Biezdar przecknął się przed południem. Zajrzał najpierw do Mścigosta, który spał twardo przy zgasłym już ognisku. Żal braciszkowi przeszkadzać, ino przybrał koszulę, zgarnął kosz wczorajszego bobu i wyszedł na dwór. A że pora późna, to i pracować winien. Najadłszy się poszedł dojrzeć kur, a zaraz potem poczerpnąć wody. Wracając zaś od studni, napotkał gromadkę dzieci.
– Widział acan, że pan Gniewko ze Strzyżyc przez wieś przejeżdżał? – rzucił najbardziej wyrośnięty Wojtek, syn Zbyszka zza miedzy.
Biezdar zdjął z ramion siudy i przysiadł na kamieniu, a dziatki zebrały się wokół. Słońce wtenczas stanęło w zenicie, prażąc coraz mocniej, temu otarł lico z potu.
– I co? Wieści jakie z grodu? O starych wojach pewno gadał?
Wojtek kiwnął głową.
– Miecz pokazał i opowiadał, jak to raz Sasa nim rozłożył. Ale pono obuchem lepiej fechtować, tak mówił.
– Zaraz znowu na bieguna wsiądzie! Książę pewno następną wyprawę już knuje.
– Tak samo pan Gniewko stwierdził. I że za siwy już na woje. Syna raczej wyśle albo księciu zapłaci.
Mali szeptali między sobą, czy to zainteresowani rozmową, czy przeciwnie – znudzeni, chcący wrócić do zabawy. Odeszli nieco od Biezdara, słusznie zresztą, bo w ścisku duszno poczynało się robić. Paru odbiegło już w stronę najbliższej chatki. Chłop wszystko zauważył i, by w krotofilach nie wadzić, wstał, cebry z wodą znów na plecy założył i machnął na pożegnanie.
– Wracać mi pora. Pewno brat już na nogach.
Na te słowa gawiedź rozeszła się prawie cała; jeno Wojtek jeden nie odpuścił. Ruszył za Biezdarem, zrównując się i idąc z nim ramię w ramię.
– A słyszał acan, że pan Gniewko wiedźmę pojmał?
– Doprawdy? Tą zza rzeki na północy?
– Tą dokładnie. Ponoć już sąd wyprawił i na stos poszła.
Biezdar przystanął raz jeszcze, lekko zaskoczony. Wiele się słyszało o tej starej jędzy, czasem krążyła nawet po wiochach. Paru ludzi wyleczyła, na innych kurzajki zesłała. A najgorszy los – jak głosiły stare bajdy, jeszcze od przeddziada opowiadana – spotkał malutkich Jasia i Małgosię. Oboje upiekła i zeżarła.
– I co? Chata teraz pewno pusta stoi – głowił się głośno. – A przez tyle lat musiała zgromadzić skarbów bez liku.
– Pewno – przytaknął Wojtek. – Babka kiedyś mówiła, że ptaka opętała i porwała naszyjnik z ganku. Nie jakiś złoty ani nic, ale taki z kamieniem ładnym.
I wtedy w głowie Biezdara zaświtała myśl. Dlaczegóż samemu się tam nie wyprawić? Wybrać po perły i złoto? Chyżo trza, nim inni szabrownicy zjadą. Oj, Mścigostka tylko zawołać i wsio!
– I dobrze, spokój wreszcie będzie. – Uśmiechnął się do Wojtka. – Czmychaj już. Dużo mam pracy, nazajutrz pogadamy.
I ruszył nawrót w kierunku domostwa.
~~~
– Pewnyś, że to tu? – spytał Mścigost, siepiąc wadzący chruśniak. – Dziwnie coś nas wiedziesz.
Droga prowadziła wzdłuż potoku, poprzez łęgi i porośnięte trawą nieużytki. Z daleka prześwitywały już skały, pośród których miał być cel wyprawy. Kiedyś, za dzieciaka, zabłądzili w te okolice. Już wtedy ostańce budziły przerażenie: ostre, wysokie, czasem z kształtu przypominające ludzi, jakby zaklętych przez wiedźmę. To wrażenie towarzyszyło Mścigostowi i tym razem.
– A jakżeś chciał do wiedźmej chaty? Gościńcem? – wyśmiał go Biezdar.
