Wiosenny poranek, słoneczny i bezwietrzny, zdawał się zapraszać do lotu. Na płycie lotniska królewskiego w Brunszwiku stało w równych odstępach pięć sterowców, w tym nasz, stalowoszary „Graff Werdig”. Z utęsknieniem patrzyłem na zamknięte przejście dla załogi. Kapitan powinien już wychodzić…
Umilałem sobie oczekiwanie, obserwując pasażerów, stojących w kolejce równoległej do naszej, kilkanaście metrów dalej. Szczupła, wysoka kobieta w czerwonej sukni wieczorowej, starsza dama w boa, niewysoki okularnik około czterdziestki.
Moją uwagę na dłużej przyciągnął wąsaty mężczyzna w gronostajowym futrze narzuconym na frak w kroju londyńskim. U pasa nosił szablę ze złoconą i inkrustowaną rękojeścią. Był w tym wszystkim jakiś dziwny smaczek orientalnej przekory wobec reguł eleganckiego i powściągliwego ubioru typowego dla galo-anglo-sasów.
– A to kto? – szepnąłem do stojącego obok mnie Wiliego, pierwszego kelnera.
– To król Letysław z Borowii. To znaczy były król – odparł mój kompan z przekąsem.
– Gdzie leży Borowia? – zapytałem trochę zbyt głośno. Siwy oficjel stojący obok króla spojrzał na mnie z dezaprobatą. Odruchowo zasłoniłem usta. Na szczęście sam król zajęty był opowiadaniem czegoś drugiemu towarzyszowi, muskularnemu i łysemu mężczyźnie w mundurze wojskowym.
– Gratuluję, pierwszy skandal dyplomatyczny zaliczyłeś jeszcze przed startem – szepnęła Irmina, pilotka, z nutą złośliwości. Poczułem, że się czerwienię. Będę musiał trzymać język za zębami, pomyślałem.
– Tak, trzeba uważać, ci ludzie z Europy Orientalnej są strasznie przewrażliwieni na swoim punkcie – szepnął Bernard, odpowiedzialny za sprzątanie.
Zacząłem przestępować z nogi na nogę, nie mogąc doczekać się wejścia na pokład. Tęskniłem w życiu do jednej rzeczy – do widoku oświetlonych przez słońce chmur, widzianych z góry.
– Pasażerowie sterowca Dolnosaksońskich Linii Lotniczych „Graff Werdig” do Londynu proszeni są pilnie do stanowiska odpraw. To ostatnie wezwanie – rozległo się z rozgłaśniacza. Już niedługo, pomyślałem.
Spojrzałem na poczciwy sterowiec, którym latałem od ośmiu lat. Mimo swojego wieku statek trzymał się przyzwoicie. Jednak stojące obok zeppeliny – polsko-fińska „Perła Bałtyku” oraz malowany na czarno i naszpikowany kolcami „Král Václav IV Přemožitel” – wyglądały znacznie bardziej okazale.
Z zadumy wybudziły mnie głośne kroki. Zobaczyłem postać w długiej pelerynie i spiczastym kapeluszu, truchtającą gorączkowo. Czerwony na twarzy pasażer podbiegł do stanowiska odpraw, głośno dysząc.
– Khe… Mało brakowało! Khe… Nie muszę się chyba przedstawiać? – spytał.
– Nie, mistrzu. – Pracownica stanowiska odpraw uśmiechnęła się zalotnie. – Tylko ostrzegam, od razu będę wiedziała, jak mnie mistrz spróbuje zahipno…
Jej głos urwał się raptownie. Wstała powoli i wyciągnęła przed siebie ręce. Patrzyła w przestrzeń nieobecnym wzrokiem.
Kompletnie zaskoczeni goście dopiero po chwili zaczęli klaskać, a hipnotyzer ukłonił się nisko. Pstryknął kobiecie trzy razy palcami przed nosem, wybijając z transu. Zastanawiałem się, czy mistrz naprawdę miał takie moce? A może był dogadany z pracownicą…
Zauważyłem, że Irmina zdjęła monokl i zaczęła go czyścić kawałkiem materiału. Zrobiłem krok za plecami Bernarda i szybkim ruchem zabrałem szkiełko z jej ręki. Syknęła głośno, gdy przyłożyłem monokl do oka. Zlustrowałem pasażerów i zamarłem.
Na końcu kolejki dojrzałem rozmytą sylwetkę mężczyzny, jakby odbicie na tafli wody. Jego twarz była blada i pełna napięcia.
Odwróciłem się do Irminy, która patrzyła mi prosto w oczy. Podniosła brwi, zerkając w stronę nieznajomego. Pokiwałem delikatnie głową. Oddałem monokl drżącymi rękoma. Przywidziało mi się? A może to moce hipnotyczne mistrza Arxto miały jakieś dziwne skutki uboczne?
Ku mojej uldze otworzyły się drzwi korytarza dla załogi i pojawił się w nich kapitan von Schweren. Wysoki brodacz promieniował spokojem i opanowaniem niczym grecki mędrzec sprzed tysiącleci.
Ruszyliśmy ku statkowi. Kapitan szedł pierwszy, a ja jak zawsze zamykałem pochód. Posada drugiego kelnera nie przynosiła mi chluby, ale za to dawała wstęp do miejsca, które uważałem za swoją prywatną bożnicę.
Idąc, zerknąłem za siebie i z ulgą przyjąłem, że za mną nikt już nie szedł.
