- Opowiadanie: aTucholka2 - Śmierć oryginalności

Śmierć oryginalności

Dziękuję bruce za betę :)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Śmierć oryginalności

Kiedyś ogłoszono śmierć oryginalności, a zrobiono to takimi słowami: „nic już nie da się oryginalnego w literaturze wymyślić, wszystkie historie zostały już przemielone przez kwaśne, mizantropiczne mózgi intelektualistów, i cokolwiek majaczy na horyzoncie jak żagle statku z nowego świata, koniec końców okazuje się popłuczynami”. Ogłosił to pewien poeta, przekonany, że cały świat go słucha i z zapartym tchem inhaluje się jego mądrościami rozpisywanymi na facebooku na długość trzykrotnego scrolla przeglądarki. Poeta raptem dwadzieścia lat później zmarł, szczęśliwy, że żył w dobie Internetu, kiedy to wszystko, co ktokolwiek kiedykolwiek napisał, jest nieśmiertelne (w przeciwieństwie do jak najbardziej śmiertelnego papieru) i nawet, jeśli za jego życia nikt nie przyznał mu racji, po śmierci na pewno jakiś doktorant polonistyki będzie krzywił sobie kręgosłup, przewijając e-starożytne facebookowe rolki. Dozna olśnienia i przekaże kolegom, jacy wszyscy współcześni wielkiemu panu poecie byli głupi, że się na nim nie poznali. Oj, pójdzie im w pięty.

No, ale serwery fejsa padły, a owej tragedii nikt nie porównał do spalenia biblioteki aleksandryjskiej, po prostu je zrestartowano, pogodzono się, że co zginęło, to zginęło i trudno. Przecież gdyby było ważne, ktoś by to wydrukował.

Niemniej pan poeta trochę racji miał i wiele osób to odczuwało, nawet, jeśli nie ubierało tego w słowa. Od czasu orzeknięcia śmierci oryginalności minęło dwieście lat, podczas których raz na jakiś czas z odmętów wtórności wypływały na powierzchnię złote rybki – historie trącące cudowną obcością. Ale potem czekano kolejne sto lat, i na nic ciekawego się nie doczekano, więc pozostały już tylko radykalne kroki do wprowadzenia w życie.

Trzysta lat po nie-pamiętnym ogłoszeniu powstał Urząd do Spraw Oryginalności. Jego celem było odsiewanie każdej opowieści, która już kiedyś została opowiedziana. Oczywiście początki funkcjonowania urzędu nie były łatwe. Znalazła się cała masa niepokornych łachudrów, którzy zgrywali głupa i wysyłali swoje świeżo napisane książki do wydawnictw, jednak wydawcy – postraszeni kosmicznymi karami finansowymi za okazywanie braku szacunku wobec literatury i publikowanie tego, co już było – ustawili na skrzynce pocztowej wykrywanie maili będących propozycjami wydawniczymi i automatyczne odpisywanie na nie z użyciem słowa: „spadówa” i linkiem do strony urzędu ds. oryginalności.

I w ten właśnie link kliknął pięć lat temu Pietrko. A teraz chucherko ściskające w dłoniach trzysta pięć kartek książki, którą zaczęło pisać, jak tylko wysłało zgłoszenie do urzędu, siedziało na fotelu naprzeciwko wielkich dębowych drzwi opatrzonych pobłyskującymi złotem cyferkami dziewięć, dziewięć i dziewięć, które lada moment mogły zgrzytnąć, zadrżeć i przez szczelinę mogła wysunąć się głowa wiecznie zirytowanego urzędasa. Chłopaczek wpatrywał się w nie, zaciskając skrzyżowane przedramiona na manuskrypcie. Z tego wszystkiego rozbolał go brzuch. Krew odpłynęła mu z głowy i nie wiadomo, gdzie teraz była, bo czuł słabość w każdym koniuszku ciała, jakby krwi w ogóle nie miał.

