- Opowiadanie: ManeTekelFares - Pozwólcie duszom spać

Pozwólcie duszom spać

Spóźnione na mumie, ale ponoć można.

Podziękowania dla betujących.

Nieustraszonej bruce, która jako pierwsza podjęła rękawicę i gravel, która zmieniła wiele w opowiadaniu i mocno żałuję, iż kliknąłem opublikuj, zanim powiedziała ostatnie słowo.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Pozwólcie duszom spać

Egipt, Dolina Królów, 2 listopada 1903

– Sajjid Carter, sajjid Carter!

Mężczyzna w kapeluszu zsuniętym na potylicę nie reagował na wołania robotnika. Wspierał dłonie na krawędzi sarkofagu, patrząc w puste wnętrze. Miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, ale i doczekał się pozycji Głównego Inspektora w Egipskiej Służbie Starożytności. Wiedział, że dalsza kariera zależy od przewagi sukcesów nad porażkami, a odkrycie trumny bez ciała trudno zaliczyć do osiągnięć. Z drugiej strony, nabrał już tyle cierpliwości, że nie przerażała go wizja rozpoczynania pracy od nowa.

– Sajjid Carter. – Wołanie było już szeptem wypowiedzianym tuż przy uchu.

Odwrócił głowę i spojrzał w roziskrzone z podniecenia czarne oczy Mustafy. Lubił chłopaka, dlatego się uśmiechnął i skinął, by mówił.

– Sajjid Carter, tam. – Mustafa wskazał przeciwległy róg grobowca i drewnianą skrzynię. – To trumna, nie skarb.

Carter podbiegł i zauważył, że jedna z desek wieka jest złamana. Obrzucił spojrzeniem robotników, a ci jak na komendę opuścili głowy.

– Otwórzcie to.

Pięć par rąk chwyciło narzędzia i zabrało się do pracy. Powoli i ostrożnie – nie chcieli znów czegoś uszkodzić.

Kiedy wreszcie odsunęli wieko, Carter ze świstem wypuścił powietrze, które wstrzymywał dobrą minutę. W skrzyni spoczywała mumia, pasy brązowawej lnianej tkaniny ciasno oplatające ludzką sylwetkę. Później w swoim dzienniku napisał: „W tamtej chwili mimo wszystko, poczułem zawód. Co prawda, każde odkrycie jest cenne, jednakowoż pusty sarkofag, jak się spodziewałem, królowej Hatszepsut, pozbawił mnie radości. I pewnie tkwiłbym w tym stanie do końca prac w tej komnacie, może i rok cały, gdyby los nie zadrwił po raz wtóry”.

 

Przygotowania do wyciągnięcia mumii i przewiezienia do badań trwały wiele godzin. Carter niezbyt uważnie nadzorował pracę. Krążył wokół sarkofagu królowej, obmacując postument, szukał ukrytych zapadni. Dopuszczał myśl, że ciało zostało schowane – podwójne dno, wydrążony cokół, a może podłoga kryje wejście do kolejnej komnaty. Rozmyślania przerwał Mustafa swoim „sajjid Carter”.

Podszedł niechętnie do robotników stojących przy drewnianej skrzyni. Mumia spoczywała dokładnie w tym samym miejscu.

– Mówiłem, że macie to wyciągnąć. Przecież nie będę wam tłumaczył, jak to się robi.

– Sajjid – wtrącił Mustafa i pochylił się nad krawędzią trumny. Skinął na robotników, którzy jak podczas pokazowej musztry równocześnie ugięli kolana, wsunęli dłonie pod głowę, plecy oraz nogi mumii i ją unieśli.

Carter zakrył dłonią usta, by stłumić okrzyk. Skrzynia skrywała dwa ciała.

Później pisał: „Nauka stała się bezsilną wobec braku oczywistych dowodów. Wiele miesięcy najtęższe głowy Europy pochylały się nad szczątkami, badany był najmniejszy fragment sarkofagu i skrzyni z ciałami. Do kogo należały za życia? Tego nigdy się już nie dowiem. Może w przyszłości, jakieś wybitne umysły zechcą raz jeszcze otworzyć podziemia domu historii tej ziemi* i może…”. Dłoń zawisła nad kałamarzem i kiedy zastanawiał się nad dalszymi słowami, pamięć podsunęła scenę, gdy spakowane w skrzynie mumie kazał wieźć do magazynów ESS.

Jeden z pomocników zawołał:

– Tak nie można.

Wszyscy spojrzeli po sobie zdziwieni, a Mustafa złapał pomocnika za dżelabę, by go odepchnąć.

– Hassan jest nowy, sajjid.

I wtedy Hassan wyrwał się z uścisku, padł na kolana. Wyciągnął ramiona i dotknął czołem ziemi. W jego ślad poszli inni.

Carter i Mustafa stali jako jedyni i chyba z tej dwójki tylko Mustafa rozumiał, co się stało.

 

Cesarstwo Niemieckie, Wrocław, 2 listopada 1903

Miasto nie otrząsnęło się jeszcze po lipcowej powodzi. Budynki nadal nosiły ślady zalania, gdzieniegdzie wciąż walały się zniszczone przez wodę domowe sprzęty. Ekipy remontowe korzystały z ciepłej jesieni i mozolnie pracowały przy naprawie kolejnych kwartałów dzielnic. A mieszkańcy starali się żyć, jak przed powodzią. Tłumy mieszały się z zaprzęgami, przecinając ulice wzdłuż i wszerz Jedni w poszukiwaniu pracy, inni już pracowali nad odbudowaniem dobytku zagrabionego przez „wielką wodę”.

Antonina spała zaledwie dwie godziny. Była potwornie zmęczona, ale szczęśliwa. Przez szybę kawiarni spoglądała na kłębiących się wokół cokołu feldmarszałka Blüchera ulicznych sprzedawców, którzy na długo przed świtem rozłożyli towary na prowizorycznych straganach. Sączyła gorącą kawę i rozmyślała. Trochę o tym, co przyniesie dzień i trochę częściej o Stefanie. Tej nocy obiecał, że zabierze ją do Ameryki.

– Czy można się dosiąść?

Antonina drgnęła i spojrzała na stojącą po drugiej stronie stolika ubraną na czarno kobietę w średnim wieku. Doświadczenia ostatnich miesięcy natychmiast nasuwały skojarzenie z wdową. Ponadto we Wrocławiu wciąż brakowało czynnych miejsc, gdzie można było przysiąść i napić się kawy, zjeść ciastko. Otwarte kawiarenki i restauracje były w pełni obłożone. Pytania od nieznajomych o wolne miejsce w tym czasie stały się codziennością.

– Oczywiście, proszę. – Antonina uśmiechnęła się.

Kobieta podziękowała i usiadła. Po chwili nadszedł kelner z dzbankiem kawy i filiżanką. Obie trwały w niezręcznym milczeniu. Przy czym Antoninie owa niezręczność doskwierała bardziej. Czuła na sobie wzrok kobiety w czerni, lecz nie potrafiła odpowiedzieć tym samym. Nie potrafiła też okazać braku szacunku i wrócić do obserwacji życia za witryną. Spuściła zatem głowę, raz po raz biorąc do ust łyk kawy.

– Możesz mi mówić Merle, młoda damo. – Kobieta w czerni podniosła dzbanek i uzupełniła obie filiżanki.

– Bardzo mi miło, proszę pani. Mam na imię Antonina.

– Piękne imię – skwitowała Merle. – A z ciekawości zapytam, jak jej dasz na imię?

– Nie rozumiem. Komu? – Dziewczyna była zbita z tropu.

– Córce, oczywiście.

Antonina roześmiała się.

– Proszę wybaczyć, ale nie myślę jeszcze o tym.

