Błogą ciszę sennych marzeń przeszywa dźwięk budzika. Świadomość broni się jak może, ale sumienie nie bierze jeńców. Umysł jeszcze śpi, ale nogi już same niosą mnie do kuchni, a ręce bezbłędnie odnajdują ekspres do kawy. Nirvana… Z każdym łykiem doskonałej czerni świat nabiera kolorów.
A ona tymczasem kieruje się do łazienki.
– Chodź do mnie – zaprasza, wchodząc pod prysznic.
Milczę. Nie czas na przyjemności.
– Jedź ostrożnie. – Tym razem jej głos wyrywa mnie z transu, przez co krzywo wiążę krawat. Trudno, w zasadzie już jestem spóźniony.
– Kocham cię. Wrócę wieczorem – rzucam, zamykając za sobą drzwi.
Brudny i lodowato zimny świat spowija jeszcze mrok. Majaczą w nim niewyraźne, szare kształty. Przyspieszam kroku. Ośnieżone auto ożywa na mój widok, szeroko otwarte drzwi zapraszają do rozświetlonego wnętrza. Rozsiadam się w fotelu, kiedy automat rygluje drzwi i uruchamia silnik. Zamykam oczy, głaszcząc skórzaną kierownicę. Wibracje fotela masują napięte plecy. Auto już mruczy zachęcająco, kontrolki gasną, można ruszać.
Pojazd wolno wytacza się z parkingu, moje oczy nieustannie wypatrują widm, mogących w każdej chwili wtargnąć na drogę. Dlaczego zawsze jest ich tak dużo o poranku? Po kilku zakrętach osiedlowa uliczka wreszcie zmienia się w wielopasmową arterię, pas startowy, na którym mogę rozwinąć skrzydła.
Widlasta ósemka ryczy, kiedy przekraczam prędkość dźwięku, mknąc ku gwiazdom. Lewy pas jest jak sumienie: nie bierze jeńców, zwłaszcza jak jestem spóźniony. Z klasą wyprzedzam nosorożca, za którym wlokłem się dobre piętnaście minut oraz panią ślimak, nieustannie paplającą przez telefon. Jak można tak żyć? Ilekroć widzę tę kobietę, przypomina mi się jej piskliwy głosik, przed którym nie chroni żadne z wynalezionych dotąd wygłuszeń.
Wskazówka obrotomierza dotyka żółtego pola, mijam kolejno słonie, jamniki i wszelkie pordzewiałe plugastwa, które blokują drogę. Czego to widma nie wymyślą? Zbliżam się właśnie do transatlantyka, długiej na siedemnaście metrów beczki pełnej szarości, kiedy jasne światło zaczyna błyskać w lusterku.
– Na mnie mrugasz!? – Odruchowo naciskam na gaz, ale natrętne błyski nie zamierzają zostać w tyle.
Przełączam auto w tryb sportowy, gotów ustanowić kolejny rekord trasy i zdeklasować żałosnego głupca.
– Proszę bardzo!
Ryk silnika przechodzi w gwizd, pojazd zaczyna delikatnie błądzić, kiedy wskazówka przyspieszeniomierza dochodzi do nieskończoności. Niewielki wycinek przestrzeni przed autem staje się całym światem. Nirvana…
– Alarm! – Wirtualny kokpit zalewa fala sygnałów ostrzegawczych. – Alarm!
Odruchowo zjeżdżam na prawo, kryjąc się wśród sunących w mroku stworzeń. Jeden ze słoni trąbi okrutnie, ale nie mam czasu, by mu się odwdzięczyć. Trąbi również natręt, przemykający gdzieś po mojej lewej. Teraz widzę go wyraźnie: czerwone grand turismo całe w kwiatach, przebój zeszłego roku. Widocznie nietutejszy. Albo nie włączył komputera. Albo głupi. A może wszystko naraz?
Ustawiam się kawałek za nim i cierpliwie obserwuję, jak zbliża się do szczytu wzniesienia. Pewnie już szuka kolejnego rywala. Może właśnie otwiera szampana? To już bez znaczenia.
Czające się w krzakach krokodyle wyskakują na jezdnię, chwytają go i brutalnie ściągają na ziemię. Szamocze się, krzyczy, prosi o wybaczenie… Na krokodylach nie robi to większego wrażenia.
– Ale lama! – śmieję się na całe gardło.
Trąbię, przemykając obok i wciskam pedał w podłogę. Koniuszek wskazówki pieści czerwone pole. Czasem zastanawiam się, czy to normalne, że cieszą mnie takie sytuacje?
