymi i niezrozumiałymi, którymi mordowały mnie babka i ciotka od wielu dni:

– Przybądź na moje wezwanie, panie płanetniku, i ześlij deszcz tej utrudzonej krainie. Dosyć suszy! – przemówiłam bez zająknięcia, głos miałam doniosły i mocny, jak huk wodospadu.

Zerwał się wiatr, który zaczął w mgnieniu oka spędzać nad nasze głowy ciemne, burzowe chmury. Przestałam widzieć i słyszeć ludzi dookoła, być może babka coś krzyczała, ale ja byłam sam na sam z burzowym niebem. Uniosły mi się wszystkie włoski na ciele, wicher uderzył wściekle w moją ciężką suknię, ale oszczędził wianek na głowie.

Dostrzegłam ruch między nabrzmiałymi chmurami i wezwałam płanetnika jeszcze raz. Od morza zaczęła płynąć ku nam gęsta mgła, pięła się po klifach, pędzona wichurą zdolną łamać drzewa. Nie prosiłam o kataklizm, zbyt gwałtowna burza groziła powodziami i zniszczeniami budynków. Morze zawyło u naszych stóp. Czułam moc żywiołu.

Mgła otoczyła mnie, ostatecznie odcinając od otoczenia i kryjąc przed przerażonym tłumem. Coś rozpychało chmury, zmierzając wprost ku mnie, sylwetka była postawna, ale w niczym nie przypominałam gigantów z legend, którzy mieli na swych barkach dźwigać obłoki. Zdawał się iść mi na spotkanie po drewnianym podeście, jakby schodząc po schodach ku miejscu, gdzie stałam. Nie czułam strachu, nigdy nie obawiałam się Starego Ludu. Kiedyś jedynie przeraził mnie wieszczy, ale był tylko wrzaskiem, niosącym ostrzeżenie. Teraz miałam stanąć w obliczu potężnego ducha pogody. Nie bałam się, ale drżałam z ekscytacji. Według legend płanetnicy byli wielekroć potężniejsi niż mieszkańcy naszych zagród, lasów, rzek i jezior.

Wkrótce dostrzegłam jego kasztanowe, lekko falowane włosy i szerokie barki. Był odziany w prostą lnianą koszulę i szarawary, szedł boso.

Stanął wreszcie na wprost mnie, niemal na wyciągnięcie dłoni, a ja uniosłam śmiało twarz ku jego obliczu i spojrzałam w znajome, ale… obce oczy.

– To ty?... – wyszeptałam oniemiała.

Nowa Fantastyka