– Helena – powiedziała Merle tak poważnym tonem, że panująca przez moment radosna atmosfera uleciała. Antonina poczuła dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa.

– Kim pani jest?

Kobieta w czerni odsunęła filiżankę na środek stolika i poprawiła kapelusz, jakby szykowała się do wyjścia.

– Dla ciebie Merle. Za to, dla tego maleńkiego ziarenka, które zagościło pod twoim sercem, kimś bardzo ważnym.

Dłonie Antoniny zaczęły drżeć, po chwili poruszył się podbródek i po policzkach popłynęły łzy – efekt połączenia furii z bezsilnością.

– Przysięgam, że będę się nią opiekować – dodała Merle i widząc, że pięści dziewczyny zaciskają się, a twarz nabiera koloru wina, wstała i odeszła, rzucając jeszcze przez ramię: – Helena.

Osłupiała Antonina odprowadziła ją wzrokiem.

Merle szła bez pośpiechu. Przed drzwiami wyjściowymi przystanęła, bo do środka wchodził cesarski major z małym chłopcem. Skinął pikielhaubą i zrobił miejsce kobiecie, a kiedy ich mijała chłopak klepnął ją w tyłek.

– Thomasie! – krzyknął oficer, zaraz potem spojrzał na Merle. – Najmocniej panią przepraszam. To nie powinno się wydarzyć. Nie rozumiem, co w niego wstąpiło.

– Nic nie szkodzi. Niektórzy mężczyźni nie potrafią się powstrzymać – odpowiedziała z uśmiechem i puściła oko do chłopca. W odpowiedzi pokazał język.

 

***

Stefan dotrzymał słowa. Choć nie od razu i niezupełnie tak, jak zamierzał.

Kristina była wątłym dzieckiem i początkowo lekarze nie dawali jej wielkich szans. Jednak zarówno Antonina, jak i Stefan nie zamierzali się poddawać. Opiekowali się córką, wkładając w to całe serce. Oczywiście, o podróżach, tym bardziej zamorskich nie było mowy. Pięć lat mieszkali we Wrocławiu. Nie wiodło im się źle. Stefan był zdolnym inżynierem i z łatwością zdobywał kolejne szczeble w hierarchii firmy. Kiedy zaproponowano mu pokierowanie oddziałem przedsiębiorstwa w Londynie początkowo zwlekał z odpowiedzią w obawie o córkę, lecz wiedział, że taki awans otworzy przed nim cały świat. Antonina, również nie bez obaw, zgodziła się, że zaprzepaszczone szanse prędzej, czy później mszczą się.

Morską podróż z Hamburga do Dover mała Kristina zniosła nad wyraz dobrze. Żadnego napadu kaszlu, skóra nabrała kolorów. Rodzice doszli do wniosku, że być może angielski klimat uzdrowi córkę. Rzeczywiście kwitła z dnia na dzień. Toteż Stefan, gdy na początku tysiąc dziewięćset dwunastego roku dostał kolejną propozycję zmiany miejsca pracy, najpierw kupił bilety na statek, a dopiero potem powiedział o wszystkim żonie.

– Kochanie, płyniemy do Ameryki.

Antonina podskoczyła z radości i przytuliła się do męża. Stanie się tak, jak obiecał.

– Opowiadaj, jak to możliwe. – Chwyciła dłoń Stefana i zaprowadziła do stołu. Obiad już czekał.

– To niesamowite – mówił z pełnymi ustami. – Przyjechała delegacja kompanii stalowej z Nowego Jorku. Wyobraź sobie, że ta Amerykanka, pani Merle…

Przed oczyma wyobraźni Antoniny stanęła kobieta w kawiarni przy Blücher Platz. Pamiętała jej spojrzenie i poczuła ten sam dreszcz biegnący po plecach, co wówczas.

– Kto?! – krzyknęła i wstała tak gwałtownie, że udami uderzyła w stół. Tracąc równowagę, pociągnęła obrus, zrzucając zastawę.

Stefan zaniemówił zszokowany.

– Kto? – powtórzyła.

– Szefowa delegacji chce, żebym…

– Powtórz nazwisko.

– Nie wiem, czy to nazwisko. Prosiła, by mówić do niej Merle.

Antonina z trudem łapała powietrze. Stefan próbował ją objąć i uspokoić, ale odepchnęła go.

– W żadnym wypadku. Nigdzie nie płyniemy.

Z drugiej strony słysząc o wyjeździe poczuła ulgę. Nie rozmawiała o tym z mężem, ale niepokoiła się o Kristinę. Głównie z powodu pewnej znajomości. Latem poprzedniego roku do sąsiedniej willi wprowadził się pruski attache wojskowy z rodziną. Jego syn, Thomas, zakradał się do ogródka, gdzie Kristina uwielbiała się bawić. Z początku Antonina nawet się cieszyła i lekceważyła skargi córki o zaczepianie. Wszak chłopcy zanim nauczą się pisać wiersze, ciągną dziewczęta za warkocze. Zmieniła zdanie dwa dni temu. Mary, guwernantka poprosiła o wolne i Kristina bawiła się sama w ogrodzie. W pewnej chwili Antonina usłyszała krzyk. Wybiegła na taras i ujrzała swoje dziecko zanurzone po pas w fontannie i Thomasa, który dźgał ją kijem, gdy próbowała się wydostać.

Przepędziła chłopaka i poskarżyła się sąsiadowi. Ten zrugał młodzieńca i zabronił przychodzić do ogrodu Kristiny. Niemniej Antoniny to nie uspokoiło.

Teraz wytłumaczyła sobie, że choć Merle nie jest pospolitym imieniem, to nie oznacza, że nosi je jedna osoba na świecie. „Przypadek”, pomyślała i przytuliła się do Stefana.

 

Koniec końców cała rodzina udała się do Southampton i dziesiątego kwietnia wsiadła na pokład statku płynącego do Nowego Jorku.

Do celu dotarła tylko Kristina, odnaleziona w dryfującej szalupie przez załogę RMS „Carpathia”.

Z czasem obraz rodziców zacierał się. Zostało mgliste wspomnienie wypełnionych śmiechem zabaw oraz zapach, którego pamięć utrwalała w kaplicy na piętrze sierocińca – swojego amerykańskiego domu przy Chapel Street w Brooklynie.

– To mirra – powiedziała siostra Merle, gdy po raz pierwszy przyłapała Kristinę na wąchaniu kadzielnicy. – To twój ulubiony zapach, Heleno. – Dziewczynka przywykła do nowego imienia. – Jeśli tylko zechcesz, porozmawiam z wielebnym Johnem i sprawimy ci podobną w pokoju.

Kristina, a właściwie już Helena, lubiła siostrę Merle. Była miła, przytulała i wszystko cierpliwie tłumaczyła. Spędziły wiele godzin na nauce angielskiego, francuskiego, rachunków i wszystkich innych przedmiotów potrzebnych do ukończenia college’u.

Dalej życie leciało przez palce.

Została nauczycielką angielskiego, poznała Martina, urodziła dwie córki. Wiedli szczęśliwe życie klasy średniej. Wszystko zaczęło się sypać po przeprowadzce do Francji.

Martin otrzymał propozycję objęcia stanowiska dyrektora paryskiego oddziału sieci hoteli. Oznaczało to nie tylko spory awans społeczny – wszak był zdolnym urzędnikiem na kierowniczym stanowisku, ale tylko urzędnikiem – lecz także potężny zastrzyk dla domowego budżetu. Helena nie martwiła się o zajęcie dla siebie. Znała francuski na tyle dobrze, że mogła spełniać się w zawodzie nauczycielki, najlepiej ucząc młodych Francuzów angielskiego.

Sielanka pławienia się w luksusach trwała tylko dwa lata. Najpierw przyszła Merle.