Gdy byliśmy na środku korytarza, kapitan odezwał się, ani przez chwilę nie spoglądając za siebie.
– Mamy zaszczyt gościć koronowaną głowę, chociaż na wygnaniu. Mam nadzieję, że odniesiecie się do jego królewskiej mości z należytym szacunkiem, niezależnie od osobistych przemyśleń o ustroju monarchicznym. Prawda, panie Tillich?
Hans, nasz kucharz, bąknął coś niewyraźnie.
– Znowu podłożyłeś gdzieś bombę? – zwróciła się do niego Irmina, poprawiając monokl.
– Dajcie spokój, jedna broszurka, znajomy mi podrzucił… – jęknął Hans. – Nie jestem żadnym…
– Prawda, panie Tillich? – spytał znowu kapitan z nutką zniecierpliwienia w głosie.
– Tak jest, panie kapitanie. – Hans dał za wygraną. Weszliśmy gęsiego na pokład. Wchodząc do środka statku, usłyszałem syk odłączanego przewodu do tankowania.
Gdy pasażerowie wchodzili na pokład, my krzątaliśmy się wokół tysięcy drobnych spraw, które trzeba zrobić przed wylotem – rozłożenie serwetek, przygotowanie przekąsek, rozgrzanie ekspresów do kawy. Ja układałem talerze i sztućce w mesie, gdy usłyszałem urywek rozmowy, a raczej przemowy. Jedna z kobiet, z głosu zapewne ta starsza, perorowała z wielkim przejęciem:
– Nowa opera to nie dla mnie, droga pani. Nie widzę w ogóle, czemu to wszystko ma służyć. Czy naprawdę musimy udawać, że potrafimy wymyślić coś lepszego od Pucciniego?
– Nowe opery też mają swój urok… – zaczęła uprzejmym tonem druga pasażerka. Nie dane jej było skończyć, bo jej towarzyszka zaczęła śpiewać arię po włosku, fałszując strasznie. Chwilę później doszły mnie strzępki rozmowy panów, mijających drzwi do mesy. Najpierw hipnotyzer skarżył się, że odwołano jego poprzedni lot. Potem usłyszałem, jak inny z pasażerów pyta:
– Proszę pana, widziałem oznaczenie towarzystwa. Leci pan na konferencję?
– Nie, do urzędu patentowego w Bostonie. Chcę przestawić nową, bardzo obiecującą metodę syntezy cukrów… – odparł ktoś inny. Domyślałem się, że okularnik.
Skończyłem swoje obowiązki w kuchni i ruszyłem z wózkiem, załadowanym przekąskami – paskami suszonego sera i boczku, obok tego mieszanką daktyli i orzechów – i butelkami z wodą.
Bernard obsługiwał przekąski w kajutach po stronie sterburty, a ja po stronie bakburty. Doktor ledwo coś bąknął w podziękowaniu, dama w boa kręciła nosem na danie.
– W British Airways był kawior na powitanie! – żachnęła się.
Wręczyłem liścik zapraszający na powitalną lampkę szampana w loży widokowej i wyszedłem, tak szybko, jak wypadało.
W końcu zapukałem do kajuty pani Wiliams. Wpuściła mnie, a ja postawiłem danie powitalne na blacie, delikatnym ruchem odgarniając stos kartek ze szkicami. Obok zamku i sylena dojrzałem szkic nagiego mężczyzny, leżącego na łóżku. Wyglądał z twarzy zupełnie jak król Letysław. Na lewej nodze widać było coś na rodzaj znamienia albo blizny.
Przyszedł mi do głowy żart o królewskiej buławie, ale ugryzłem się w język. Kobieta szybkim ruchem zrzuciła kartki ze stolika.
– Takie tam wprawki – powiedziała z wyraźnym zakłopotaniem. Podziękowała za herbatę i wręczyła mi szylinga napiwku. Ukłoniłem się i wyszedłem.
Idąc korytarzem usłyszałem warkot silników. Chwilę później „Graff Werdig” zrzucił cumę i zaczęliśmy powoli się wznosić.
Kwadrans później goście zebrali się w loży widokowej. Kapitan powitał grzecznie zebranych i opowiedział krótko o sterowcu, a następnie ogólnie o postępach w budowie statków powietrznych, które zawdzięczaliśmy wybitnie uzdolnionym dolnosaksońskim inżynierom z politechniki brunszwickiej.
Potem pasażerowie zaczęli namawiać hipnotyzera na seans, a mistrz nie dał się długo prosić. Przywołał do siebie nieco zaskoczonego Wiliego. Razem z Bernardem przyczailiśmy się przy wejściu. Dobrze, że on, a nie któryś z nas.
Mistrz zaczął tłumaczyć:
– Proszę patrzeć na moje palce. Będę recytował pradawną formułę, która wprowadzi pana w stan głębokiego snu na jawie, zwanego potocznie hipnozą.
Wili kiwnął lekko głową. Pasażerowie wpatrywali się w niego w pełnym skupieniu i milczeniu. Panowała zupełna cisza, tak, że słychać było dochodzący z oddali jednostajny warkot silnika.
Hipnotyzer wodził palcem wskazującym lewej ręki przed oczami kelnera. Prawą kreślił niewidzialne kręgi przed jego twarzą.
Mamrotał pod nosem:
– Nachilim, Parsilim…
Palce krążyły jednostajnie. Jeśli Wili był pod wpływem mocy hipnotycznych, to nie dawał tego po sobie poznać.