Czekał pięć lat, taka jest obecnie kolejka do Pokoju Przesłuchiwania Pomysłów. Może gdyby wprowadzono choćby symboliczne opłaty za wizytę, przestałyby się tu złazić stare baby, co to przychodzą, żeby sobie popierdolić, bo im się w domach nudzi, a w dupach poprzewracało? Ale nie ma komu usprawniać systemu, no nie ma.

Ostatni raz, kiedy wydano zaświadczenie o oryginalności, miał miejsce rok temu. Wówczas na umówioną wizytę przyszedł jakiś fizyk i opowiedział o pomyśle na science fiction opartym o najnowsze osiągnięcia fizyki, a w dodatku tak ten pomysł zagmatwał, że komisja, zmęczona pięciogodzinnym dopytywaniem, o co chodzi w tym czy w tamtym, przybiła mu pieczątkę, nic nie rozumiejąc, ale nie mając też wątpliwości, że czegoś takiego nigdy wcześniej na oczy nie widzieli.

Poza Pietrko korytarz wypełniała masa ludzi, każdy całe szczęście siedział cicho, w myślach wchodząc już do pokoju, tupiąc obcasami lakierek o marmurową podłogę, siadając na wymiętym tysiącami tyłków krześle z ciemnozieloną poduchą i prostując się jak struna przed gremium pięciu Osób Osądzających Oryginalność. Tak samo robił i Pietrko, mając nadzieję, że jeśli zawczasu w głowie popełni wszystkie błędy, na scenariusz mający miejsce w świecie rzeczywistym już żadnego nie starczy.

Drzwi zatrzęsły się, przez tłum przeskoczyła iskra prądu, jakby wszyscy połączeni byli, a ktoś siedzący najbliżej drzwi wsadził palec w kontakt. Skrzypnęły, Pietrko wyprostował się, serce mu prawie z piersi wyskoczyło i tak, jak wcześniej miał wrażenie, że krwi już nie ma, tak teraz nie miał już płuc do oddychania, ani mózgu do myślenia. Miał tylko książkę w spoconych rękach.

Przez szczelinę wychynęły najpierw brwi krzaczaste od oceniania, a potem oczy wyłupiaste od zbierania pierwszego wrażenia.

– Piotr Piątecki – rzucił, słowa potoczyły się po korytarzu. Pietrko zerwał się na równe nogi, pokiwał głową jak uczniak liczący na chociaż tę dwóję na szynach. Mężczyzna zza drzwi zmierzył go wzrokiem, a dużo do mierzenia nie było – petent miał metr pięćdziesiąt wzwyż, parę chudych żeber i wystających w poprzek bioder. No, ale chociaż ubrał się ładnie. Wyłupiaste oczy wywróciły się ku sufitowi, pofałdowane wąskie usta wymamrotały coś pod nosem i szczelina drzwi do spełnienia marzeń otworzyła się przed nim szeroko. Wszedł, mężczyzna chwycił klamkę i trzasnął drzwiami, aż trzy dziewiątki brzdęknęły o ich powierzchnię.

Pokój był dokładnie taki, jak ludzie opowiadali z ust do ust, uszu do uszu, potajemnie, wieczorami przy świecach i wódzie z ogórasami, latem przy czerwonym od ciągłego zachodzenia słońcu, zapachu pieczonej na grillu kiełby i szczypiącego w oczy dymu. Pokój wielkości sali lekcyjnej w szkole, po lewej ciąg okien na całą ścianę, po prawej ściana pstrokata od małych landszaftów, a pośrodku długi stół przykryty ciemnozielonym, lejącym się na klepkową podłogę materiałem. Za stołem OOO – Osoby Oceniające Oryginalność, pięć takich osób. Dwie baby na rogach, żeby się nie żarły, pośrodku wielki gruby facet, obok niego subtelnie uśmiechnięty zgarbiony autystycznie chudzina, a krzesło po drugiej stronie zajął właśnie człowiek-brew.

Gdy siadał, nogi krzesła zaskrzypiały po podłodze tak, że o Jezu. Odchrząknął.

– Proszę usiąść – powiedział, i wtedy dopiero do Pietrko dotarło, że stoi przed nim krzesło z zieloną poduchą, i że popełnił właśnie błąd na dzień dobry. Przydreptał do krzesła, usiadł, wymościł siedzisko kościstym tyłkiem. Odetchnął.