– Rzechotać jeno umiesz. A tylko w pole nas prowadzisz, co?
Ledwie wychynęli zza wysokich traw i, jak na zawołanie, wyrosła przed nimi drewniana chatka. Taka samotna, wziąłby ją kto za opustoszałą, gdyby na sznurze przed drzwiami nie suszyły się czarne oślizgłe robaki, jakby wyrośnięte pijawki.
– I co? To bez pochyby tu.
To powiedziawszy, ruszył w stronę domostwa. Mścigost z kolei rozejrzał się niepewnie i zatrzymał wzrok na strzesze okolicznej stajenki. Siedział na nim wielki, czarny kocur. Zielonkawymi ślepiami spoglądał na niezapowiedzianych gości, wtenczas rozciągając grzbiet.
– Widzisz go? Widzisz? – Mścigost prędko dogonił starszego brata, w odpowiedzi jednak usłyszał jedynie śmiech.
Stanęli przy podsieniu. W powietrzu mieszał się zapach ziół i dymu. Czyżby wiedźma była w środku? Biezdar nachylił ucho i wzruszył ramionami.
Puk, puk. Nikt nie odpowiedział.
Ostrożnie pchnął drzwi, a gdy te ani drgnęły, natarł z barku i wyważył. Pewnie wszedł do środka, a Mścigost zaraz ruszył mu w sukurs.
Pierwszym, co rzucało się w oczy, był stojący na ogniu gar. Z bliska pachniało, oj, smakowicie, choć dało się wyczuć słodką woń, pewnie ziół jakichś. Tych zresztą w izbie nie brakło – czy to nasiąkających wodą, czy zwisających z powały, czy stojących obok kolekcji owadzich pancerzyków i zwierzęcych czaszek. Zresztą – jakby dobrze poszukać, to każde obrzydlistwo dałoby się tam znaleźć – poza jeno panią domu.
– Czmychajmy – szepnął Mścigost. Z alteracji już zaczynał tracić oddech. – Nim nas kto na drapieży ułapi!
– Kto? Stara wiedźma? Przecie ją na stosie spalili!
– Mówiłeś, że parę dni temu, ale zupa wciąż się gotuje. Czyli musiał kto tu zajrzeć.
Biezdar spojrzał lekceważąco w kierunku gara i machnął ręką.
– Pewno wiedźmi ogień. Taki to długo gorzeje.
To powiedziawszy wrócił do poszukiwań. Obejrzał rzeczy na stole – poza owadzimi członkami znalazł tam nieco słodkich kąsków: naleśniki, świeże pierniczki, orzechy i szklanica mleka. Przez moment chciał ich spróbować, ale wstrzymał się w ostatniej chwili. Wiedźmiego jadła lepiej nie ruszać.
Przetrząsnął pierwszą komodę i zaraz drugą, ale znalazł li tylko ubrania. Postanowił zajrzeć jeszcze do szafy i, gdy tylko ją otworzył, ze środka wysypały się dziesiątki kości. Malutkich, jakby kozich lub, o zgrozo… dziecięcych.
– Do diabła – mruknął Biezdar, strzepując cholerstwo z chodaków.
Tedy też wiatr buchnął ze środka, drzwi na oścież otwierając. Mścigost podskoczył, aż włosy dęba stanęły. Podbiegł je zamknąć i, już z zewnątrz, zawołał:
– Tu poczekam, co? Na warcie stanę.
Biezdar westchnął i pokręcił głową. Pojrzał znowu na domostwo i, szczęśliwym, wzrok jego spoczął na stojącym w kącie zwierciadle. Oprawione w srebrną, przypominającą księżyc ramę musiało być warte naprawdę spore pieniądze. Złodziejaszek stanął przed własnym odbiciem i przyznał w duchu, że całkiem galantnie w nim wyglądał.
Złapał lustro z obu stron i podniósł niezdarnie, raz czy dwa zawadziwszy o inne meble. Gdy tylko na zewnątrz wyszedł, Mścigost doskoczył z drugiej strony i pomógł mu dygować pod najbliższe drzewo.