 

Francja, Marsylia, 28 sierpnia 1939

– Mamo chodźmy na plażę. – Trzynastoletnia Natalia ciągnęła rękaw sukni Heleny. Rok młodsza Monica wykrzywiała buzię w grymasie smutku, wskazując przeciwległą stronę bulwaru, skąd wiał przyjemny morski wiatr. Matka jednak wiedziała, że dużo lepszy dla córek będzie cień drzew osłaniający kawiarniany ogródek.

– Jeszcze nie. Jest zbyt gorąco. Musisz wytrzymać jeszcze dwie godziny. – Wiedziała też, że słowa nie uspokoją pełnych energii małych stworzeń. Wezwała kelnera. – Dwie porcje lodów poproszę. Jak wakacje, to wakacje.

Dziewczynki przyklasnęły.

– Czy można się przysiąść?

Helena oderwała wzrok od córek i choć w pierwszej chwili zaskoczenie nieco ją poraziło, zerwała się z krzesła i rzuciła na szyję stojącej obok kobiety.

– Dobry Boże, siostra Merle. Jakże się cieszę.

Kobieta w czerni odwzajemniła uścisk na krótko, potem wyrwała się z objęcia.

– Też się cieszę, że was widzę.

– Proszę usiąść, siostro. Zapraszam. Kelner!

– Nie, nie. Nie trzeba. Ja tylko na chwilę.

Helena oparła dłonie na biodrach.

– Jakże to. Tyle lat się nie widziałyśmy.

Merle nie uśmiechała się, a jej spojrzenie przeszywało zimnem.

– Uciekaj. Znajdzie cię tutaj. Wracaj do Stanów. Masz mało czasu – powiedziała, po czym odeszła.

Helena opadła na krzesło oszołomiona.

Dziewczynki skupiły się na pałaszowaniu ogromnych porcji lodów.

 

Dwa dni później wróciły do Paryża. Dzieci miały jeden dzień na odpoczynek po podróży, a już kolejnego rozpoczynały naukę w szkole. Helena była przygnębiona, ale nie zwierzała się mężowi ze spotkania z Merle. Zresztą, on też zdawał się rozdrażniony. W sobotę wrócił z hotelu późno w nocy, tuż przed świtem wybrał się na spacer i wrócił dopiero na obiad. Ponury nastrój wzmagała wieść, że Francja wypowiedziała wojnę Niemcom.

– Zaciągam się do armii – oznajmił wreszcie.

– Słucham? – Helena dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jej głos brzmi, tak jak wówczas, gdy kobieta szykuje się do awantury. Ale niestety, napięcie ostatnich dni musiało eksplodować.

– To ty nalegałaś, by przyjąć francuskie obywatelstwo.

– A co to ma do rzeczy? Masz też amerykański paszport.

Martin wytarł chustką usta i trzepnął nią o brzeg talerza, który podskoczył i upadł na podłogę, rozbijając się na kawałki.

– Francuskie obywatelstwo miało nam ułatwić wiele spraw. Przede wszystkim, mogłaś zostać dyrektorem szkoły. A dziewczynki…

– To nie jest nasza sprawa – weszła mu w słowo.

– Jest – zripostował. – To kwestia wiarygodności i honoru.

Nie odpowiedziała od razu. Przypomniała sobie o Merle.

– Musimy uciekać. Natychmiast. – Jej oczy równocześnie płonęły i wypełniły się łzami.

Martin uśmiechnął się. Ze wszystkich rzeczy, które najbardziej łamały mu serce, to płacz żony był najgorszy. Podszedł i przyciągnął ją do siebie, a ona wtuliła się mocno.

– To nie potrwa długo. Francja ma trzecią co do wielkości armię na świecie. Wrócę jako bohater.

Zaśmiał się, a ona spojrzała na niego.

– Obiecujesz?

– Słowo żołnierza.

Wieczór spędzili na balkonie ich apartamentu. Noc też, wpatrując się w gwiazdy, snuli plany, co zrobią, kiedy już będzie po wszystkim.

 

Wbrew temu, co mówił Martin, nie skończyło się szybko. Minęła jesień, potem zima, wiosna wybuchła kwieciem. Dni, coraz dłuższe, upływały na czytaniu i pisaniu listów.

Dziesiątego maja wojska niemieckie rozpoczęły ofensywę. Czas przyspieszył. Gazety każdego ranka i wieczora przynosiły nowe wieści, krzycząc złowróżbnymi nagłówkami. Tydzień później przeczytała, że wojska aliantów otoczono pod Dunkierką i w końcu przyszedł telegram, z którego dowiedziała, że w dniu trzydziestych szóstych urodzin została wdową.

Znów pojawiła się Merle. Akurat wtedy, gdy Helena utkwiła wzrok w zaokiennym krajobrazie i gładziła dłonią rozpostarty na kolanach telegram.

– Teraz już nic nie stanie mu na przeszkodzie.

Helena milczała. Pieściła skrawek papieru.

– Musisz iść ze mną – ciągnęła Merle. – Przysięgłam cię chronić. – Zawiesiła na chwilę głos, jakby szukała odpowiednich słów. – Kocham cię, Heleno. Tak, jak ty kochasz córki. Zrób to dla nich. Uciekaj.

Dłonie Heleny zastygły.

– Przed czym mam uciekać?

– Nie spocznie, dopóki cię nie znajdzie.

– Kto? – Z głosu Heleny zniknął ostatni ślad emocji. Zniknął ból, strach, a nawet akcent wyrażający ciekawość, tak charakterystyczny podczas zadawania pytań. To był głos człowieka, któremu już wszystko jedno.

– Powiedz mi wreszcie, o co chodzi.

– Chodź ze mną.

Helena ukryła twarz w dłoniach. Po chwili ściekające z podbródka łzy rozmazały litery na telegramie.

 

Potężny citroën traction avant ze świstem ciął powietrze. Pierre, osobisty szofer Martina zaciskał dłonie na kierownicy, gotów w mgnieniu oka skorygować tor jazdy, gdyby półtoratonowy pojazd podskoczył na wyboju. Trzymał pedał przyspieszenia wbity do oporu. Wiedział, że muszą dotrzeć do celu przed zmierzchem.

Minęło niewiele ponad pięć godzin odkąd Helena usadowiła na tylnej kanapie dziewczynki i spakowała tyle walizek, ile samochód był w stanie pomieścić, gdy opony zaszumiały na betonowej grobli. Pół kilometra przed nimi pięła się ku chmurom twierdza Mont Saint-Michel.

– W ostatniej chwili. – Pierre był wyraźnie z siebie zadowolony. Przypływ wdzierał się już na drogę. Za kilka kwadransów, aż do następnego poranka ocean odetnie cypel od stałego lądu.

Zatrzymali się przed zamkniętą bramą. Z samochodu wysiadła tylko Merle. Musiała użyć obu dłoni, by unieść żelazną antabę. Huk uderzenia o drzwi odpowiadał wielkości i wadze obręczy. Powtórzyła to jeszcze dwukrotnie i czekała. Niezbyt długo, jak na szykujący się do snu klasztor. Najwyraźniej któryś z braci dostrzegł samochód i zaalarmował towarzyszy.

Czyjaś ręka po drugiej stronie odsunęła judasza.

– Merle. Siostra Hagar mnie oczekuje.

Stalowa klapa opadła.

Merle wiedziała, że trochę to potrwa zanim ich wpuszczą. Wszak braciszek z pewnością upewni się, czy Hagar rzeczywiście spodziewa się gościa. Minęło pół godziny, nim dębowe, obite blachą drzwi rozwarły się ze zgrzytem zawiasów. Kilka metrów dalej w półkolu ustawiło się sześć postaci ubranych w czarne habity. W dłoniach dzierżyły pochodnie, choć słońce dopiero co skryło się w oceanie. Merle przeszła przez bramę i poczuła się ściśnięta przez mur po jednej i trzykondygnacyjne kamienice po drugiej stronie wąskiej Grande Rue.