– Słuchamy – powiedział ten, który go wpuścił i już, profilaktycznie, rozluźnił całą twarz w wyrazie wzgardy. Usta opadły, powieki opadły, brwi opadły, ręce na zielony obrus opadły. Słuchał.

Pietrko zacisnął palce na krawędziach ponad trzystu stron. Otworzył usta.

– Mój pomysł na książkę jest taki – zaczął głosem piskliwym jak u dziewczynki. – Dziewięćdziesięcioletni mieszkaniec powiatu bełchatowskiego, emerytowany fryzjer psów, pewnego dnia otrzymuje list, który zawiadamia go o tym, że został wytypowany do ogólnoświatowego konkursu strzyżenia psów w Nowej Zelandii, a główną nagrodą jest norka hobbita, ta sama, w której kiedyś kręcono Władcę Pierścieni. Postanawia postawić wszystko na jedną kartę, sprzedaje cały swój majątek i wyrusza do Nowej Zelandii. Tam jego głównym przeciwnikiem okazuje się siedemdziesięcioletnia fryzjerka z Nowej Huty oraz dwudziestotrzyletni barber z Kentucky, pozostający w komitywie. Okazuje się, że dyscypliny obejmują przystrzyżenie grzywy nadnaturalnej wielkości lwu, zanurkowanie na dno Rowu Mariańskiego i przystrzyżenie wąsisk prehistorycznemu sumowi, o którego przetrwaniu świat ma się dopiero dowiedzieć…

Mężczyzna z potężnymi brwiami zaczął kręcić głową i machać ręką, na co Pietrko jeszcze bardziej się wyprostował i jeszcze szybciej mówił.

– Zasadzenie na księżycu pól ryżu i przystrzyżenie tak powstałych traw na kształt kręgów zbożowych…

– Miesiąc temu już to ktoś zgłosił – przerwał mu tamten głosem przesączonym nieznośnym znudzeniem. – Nie przeszło, bo trzydzieści lat temu ktoś to już napisał.

„Trzydzieści?”, pomyślał Pietrko i struchlał. „To niesprawiedliwe! Ja nawet tyle na świecie nie żyję…”.

– Jeszcze jakieś pomysły? – zapytał mężczyzna od brwi, a Pietrko zamarł ze strachu. To jego ostatnia szansa. Manuskrypt mógł sobie równie dobrze pod tyłek teraz podsadzić, ale jeśli kiedykolwiek miała nastąpić jego szansa na sukces, to właśnie teraz.

W tej sekundzie.

Tylko musi coś powiedzieć, a nie siedzieć jak sierota z otwartym dziobem i toczyć obłąkanym wzrokiem po OOO.

– Kto następny? – mruknął wielki, tłusty facet pośrodku do tego z krzaczastymi brwiami.

– Stefan…

– Nie! – ryknął rozpaczliwie Pietrko i rzucił się na kolana przed komisją. Wielki przewodniczący, tłusty od pożerania marzeń, zerwał się na równe nogi, poczerwieniał i wytrzeszczył oczy. Pozostali mu zawtórowali, zerwali się z krzeseł i stali teraz, jak starożytne megality nad nim, klęczącym jak do modlitwy.

Więc zaczął się modlić.

– Pietrko, dwadzieścia osiem lat, singiel z małego miasta, mieszka z matką, ojciec zmarł rok temu na raka prostaty, siostra wyszła dobrze za mąż i wyjechała do Berlina – wyrzucał z siebie różaniec słów jednym tchem, znając każdy paciorek jak własną kieszeń. – Miał zostać aktorem, nie chcieli go, tacy właśnie, jak wy, na takiej właśnie komisji. Powiedzieli, że są już tacy aktorzy, jak on. Jego jedyny plan w życiu nie wypalił, zaciągnął się do pracy na budowie, ale za wątły był i za trzeźwy, koledzy po zawodówkach się śmiali, zrezygnował. Wrócił do matki, popracował w Biedronce, zwolnili go za chodzenie z głową w chmurach. Za głupi się okazał na kasę, na zamiatanie podłóg, stanie przy wejściu bez ruchu cały dzień. W końcu jedynym marzeniem – żeby nie umrzeć jak ojciec, zapomniany, bez śladu po sobie – stała się dla niego książka. Książka taka, jakiej nikt nigdy nie napisał…

– I… I co dalej? – szepnęła podniecona kobieta z końca stołu, pochłaniając go wzrokiem coraz bardziej w miarę rozwijania się historii.