Bardziej chrobry z braci wrócił do chaty. Pierwej przetrząsnął ją raz jeszcze, a gdy nic więcej nie znalazł, zdjął kubrak i zawinął w miech. Wrzucił do środka dwie przygarści czego mu się nawinęło – tak na wszelki wypadek, gdyby coś przeoczył. Zaplótł w węzełek i przewiązał trokiem. Zaraz opuścili domostwo i pyżgnęli przez łąki wzdłuż strumyka.
~~~
Cienie powoli dłużyły się w wieczornym słońcu. Rosnące gęsto chabry z mała traciły swą barwę, niknąc wśród wysokich na kilka stóp łodyg.
Mścigost co i rusz odwracał głowę, wyglądając czegoś… prawdziwie sam nie wiedział czego. Od opuszczenia chaty czuł czyjś oddech na karku, jakby jaka bestia za nimi podążała. A może zbyt długo grzał się na słońcu?
– Co tak w tył zerkasz? – spytał Biezdar. – Wypatrujesz czego?
– Nie, to nic. Patrzę jeno, czy nie polują na nas.
– Weź się w garść! – objechał go brat. – Aż żal słyszeć, że Hanuśka taką mazepę chce na męża.
Ściemniało się, gdy wkroczyli w przydrożny lasek. Do wiochy został jeszcze kawał, wszak z bagażem szli pomału, i przed zmierzchem nie zdążyliby wrócić. Postanowili tedy rozłożyć obozowisko. Biezdar znalazł co suchszy kawałek gruntu i począł ognisko krzesać, brata zaś posłał, coby żarcia nałapał.
Mścigost wszedł samotnie w zagajnik. W ciszy zbierał jarzyny i grzyby, a znalazł nawet jednego dorodnego rydza. Wtenczas wicher szumiał między drzewami. Jakby chciał coś powiedzieć, jakby szeptał: siuuuu…
Wtem postrzegł zająca i przymierzył zabranym na wyprawę nożem, niestety chybiając. Zaraz rzucił się w pogoń, trwającą niecałą zdrowaśkę, nim uszaty zwierz wskoczył w dziurę w ziemi. Myśliwy próbował jeszcze tam sięgnąć, bezskutecznie. Westchnął, rozejrzał się i nagle zmroziło mu krew w żyłach.
Pod jednym z drzew, tuż obok kałuży, leżało ścierwo dzięcioła. Niedługo truchlało, z wyglądu żywe jeszcze, ale jakby po kaźni. Pod dziobem zastygła kryza ropy – ohydnej, czarnej jak smoła, usianej jeno błękitnymi wrębami, z których na zewnątrz wypływała jucha.
Ptak zostawił gniazdko z pisklęciem i dwoma jajami. Mścigost sięgnął doń drżącą ręką i schował zdobycze za pazuchę. Zdenerwowany podreptał nazad do obozowiska, Biezdarkowi nie mówiąc o zdarzeniach ni słowa – wszak i tak tylko by go wyśmiał. Nawet gdy mieli zacząć wieczerzyć, wolał usadowić się blisko ognia i zawinąć w płaszcz. Jedzenia spróbował, ale jakoś nie mógł nic przełknąć.
– Coś nieswój jesteś – stwierdził Biezdar. – Co z tobą?
– A nic – odburknął. – Dzień znojny i chciałbym polulać nieco. Weźmiesz pierwszą wartę, co?
Zakrył głowę i szczelniej opatulił. W dzień niby parno, a teraz chłodny wiatr przybierał na sile. Mścigost nie mógł pozbyć się wrażenia, że jakie duchy wołają po okolicy.
Siuuu…
~~~
Biezdar uśmiechnął się, spozierając na pochrapującego braciszka. Zawsze powtarzał, że to dobry chłopak, tylko nazbyt nieśmiały. Nicto, zaraz obaj będą bogaci i skończą się ichnie zmartwienia. Koniec z chudziną, tak obiecał! Starczy teraz kupca znaleźć, co wymieni im zwierciadło na gotowiznę albo co żywego. A może parę łanów ziemi od burmistrza utargują? Kto wie.
Odgryzł kęs podsmażonego rydza.
Asiu… asiu… asiu… , szepnął wiatr. Biezdara przeszły ciarki.
– Jest tu kto? – spytał daremnie.