– Primordis, Netzach, Archontis… – głos mistrza przeszedł w coś w rodzaju melodyjnej inkantacji. Trwało to jeszcze chwilę, a potem hipnotyzer cofnął się o krok.
– Jest pan teraz w stanie głębokiej, prymitywnej hipnozy. Drzemiące w każdym człowieku naturalne moce zostają wyciągnięte prawie na wierzch pana jaźni… – oświadczył pełnym powagi tonem. Kobieta w czerwonej sukni westchnęła z przejęcia.
Wili zamrugał, spojrzał na swoje ręce i wypalił:
– Ale ja nic nie czuję!
Mistrz przyjrzał mu się badawczo, po czym szturchnął w ramię.
– Nic? Naprawdę?
Wili pokręcił głową. Pasażerowie patrzyli po sobie, podirytowani. Hipnotyzer, nie tracąc ani na chwilę pewności siebie, zwrócił się do nich:
– Szanowni państwo, co za ciekawy przypadek! W trakcie moich podróży po górach Tybetu w rzeczy samej słyszałem od wtajemniczonych mistrzów o rzadkich przypadkach osób opornych na hipnozę! – powiedział. – Jest to zjawisko nie do końca jeszcze zbadane. Podziękujemy panu. Mogę więc prosić panią, pani…? – Tu ukłonił się przed młodszą z pasażerek.
– Wiliams, Martha Wiliams, śpiewaczka operowa, to znaczy dawniej… Bardzo mi miło – Podała mu dłoń, którą pocałował.
Goście, skupieni na mistrzu, zapomnieli wołać o jedzenie i picie, co bardzo mi odpowiadało. Zauważyłem jednak, że za oknami pojawiły się białe kłęby chmur – a więc czas na herbatę dla kapitana. Opuściłem lożę cichaczem i skierowałem kroki do mesy, gdzie, w przyjemnym cieple gotowanych potraw, przyrządziłem dwa Irish Breakfasty.
Nie mogłem przestać myśleć o mistrzu Arxto, który był na ustach wszystkich i rozstawiał ludzi jak pionki. Czy nie widział, jak śmieszna jest jego pycha w królestwie niebios?
Gdy zalewałem herbatę wrzątkiem, usłyszałem kobiecy krzyk, potem dudniące kroki i uderzenie, potem znowu krótki, gniewny wrzask. Spojrzałem na Hansa, ale był tak skupiony na krojeniu mięsa, że wolałem się do niego nie odzywać.
Wychodząc na korytarz, wpadłem na Bernarda. Widząc mnie, parsknął ze śmiechu. Zaczął mówić szybko, przytłumionym głosem:
– Ale nie uwierzysz, jaka komedia! Mistrz zahipnotyzował tę panią Wiliams, a ona nawrzeszczała wszem i wobec na króla, że rzucił ją, bo podobno byli przed laty kochankami, i że przez zgryzotę straciła głos!
Przez chwilę walczył ze śmiechem, żeby złapać oddech.
– A potem chciała skakać przez szybę loży widokowej! I jeszcze krzyczała, że chciałaby mieć odwagę go zabić. Cyrk po prostu!
Wzdrygnąłem się. Co to za szaleństwo na pokładzie?
– Mistrz kogoś jeszcze hipnotyzuje? – spytałem, nieco zalękniony.
– Nie, poszedł z Wilim do kajuty po lekarstwo dla pani Wiliams.
Na odchodnym rzucił jeszcze:
– Przyjdź prędko od kapitana, bo sam nie ogarnę.
Po drodze do kokpitu trafiłem na Irminę, która widać zostawiła wzlot pod czujną opieką aparatu różniczkowego “Hanna-2”. Była to bardziej chwytliwa nazwa na Künstliches Rechengehirrn der Typ 1921 z zakładów hanowerskich.
– A jeśli się pomyli i skieruje nas na Słońce? – spytałem z przekąsem. Prychnęła tylko, po czym cięła bez litości:
– To jedyne, co pamiętasz z lekcji o mitologii?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, przy tym poczułem, że się czerwienię. Patrzyła mi w oczy z wyraźną satysfakcją. Nagle zmieniła ton:
– Przenośna powłoka optyczna, mało które państwo na to stać. Działa bardzo krótko i wymaga długiej regeneracji. Jeśli znajdziesz tego ducha, który jest pewnie po prostu czeskim szpiclem, do wieczora, to masz dziesięć minut za sterami przy zmianie toru nad Kanałem La Manche.
Ruszyła dalej korytarzem, wymijając mnie.
– A jak nie, to ja go znajdę, ale nie ufam tej naszej nowej maszynie. Mogłaby się pomylić i skierować nas na słońce – skwitowała.
Odeszła, zostawiając mnie w kropce. Ta Irmina… Wbiła mi przez te lata wiele szpilek, ale i tak ją podziwiałem. Gdy wybierała się na swój pierwszy lot, na płycie lotniska stał tłum fotografów, by uchwycić pierwszą kobietę pilotującą sterowiec. Z czasem jednak rutyna lotów komercyjnych sprawiła, że zaczęła się rozglądać za czymś więcej, jakąś szczyptą przygody, wonią intrygi albo śladem krwi na rękawiczce nobliwej damy.
Wreszcie mogłem wejść do kokpitu. Kapitan skinął grzecznie głową, gdy postawiłem przed nim tacę. Upił nieco herbaty, kiwając głową. Radio szczebiotało:
Minister spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa udzielił dzisiaj pisemnych gwarancji niepodległości królestwu Hanoweru i księstwu Bawarii, potępiając przy tym dalsze roszczenia Królestwa Czeskiego wobec Federacji Bałtyckiej. Wszyscy pamiętają deklarację króla Wacława o zdobyciu dostępu do nie jednego, a dwóch mórz…
Patrzyliśmy w milczeniu na zalane słońcem grzbiety chmur. W takich chwilach przypominałem sobie, czemu nie potrafiłem rzucić tej pracy. Ludzkie sprawy, całe to machanie flagami i szablami, wydawało się śmieszne, gdy patrzyło się na świat z wysoka, sponad chmur.
Kapitan miał chyba podobne przemyślenia, bo powiedział:
– Wie pan, panie Stokowski, że lot podniebny miał przynieść ludzkości pokój?
Przez chwilę milczał, a ja nie chciałem nic wtrącać. Pomyślałem tylko o bombardowaniu Salzburga przez czeskie szturmowce dwa lata wcześniej…
Kapitan ciągnął dalej:
– To samo mówi się o nowych aparatach różniczkowych. Ale mnie się wydaje, że nie ma takiego aparatu, który wyleczy człowieka z chciwości, pożądania władzy i łatwości w formułowaniu uprzedzeń. Człowiek musi to osiągnąć własnymi siłami.
Kapitanów było wielu, ale kapitana-filozofa mieliśmy, o ile wiedziałem, tylko my. Nie potrafiłem nic dodać ani nic ująć, choć sam nie wierzyłem za bardzo w poprawę ludzkości.
Dla mnie sprawa była prosta – nad chmurami czuło się palec boży, a na ziemi drapieżniki w mundurach i garniturach wyszarpywały sobie krwawe ochłapy. Szczęśliwy, kto mógł wzlecieć i wyzwolić się, choć na chwilę.
Kapitan odwrócił się do mnie i spojrzał mi w oczy.
– Nie chciałby pan wrócić na uniwersytet? – spytał ojcowskim tonem. – Możemy coś zaaranżować…
Podziękowałem grzecznie. Uważałem uczelnię za zamknięty rozdział. Śmierć ojca, gospodarstwo, krach owsiany, pożyczka do spłaty… Od tamtego czasu próg uniwersytetu przekroczyli kolejni młodzi, obiecujący specjaliści od logiki. Co gorsza, na czoło nauk logicznych wysuwali się uczeni ze szkoły lwowsko-helsińskiej, a niemieckie uczelnie łapały zadyszkę… Nie, stanowczo nie było o czym mówić.
Znowu podziwialiśmy panoramę. Morze chmur rozciągało się aż po horyzont, bez najmniejszej sugestii burzy. Żeby każdy lot taki był…
Z rozmarzenia brutalnie wybił mnie głos wracającej Irminy:
– Nuże, gdzie Wili, a co ty robisz? Pani Wiliams prosiła o herbatę do kajuty, jest ledwie przytomna…
– Wili miał być z Mistrzem… – zacząłem.
– Ale ten szarlatan już dawno wrócił – krzyknęła prawie Irmina. – Ruchy, no, ruchy…
Ruszyłem, niosąc tacę. Czasem miewałem koszmary, że taca przyrosła mi do ręki i stała się częścią mnie.
Nabrałem przez lata takiej wprawy, że herbata w filiżance nawet nie zadrżała, gdy niosłem tacę przez korytarz. Zapukałem do drzwi kajuty pani Wiliams. Zauważyłem, że metalowa obudowa zamka jest porysowana.
Śpiewaczka otworzyła mi i przepuściła do stolika. Oczy kobiety były podkrążone i zaczerwienione. Postawiłem herbatę na blacie. Tym razem na stosie kartek nie dostrzegłem szkicu króla.
– Wchodził pan tutaj, jak mnie nie było? – spytała, patrząc na mnie nieufnie.
Zaprzeczyłem grzecznie. Pani Wiliams wzruszyła ramionami.
– Coś zginęło? – spytałem.
– Ach, to nic… – Wzruszyła ramionami. Po chwili westchnęła:
– Och, jakie to okrutne zrządzenie losu, że trafiłam na ten statek. Miałam pecha po drodze, bo przed lotniskiem był wypadek i nie zdążyłam na swój lot.
Pożegnałem się grzecznie i wyszedłem. Po drodze spoglądałem za siebie i zerkałem uważnie w boki, ale nie dojrzałem ani śladu podejrzanego jegomościa.
Wchodząc do loży widokowej usłyszałem, jak łysy wojskowy rozmawia z królem.
– Stu dobrych ludzi! Wrócimy, wzniecimy powstanie przeciwko Czechom…
Król pokręcił zdecydowanie głową. To jeszcze bardziej zdenerwowało łysego.
– Wasza wysokość, nie możemy tak po prostu uciec… – warknął, zaciskając pięści. Nie potrafiłem zrozumieć, czemu ten człowiek nie mógł rozstać się z marzeniem o władzy.
– Wszystko w rękach Anglików. Jeśli nam nie pomogą, będę musiał uznać swoją porażkę, tak jak Bismarck przed laty – powiedział smutno król.
Zdziwiło mnie, że przybysz ze wschodu zna tę nieco zapomnianą już postać. Bismarck… Wzdrygnąłem się na wspomnienie zakuwania historii XIX wieku. Dymisja Bismarcka po aferze o tron hiszpański, rewolucja liberalna w Berlinie, atak Austrii na Śląsk, śmierć Karela Erbena w nierozstrzygniętej hekatombie pod Sobotką, czeskie powstanie narodowe…
Król patrzył na mnie kątem oka. Jego towarzysz skinął na mnie ręką i poprosił o kawę wiedeńską, złośliwie wymawiając nazwę nieco z czeska. Zanotowałem na kartce i ruszyłem dalej. Oby przynajmniej dał napiwek, z tymi Słowianami nic nie wiadomo…
Kątem oka zauważyłem siwego oficjela, idącego szybkim krokiem do stolika. Jego twarz zdradzała wielkie napięcie.
Zwolniłem kroku, by usłyszeć, co mówi.
– Wasza wysokość, byłem w kajucie i muszę zameldować, że zniknęły kroniki… – doniósł z przejęciem. Poszedłem dalej, nie chcąc wzbudzić podejrzenia o podsłuchiwanie. Jeszcze wezmą mnie za szpicla…
W loży herbacianej dama w boa złapała w sidła okularnika.
– Ostatni sen przed podróżą ma zawsze charakter wróżebny, panie doktorze – mówiła egzaltowanym tonem. Jeśli arystokraci wydawali mi się ogólnie trochę śmieszni, to tutaj, pośród niebios, byli śmieszni podwójnie. Hans miał jednak trochę racji z tymi swoimi wywrotowymi teoriami…
– Wybaczy mi pani, lady Beaufield, ale muszę uwierzyć na słowo, bo znajdujemy się poza moją specjalnością – odparł grzecznie doktor, patrząc przez okno.
– Nie pamięta pan wczorajszego snu?
– Zupełnie, my lady. Czym jest zresztą sen, jak… – Nie dane było mu dokończyć, gdyż kobieta od razu mu przerwała:
– Otóż proszę sobie wyobrazić, że śnił mi się orzeł o czarnych szponach, który leciał nad wodą. I ja na latającym lwie odgoniłam go, machając ognistym mieczem…
Mężczyzna spojrzał na mnie błagalnie, jakbym miał klucz do uratowania go. Arystokratka ciągnęła dalej, ledwie robiąc przerwy na zaczerpnięcie tchu:
– Uważam, że wydarzy się podczas tej podróży coś znacznego i ważnego i że ja odegram w tym kluczową rolę. Mówiąc między nami… – ściszyła nieco głos – …słyszał pan o Sainte Dévote?
Doktor wywrócił oczami.
– A ja panu mówię, że wiele razy w moim życiu dostrzegałam znaki od Boga… – ciągnęła kobieta – …wiele znaków, a wszystkie wskazywały na mnie, proszę pana. Nauka wiele wie, nie przeczę, ale nie wie wszystkiego, proszę pana.
Ukłoniłem się przed parą.
– Wybaczy pan doktor, ale zgłoszono mi, że z pana kajuty doszedł jakiś rumor. Pewnie to nic…
Naukowiec przeprosił uprzejmie swoją rozmówczynię, wstał i ruszył w kierunku kajut. Poszedłem za nim, nie chcąc narazić się na wysłuchiwanie dziwnych teorii lady Beaufield.
Gdy wyszliśmy na korytarz, przeprosiłem doktora i wszedłem do niewielkiej kajuty dla obsługi. Wszyscy pasażerowie byli z grubsza najedzeni i napojeni. Z kuchni dochodził zapach pieczonego mięsa. Zamarzył mi się papieros, ale palarnia była zarezerwowana wyłącznie dla pasażerów, a za palenie gdziekolwiek indziej groziło mi wydalenie z pracy, o ile kapitan nie wyrzuciłby mnie najpierw za burtę.
Hans mnie dojrzał i zawołał do kuchni. Ani chwili dla siebie… Zabrałem się do przygotowywania kolejnego poczęstunku.
Do kuchni wszedł Wili, pociągając nosem i beznamiętnym głosem poprosił o schłodzenie kolejnego szampana. Miałem wrażenie, że słyszę z jego strony delikatny brzęk szkła, choć na tacy miał tylko dwa kieliszki, i to nie stykające się.
Hans westchnął, odstawił patelnię i zaczął siłować się z zamkiem do szafki, gdzie przechowywane były zapasy alkoholu na czarną godzinę.
– Król się wziął za picie… – jęknął. – Ci Słowianie! Jak latałem do Paryża, to za coś takiego dawano zakaz wstępu na przyszłe loty!
Wili patrzył spokojnie przed siebie, gdy kucharz przeklinał zamek i zgubiony klucz. Zanim mogłem go pocieszyć, usłyszałem z korytarza wołanie:
– Proszę państwa! – Był to głos doktora. Wyszedłem do niego.
– Obawiam się, że miał pan rację… – jęknął, strasznie zdenerwowany.
– Ale ja przecież tylko… – Chciałem sprostować.
– Włamanie! Ktoś ukradł mi klucze do bagażu! Bezcenne odczynniki…
Przypomniał mi się beżowy kufer, większy od dorosłego człowieka, oznaczony napisami Towarzystwa Chemicznego Brunszwiku albo czegoś takiego, czekający na nadanie. Nie rozumiałem, jak człowiek, przebywając tysiące kilometrów nad ziemią, mógł z taką powagą traktować jakikolwiek przedmiot stworzony ludzką ręką.
– Błagam, gdybym mógł wejść do luku… – prosił doktor.
Podumałem chwilę. Wejście pasażera nie wchodziło w grę. Ale ja sam mogłem otworzyć przejście. Nie było to do końca złamanie zasad, a w razie czego mogłem się tłumaczyć, że słyszałem dziwne hałasy… Doktor, widząc moje zadumanie, wyciągnął pięć szylingów i podał do ręki. Był cały napięty, zauważyłem też, że paznokcie prawej ręki miał obgryzione.
– Sprawdzę bagaż, ale proszę nikomu nic nie mówić – powiedziałem szeptem. Pokiwał głową.
– Czy mistrz Arxto szedł zaraz przed panem, gdy szliście panowie do kajut? – spytałem.
Moje pytanie zdziwiło go. Zastanowił się chwilę i odparł:
– Tak, był przede mną, przypominam sobie. Trudno nie zwrócić uwagi na jego strój. – Zawiesił głos i podumał chwilę.
– Myśli pan, że to on? – dodał z niedowierzaniem.
– Nie wiem jeszcze – odparłem. Zacząłem żałować, że spytałem o hipnotyzera – nikt mnie przecież nie wyznaczył na śledczego. Skinąłem głową i ruszyłem w stronę luku.
Po drodze zaszedłem do schowka technicznego i sprawdziłem uniwersalny otwieracz, schowany w przeszklonej gablocie. Pokazywał dwa użycia, a tarcza ostatniego dowodziła, że otwierano luk bagażowy. Przekląłem. Ktokolwiek chciał okraść doktora, był o krok przede mną.
W luku bagażowym panowała ciemność i wiało lodowatym chłodem. Szczelność kabiny pasażerskiej sprawdzano przed każdym startem i po każdym lądowaniu, ale lukiem nikt tak bardzo się nie przejmował.
Wymacałem skrzynię awaryjną przy wejściu i wyciągnąłem małą latarkę korbową, a także, ku swojemu zaskoczeniu, pistolet. Złapałem broń i wymierzyłem przed siebie. Co by powiedzieli moi profesorowie na widok swojego studenta marnotrawnego, który został samotnym pistolero na statku powietrznym? Uśmiechnąłem się do siebie, odłożyłem broń na miejsce i pokręciłem korbką latarki. Obrzuciłem pomieszczenie snopem światła.
Po lewej stronie leżały mniejsze walizki i kufry. Podszedłem do drugiego końca luku, gdzie wystawał, otwarty na oścież, beżowy kufer doktora. Walały się w nim bezładnie dokumenty, szkice i flasze z płynami w różnych kolorach. Część z nich miała na sobie oznaczenie trupiej czaszki.
Wtedy usłyszałem chlupotanie. Zamarłem i nasłuchiwałem przez chwilę w bezruchu. Zdawało się dochodzić z wielkiego, niebieskiego kufra… Podszedłem do niego, cały czas słysząc przelewanie się płynu, do tego jednostajne kapanie. Popchnąłem kufer.
Po chwili ze środka doszło mnie ciche jęknięcie. Włos zjeżył mi się na karku. Zwierzę, człowiek, a może po prostu przesłyszałem się? Czy należało komuś pomóc? A może podpisywałem na siebie wyrok?
Zacząłem gmerać przy zamku. Nie był szczególnie wyszukany i wyciągnięta z kieszeni spinka do włosów załatwiła sprawę. Kelner musi być w końcu gotowy na wszystko, jak mawiano w pewnym klubie nocnym dla starszych arystokratek.
Otworzyłem powoli ciężką pokrywę kufra, zapierając się o ścianę. Na Boga, kto projektuje takie pancerne kufry, pomyślałem. Wieko głucho uderzył o podłogę, a ja oświetliłem wnętrze i zamarłem.
W środku, w wannie pełnej niebieskiego płynu, leżał nagi mężczyzna. Jego ciało było szczupłe i gładkie, ale twarz… Tak, niewątpliwie była to twarz króla Letysława. Z ciała wystawały przewody, połączone ze szklanymi rurkami, lejkami i bańkami szklanymi, w których przelewał się płyn.
Na dole widniały napisy:
PUSTAK-IV
Golem Technika, Hradec Králové
Sięgnąłem ręką do ściany, czując, jak tracę oddech, a nogi się pode mną uginają. Oparłem się o metalowy słup. Czy to był sen? A może ciśnienie płatało figle mojemu mózgowi?
Wziąłem głęboki oddech i znowu rzuciłem snop światła na postać. Obok jego głowy widać było coś na rodzaj hełmu z aparatem mikrofonowym, którego przewód wnikał do głowy leżącego. Zwróciłem też uwagę na otwartą, zapisaną ręcznym pismem księgę i rysunek, a właściwie akt króla, leżące na podłodze.
Dotknąłem ciała postaci, chcąc wyczuć puls. Z przerażeniem odkryłem, że skóra była miękka niczym mokra glina i dotyk mojego palca odkształcił ją delikatnie. Zadrżałem, nie rozumiejąc, czy śnię koszmar na jawie…
– Piękne dzieło, prawda? – usłyszałem głos z ciemności. Czeski akcent był bardzo wyraźny.
– Ale dlaczego… – spytałem, ledwie wyduszając z siebie słowa.
– Póki król żyje, borowiańscy patrioci mogą mieć nadzieję, że wzniecą powstanie przeciwko nam… – Zawiesił głos.
Potrzebowałem chwili, żeby zebrać myśli. Serce waliło mi jak młot.
– Ale jeśli sam zgodzi się oddać pod wasz rząd… – zacząłem.
– Widzicie, jesteście bardzo biegli w polityce. Szkoda mi będzie taki samorodek wyrzucać za burtę.
Zacząłem wyrzucać z siebie gorączkowo słowa, by tylko kupić sobie jeszcze chwilę czasu.
– Od Lady Wiliams wykradłeś szkic, by go… ekhm… ulepić, prawda?
– Ach, prawdziwy detektyw! – odparł Czech.
– Ten hełm… – zacząłem niepewnie.
– Przekłada umysł. Nawyki, wspomnienia, poglądy. Szczytowe osiągnięcie naszej techniki.
– A kronika?
– To swego rodzaju przygotowanie, by uniknąć nadmiernego szoku przy transferze – odpowiedział agent.
– Ale król nie byłby posłuszny…
– Bunt byłby możliwy w zasadzie tylko na początku. Dlatego na wszelki wypadek upewniłem się, że leci z nami mistrz hipnozy – powiedział z zadowoleniem.
Nie wiedziałem, co jeszcze powiedzieć. Wziąłem głęboki oddech. Teraz albo nigdy.
Chwyciłem mocniej latarkę i cisnąłem w tył, słysząc zaraz czeskie przekleństwo. Rzuciłem się w stronę przeciwnika. Kopniakiem trafiłem w piszczel, ale w tym samym momencie uderzenie pięścią dosięgnęło mojego podbródka. Zgiąłem się wpół, oszołomiony ciosem. Nieznajomy podciął mnie i rzucił na ziemię. Po chwili leżałem, przyciskany jego kolanem. Jęknąłem z bólu i strachu.
– A teraz proszę się pomodlić… – powiedział ponurym głosem.
– Proszę się zamknąć – usłyszałem głos Irminy. Odruchowo zaśmiałem się. Nasza walkiria…
– Widzi mnie mademoiselle? – spytał zdziwiony oprawca. – Ten pistolet to chyba atrapa…
– Mam podrasowany monokl, czeski siepaczu – warknęła pilotka.
– W takim razie mam ofertę… – zaczął ostrożnie.
– Moja matka zginęła w Krakowie – rzuciła Irmina głosem pełnym nienawiści. Rozległ się huk i błysk, i po chwili jakieś osiemdziesiąt kilo czeskiego skrytobójcy zwaliło mi się na plecy.
Poczułem ciepłą i lepką ciecz, oblewającą mnie od góry. Zrzuciłem truchło i bezwiednie zwinąłem się w kulkę na podłodze, szlochając głośno.
– Wspieram cię. Skończyłeś? – wycedziła przez zęby Irmina.
Wziąłem kilka głębokich oddechów, wstałem i wytarłem twarz. Pilotka podała mi latarkę.
– A co z tamtym… – oświetliłem mężczyznę leżącego w wannie. Leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami, oddychając powoli.
– A skarżył się na coś? – spytała Irmina, wciskając się do przejścia awaryjnego luku.
Wybiegliśmy na korytarz. W oddali słychać było muzykę z patefonu i pijackie krzyki króla Letysława i jego kompanów. Spojrzałem po sobie. Cóż, plama krwi na mojej kamizelce od biedy mogła ujść za wino.
– Szybko i węzłowato – Irmina spojrzała mi w oczy. – Co widziałeś?
Odchrząknąłem.
– Wili już po seansie sprawiał wrażenie, jakby jednak był zahipnotyzowany. Do tego nie miał powodu iść do kajuty razem z mistrzem Arxto…
Irmina pokiwała głową. Ciągnąłem dalej:
– Hipnotyzer usłyszał doktora, który opowiadał o patencie. Czyli pewnie wpadło mu do głowy, żeby ukraść wynalazek i zarejestrować w Londynie.
Z kajuty wyszła lady Beaufield, wyraźnie zaintrygowana. Zaczerpnąłem powietrza i mówiłem dalej:
– Potem mistrz przekonał Wiliego, żeby za pomocą otwieracza, do którego ten jest upoważniony, otworzył kajutę doktora. Tam jednak znalazł tylko klucz do bagażu w luku. Został więc posłany przez hipnotyzera po kufer. Dlatego Wili pociągał nosem, bo zmarzł w luku.
– Czyli wszystko jest w porządku, prawda? Wystarczy po lądowaniu zgłosić policji, żeby aresztowała tego całego Arxto i po sprawie. – Podsumowała Irmina.
Chciałem odetchnąć z ulgą, ale zauważyłem szelmowski uśmiech pilotki. Nagle przypomniał mi się krzyk śpiewaczki.
– Poczekaj, panna Wiliams wykrzyczała… – zacząłem niepewnie.
– Całe zdanie, ale szczególnie głośno wykrzyczała „zabić króla”. Bernard mi mówił – powiedziała pilotka. Uśmiechała się coraz szerzej. Zrobiłem kolejny głęboki wdech…
– Wili już wtedy mógł być pod wpływem hipnozy. Mógł to zrozumieć jako rozkaz. Potem, w luku, wziął odczynniki z trucizną i przyniósł do kuchni…
Przypomniała mi się rozmowa o szampanie w kuchni i brzęk szkła. Zapewne dochodził z jego kieszeni.
– Główka pracuje – mruknęła Irmina. – Panie prawie-doktorze.
Nie mogła sobie darować…
– Ratować króla! – krzyknąłem.
– Sainte Dévote! – wrzasnęła pani de Beaufield, otwierając parasolkę i stając w rozkroku na środku korytarza. – Król jest zepsutym pijakiem i cudzołożnikiem, a Bóg przeznaczył mu karę!
Znad ramienia arystokratki zobaczyłem Wiliego z oszronioną butelką szampana, idącego w kierunku loży bankietowej. Spojrzałem na Irminę, szukając jakiegoś wyjścia. Wtedy Hans wyłonił się zza załomu korytarza, który prowadził do mesy. W ręku dzierżył tasak.
– Ja też muszę powiedzieć, że jako anarchista nie pomogę wam bronić króla. – Splunął pod buty. – Darujcie sobie, nikt wam niczego nie zarzuci. W gazecie napiszą, że jakiś słowiański król zapił się podczas lotu.
Lady Beaufield zrobiła wielkie oczy.
– Anarchista? I co za zwyczaje barbarzyńskie z tym pluciem? To znaczy… Och… – Na jej obliczu widać było ogromny wysiłek umysłowy. Wydała z siebie kolejne westchnięcie, po czym zaczęła mówić:
– Ależ teraz rozumiem mój sen! Wszystko na opak! Ratować króla! – Rzuciła się w kierunku Hansa, wymachując parasolką. Ten podniósł tasak wysoko nad głowę, zasłaniając się druga ręką przed ciosami.
Irmina złapała mnie za ramię.
– Przygoda! – krzyknęła. Ruszyłem za nią, choć jej entuzjazm nie udzielał mi się. Byłem spocony i przerażony. Chciałem tylko uratować człowieka, który chyba nie zasłużył na okrutną śmierć. Po raz pierwszy ze zdziwieniem odkryłem, że na kimś mi naprawdę zależało.
Przebiegliśmy korytarz i wpadliśmy do loży bankietowej. Król, czerwony na twarzy, klepał swojego siwego oficjela po ramieniu i śmiał się głośno. Pani Wiliams siedziała obok, wyraźnie znudzona. Doktor dziabał w swoim deserze. Wili ustawił tacę z butelką na stoliku obok monarchy. Łysy dryblas siedział prosto i patrzył z utęsknieniem na trunek.
Rzuciłem się w kierunku butelki, chcąc ją przewrócić – uznałem, że wytłumaczę się po fakcie. Niestety łysy przyboczny króla musiał wyczuć moje intencje, bo skoczył ku mnie niczym wąż i złapał za kołnierz, gdy byłem jakiś metr od celu. Zamachałem bezsilnie rękami.
Gdy kelner zaczął nalewać trunek, uniosła się z niego delikatna mgiełka. Wili ustawił kieliszek na tacy i ruszył w kierunku króla. Jego wzrok był mętny, a ruchy powolne i machinalne.
Irmina odchrząknęła i zwróciła się do śpiewaczki:
– Zawsze miałam wielką słabość do takiej arii Verdiego, falsetowej…
Wili podchodził do króla z tacą, gdy śpiewaczka przyjęła pozę operową i wysokim, świdrującym głosem zaśpiewała:
Sì lo sento Iddio mi chiama…
Kelner patrzył zszokowany, jak kieliszek pęka przy brzegu. Letysław warknął na niego, machając ręką. Spłoszony Wili podszedł, chyląc potulnie głowę, a król zgarnął butelkę z tacy i łyknął z niej. Po chwili poczerwieniał i wytrzeszczył oczy. Zaczął się głośno krztusić. Chwycił kołnierz koszuli i zaczął go szarpać, nie mogąc złapać oddechu.
Łysy dryblas puścił mnie, pozwalając osunąć się na ścianę. Myślałem gorączkowo. Wanna… Był tam taki aparat, jakby telefoniczny… Ciało w wannie było pustą formą… Aparat musiał czytać cudze myśli, by nowego króla napełnić wiedzą i instrukcjami… Z przerażeniem obserwowałem, jak król wiotczeje.
– Do luku! Weźcie go do luku! Tam go uratujemy! – ryknąłem.
Łysy popatrzył na mnie i na Irminę. Spojrzał ze zwątpieniem na premiera, który po chwili zastanowienia pokiwał głową.
Naczelnik działu zagranicznego agencji prasowej rzucił notkę na biurko i spytał:
– Czytałaś to w ogóle? Co to ma znaczyć? – rzucił gniewnie.
– Taka była treść depeszy – odparła słabym głosem stażystka. Wyglądała, jakby chciała zapaść się pod ziemię.
– Przecież to jakieś bzdury. – Naczelnik zamachał rękę w geście rozpaczy. – Mamy to puścić? Sama przeczytaj na głos i powiedz mi to prosto w oczy, że to poważna informacja!
Stażystka podniosła notkę i przeczytała na głos:
Letysław, król Borowii, dochodzi do zdrowia po śmierci w zamachu, który miał miejsce w sterowcu Dolnosaksońskich Linii Lotniczych. W odparciu zamachu duży udział miał kelner lotniczy, który został mianowany przez króla Wielkim Koniuszym.
Naczelnik westchnął i spojrzał przez okno.
– Orientalna Europa, tych ludzi nie da się zrozumieć – powiedział w przestrzeń.