– Iii… – przeciągał. Osoby oceniające oryginalność wpatrywały się w niego, trochę przerażone, trochę zaciekawione. – I tę książkę mu odrzucili, ale nie poddawał się, pisał następne i następne. Pisał, aż umarł z tego pisania.

Mężczyzna z krzaczastymi brwiami, najmniej pochłonięty opowieścią, wysunął rękę, aby wskazać mu drzwi.

– Ale to nie koniec naszej opowieści! – rzucił się znów Pietrko energią tonącego, który nagle złapał deskę pośrodku morza. – Po jego śmierci ktoś przyszedł pozabierać jego szpargały, i w szufladzie znalazł książki, wszystkie książki, jakie napisał! I wydał je! I wtedy, już zza grobu Pietrko stał się znany, bogaty, uwielbiany przez kobiety…

Zamilkł. OOO też zamilkły. Gremium spojrzało po sobie, potwierdzało wzrokiem, że każdy takich historii zna tysiąc. Jednak coś ich ujęło w jego rozpaczy, w kolanach szorujących jodełkę klepkowej podłogi. W pragnieniu, żeby świat człowieka raz w życiu przestał ignorować.

Autystyczny chudzina minął komisję, obszedł stół, podszedł do Pietrko i uklęknął obok i spojrzał mu prosto w zapłakaną, dziecinną jeszcze twarz, uśmiechając się dobrodusznie.

– Może to jest ostatni okruch nadziei na tym świecie – powiedział i wyciągnął ku niemu kościstą dłoń, białą jak papier manuskryptu – że w swoim nieszczęściu wcale nie jesteśmy oryginalni.

Koniec

Komentarze

I ja dziękuję za betę; powtórzę z niej – sporo zapowiedzianego absurdu świetnie wymieszane z historią oryginalną, pomysłową i nietypową w swoim założeniu, realizacji oraz fabule. :)

Pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Sympatyczny absurd, ‘dający’ do myślenia. :)

smiley

Ja jednym słowem. CY-ME-SIK!

Dzięki za te chwile przy czytaniu.

dum spiro spero

Przyjemnie się czytało :)

 

Świetny styl i humor.

 

PS

To pierwsze zdanie chyba jest opatentowane, ale ciężko wymyślić coś oryginalnego. Nie gniewaj się wiec Anet, to zdanie jest naprawdę Twoje. A reszta moja. 

Idealnie dobrałaś długość, na tyle żeby zaciekawić i opowiedzieć, a jednocześnie uciąć zanim zacznę się nudzić.

Troszkę powtórzę przedpiśców, ale mimo absurdalnej, lekkiej formy, temat jest ważki. Czytając kawałki na NF też widzę, że wiele wątków, twistów już była. Dlatego trudniej zadowolić NFowych starców (pod względem stażu), niż świeżynki. Na szczęście liczba słów, ich kombinacji, nowych idei i starych, które można przenicować jest nieskończona;)

Lożanka bezprenumeratowa

Masz ciekawy styl, w niezrozumiały dla mnie sposób łączący momentami brutalną dosadność z gawędziarskim rozgadaniem w jedną, spójną stylistycznie całość. Do warsztatu nie ma się co czepiać, bo ten jest dobry. Fabularnie też jest nieźle – każdy chyba przeżył stres związany z rozmową podobną do tej, którą Pietrek musiał przejść. Niby absurd, ale jest to absurd kontrolowany, ekstrapolujący temat do granicy absurdu, jednak nie przekraczający jej ostentacyjnie. Bareja z tłumikiem, powiedziałbym :)