Rozejrzał się wkoło. Z lewej nikt, z prawej też. Pewno nocny szturm, nic więcej. Na wszelki wypadek dorzucił żerdzi do ognia, bo już poczynało przygasać, i usiadł od nawietrznej – żeby dym nie buchał mu w gębę.
Ziewnął.
Rozłożył przed sobą zdobyczne zioła. Niektóre z nich poznawał: ot pokrzywę, miętę czy mniszek, ale było i parę dziwów. Jedno snadź to szałwia – pomniał, jak za dziecka matula dała trochę do powąchania. Ponoć od znachora jakiegoś z obcych krain. Da wszystko jakiejś piastunce, pewno znajdzie co dla siebie.
Toć mogli nawet je odsprzedać, a zwierciadło zostawić. Takie ładne, przeglądnąć się w nim miła sprawa. Nazajutrz zdecyduje, bo późną porą ciężko. Ach, oczy już mu się kleiły…
Asiu… asiu… asiu…
I wtem rozległ się trzask od lasku, tam gdzie chrust zbierał. Licha hołota tam harcowała, sam widział…
Kolejny trzask.
Głośniejszy, coś się zbliżało. Słyszał już tupot, widział poruszające się trawy. Prędko sięgnął po najbliższe, co miał pod ręką – a okazał się to kamień wielkości stępy – i wycelował.
Z buszu wychynęła mała dziewczynka. Sześć lat, może mniej, trochę grubiutka. Ledwo ubrana, tylko w podarty szorc i bieliznę. W lewej rączce trzymała ciasteczko, w prawej – zmiotkę.
– Widziałeś mojego braciszka?
Z lica wydawała się trochę blada. Cała zresztą bielutka, była zaskakująco widoczna wśród nocnych cieni, jakby jej skóra delikatnie gorzała. Biezdar wypuścił kamulec, skonfundowany.
– Nie mogę znaleźć młodszego braciszka – ciągnęła panienka. – A sam sobie nie poradzi. Muszę go znaleźć, bo tatusiowi pęknie serduszko. – Podbiegła bliżej i pojrzała maślanymi oczętami. – Wyrwaliśmy się od starej jędzy, wpadliśmy w zagajnik i puf! Zniknął. Biegnę, patrzę, ale gdziebym nie szukała, to ani widu, ani słychu. Już miałam się poddać, ale słyszałam go, słyszałam!
Biezdar westchnął. Biedaczyska, same nocą w lesie. Prawie nawet Mścigost jęczał i rozglądał się całą drogę, a i jego samego przez moment zmroczyło, a przecie przy watrze siedzieli. Nie ma co czekać, do rana jakaś bestia dopadnie chłopaka i zeżre jeszcze!
– Nie frasuj się. Widzisz tego, co tam wczasuje przy pieńku? Też mam młodszego brata, społem pomożemy. Jak się nazywasz?
– Młodszy brat? – powtórzyła dziewczynka. – To jest młodszy braciszek?
Biezdar ledwo mrugnął i znów został sam. Jego mała towarzyszka rozpłynęła się i zniknęła.
Przetarł oczy. Sen? Mara? Pewno przysnął na warcie, ot co. Wszak ogień całkiem zgasł, jeno węgielki jeszcze żarzyły, a księżyc wszedł w zenit. Pora najwyższa wybudzić Mścigosta.
Coś błysnęło. Zwierciadło pod wpływem miesięcznego blasku zaskrzyło srebrzystą poświatą. Biezdar podszedł doń. Odbicie, miast zwyczajnego, przedstawiało tylko czarny obrys. Sylwetka zdała się mniejsza od niego, dziecięca.
Cieniste ręce wychynęły zza gładzi i przeciągnęły Biezdara na drugą stronę.
~~~
Coś oprymowało mu zmysły, a głowa jakby chciała rozpęknąć. Tuman zasnuł wspomnienia ostatniej nocy i innych, doczesnych spraw. Biezdar zabełkotał pod nosem i z trudem rozchylił powieki, a jego oczom ukazał się wysoko położony kamienny sufit, najmniej ze staję wzwyż, gęsto usiany sopleńcami. Co niektóre kończyły kryształy, jaśniejące jak księżyc i jakby złotolite – jedyne źródło świata w tej dziwnej krainie.
Rozbudził się i podniósł głowę. Siedział na obszernych błoniach, gdzieniegdzie poprzetykanych drzewami. Dalej majaczyły większe bory, precz naprzód wiszar – a czy dalej co było, to nie miał pojęcia.
Obok leżało zwierciadło – a właściwie jego odłamki. Pięknie, cholibka, siedem lat nieszczęścia jak nic.
– Jasiu! Jasiu! Jasiu!
Obejrzał się. Z daleka mignął mu dość wątły cień, by chwilę później zniknąć. W tamtą stronę prowadził również wzór gorzejących na stropie klejnotów. Jakby rozrzucone po ciemnych ostępach okruszki chleba, zdawały się wskazywać Biezdarowi drogę.
– Jasiu! Jasiu! Jasiu!
Znów mignęła mu postać. Mała, sięgała mu pewno do pasa, unosiła się nad ziemią i raz po raz spoglądała w stronę chłopa. Nie zastanawiając się długo, ruszył złapać marę. Wszak poza nią próżno było szukać kogo innego, jeno jakiś robak wił się między trawami.
Słabł wraz z każdym przebiegniętym krokiem. Zmorzony, coraz częściej przystawał i nabierał sił. A mimo to trzymał się jej blisko, bliziutko, prawie ją raz zacapił i wtem – myknęła.
Po trzech pacierzach dobiegł do pierwszych gęstwin. Oparł się o drzewo i zaskrzeczał z bólu. Przebóg, nie dałby mu odetchnąć! Z trudem przychodziło mu zebranie każdej myśli. Ba! Ledwo pamiętał oddychać, jakby i to nie było całkiem oczywiste.
– Tu zaginął! – Dziewczynka stanęła nad nim i wskazała na gęstniejący bór. Przez rozłożyste korony dębów prześwitywały ino pojedyncze promyki światła. – Znajdź go, znajdź!
I wtem poznał pulchne kształty i bladziutką twarz – dziewczę, które spotkał przy ognisku.
– Co? – Pojrzał na nią, lekko zbaraniały. – Ty mnie tu przywiodłaś?
– Żebyś pomógł mi znaleźć braciszka.
– Co to za miejsce?
Nie odpowiedziała. On jednak nie miał sił głowić się nad tym zanadto. Wciąż ozywała się boleść, migrena.
– Pokażesz mi wyjście, jak go znajdę?
Przytaknęła. Biezdar wstał, stęknął głośno i wszedł w ciemny las.
~~~
Krzyk.
Mścigost ocknął się, wygrzebał spod płaszcza i pojrzał na źródło harmidru. Starszy brat stanął nad zwierciadłem, nie… w zwierciadle! Od torsu w górę rozpływał się w srebrzystej toni, a ta wciągała go coraz głębiej i głębiej. Po karku spływał mu błękitny, smolisty płyn, który poparzył Mścigosta, gdy ten chciał brata złapać i wyciągnąć.
– Psia mać! Biezdarku!
Brat zniknął już całkiem po drugiej stronie. Co robić, co robić?
~~~
Szybko zabłądził. Ciężko spamiętać gdzie iść, gdy drzewa wokół wyglądały jednako, i to co do jednego. Gdzie się nie obrócił, tam widział ciemne pnie. A wszystko ginące w półmroku, koronami drzew osłonięte od kryształowego światła.
Słyszał za to odgłosy zwierząt. Brzęczenie, syknięcia, pohukiwania. I ciche zawodzenie – nie jakiejś bestii, raczej ciche łkanie.
– Czemu tatuś nas zostawił? – zdawał się mówić głos. A może sam dopowiadał słowa do dźwięku puszczy? – Nie kocha nas?
To Jaś, powtarzał w myślach, kierując się do źródła płaczu, parokrotnie jednak myląc kierunek. I jeszcze to dziewczę gdzieś zniknęło, niech ją tylko dorwie!
Potknął się o wystający z ziemi korzeń i upadł w jeden z kierzy. Rozdarł kawałek skóry na udzie. Dość, że dręczyła go migrena, to teraz pewnie ledwo będzie chodził. Ach, szczęście, tylko parę siniaków i krew na nodze, nic wielkiego.
Stuk, stuk.
Uniósł głowę. Na gałęzi przysiadł niewielki dzięcioł i uderzał w pień. Jednak uwagę szybko zwrócił na co innego – drzewo, pod którym zległ, obrodziło iście niecodziennym owocem. Zwisające z gałęzi szczypki ociekały cukrem, a zabarwione na wszelkie kolory kusiły podniebienie. Aby po nie sięgnąć, aby zerwać i chrusnąć… Akurat upadło, obok, tuż tuż. Wystarczyło podnieść z ziemi, nawet nie musiał wstawać. Na pokrzepienie, tylko jeden kąsek…
~~~
Raz!
Paliło, jakby szmermel wybuchł mu w dłoniach.
Dwa!
Nie zważał na ból w ramieniu, nie pojrzał na ręce – pewno na węgiel już przypieczone. Natarł na lustro jeszcze raz.
Trzy!
Puściło. Przełamał taflę i wtopił się w jej toń. Wszystko paliło: i głowa, i ręce, i brzuch. Coś spływało mu po karku, piekąc przy tym niemiłosiernie. Jaki ropień pęknął na udzie, a ze środka polała się krew.
Spadał.
~~~
Czuł, że bebech zaraz mu pęknie. Tak objadł się słodyczami – wpierw słodkimi szczypkami, potem rosnącym wyżej marcepanem, wreszcie zaś podobnymi do kamieni racuszkami. Fakt jednak, że dodały mu swady. Gonił za smakołykami, przedzierając się przez kolejne chaszcze, aż w końcu, przedarł się przez ostatni z piernikowych chruśniaków.
Odsłonił widok na stojącą nad urwiskiem chatkę.
Wielka była, najmniej kilka sążni, i cała drewniana, jedynie z kamienną podbudową. Z komina unosił się gęsty dym, a zza wyglądka co i rusz błyskało – w rytm, w takt, jakby tańczyli w środku, a wraz z nimi tańczyły na zewnątrz cienie. Stamtąd też dochodziły pojękiwania, głośniejsze niźli wcześniej. To tu, zrozumiał. Tu zaginął malutki Jaś.
Pierun chyba trzasnął, taki rozległ się huk. Biezdar ruszył percią, prowadzącą dokoła wzgórka. Zazipał się, podchodząc stromizną i wspinając na kolejną skalną półkę. Z trudem pokonał ostatni stopień i obejrzał uważniej na domostwo. Z fasady sypało próchno, a w starych deskach jak nic zalęgły robale. Wszystko zaś z bliska zdało się znacznie większe.
Po prawej, dalej od urwiska, stała niewielka stajenka, z wewnątrz której dochodziło ciche pojękiwanie i popłakiwanie. Biezdar podbiegł doń, o mało nie potykając się o rozrzucone gdzieniegdzie brudne naczynia. Zapukał, lecz nikt nie odpowiedział. Próbował otworzyć drzwi – zamknięte. Wyważyć – za ciężkie. Okute żelazem, cholibka.
– Przebóg – mruknął pod nosem. – Klucz do kłódki pewno w chacie.
Żeby przez drzwi frontowe nie wbiegać jak głupi, zajrzał do środka przez okiennicę. A naprzeciw, o zgrozo, stała wiedźma jaka. Gębę miała ohydną, pełną brodawek i z długim nochalem. Skóra obwisła, a włosy jak siano, acz spojrzenie przerażające, jakby płonął weń diabelny ogień. Szczęście, że go nie widziała.
– Głupia gęś! – żachnęła się stara jędza. – Myśli, że w bajania uwierzę i sama do paleniska wejdę?
Dopiero teraz przyuważył stojącą za nią dziewczynkę; tą samą co w lesie przed chwilą spotkał. Zagrzana gniewem nabiegła na czarownicę. Jednak zamiast przewrócić, sama dała się złapać za włosy i zawisła nad ziemią. Zapalczywie machała nóżkami, nim – całkiem bezradna – poryczała się.
– Zali warto było? – spytała jędza. – Niesforna dziewucho, zara ja ci karę znajdę!
Odczekała, aż młoda ustanie i rzuciła na glebę. Srogo rozgniewana, wyszarpała z kąta zwierciadło i puknęła po trzykroć.
– Lustereczko, szepnij proszę; w kurę zmienić ją czy w prosię?
Zabełtała powierzchnię zwierciadła niby wodę, a ta poczęła formować się w mętne kształty, zrozumiałe chyba tylko dla wiedźmy. Dziewczynka zawyła i zaszlochała, gdy magiczna inkantacja przyszpiliła ją do ziemi. Spozierała jeno w stronę Biezdara, biedna i przerażona. A czarownica – akurat odwrócona tyłem.
Nagodziło mu się, toteż postanowił wskoczyć do środka. Jednym susem pokonał okiennicę i bez zastanowienia skoczył na oprawczynię.
Stara baba cudem zdążyła zareagować. Poczęli się siłować, obijając o wszelkie meble. Uderzyli o lusterko, zaraz o szafę. Kobieta, wcale krzepka, szybko uległa i po mocniejszym pchnięciu wylądowała na przykrótkim stoliku. Nogi ułamały się pod jej ciężarem i tak oto legła w gruzach na pawimencie. Wydała ostatni dech i rozpłynęła się, jakby duch. Został po niej jeno klucz. Biezdar podniósł go i pospieszył pomóc dziewczynce.
– Prędko – zawołała, podnosząc się z posadzki. Wraz z wiedźmą zniknęły również jej czary. – Do stodółki!
Wybiegli na zewnątrz i raz dwa doskoczyli do drzwi. Chłop przez chwilę szarpał się z kłódką, wciąż mając przed oczami pokraczną gębę wiedźmy. W końcu jednak odkluczył i wszedł do środka.
A tam, na klepisku, leżał Mścigost. Cały opuchnięty, ledwo go poznał.
Nieprzytomny, tylko wił się targany konwulsjami. Na całym ciele poparzony, z ust płynęła mu piana. Ramię całkiem zwęglone – przerażający widok. Czoło gorące, ale oddech – choć płytki – to był. Czyli żyw jeszcze. Potrząsnął nim i zawołał po imieniu – bez skutku. Wciąż nieprzytomny. Naówczas coś zaczęło wykrzywiać mu lico: Mścigost zdał się nagle i mniejszy, i pulchniejszy, jakby nie on.
– Jasiu – szepnęła mała.
Rozejrzał się. W stodole pusto: tylko siano, ciut kamyków i rozbite lusterko. Może w chacie coś znajdzie? Jakieś zioła, lekarstwa. Pomnąc mamine receptury nawarzy dekoktu, podetknie braciszkowi. Choćby wodę jaką, żeby mógł go ocucić.
– Zaraz wrócę – obiecał. – Wyzdrowiejesz i wrócimy razem do wsi.
– Zabierzesz go? – ozwała się z tyłu dziewczynka i niespodziewanie załkała. – Obiecałeś znaleźć małego braciszka. Nie zabieraj go!
– Co? – wykrztusił tylko.
– To mały braciszek. Nie zabieraj Jasia!
Dziewczę naskoczyło na Biezdara i pchnęło z łatwością. Za nim zaś, jakby znikąd, pojawił się stary, żelazny piecyk. Wpadł do środka, a drzwi zatrzasnęły się z impetem. Wtem przyuważył rozrzucony wokół sucharz. Pierwsze gałęzie już płonęły, w powietrzu unosił się zapach dymu, a ogień rósł i rósł.
– Wypuść mnie! – krzyknął, kołacząc o metalowe podwoje.
~~~
Świtało już, a mazurek obwieścił nastanie dnia. Biezdar wstał i pomacał członki. Wciąż miał wrażenie, że skóra mu goreje; wciąż czuł ból, lecz po oparzeniach nie było nawet śladu.
Rozejrzał się. Szybko znalazł tobołek ze skradzionym zielem, zwęglone pozostałości ogniska, nawet zwierciadło – acz pęknięte. Jedynie Mścigosta brakowało. Pacierz, druga i nic. Przeszedł się nawet do pobliskiego lasku.
– Mścigostku! Jesteś gdzie?
Jeno wiatr wiał, uginając najwyższe gałęzie dębów czy jesionów. Płynął po lesie i, Biezdar mógłby przysiąc, szeptał tkliwie:
Mój mały braciszku…