– Witamy, siostro.

Merle obróciła głowę w kierunku samochodu. Zakonnik skinął głową i szepnął do ucha najbliżej stojącemu ze współbraci. Ten podbiegł do budynku wzniesionego przed wiekami z myślą o stajniach. Odsunął jedne z szeregu podwoi i machnął ręką pokazując kierowcy drogę.

Pierre przeprowadził samochód przez drewniany mostek, lecz nie wjechał do garażu. Najpierw wypuścił z pojazdu Helenę i dziewczynki, a następnie odłożył na bruk walizki. Po czym oparł się o karoserię.

– Siostra Hagar prosiła, by dać wam odpocząć po podróży – podjął zakonnik, który najwyraźniej przewodził zgromadzeniu. – Bracia poprowadzą do kwater. Dobrej nocy. Z Bogiem.

 

Helena nie mogła zasnąć. Czas dzieliła między przyglądanie się śpiącym córkom, a wpatrywanie w połyskującą księżycowym blaskiem taflę oceanu. Szukała we wspomnieniach wskazówek, które pomogą wyjaśnić, co sprawiło, że ucieka. Nie chodziło tylko o to, że wsiadła w samochód i w pośpiechu opuściła Paryż. Czuła całą sobą, że ucieka. Nie wiedziała przed czym, przed kim, jednak uczucie to wypełniło ją tak, że nie było miejsca na nic innego. Umysł nie obejmował racjonalnie tego, co się działo. Jedyny wspólny mianownik to Merle. Jak matka, tuliła do piersi w chwilach smutku, trzymała za rękę w chwilach radości i zawsze pojawiała się jako zapowiedź nieszczęścia.

Helena otworzyła okno i wachlując dłońmi, łapczywie chwytała powietrze. Miała wrażenie, że życie kieruje nią, a nie odwrotnie, a za każdym zakrętem stoi Merle, jak drogowskaz, który prowadzi wprost na bagna.

Zobaczyła ją, jak sunie wzdłuż Grande Rue, przy bramie skręca w lewo i wspina się po schodach. Po czym znika między budynkami.

Helena w pośpiechu zamknęła okno, cofnęła się w głąb pokoju i przysiadła przy łóżku córek. Głos, głęboko w głowie szeptał: chodź.

 

Schody oświetlał skąpy blask księżyca i gwiazd. Mimo to, pokonywała kolejne stopnie kamiennych schodów, ani raz się nie potykając. Jakby wiedziona pamięcią, skręciła w ścieżkę prowadzącą na zachód. Potem znów schody i strome zejście wykute w klifie. W dole na wysuniętym niewielkim cyplu stał samotny budynek. To atmosfera opactwa sprawiła, że myśli skojarzyły obiekt z kaplicą poświęconą jednemu z wielu świętych. Rzeźba na szczycie dwuspadowego dachu wyraźnie odcinała się na tle nocnego nieba odbijającego się w oceanie.

Podeszła pod drzwi. Były uchylone. Z wewnątrz wydostawała się migocząca smużka światła. Ostrożnie zajrzała do środka. Nie dalej niż dziesięć metrów od niej naprzeciw siebie stały dwie kobiety. Pierwszą z nich rozpoznała od razu – Merle. Druga, nieco wyższa, również ubrana na czarno, mówiła.

– Daj spokój. Dobrze znasz męża i wiesz, że nie odpuści.

Merle nie odpowiedziała.

– To będzie trwać i trwać. Zataczać kręgi. Umierać i rodzić się na nowo. Pragnienie jest wieczne, moja droga. Nie zmienisz tego.

Merle zaciskała pięści, ale musiała przyznać rację. Druga z kobiet ujęła poły płaszcza i zakręciła się w „niby tańcu”.

– Nie uda ci się jej ciągle ukrywać.

Merle wytrzymała spojrzenie, lecz wciąż milczała. Zaś jej rozmówczyni dokończyła figurę, dygnęła i przysiadła na stopniu ołtarza.

– Dopóki dusze nie zaznają spokoju, będą się odradzać w ludziach i włóczyć po świecie w pogoni za niedokończonymi sprawami. Nie uciekniecie mu. On jest potężny i ma tylko jeden cel, w którym ty mu przeszkodziłaś. Nie spocznie dopóki się nie dopełni.

– To co mam zrobić?

– Nic. Tak czy owak dopnie swego, albo przynajmniej jedna z ich dusz zazna wieczności. Jednak to już zależy od ludzi. Wyrwali ich z mojej mocy i tylko oni mogą mi ich zwrócić. – Skierowała głowę w stronę wejścia do kaplicy. – Powiedz jej, kim jest.

Roześmiała się w głos.

Helena poczuła znajomy dreszcz biegnący po linii kręgosłupa. Była pewna, że i ta kobieta patrzy prosto w jej oczy.

Uciekła.

 

Obudziło ją bicie dzwonów. Otworzyła oczy i poczuła ukłucie w szyi. Zdała sobie sprawę, że to z powodu pozycji w jakiej usnęła. Siedziała na podłodze przy łóżku dzieci. Głowę od drewnianej ramy osłaniał rąbek pierzyny. Jednak to nie wystarczyło i kark zesztywniał. Obolała podniosła się i podeszła do okna. Mimo wczesnej pory, dzień rozpoczął się na dobre. Powietrze miało słony posmak porannej bryzy.

Z zamyślenia wyrwało ją stukanie do drzwi.

– Proszę.

Do pokoju wsunęła się głowa zakonnika.

– Siostra Hagar prosi na śniadanie.

Helena spojrzała na śpiące dziewczynki.

– Potrzebuję kilku chwil.

Zakonnik w lot pojął o co chodzi,

– Młodym damom przyniesiemy jedzenie później. Niech odpoczywają. Dzieci źle znoszą długie podróże.

W oczach Heleny pojawił się wyraz wdzięczności.

– Potrzebuję dwóch minut.

– Zaczekam w korytarzu.

 

Scena przypominała tę z kaplicy. Tyle tylko, że dwie odziane w czerń kobiety stały naprzeciw siebie nie na tle ołtarza, a rozświetlonego okna refektarza. Natomiast Helena nie ukrywała się za uchylonymi drzwiami, lecz po drugiej stronie długiego stołu.

– Miło cię widzieć. – Merle uśmiechnęła się. – Poznaj siostrę Hagar.

– Zapraszam. – Hagar szerokim gestem wskazała zastawiony stół. – Opactwo słynie z gościnności. Chętnie korzystam, jeśli jestem w pobliżu. Mają wyborną kuchnię.

Jadły w milczeniu i na swój sposób każda z nich w samotności. Braciszkowie od czasu do czasu zaglądali sprawdzić, czy przypadkiem panie czegoś nie potrzebują. Ale na tyle dyskretnie, że byli praktycznie niezauważalni.

Minęło dobre pół godziny nim Hagar otarła usta chustką i zapytała:

– Jak podróż?

– Dziękuję – odpowiedziała Helena. – Paryż nie daleko, a Pierre to świetny kierowca.

– To dobrze. Chociaż dziewczynki…

– Bardziej przeżycia dni ostatnich, niż podróż – ucięła Helena.

– Tak, Merle opowiadała. Współczuję.

Helena nie odpowiedziała. Czuła trudny do opisania lęk. Nie przed Hagar – ta zdawała się być miła. Twarz miała spokojną, spojrzenie łagodne, niemal troskliwe. Zupełnie jak u Merle, którą zapamiętała jako dziecko. Czuła niepokój związany z tym, co usłyszała w nocy. Oczekiwanie napięło mięśnie, a w głowie kłębiły się słowa: „powiedz jej, kim jest”.

– Wierzysz w wędrówkę dusz? – zapytała znienacka Hagar.

Helena z początku nie odrzekła. Zamęt w umyśle spotęgowały wdzierające się falą wspomnienia.

Martin. To o nim pomyślała odpowiadając:

– Bardzo bym chciała, siostro.

Hagar jakby czytała w jej oczach.

– Mówiłam, że nie jest gotowa – powiedziała patrząc na Merle.

Helena zerwała się z miejsca.

– Na co nie jestem gotowa?! Czy powiecie mi wreszcie o co w tym wszystkich chodzi? – wykrzyczała i wybuchła płaczem.

Merle rozbieganym wzrokiem pytała „co teraz?” i wtedy Hagar skinęła dłonią. W jednej chwili pojawił się mnich, trzymający w dłoniach szkatułkę o rozmiarze przypominającym pełne wydanie pisma świętego.

– Merle prosiła, bym to przechowała dla ciebie.

Helena wbiła wzrok w twarz Merle, która najpierw zbladła, a następnie spąsowiała, ale zamiast wybuchnąć odwróciła głowę w stronę okna.

Tymczasem Hagar przesunęła szkatułkę po obrusie tak, by Helena mogła jej dosięgnąć.

– Nie musisz tam zaglądać teraz. Lepiej będzie, gdy zrobisz to w samotności.

Energicznie podniosła się z krzesła, przesłała całusa Merle i oddaliła bez słowa.

Zostały we dwie. Helena patrząca na pozbawione ozdób, sfatygowane czasem drewniane pudełko i Merle z posępną miną wpatrująca się w okno.

 

III Rzesza, Wrocław, 25 czerwca 1940

Najkrótsza droga z dworca głównego do Prezydium Policji wiodła przez Gartenstrasse, potem w prawo w Angerstrasse i w lewo w wąską Einchornstrasse, gdzie kryła się brama na dziedziniec pięciokondygnacyjnego molocha z brunatnej cegły. To zaledwie kilka minut drogi, jednak Helena zdążyła raz jeszcze odtworzyć w pamięci ostatnie chwile pobytu w Mont Saint-Michel.

 

Siedziały z Merle przy stole w refektarzu.

– Jeśli to otworzysz, twoje życie zostanie zrujnowane – usłyszała.

„Jeszcze bardziej?”, pomyślała i dotknęła palcem wskazującym zamka, w którym tkwił kluczyk.

– Nie zrozumiesz tego. – Merle patrzyła jej głęboko w oczy.

Otworzyła wieko. Na wierzchu była fotografia. Kobieta i mężczyzna. Pomiędzy nimi uśmiechnięta blondwłosa dziewczynka. Poniżej więcej fotografii i kilkanaście kartek zapisanych odręcznie i maszynowo.

Czytała.

Zrozumiała, że postaci na zdjęciach, to jej rodzice, że urodziła się w jakimś Breslau, że ocalała z katastrofy Titanica, a jej rodzice zginęli.

Spojrzała na Merle pytająco. Po co tyle lat to ukrywała i w jaki sposób miało to zrujnować jej życie?

Wtedy siostra z całej siły uderzyła otwartą dłonią o stół.

– Niech ją szlag!

 

Esesman otworzył tylne drzwi półciężarówki i Helena, która przez kilka minut podróży więźniarką przyzwyczaiła się do mroku, przysłoniła oczy dłonią.

– Wysiadać – rzucił żołnierz.

Zeskoczyła na brukowany dziedziniec i choć mrużyła oczy przed światłem, natychmiast zauważyła dwumetrową postać w czarnym mundurze. Rozpoznała go od razu i nawet nie czuła się zaskoczona.

 

Spotkali się trzy dni temu w Mont Saint-Michel. Stanął w drzwiach sypialni i powiedział:

– Nareszcie możemy dokończyć nasze sprawy. Zapraszam.

Do środka weszło dwóch esesmanów. Lufami karabinów wskazali drogę. Przytuliła córki, które uczepiły się jej nocnej koszuli.

Szli korytarzem, gdy nagle za zakrętem pojawiła się Merle.

– Wygrałeś. – Jej głowa sięgała zaledwie do piersi oficera. Jednak pewnie patrzyła mu w oczy. – Dziewczynki zostają. Nie chodzi ci o nie.

Jeden z żołnierzy uniósł karabin, ale oficer powstrzymał go gestem. Uśmiechnął się.

– No proszę, proszę. Znów wchodzisz mi w drogę.

Merle nie odpowiedziała i nie drgnął jej żaden mięsień. Z twarzy bił spokój, ale i upór.

– Dobrze – powiedział po chwili milczenia. – Mam do ciebie słabość, wiesz o tym.

Kiedy Helena wsiadała do samochodu, spojrzała jeszcze w górę w okna kamienicy z nadzieją, że zobaczy córki, lecz była tam tylko Hagar.

 

Teraz stała otoczona przez uzbrojonych mężczyzn i drżała, choć z nieba lał się żar.

Naprawdę się bała. Nadal nie rozumiała, dlaczego ona i czym zawiniła. Dlaczego „on” ją odnalazł i najważniejsze, dlaczego w ogóle szukał. „Kim jestem?”, pytała w duchu. Czuła jednak, że właśnie zbliża się odpowiedź.

Kiedy zeszli do piwnicy, oficer rzekł:

– Czas się odświeżyć po podróży.

Dwóch żołnierzy chwyciło Helenę pod ramiona i wrzuciło do stojącej pod ścianą wanny. Lodowata woda chlusnęła na podłogę. Oficer podszedł, jedną dłoń położył jej na piersi, drugą na twarzy. Nacisnął.

Helena w ostatniej chwili złapała haust powietrza, a jej serce niemal przestało bić. Wierzgnęła, lecz unieruchomiły ją silne ręce. Czuła, jak rozsadza jej płuca. Już miała otworzyć usta, gdy oficer zluzował uścisk. Chwilę później uniosła się i spadła na kamienną posadzkę.

– Pamiętasz? – usłyszała spokojny szept oficera. Podniosła głowę i wspomnienie uderzyło jak grom. Thomas, poznała go po oczach, wąskich źrenicach otoczonych jasnoszarą mgłą.

Nie wytrzymała i wybuchła płaczem. Poczuła uścisk pod ramionami, przeniesiono ją na krzesło z wysokim oparciem w centralnej części pomieszczenia, dokładnie pod jedyną, ale dającą silne światło żarówką.

– Powiem ci, że ciało wybrałaś pierwsza klasa. – Oficer przypatrywał się jej piersiom, do których przylgnęła mokra koszula.

Helena milczała. Ze spuszczoną głową wpatrywała się w podłogę.

– Wiesz, że muszę cię zabić – ciągnął. – Niestety w twoim przypadku nie jest to takie proste. Trochę czasu mi to zajęło, ale wreszcie pojąłem. Szkopuł w tym, że najpierw muszę zabić duszę, a ciało to tylko deser.

 

Tkwiła w ciemnościach tak długo, aż straciła rachubę czasu. Nie bardzo też orientowała się, co się z nią dzieje. Raz lewitowała, raz czuła na twarzy chłód podłogi. Innym razem nie mogła poruszyć żadną kończyną. W głowie wirowało.

– Już czas. – Szept wypowiedziany wprost do ucha o uderzenie serca wyprzedził ostry błysk światła wbijający się w źrenice. Dłonie i stopy miała unieruchomione. Tuż nad nią rozległ się pomruk słów, których znaczenia nie potrafiła zrozumieć. Traciła czucie w ciele. Odpływała.

Stan ten przerwały dwa głuche uderzenia w żelazne drzwi wychodzące na korytarz podziemi. Pomruk zamilkł.

Kolejne dwa uderzenia.

– Otwierać!

Helena uchyliła powieki i zobaczyła siedzącego na niej okrakiem człowieka, który z twarzy przypominał oficera, lecz ubrany był jak postaci na obrazach przedstawiających starożytnych Egipcjan. Złoto – czarna chusta okalała czoło i spadała na barki i ramiona. Pod brodą sterczał owalny kołek pomalowany na żółto.

– Otwierać! To rozkaz!

Oficer skinął głową, by któryś odzianych w białe tuniki towarzyszy odsunął rygle. Kiedy drzwi zostały otwarte, skamieniał na twarzy, potem zeskoczył z Heleny, wyprężył się jak struna, wyciągnął zamaszyście ramię i krzyknął:

– Heil, Hitler.

Helena odwróciła głowę i w drzwiach dostrzegła mężczyznę średniego wzrostu, starszego, niż jej oprawca, ale w identycznym czarnym mundurze i czapce z trupią czaszką na otoku. Za okrągłymi okularami skrywały się bladoniebieskie oczy. Widziała tę twarz w gazetach. Należała do Reichsführera Heinricha Himmlera.

– Miałaś rację. – Jego głos był niski o bardzo przyjemnej dla ucha barwie. Niemal pieszczotliwy. Odsunął się i w drzwiach pojawiła się Hagar, ale jakże odmieniona. Zdawała się znacznie młodsza niż w Mont Saint Michel. Krucze włosy opadały swobodnie na ramiona, zamiast zakonnego czarnego kornetu miała złoty diadem rozwidlający się w górę, jak rogi, które podtrzymywały czerwoną kulę. Całości dopełniała sięgająca ziemi suknia w kolorze świeżej krwi.

– Drogi Heinrichu – rzekła – masz niepowtarzalną okazję poznać Totmesa Trzeciego, władcę Egiptu, z osiemnastej dynastii.

Himmler poprawił okulary i odchylił głowę w tył, gdzie jak cień czuwał mężczyzna w czarnym fraku.

– Co pan o tym sądzi, doktorze Kersten?

– Ekscelencja pyta, czy wierzę? Tak, wierzę.

Hagar postąpiła kilka kroków do przodu. Okrążyła stojącego na baczność oficera.

– Faraonowie to synowie Ra, wszechpotężnego stwórcy i pana ładu na świecie. W każdym z nich drzemie cząstka boskiej mocy. Mam rację, Totmesie? – Uśmiechnęła się, gdy dostrzegła krople potu wyciekające spod nemes nad czołem oficera.

– Nie wtrącaj się, Hathor – syknął przez zaciśnięte zęby.

– Ta boska moc – kontynuowała podniesionym głosem, kątem oka łypiąc na Himmlera – dawała im nieskończoną władzę nad ludźmi. Ba, nawet natura zdawała się im służyć. Dziesiątki lat w zdrowiu i dobrobycie.

– To prawda – szepnął Kersten za plecami Himmlera.

Totmes coraz bardziej zauważalnie drżał. Może ze złości, może strachu, a może bezsilności.

– Heinrichu – Hagar zwróciła się do Reichsführera – jeśli ktokolwiek w dzisiejszym świecie powinien zaczerpnąć z kielicha tej mocy, to tylko ty.

Oczy Himmlera zrównały się wielkością ze szkłami jego okularów.

– Jakże mam to uczynić?

– Boska cząstka jest we krwi. Wystarczy, że połączy się z twoją. Najprościej ją wypić.

Himmler zmrużył powieki.

– Sierżancie!

W korytarzu rozległ się stukot obcasów.

– Na rozkaz.

– Zastrzel go.

Żołnierz odbezpieczył karabin. Totmes zdążył tylko otworzyć usta jak ryba wyrzucona na brzeg rzeki. Rozległ się huk wystrzału.

Hagar tymczasem podeszła do Heleny i z łatwością rozwiązała krępujące ją sznury.

– Nigdy się nie wtrącam. Ale Merle tak błagała za tobą. Naprawdę cię kocha całym sercem.

Kiedy skończyła, podeszła do Himmlera.

– Obiecałeś, że ją uwolnisz i odeślesz do Stanów.

– Dotrzymuję słowa – odpowiedział, lecz cała jego uwaga skupiała się na strużce krwi sączącej się z piersi Totmesa.

Hagar poczekała, aż esesmani wyprowadzą Helenę na korytarz i podążyła za nimi. Nie chciała patrzeć na to, co zrobi Reichsführer.

 

Egipt, Kair, 26 czerwca 2007

Profesor Zahi Hawass czuł, że napięcie mija. Wypełniony po brzegi hol Muzeum Egiptu przestał go stresować. Zebrani w milczeniu spijali z jego ust słowa, a on już kończył prezentację.

– …nie mamy cienia wątpliwości, że Howard Carter w grobowcu KV60 odnalazł szczątki Hatszepsut. Badania zostały zakończone. Zakończyła się też tułaczka królowej. Najwyższa Rada Starożytności zaproponowała datę pogrzebu. Rząd egipski na czele z obecnym tu panem premierem uznali – skinął głową w kierunku najbliższego rzędu krzeseł – że uroczystość będzie miała charakter państwowy. Dziękuję za uwagę. Pytania?

Z tłumu wysunęła się elegancko ubrana blondynka, wyglądająca nazbyt młodo, jak na dziennikarkę zajmującą się poważnymi tematami naukowymi.

– Alicia Pringwood, redakcja The Sun, Londyn.

– Słucham panią.

– Moi czytelnicy chcą wiedzieć, czy udało się pańskiemu zespołowi potwierdzić, że to Totmes Trzeci, pasierb Hatszepsut, kiedy stał się wystarczająco wpływowy zlecił, a może nawet sam zamordował macochę, która przecież zajmowała jego tron.

– Oraz to – powiedział profesor, z trudem ukrywając rozbawienie – że jej młodsza córka Meritre, późniejsza żona Totmesa Trzeciego, poznawszy jego intencje, ukryła ciało matki, by ten nie mógł zniszczyć jej szczątków i ostatecznie zatrzeć pamięci o Hatszepsut w świadomości poddanych.

– To też – odrzekła.

– Nie, proszę pani. W żaden sposób nie mogę tego potwierdzić badaniami. Jestem archeologiem. Mitologia to inna dziedzina nauki.

 

***

Dom opieki Gates Garden dzieliły zaledwie cztery mile od sierocińca przy Chapel Street. Wybrała to miejsce wbrew woli córek. Chciały, by została z nimi, wnuczkami i prawnuczkami w Londynie. Ale nie mogła – jej domem jest Brooklyn. Pragnęła być jak najbliżej miejsca, gdzie czuła, że znów spotka Merle.

Katedrę świętego Józefa odwiedzała codziennie. Najpierw były to długie spacery. Z upływem czasu i sił coraz częściej korzystała z autobusu, a kiedy starość przykuła ją do łóżka, katedrę odwiedzała tylko w myślach.

Aż wreszcie usłyszała znajomy głos.

– Przepraszam, że musiałaś tak długo czekać. Najbardziej jednak za to, że przez te wszystkie lata nie potrafiłam powiedzieć ci prawdy. – Merle wyciągała dłoń. – Ale teraz nareszcie możesz iść z nami.

Twarz Heleny pojaśniała. Ufnie wstała, ujęła podaną rękę.

– Dziękuję, córeczko.

– Skąd… – Merle zadrżał głos.

– Moje serce chyba cały czas to czuło. Nie od razu się domyśliłam i tak naprawdę dopiero teraz nabrałam pewności, Meritre.

Spojrzała za siebie, na blade, wątłe ciało leżące w łóżku. I pozwoliła się prowadzić.

W drzwiach stała Hagar, a właściwie Hathor. Od czasów ostatniego spotkania we wrocławskiej katowni Gestapo nic się nie zmieniła. Oprócz sukni – teraz miała białą.

– Naprawdę, miło cię znów widzieć, Hatszepsut – powiedziała.

 

* Muzeum Egiptu w Kairze

Koniec

Komentarze

A więc witaj raz jeszcze. :))

Jak pisałam podczas bety, doskonały tekst, postacie wykreowane drobiazgowo, z ważnymi dla fabuły szczegółami, moc świetnej fantastyki, czyta się znakomicie, jestem pod ogromnym wrażeniem.

Pozdrawiam, powodzenia, klikam. :)

Pecunia non olet

Jak dla mnie, za bardzo ckliwe. Melodramat! ::) Pozdrawiam

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Cześć, opowiadanie bardzo mi się spodobało. Muszę wstydliwie przyznać, iż nie znam się zupełnie na wierzeniach Egipcjan czy archeologii, aczkolwiek i bez tej wiedzy z zaciekawieniem oraz przyjemnością śledziłem losy bohaterów. Przeplatające się z dziejami rodziny nici przeznaczenia to coś, co mnie zawsze porywa, a tutaj jest to dodatkowo osnute pozagrobową tajemnicą, dzięki czemu całość trzyma w pewnym napięciu. Dziękuję i pozdrawiam! :)

Dziękuję za wizyty i przepraszam za opieszałość. Do komentarzy odniosę się niebawem.

bruce, serio muszę poczytać, co piszesz pod naprawdę dobrymi opowiadaniami. 

Astrid,  facetom też się to zdarza.

Nędzniku, to bardzo budujące, co napisałeś. Dziękuję.

Fajny tekst. Bogata i subtelna fabuła. Miota się po całym świecie. A przy tym powtarzalna. Prawie jak fraktal.

Pewnej satysfakcji dostarczyło mi, że kiedy tylko padła data 1912 (akurat czytam taką książkę, że wstyd byłoby nie skojarzyć), wiedziałam, jaki będzie następny krok. Nie użyłeś kluczowego słowa, to i ja go nie użyję, niech pozostali mają zagadkę.

Bohaterowie ciekawi. Podziwiałam babki, nie lubiłam faceta. Naprawdę był takim wrednym faraonem? Bo kojarzę tylko, że ktoś o takim imieniu był.

Dlaczego zakonnica upierała się przy imieniu Helena? Wydaje mi się, że Trojańskiej już nie ma co mieszać do tej historii.

zakonny czarny kornet zastąpił złotego diadem rozwidlający się w górę, jak rogi.

Primo – coś się posypawszy przy złocie. Secundo – dwuznaczna konstrukcja – kornet zastąpił diadem. I co teraz ta kobieta ma na głowie?

Ja bym odmieniała “nemes” normalnie, jak polskie słowo.

Babska logika rządzi!

bruce, serio muszę poczytać, co piszesz pod naprawdę dobrymi opowiadaniami. 

laughwink

Pecunia non olet

Bruce, jeszcze raz dziękuję.

 

Finklo, jak mi miło, że zajrzałaś. :-)

 

Fajny tekst. Bogata i subtelna fabuła. Miota się po całym świecie. A przy tym powtarzalna. Prawie jak fraktal.

Łechce.

 

Pewnej satysfakcji dostarczyło mi, że kiedy tylko padła data 1912 (akurat czytam taką książkę, że wstyd byłoby nie skojarzyć), wiedziałam, jaki będzie następny krok. Nie użyłeś kluczowego słowa, to i ja go nie użyję, niech pozostali mają zagadkę.

:-)

 

Bohaterowie ciekawi. Podziwiałam babki, nie lubiłam faceta. Naprawdę był takim wrednym faraonem? Bo kojarzę tylko, że ktoś o takim imieniu był.

Totmes zapisał się bardzo nieźle w historii Epiptu, może nawet lepiej niż Hatszepsut. Natomiast bardzo niejasne są ich relacje. Z pewnością były dość trudne i Totmes, według skąpych źródeł, które odwiedziłem bardzo się upierał, by mit królowej – Faraon zniknął.

Dlaczego zakonnica upierała się przy imieniu Helena? Wydaje mi się, że Trojańskiej już nie ma co mieszać do tej historii.

…tak wyszło. Na początku zajęło mi to zbyt wiele czasu, by znaleźć niemieckie imię zbliżone do brzmienia Hatszepsut. I nawet znalazłem: Heidemarie. Na początku było ok. Ale potem wypadł mi Londyn, Stany, tłumaczenie, dlaczego w USA ktoś się uparł, żeby to było Heidemarie, skoro Merle/Meritre chciała ją chronić, etc. i kiedy byłem bliski stanu zawałowego, że nie zepnę tej historii, wpadła w głowę, do Twojego komentarza neutralna, Helena.

zakonny czarny kornet zastąpił złotego diadem rozwidlający się w górę, jak rogi.

Primo – coś się posypawszy przy złocie. Secundo – dwuznaczna konstrukcja – kornet zastąpił diadem. I co teraz ta kobieta ma na głowie?

Ewidentnie tak.

Z tym na głowie, to kiedy już nazwałem ją po imieniu, czyli Hathor, pomyślałem, że skojarzenia z jej przedstawianiem w egipskiej kulturze nasunie się jakoś .

Ale tak, coś tu nawet bardzo nie teges.

Ja bym odmieniała “nemes” normalnie, jak polskie słowo.

Ok. Dzięki.

 

Cieszę się, że nie był to zmarnowany czas. Miło mi… bardzo. :-)

 

Z tym na głowie, to kiedy już nazwałem ją po imieniu, czyli Hathor, pomyślałem, że skojarzenia z jej przedstawianiem w egipskiej kulturze nasunie się jakoś .

Nie no, można zgadnąć, co ona ma na łbie, że skoro wcześniej była zakonnicą, to miała kornet, w takim razie teraz kolej na to rogate coś… Ale czytelnik nie jest od tego, żeby zgadywać, co poeta chciał przez to powiedzieć. Ma sunąć gładko jak świeżym lodowisku.

Babska logika rządzi!

Ma sunąć gładko jak świeżym lodowisku.

Niestety, w pisaniu jeszcze głównie poruszam się traktorem z bronami.

ManeTekelFares, to jest naprawdę ciekawe opowiadanie, zbudowane wokół jednego mitu. Całkiem zgrabnie twoja historia splata się z faktami historycznymi.

 

– Wiesz, że muszę cię zabić – ciągnął

 

Krucze włosy opadały swobodnie na ramiona, zakonny czarny kornet zastąpił złotego złoty diadem rozwidlający się w górę, jak rogi.

 

 

Toteż Stefan, gdy na początku tysiąc dziewięćset dwunastego 1912 roku dostał kolejną propozycję zmiany miejsca pracy, najpierw kupił bilety na statek, a dopiero potem powiedział o wszystkim żonie. 

 

W całym opowiadaniu daty są zapisywane liczbowo, więc może warto zmienić.

 

Pozdrawiam!

hrabiaxie, dziękuję za opinię. 

Usterki poprawiłem. 

Daty w zapisie liczbowym w śródtytułach pozostawię.

Przynajmniej na razie.

Dobre, całkiem sporo udało Ci się tu wcisnąć wydarzeń historycznych, przeciągnąłes czytelnika przez trzy kontynenty, stworzyłeś interesującą boską intrygę. Całkiem sporo tego dobra, jak na niespełna 40k. Opko ma swój klimacik, który mi się podoba i ciekawych bohaterów. Udany tekst :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irko, bardzo dziękuję za wizytę i reakcje. 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Happy end był. :-)

Cześć!

Powracam spóźniona, ale szczera xD

Klika otrzymujesz przede wszystkim za ogrom pracy, który włożyłeś w szlifowanie tego opka podczas bety, oraz za rozmach historii, bardzo bogatej i pokręconej, którą jednak udało Ci się czytelnie – i wciągająco – skondensować do niespełna 40k znaków. Szacun, to wymagało dyscypliny :P

Pisałam Ci już, co mi się w tym tekście podobało, a co zgrzytało, więc nie będę się rozpisywać. W telegraficznym skrócie: fajna, dynamiczna historia, która sporo wymaga od czytelnika. Przede wszystkim uwagi i trochę główkowania, żeby pospinać wątki i rozrzucone tu i ówdzie tropy. Zabrakło mi natomiast mocniejszego wybrzmienia emocji poszczególnych postaci – tu rozumiem, że limit nie pozwolił na liczniejsze introspekcje – oraz nieco klarowniejszego opisu tych magicznych zawirowań, które miały miejsce we Wrocławiu.

I z tymi właśnie uwagami wiązała się moja niedokończona opinia/sugestia z bety. Chciałam mianowicie podpowiedzieć, że być może niezłym rozwiązaniem dla tekstu i historii byłoby odpuścić konkurs i trochę opowiadanie wydłużyć, rozwinąć, poświęcić więcej miejsca postaciom i ich przeżyciom wewnętrznym – szczególnie Helenie. Limity są fuj, zwłaszcza w przypadku takich rozbuchanych opowieści, które po prostu szkoda przycinać i na siłę próbować wepchnąć w te marne 36k znaków.

Ale tak jak jest, też jest dobrze, więc nie przejmuj się moim marudzeniem :D

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Bardzo ciekawe opowiadanie. Normalnie marudziłabym na przeskoki, zmiany perspektyw i nadmiar niewiadomych, ale tobie tak udało się zbudować nastrój i poprowadzić narrację, że zupełnie mi to nie przeszkadzało. Śledziłam historię z zainteresowaniem, zastanawiając się, w jaki sposób powiążesz ze sobą znalezione w pierwszej scenie zwłoki z bohaterkami opowieści. Nie zawiodłam się rozwiązaniem zagadki i nawet na samym końcu udało ci się mnie zaskoczyć (byłam pewna, że Helena okaże się Meritą).

Podobało mi się, jak zgrabnie nakreślasz klimat. Nie tworzysz rozwiniętych opisów, ale to, o czym wspominasz, świetnie buduje nastrój. Szkoda, że nie wyrobiłeś się z oddaniem tekstu na konkurs.

Klikam do biblioteki i do następnego. :)

gravel, jeszcze raz bardzo dziękuję za pomoc. Twoje komentarze były i są dla mnie bardzo cenne.

ośmiornico, dziękuję, że zechciałaś przeczytać i bardzo się cieszę, że się nie zawiodłaś.

Cześć, ManeTekelFaresie! Komentowałem już kiedyś coś Twojego?

Nie jestem pewien, ale to na pewno mi się spodobało. Interesująco obmyślona fabuła, pióro na tyle dobre, aby dało się płynąć przez opowieść bez wynurzania się ze świata. Kreacja postaci, wyrażane przez nie emocje, w większości wydały mi się wiarygodne. Udany, przyjemny tekst.

Wyliczę w miarę zwięźle kilka potencjalnych problemów, które dostrzegam…

Brak wyraźnego związku między pierwszą a drugą sceną. Data ta sama, ale poza tym? Duch Hatszepsut uwolniony z sarkofagu mógł się po prostu wcielić w dowolny zarodek żeński na świecie?

Kobieta na czele delegacji kompanii stalowej w roku 1912? Nie potrafię stwierdzić kategorycznie, że to niemożliwe, ale wydaje mi się bardzo podejrzane.

Postać Hagar wydała mi się mało czytelna. Aż do decydującej sceny nie dajesz chyba żadnego sygnału, że to ktoś więcej niż zaprzyjaźniona przełożona klasztoru. I nie sądzę, aby Niemcy tak łatwo wypuścili Helenę, mogłaby im się jeszcze jakoś przydać (może właśnie ze względu na tę potencjalną przydatność doczekałaby potem wyzwolenia).

Narzuca się pomysł na dodatkowy smaczek, bardzo drobną historię alternatywną: oto naziści mają do dyspozycji moce deifikowanego Totmesa, które może pozwalają im na przykład uderzać w wybrane miejsca na wielki dystans, choć z marną celnością. A u aliantów jest Robert Oppenheimer “Now I am become Death, the destroyer of worlds”. Czyli kto mocniejszy, faraon-bóstwo czy nowy awatar Wisznu?…

EDYCJA: zapomniałem dodać, że wypadałoby to pisać ostrożnie i ze smakiem, bo Wisznu w przeciwieństwie do Totmesa wciąż ma dużą liczbę całkiem realnych wyznawców…

Parę razy zwróciłem uwagę na brakujące przecinki, na przykład w zdaniu “Mamo chodźmy na plażę”. Natomiast w hitlerowskim pozdrowieniu przecinka być nie powinno.

Dziękuję za podzielenie się opowiadaniem i pozdrawiam!

aledoczekał się pozycji Głównego Inspektora

Bardzo dobrze się czytało. Super pomysł i realizacja. Warto było mieć w kolejce.

Wybaczcie, że tak późno.

Koalo,  dziękuję, że warto było.

ale i doczekał się pozycji Głównego Inspektora

“i” zostaje. :-)

 

Ślimaku,  jestem bardzo wdzięczny za wizytę i pochylenie się nad tekstem.

Komentowałem już kiedyś coś Twojego?

Można przejrzeć, poszukać, można się cieszyć z każdej wizyty. Wybieram ostatnie.

 

Duch Hatszepsut uwolniony z sarkofagu mógł się po prostu wcielić w dowolny zarodek żeński na świecie?

Na tym opiera się… właściwie wszystko w tym opku.

 

Kobieta na czele delegacji kompanii stalowej w roku 1912? Nie potrafię stwierdzić kategorycznie, że to niemożliwe, ale wydaje mi się bardzo podejrzane.

Słaby punkt. Przyznaję. Po Twojej uwadze zacząłem szukać. 

Już w tym czasie kobiety były mocno aktywne. Przewodniczenie delegacji, to jeszcze nie kierownicze stanowisko w firmie. A poza tym była to Hathor we własnej osobie. 

 

Aż do decydującej sceny nie dajesz chyba żadnego sygnału, że to ktoś więcej niż zaprzyjaźniona przełożona klasztoru. I nie sądzę, aby Niemcy tak łatwo wypuścili Helenę, mogłaby im się jeszcze jakoś przydać (może właśnie ze względu na tę potencjalną przydatność doczekałaby potem wyzwolenia).

Wydawało mi się, że Hagar, która pojawia się już w drugiej scenie daje sobą sygnały, że jest kimś więcej.

Nie bez powodu umieściłem też postać Himmlera w zestawieniu z Kerstenem. Himmler był fanem czarnej magii, wszystkiego, co nadprzyrodzone. Bezgranicznie ufał Kerstenowi i mogę się założyć, że uwierzyłby, że rozmawia z egipskimi bogami.

Narzuca się pomysł na dodatkowy smaczek, bardzo drobną historię alternatywną: oto naziści mają do dyspozycji moce deifikowanego Totmesa, które może pozwalają im na przykład uderzać w wybrane miejsca na wielki dystans, choć z marną celnością.

Jedyną boską postacią jest Hagat/Hathor. Reszta to ludzie w innym wcieleniu.

 

Dziękuję za podzielenie się opowiadaniem i pozdrawiam!

Powtórzę. To ja jestem wdzięczny.

 

 

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

To miłe. :-)

Nowa Fantastyka