Zakończenie mnie zaskoczyło. Spodziewałem się… W zasadzie nie spodziewałem się niczego, a w moim przypadku to bardzo dobrze – to znaczy, że poprowadziłaś fabułę w taki sposób, że nie rzuciło mi się nagle na myśl jakiekolwiek rozwiązanie. Pozwoliłem Twojej wyobraźni zaprowadzić się dokądkolwiek ona chce iść, nie zadając pytań i nie dociekając gdzie idziemy. A doszedłem za nią do morału. W zasadzie to nie morału, tylko do dającej do myślenia puenty. Mógłby ktos powiedzieć, że to ostatnie zdanie jest wydumane, jest bezpośrednim atakiem na inteligencję czytelnika, ma za zadanie skłonić do przemyśleń, rozważań, interpretacji. Można by powiedzieć, że bohater jest tylko środkiem – i to nawet nie bezpośrednim, bo to nie on wypowiada ostatnie zdanie – dla przekazania myśli, a nie pełnoprawną postacią z krwi i kości. I chyba temu komuś przyznałbym rację… Jednocześnie nie doszukując się w tym niczego złego ;)

Podobało mi się, więc klikam. A także pozdrawiam serdecznie :)

Q

Known some call is air am

Ciekawe opowiadanie i przy okazji bardzo dystopijne. W to, że Urząd do Spraw Oryginalności powstanie i będzie miał jeszcze ciekawszą nazwę, nie wątpię.

Czyta się dobrze, choć emocji nie powinno być więcej niż na egzaminie ustnym z filozofii. Wątpliwość wzbudziło we mnie stwierdzenie:

Kiedyś ogłoszono śmierć oryginalności, a zrobiono to takimi słowami: „nic już nie da się oryginalnego w literaturze wymyślić, wszystkie historie zostały już przemielone przez kwaśne, mizantropiczne mózgi intelektualistów, i cokolwiek majaczy na horyzoncie jak żagle statku z nowego świata, koniec końców okazuje się popłuczynami”.

Dlaczego mizantropiczne, może tylko spostrzegawcze? :-)

Środek jest zabawny, szczególnie zestawienie konkursu strzyżenia psów z tworzeniem kręgów zbożowych na polach ryżowych na Księżycu. Podziwiam inwencję!

Zakończenie: “w swoim nieszczęściu wcale nie jesteśmy oryginalni” wydało mi się nieco przewidywalne, ale nie uważam, że złe. Idę wystąpić o klik.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

bruce, jeszcze raz dzięki za betę i ciepłe słowa :)

Koala75, miło to słyszeć :)

Fascynator, nie ma za co, to ja dziękuję :)

AP, dzięki :)

Ambush, dzięki, starałam się streszczać :D

Outta Sewer, bardzo dziękuję za tak obszerny, szczegółowy komentarz. Przy pisaniu tekstu postanowiłam sama nie wiedzieć, jak on się skończy i po prostu pisać, aż zakończenie samo przyjdzie. Być może stąd ten brak spodziewania się czegokolwiek u czytelnika :)

Radek, dzięki :) 

Droga autorko, bardzo mi się Twoje opowiadanie podobało. Świetny, lekki styl i ujmujące poczucie humoru. Na plus fakt, że tekst to metafikcja. Zawsze tego typu rozważania literatury o literaturze mnie fascynowały. A sam temat braku oryginalności w sztuce, jest chyba jednym z moich ulubionych i dyskusje można by tu prowadzić tak długie, jak i nierozstrzygające :)

Z kwestii, które mi przeszkadzały, to mam tylko jedną uwagę. Czasem nie wiadomo do kogo odnosi się dany opis.

Przez szczelinę wychynęły najpierw brwi krzaczaste od oceniania, a potem oczy wyłupiaste od zbierania pierwszego wrażenia.