– Alarm! – Kokpit ponownie zalewa fala sygnałów ostrzegawczych. – Alarm!
Koła drą asfalt, czasoprzestrzeń odkształca się niebezpiecznie. Stojące przede mną auto rośnie w oczach, blask rozgrzanych tarcz hamulcowych rozświetla okolicę. Jeżeli wierzyć czujnikom, zatrzymuję się niecały metr od pulsującego pomarańczowymi światłami gruchota.
– Nosz kurwa! – Korek. Człowiek, który wymyślił korki, powinien zginąć w męczarniach.
Co gorsza, przychodzi mi tracić czas stojąc tuż obok przegubowego transatlantyka. Lewiatan jest sfatygowany i brudny, ale rozświetlające jego wnętrze światło sprawia, że mogę zajrzeć do trzewi bestii. Widma. Huśtają się, siedzą, stoją, tłoczą ze wzrokiem wbitym w tanie ekrany. Jak tam musi cuchnąć. W duchu dziękuję sobie, że wyszarpałem dodatkowe sześć koła na lustrzane szyby, bo nie zniósłbym spojrzeń tych istot. Nie chcę na nie patrzeć, ale coś nie pozwala mi oderwać wzroku. Zgraja szarych, zaspanych stworzeń upchana w rdzewiejącym brzuchu potwora. Ależ oni są smutni. Uśmiechnięty mężczyzna z ruchliwym pieskiem na rękach, rumiana kobieta w kapeluszu, kreśląca palcem po szybie kilkulatka.
Auto przede mną powoli rusza. Muskam pedał przyspieszenia, nie odrywając wzroku od klejnotu w zielonym płaszczu. Ciekawe, co też ogląda, że tak jej wesoło? Może coś czyta? Kiedyś lubiłem czytać…
– Trrrrrrrrrrrr! – Dźwięk klaksonu przywraca mnie do rzeczywistości. Dziewczyna podnosi wzrok, podobnie jak kilka szarych kształtów. Ma takie piękne, zielone oczy…
Wbijam prawą stopę w podłogę. Szyby mają trzy lustrzane warstwy, ale jeżeli coś akurat świeci z drugiej strony, można dostrzec kontury. Przyspieszenie wgniata w fotel. Komputer zmienia przełożenia, ilekroć strzałka muśnie czerwone pole. Transatlantyk znika wśród słoni i ślimaków.
– Co za bzdura – szepcę, starając się wyrzucić z głowy obraz ludzi w autobusie.
Uspokajam się dopiero na zjeździe z obwodnicy. Mordor lśni przepięknie w pierwszych promieniach słońca. Nieznające snu oko gniewnie spogląda na wszystkich, którzy ośmielają się przekroczyć granice królestwa zysku, jakby pytało, o ile przebiją dziś normę. Drzewa rosnące na kształt wykresów słupkowych, bezrobotni klęczący pod pomnikami zmarłych z przepracowania. Jestem u siebie.
Jadąc ulicą Postępu, mijam skwerek Tajmlajnu i skrzyżowanie z Progresu. Parkuję dopiero na Awansu, wśród innych ambitnych. Zdążyłem, ale znalezienie wolnego miejsca zajęło kwadrans. Zamykam oczy i oddycham głęboko, wsłuchując się w niskie, hipnotyzujące brzmienie silnika. Nirwana… No i turbina musi wystygnąć.
Idąc wśród widm, mocniej przyciskam torbę. W świetle dnia szare istoty stają się jakby półprzezroczyste i trzeba bardzo uważać. Mam szczęście, bo kiedy wchodzę do budynku, drzwi windy akurat się otwierają. Uśmiecham się mimowolnie i właśnie wtedy słyszę kroki. Przyspieszam, wchodzę do środka. Rytm kroków również przyspiesza. Nie wypada, ale naciskam guzik zamykania drzwi.
Za późno. Sztywnieję, kiedy wchodzi do środka. Poznaję płaszcz i te nieziemsko zielone oczy. Dogoniła mnie?! Znowu? Ale jak?
– Pierwszy – mówię bez ogródek, kiedy drzwi się zamykają.
– Kto pierwszy wsiada, ten ostatni wysiada. A ja zdążyłam jeszcze wziąć prysznic i zjeść śniadanie.
Czyli wychodzi na to, że dziś ponownie ja stawiam obiad. Może te autobusy nie są wcale takie straszne?