– Piotr Piątecki – rzucił, słowa potoczyły się po korytarzu. Pietrko zerwał się na równe nogi, pokiwał głową jak uczniak liczący na chociaż tę dwóję na szynach. Mężczyzna zza drzwi zmierzył go wzrokiem, a dużo do mierzenia nie było – petent miał metr pięćdziesiąt wzwyż, parę chudych żeber i wystających w poprzek bioder. No, ale chociaż ubrał się ładnie. Wyłupiaste oczy wywróciły się ku sufitowi, pofałdowane wąskie usta wymamrotały coś pod nosem i szczelina drzwi do spełnienia marzeń otworzyła się przed nim szeroko. Wszedł, mężczyzna chwycił klamkę i trzasnął drzwiami, aż trzy dziewiątki brzdęknęły o ich powierzchnię.

Sprawdziłem i od strony logicznej nie można się niczego przyczepić. Uważnie czytając, wątpliwości nie ma. Niemniej kontekst wynika często z detali, więc przy bardziej “wyluzowanej” lekturze zaczyna się robić nieco nieczytelnie kto jest kim i co robi. Może warto tekst pod tym względem przejrzeć i zredagować, by był bardziej przystępny dla nieco mniej uważnego czytelnika :)

Ale to tylko takie moje czepialstwo.

Tekst powinien się znaleźć w bibliotece i ode mnie klik.

Cześć

Balansujesz między przaśnym humorem a patosem i może dlatego kilka razy wydało mi się, że opowiadanie zaraz się rozleci… Ale nie, z przyjemnością dojechałam do końca, bo jest to fajna opowiastka z sensem.

Pozdrawiam!

Przyjemnie się czytało :)*

 

* Nie zerżnęłam komentarza od AP

;)

Przynoszę radość :)

Absurd dostrzegłam, pewien humor też, ale sama opowiastka jakoś mnie nie porwała. Może dlatego, że sama nie piszę i męka tworzenia oryginalnych dzieł jest mi zgoła obca. ;)

 

mą­dro­ścia­mi roz­pi­sy­wa­ny­mi na fa­ce­bo­oku… → …mą­dro­ścia­mi roz­pi­sy­wa­ny­mi na Fa­ce­bo­oku

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Klikałbym gdyby nie było już wyklikane :)

 

Styl napięty jak baranie jaja, pomiędzy przaśnością, powagą, gawędziarską swadą, humorem i swobodą grafomanii – i to wcale nie przytyk – bo choć nieraz się wydawało mi, jak chalbarczykże opowiadanie się rozleci, to jednak wszystko wartko pomknęło słów strużką nie wiedzieć gdzie i nie wiedzieć czemu, przez co, podobnie jak Outta Sewer nie wpadłem dokąd mnie ten potok wymowy niesie.

Podobnie jak Ambush, stwierdzić mogę, że utrafiłaś idealnie z długością – dłuższe – zaczęłoby męczyć, krótsze – nie dałoby odpowiedniego efektu. Jak słusznie zauważył Nessekantos – to metafikcja, a do metafikcji mam szczególny sentyment (gdzieś w mojej szufladzie jest nawet powieść, która cała bazuje na metafikcji na różnych poziomach – nieraz kusi mnie, by do niej wrócić, poprawić, napisać na nowo – może dodać jeszcze jeden meta-poziom itp.) – zresztą właśnie metafikcji poniekąd się spodziewałem, po tytule, który mnie tutaj przyciągnął.

A morał – czy też końcówka – również jest bardzo moja, mojsza, najmojsza – bo przecież nieraz sam powtarzam, że o wartości utworów decyduje nie ich oryginalność (wbrew pozorom, bardzo łatwo jest napisać coś oryginalnego – a zarazem – zupełnie niezrozumiałego) – ale to, w jaki sposób ujmują to co wspólne.

Jeszcze raz dodam – klikałbym, gdyby nie było wyklikane.

 

pozdrawiam,

 

Jim

entropia nigdy nie maleje

A ja się nie zgadzam z zakończeniem. Dla mnie zakończenia jeszcze nie ma. Chcę wiedzieć!

Sympatyczny urzędowy absurdzik.

Podziwiam oczytanie OOO. Żeby tak bezbłędnie rozpoznawać fabuły sprzed wielu lat… Po prostu szacun.

Fajne aliteracyjne nazwy.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka