- Opowiadanie: BarbarianCataphract - Pieśń słowika

Pieśń słowika

Zmęczony aktualną ścieżką życiową informatyk spotyka dawno niewidzianego przyjaciela, który składa mu ofertę nie do odrzucenia.

Tekst, który okazał się całkiem sporym eksperymentem.

Mam nadzieję, że jego wynik zadowoli obserwatorów. <3

 

Dziękuję bardzo Alicelli, Gruszel, Sagittowi i SNDWLKRowi za betę. <3

Krętą, ale było warto!

 

Miłej lektury!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Pieśń słowika

Miałem raptem czternaście lat, kiedy słowik wyśpiewał mi po raz pierwszy, że w tym wszystkim musi być jakiś większy sens. Pochodziłem z Ziemi, chociaż nigdy nie czułem przywiązania do tej planety. Ba, nigdy nie odczuwałem wagi pochodzenia, a z czasem przerodziło się to w brak wiary w samo piękno istnienia. Szukałem, studiowałem, podróżowałem, ale zawsze czułem, że robię to nadaremnie.

Lubiłem z nim rozmawiać. Pomimo niepodobnego do ludzkiego języka, pomagał mi podejmować słuszne wybory. Cudowny śpiew towarzyszył mi, kiedy kładłem się spać, budził mnie ze snu, motywował, żebym żył zgodnie ze sobą. Był niczym anioł stróż, prowadzący mnie dobrą ścieżką życia.

Próbował wyciągać mnie z dołów, które sam kopałem. Odgrywał rolę światełka w tunelu, kiedy przytłaczająca ciemność odbierała jakąkolwiek nadzieję na lepsze jutro. 

Na początku pojawiał się często. Z czasem jego obecność stawała się coraz bardziej sporadyczna, aż przestał odzywać się zupełnie. Myślałem, że mnie opuścił. Właśnie wtedy, kiedy zamieszkałem na Marsie i rozpocząłem pracę w multimiliardowej korporacji, dbającej o ekosferyczne kopuły, w których gromadzili się ziemscy emigranci.

I to w tamtej chwili potrzebowałem go najbardziej. A on odszedł.

 

***

 

Wyszedłem z długiej alei, przy której stały rzędy domków mieszkalnych, a po kilometrze spaceru nareszcie wyrosła przede mną fasada biurowca, w którym pracowałem. Nad wejściem zamocowano ogromny szyld – Edison.

Firma, której założyciel za wszelką cenę chciał stać się nowym prorokiem. Mojżeszem, który przeprowadzi strapiony lud Ziemian na Marsa, zapewniając im świetlaną przyszłość na Czerwonej Planecie.

Trochę nawiedzony wynalazca, ale co osiągnął, to jego. Pracowałem w jednym z wielu biur tego marsjańskiego monopolu kolonijnego i gniłem, marnując życie przed biurkiem. Każdy dzień pracy oznaczał kolejne godziny, spędzone na nękaniu siebie obrzydłą mi już negatywnością. Z czasem trochę zobojętniałem, chociaż wciąż czułem cząstkę egzystencjalnej katorgi w sercu. W gruncie rzeczy wiele się nie zmieniło względem żywotu ziemskiego. Ludzie cały czas tłumili charaktery, próbując zarobić na życie.

Z pewnym trudem postawiłem stopę w holu biurowca, a nos wypełnił zapach recepcji, złożony głównie z syntetycznej skóry, płynu do podłóg i czasopism. Wysokie na cztery metry pomieszczenie pomimo swoich rozmiarów powodowało lekkie uczucie klaustrofobii. Ale może to po prostu moje wypalenie.

– Dzień dobry, panie Dio! – Głos recepcjonistki, Gabrieli, był przyjemny. Jak zawsze zresztą.

– Cześć, Gabi – odparłem, wymuszając przyjazne spojrzenie. – Jak tam dzisiaj? Dużo zadań się szykuje?

– Nic ponad normę, panie Dio.

– Ech… Okej, dzięki. – westchnąłem, a nogi uparcie nie chciały ruszyć się z miejsca. Spojrzałem na windę, potem na wyjście z budynku. Umysł chciał jednego, serce trwało przy drugim. – Poza tym, Gabi, wiesz przecież, że nie musisz mi mówić per „pan”. – Nie lubiłem, gdy ktoś umyślnie, bądź nieumyślnie, stawiał mnie nad sobą. – Dio wystarczy.

Gabriela uśmiechnęła się, pokiwała głową, sygnalizując, że niby zrozumiała, po czym wróciła do wstukiwania kolejnych pakietów danych do komputera. Co tydzień w poniedziałek ten sam schemat. Daję jej do zrozumienia, że może mi mówić po imieniu, odpowiada, że rozumie, i tak w koło Macieju.

Trudno, może tak po prostu musi być.

Wjechałem windą na najwyższe piętro, przecisnąłem się między gęsto postawionymi boksami i usadowiłem się przed biurkiem. Z trudnością uruchomiłem komputer, który zagrał znaną mi już zbyt dobrze sekwencję dźwięków.

Login, hasło, potwierdzenie tożsamości czytnikiem linii papilarnych. Przed oczami pojawiła się tapeta ze słodkimi kociątkami.

Smartfon zaczął wibrować. Ktoś dzwonił. Numer nieznany.

Zmarszczyłem brwi i odebrałem telefon.

– Halo?

– Tutaj Samael Morningstar – odpowiedział męski głos. Głos, który miał w sobie nutkę czegoś znajomego, jednak brzmiał trochę obco. – Rozmawiam może z Dio Nazarethem?

Mój oddech zadrżał. Przez moment miałem wrażenie, jakby całe ciało wypełniło się płynnym ołowiem.

– To naprawdę ty?

– Dio! Jak dobrze cię usłyszeć po tylu latach!

– Ty żyjesz?

– W końcu mnie słyszysz, prawda? – odparł tym swoim charakterystycznym, żartobliwym tonem. – Koniecznie muszę cię zobaczyć. Dasz radę wpaść jutro po pracy? Chętnie ci pokażę moją nową firmę, Projekt DEMIURG.

– Jaki projekt… co?

– Słuchaj, pogadamy później, dobra? Wolę spotkać się z tobą na żywo.

– Ale… jak…

Podał adres, pożegnał się i rozłączył, pozostawiając mnie z rozdziawionymi ustami. Wpatrywałem się tępo w ekran smartfona, po czym szybko zanotowałem miejsce pobytu Samaela.

Nie widziałem tego człowieka od momentu, kiedy skończyłem czternasty rok życia. Samael był ode mnie starszy o cztery lata, ale pomimo tego stworzyliśmy naprawdę cudowną relację. Właśnie on okazał się moim pierwszym prawdziwym przyjacielem. Był osobą, z którą dzieliłem największą pasję – szukanie odpowiedzi na powstanie wszechświata. Zresztą to on ją we mnie zaszczepił, opowiadając mi o teorii strun, ciemnej materii i Wielkiego Wybuchu.

Potem wyprowadził się z rodziną i straciliśmy jakiekolwiek więzi, które budowaliśmy przez lata. Zawsze stronił od mediów społecznościowych, jego rodzice tak samo, co skutecznie uniemożliwiło nam komunikację. Ja po jakimś czasie wyjechałem na Marsa, w nadziei na porzucenie starego życia za sobą.

A teraz co mam zrobić? Co mi powiesz, słowiku?

 

***

 

Wciąż czułem, że krwistoczerwone kinkiety wiszące na czarnych ścianach, mnie oceniają. Może wydawałem im się zbyt ubogim, zbyt… niegodnym, by przebywać w biurze prezesa Projektu DEMIURG?

– Jak to jest być astroinformatykiem? Dobrze? – zapytał Samael Morningstar, sączący herbatę z ceramicznego kubka. – Podoba ci się twoja robota?

– To nie ma tak, że dobrze, albo niedobrze… – odpowiedziałem, unikając spojrzenia jego błękitnych jak najczystszy akwamaryn oczu. Kiedyś chyba nie były aż tak niebieskie, śmierdziało tutaj modyfikacją ciała. – Jeśli miałbym powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że… że…

No właśnie. Co ceniłem w życiu najbardziej?

– Tajemnice wszechświata? – Samael oparł łokcie o stół i nachylił się nad nim. – Przyjaźń?

– Jeśli chodzi o naszą przyjaźń z lat nastoletnich, która zniknęła na ostatnie trzynaście okrążeń zawszonej planety Ziemi, to… nie wiem. – Zauważyłem szarmancki uśmieszek na jego twarzy, który nie zbladł nawet po moich słowach. – Wiesz, do odbudowy relacji potrzeba czasu.

– Ależ jeszcze mamy czas! – Wypił ostatni łyk napoju i odchylił się na oparciu fotela. – Nie każdy ma możliwość zdobycia nieposkromionego jeszcze Olympus Mons. Ha! Nie każdy ma też możliwość spotkania źródła stworzenia całego świata materialnego!

Wystukał coś na przeszklonej klawiaturze i w centrum stołu wyświetlił się hologram. Przedstawiał trójwymiarowy model marsjańskiej Góry Olimp. Wokół wygasłego wulkanu unosiły się przeróżne dane, a w okolicy krateru obraz ulegał dziwnej dystorsji.

– Widzisz te zaburzenia pola grawitacyjnego? – zapytał pełnym ekscytacji głosem. 

– Takie coś… takie coś może w ogóle mieć miejsce? 

– Pomyśl. Co mogłoby wpływać na świat w taki sposób?

Jeden logiczny pomysł. Z początku wydawał mi się kuriozalny, chociaż zyskał sensu po krótkiej analizie.

– Ciemna materia?

– Otóż to! – Klasnął w dłonie. – Okazuje się, że Góra Olimp wpływa w specyficzny sposób na rozszerzający się wciąż wszechświat. Wraz z innymi naukowcami podejrzewamy, że właśnie ten krater jest źródłem stworzenia.

Zrobiłem wielkie oczy. Zalałem Samaela morzem pytań, na które on odpowiadał ze stoickim spokojem. Nie nękały go żadne wątpliwości, a w każdym razie nie dawał tego po sobie poznać.

To wszystko kusiło niemiłosiernie, jednak dziwny ścisk żołądka nie zelżał. Minęło trzynaście lat od nagłego zerwania stosunków z osobą, którą szczerze nazywałem najlepszym przyjacielem. Aż tu nagle pojawia się znikąd niedaleko mnie… ba! Okazuje się, że mieszka w sąsiedniej biosferze.

– Muszę pomyśleć – odparłem. 

Za mało czasu na namysł, by podjąć tak ryzykowną decyzję. Zebrałem się na odwagę, aby spojrzeć mu prosto w te nad wyraz idealne tęczówki. Sprawiał wrażenie, jakby próbował dokopać się do wnętrza mojego umysłu i wygrzebać z niego wszystko, co mogłoby mu się przydać.

– Dobrze. – Nacisnął guzik na stole, głośniczek zabrzęczał. – Lilith, zrobiłabyś proszę jeszcze…

Spojrzał na mnie wymownie, wskazał palcem na kubek. Pokręciłem głową w odmowie.

– …jedną herbatę? Dziękuję, kochanie. 

– Nie ma sprawy – odpowiedziała anielsko łagodnym głosem. 

– Wiesz co, ja się chyba będę powoli zbierał. – Chwyciłem wiszącą na oparciu krzesła marynarkę i narzuciłem szybkim ruchem na barki. – Dziękuję za herbatę, była pyszna. 

Uśmiechnął się, tym razem trochę inaczej.

– Jeśli masz wątpliwości, to pomyśl na spokojnie – odpowiedział.

Samael wstał i zrobił kilka kroków w moim kierunku. Położył dłoń na moim barku, a palcami drugiej ręki obracał rubinowy sygnet. Współgrał nieźle z jego karmazynową koszulą i ciemnym jak noc garniturem. Skubaniec miał poczucie stylu. Od zawsze zresztą. 

– Ile mamy czasu?

– Dzisiaj mamy wtorek, w niedzielę musielibyśmy już wyruszyć.

Sześć… nie, pięć dni?! 

– Nie potrzebuję jakiegoś, no wiesz, szkolenia? – zapytałem, czując formującą się gulę w gardle. – Marsjańskie safari z pistoletami raczej nie należy do… codziennych czynności.

– Dlatego im szybciej się zdecydujesz, tym lepiej. – Wyszczerzył zęby, jednak od razu się opamiętał. – Ale wiesz, jeśli potrzebujesz dłuższej chwili, to nie ma problemu.

– Ehe – bąknąłem, poklepałem go po ramieniu, po czym poszedłem w kierunku złoconych drzwi. Minąłem czarnowłosą piękność, Lilith, zjechałem windą na parter masywnego biurowca i wróciłem na ulice Kolonii Jeden Zero Trzy.

Panele, budujące kopułę biosfery modulowały wygląd marsjańskiego nieba, nadając mu błękitne zabarwienie. Na samym początku kolonizacji Czerwonej Planety prawie każdy cierpiał psychicznie z powodu… szaro-pomarańczowej atmosfery. A przecież wydajność pracowników wtedy malała, więc postanowiono zmodyfikować kopuły w taki sposób, żeby przypominały ziemskie sklepienie. Zresztą sam dołożyłem do tego cegiełkę.

Mijało mnie coraz więcej przechodniów, niektórzy wpatrywali mi się z zaciekawieniem czy złością, a ja po prostu sobie stałem. Ot tak, tkwiłem przed drzwiami biurowca, kontemplując sens swojej egzystencji pod postacią pracownika multimiliardowej korporacji.

Co ceniłem w życiu najbardziej?

– Co tak stoisz, baranie? – warknął jakiś przechodzień.

No, raczej nie ludzi.

 

***

 

Słowik odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Właśnie wtedy, gdy wnętrzności wykręcał stres i obracałem się nerwowo w łóżku, szukając upragnionego snu. W głowie kołatały przeczące sobie myśli. Chciałem zmienić coś w swoim życiu, chociaż ta pozorna stabilność dawała mi jakieś poczucie bezpieczeństwa. Nie czułem spełnienia, ale może nie na tym polegało życie? Może pogoń za marzeniami była jedynie kłamstwem, mającym znieczulić nas przed nadejściem trudnego korpo-życia? Może to właśnie ta względna stabilność była celem współczesnego istnienia?

Kto by nie chciał skorzystać z możliwości zbadania zaburzeń grawitacyjnych w niezbadanym przez ludzkość wulkanie? Każdy astrofizyk byłby w stanie zabić dla takiej okazji, jednak ja wciąż targany byłem wątpliwościami. Bo co, jeśli to wyprawa w jedną stronę?

Przecież Samael nie posłałby kilkunastu najambitniejszych naukowców na pewną śmierć. Zbyt irracjonalne, zbyt lekkomyślne. Był inteligentną osobą, nie impulsywnym dzieciakiem. Musiał mieć to bardzo dobrze rozplanowane, zresztą wspierali go najwięksi technologiczni oligarchowie obu planet. Skoro zdobył takie zaplecze finansowe, to jego plany z pewnością nie były spisane na kolanie.

– Czy mogę porzucić to, co dotychczas zyskałem? Czy wolno mi było odrzucić to, na co zapracowałem? W końcu to ty mnie doprowadziłeś do tego miejsca, to ty zadbałeś o to, bym zdobył pracę w marsjańskiej korporacji – rzuciłem w myślach, obracając się na drugi bok. Było strasznie gorąco, chyba termostat szwankował.

– A jesteś zadowolony z tego, czym stało się twoje życie? – zapytał ptak.

– Czy to oznacza, że mam w to pójść?

– Ta decyzja należy do ciebie. Jedynie ty możesz w pełni świadomie wyznaczać swoje ścieżki.

Nie umiałem odpowiedzieć. A słowik już niczego nie dodał.

W przypływie chwili pognałem po smartfona i wybrałem numer Samaela. 

– Jakieś szkolenie będzie mi potrzebne? – Postanowiłem już nie zgrywać niedostępnego. 

– Jesteś pewien?

– Tak, Samaelu, jestem tego pewien.

– To trudna wyprawa, więc zrozumiem, jeśli…

– Nie drąż… proszę. – Nie chciałem stracić chwili. Musiałem zmienić coś w swoim życiu, a teraz nadarzyła się idealna okazja. – Tak, jestem pewien, że chcę z tobą wyruszyć na ekspedycję.

– W takim razie bardzo się cieszę! – odpowiedział Samael, a przez słuchawkę usłyszałem klaśnięcie. – Wyśpij się i do jutra!

– Do jutra.

 

***

I minęło tych pięć dni, spędzonych na przygotowaniach. Nadeszła niedziela.

Za oknem pojazdu rozciągał się pomarańczowy bezkres marsjańskiej pustyni. Pomimo amortyzatorów i tak podskakiwaliśmy na siedzeniach na bardziej wyboistym terenie. Dzięki zbiornikom powietrza, tankowanym co jakiś czas w biosferach, mogliśmy jeździć bez niewygodnych hełmów na głowach. Chociaż i tak trzymaliśmy je na kolanach. Na wszelki wypadek.

Cztery ogromne koła, przyczepione do nowoczesnego, giętkiego zawieszenia, będącego w stanie przeprawić pasażerów przez naprawdę trudny teren. Wzmacniane tytanem nadwozie, jednocześnie masywne, sprawiające wrażenie pancernego, z drugiej strony miało pewien opływowy kształt, nadający pojazdowi wygląd lekkiego ptaka. Tym właśnie był Hermes – nasz łazik. Symbol podróży czy psychopomp?

W naszym kordonie jechało też pięć innych pojazdów, w których siedzieli naukowcy i najemnicy światowej sławy. Tak samo jak ja dołączyli do Samaela z nadzieją na odkrycie tego, co tak naprawdę sterowało powstaniem wszechświata zza kulis. 

Samael prowadził, obok niego siedział Rafael, najemnik i kuzyn Samaela. Lilith i ja zostaliśmy usadowieni z tyłu. Miałem teraz okazję na zapoznanie się z częścią ekipy. Już wcześniej rozmawialiśmy, ale nie było za bardzo czasu na dłuższe konwersacje.

 – Jak poznałaś Samaela? – Postanowiłem pogrzebać co nieco w ich wspólnej przeszłości.

Lilith oderwała wzrok od rdzawego krajobrazu i odwróciła się w moim kierunku.

– Na jednej z wypraw do Atasz Kade, a dokładniej do świątyni Chak Chak. – Uśmiechnęła się, prawdopodobnie na myśl o przeszłości. – Byłam tam z rodzicami, tak samo, jak on. No i tak jakoś potem poszło. Nasze rodziny współpracowały odnośnie Projektu DEMIURG, który kontynuował Samael.

– Czego szukaliście w Chak Chak? 

– Poszlak, które mogłyby nas naprowadzić na źródło stworzenia. – Wyjrzała przez szybę, oparła się na podłokietniku i westchnęła. – Religie wbrew pozorom mają cząstkę sensu w tym, co głoszą. Często wynikało to z tego, że starożytni mogli być naprawdę blisko poznania prawdy, jednak nie mieli środków, żeby tę tajemnicę do końca rozwikłać.

Ciekawe. Czyli ci wszyscy prorocy mogli mieć trochę racji, pomyślałem. 

Wyjrzałem przez frontową szybę pojazdu. W oddali widać było krawędź szczytu wysokiej na dwadzieścia jeden kilometrów góry. Góry Olimp. Rozejrzałem się po okolicy. Wyglądało na to, że byliśmy już niedaleko od celu. 

Majestat siedziby bogów zapierał dech w piersiach. Marnemu człowiekowi mogłoby się wydawać, że góra nie ma końca, sięga ku gwiazdom. Obserwując wyciągnięty ku sklepieniu szczyt, zacząłem nucić pewną piosenkę Led Zeppelin.

Nie uspokoiło mnie to. Zaczynałem odczuwać skutki pochopnego podjęcia decyzji. Wierciłem się w siedzeniu, serce kołatało w piersi, zarówno na myśl o naszym celu, jak i o możliwych skutkach tego przedsięwzięcia. Nie chciałem się przed sobą przyznać, ale chyba powróciły wątpliwości i wyrzuty, że dałem się w to wciągnąć.

Słowiku, gdzie jesteś, gdy cię potrzebuję? Pragnąłem kojącego świergotu właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek.

Rafael nachylił się nad uchem Samaela. Coś, co zaczęło się od zwykłego przekazania informacji szybko przerodziło się w zamieszanie. 

– Załóżcie hełmy – rozkazał Samael. – Nie wiem czemu, ale wykrywamy zwiększoną aktywność sejsmiczną w okolicy.

Zachciało mi się wymiotować, ale powstrzymałem odruch.

Rafael zdjął z fragmentu deski rozdzielczej plastikową pokrywę, osłaniającą panel radaru. Ekran migał różnymi kolorami, ostrzegając o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Najemnik chwycił dżojstiki konsoli i zaczął badać teren zamontowaną na dachu kamerą.

Pierwszy gejzer wystrzelił. Zarzuciło nami w bok, ale szybko odzyskaliśmy stabilny tor jazdy. Trzymałem się czego tylko mogłem. 

– Skąd wzięły się te wybuchy?! – krzyknąłem w mikrofon komunikatora.

– Nie mam zielonego pojęcia! – odkrzyknął Samael, po czym skręcił kierownicą ostro w lewo. Pomimo niższej niż ziemska grawitacji i tak uderzyłem z impetem w boczną szybę, a Lilith we mnie. Pojazd wszedł w poślizg, ale Samael szybko opanował sytuację i wyprostował kurs.

W głowie szumiało mi od emocji i adrenaliny. Obijałem się bezwładnie o ściany pojazdu, gdy Samael wykonywał istne slalomy planetarnym łazikiem. Lilith pozostawała stoicko spokojna, jak gdyby była przyzwyczajona do takich akcji. 

– Cholera, poszły butle z tlenem! – krzyknął Samael. 

Poczułem, jak łazik przyspiesza. Zacząłem się modlić w duchu, gdy Samael próbował opanować tor jazdy. Nagła dekompresja gazów w butlach podniosła tył pojazdu, zaczęliśmy tracić przyczepność.

– Samael, ile do jaskini? – Lilith rzuciła pytaniem.

– Kilomeee…

Kolejna salwa gazów wystrzeliła spod powierzchni wulkanu. Nadwyrężona już konstrukcja łazika z trudnością przyjęła uderzenie gejzeru. Lilith miotnęło, odbiła się o drzwi, a ja starałem się powstrzymywać wymioty. Samael desperacko próbował opanować tor jazdy, Rafael wspierał go siarczystymi przekleństwami. 

Nie tego się spodziewaliśmy, gdy wjeżdżaliśmy na stok Olympus Mons.

– Cholera… Jaki status podwozia? – zapytał Rafael, gdy uspokoił już oddech. 

– Jeszcze raz Mars postanowi w nas pieprznąć, to będziemy w przysłowiowej…

Zaczęliśmy koziołkować. Cholera! Lataliśmy w każdą stronę, zmysł równowagi robił fikołki. Lilith łupnęła głową w szybę, która o mało nie pękła.

Uderzenie hełmem w drzwi. Mdłości. Lilith wpadła na mnie, poczułem uderzenie czymś ciężkim w brzuch. Rafael krzyczał, ale nie słyszałem co. Huk wybuchu. Nagłe ukłucie w czaszce. Ciemność.

 

***

 

Powoli zaczynały docierać do mnie głosy

Ktoś macał moje ramiona.

Chyba się budziłem.

O cholera, ja żyję!

– Jak dobrze, że nic nie rozerwało twojego skafandra, chłopie.

Otworzyłem oczy. Nad sobą widziałem jedynie czarny wizjer czyjegoś hełmu.

– E, Samael, dupiato żeś zbadał ten stok! Skąd się tutaj wzięły gejzery?

Rafael. Opieprzał właśnie Samaela. Leżałem chyba na ziemi, na zewnątrz. Patrzyłem na szaro-pomarańczowy marsjański nieboskłon. Piękny w swojej prostocie. Może nie emanował błękitem jak ten ziemski, ale wciąż było w nim coś magicznego.

– Tyle strat! Jak się wytłumaczysz światu, że twoja ekspedycja pochłonęła życia kilkunastu naukowców? – warknął, po czym zwrócił głowę w moim kierunku. – Jak dobrze, że żyjesz. O cholera, było blisko.

Złapał mnie za przedramię. Miał silny uścisk. Szarpnął i jednym ruchem postawił na nogi. Potrzebowałem krótkiej chwili, żeby złapać orientację, po czym się wyprostowałem i poklepałem Rafaela po barku.

– Dzięki – powiedziałem krótko.

Lilith siedziała oparta o wywróconego do góry nogami Hermesa, a Samael stał nad nią. Rozmawiali o czymś na kanale prywatnym. Po cholerę komu kanał prywatny na takiej wyprawie? Jak chcą sobie poflirtować, to trzeba było poczekać do końca. Zacząłem iść w ich kierunku, wciąż się lekko chwiejąc.

Nie chciałem myśleć o tym, co mówił Rafael. Wolałem nie roztrząsać faktu, że mogłem zginąć w tak głupi sposób. Słowik też. Siedział cicho, schowany w klatce podświadomości.

Podniosłem wzrok i zobaczyłem pnące się w górę kłęby dymu, przysłaniające leżące w przeróżnych pozach wraki. Grunt dookoła przeorany był niezliczoną ilością wyrw, z których buchała sporadycznie gorąca para. Za to miejsce, w którym staliśmy wydawało się być wyjątkowo spokojnym. Nic nie drżało, nie czułem, żeby nadchodziły kolejne wybuchy. Zmroziło mnie na myśl o tylu straconych życiach.

– To co teraz robimy? – zapytałem. – Samael… czy to ma sens?

Samael odwrócił się w moją stronę.

– Chcesz teraz rezygnować? – zapytał.

– Zginęli ludzie! – krzyknąłem, będąc na skraju płaczu. – Kurwa, to nasza wina. Gdybyśmy tego nie zaczynali…

Samael poszedł do mnie, objął ramionami i przycisnął do siebie.

– Dio, już nie ma odwrotu – powiedział teraz już dziwnie ciepłym głosem. – Chcesz, żeby ich życia poszły na marne?

– N-nie. Oczywiście, że nie.

– Został nam niecały kilometr do jaskini. Tamtędy skrótem trafimy do krateru, gdzie powinniśmy znaleźć coś na kształt wrót. – Spojrzał w kierunku szczytu, a ja za nim, jednak nie zauważyłem w oddali niczego szczególnego. – Nie ma sensu wracać.

Mój oddech powoli się stabilizował.

– Okej… a Hermes? Na pewno da się go przywrócić do porządku, prawda? – rzuciłem, obserwując leżącą jak sparaliżowany żuk maszynę. 

– Więc tak. – Do rozmowy dołączył Rafael. – Na tlen nie ma co liczyć. Dekompresja rozwaliła nam atmosferę w kokpicie, więc oddychanie szlag trafił. Dodajmy jeszcze do tego uszkodzoną tylną oś i mamy niesprawny łazik planetarny.

– Czyli musimy iść na piechotę – podsumował Samael.

– Ano. – Rafael łupnął mnie w plecy w przyjacielskim geście, chociaż nie wyliczył za dobrze siły i prawie wyłożyłem się na piachu jak długi.

– Na ile starczy nam tlenu? – wtrąciła się Lilith.

Samael stanął w pół kroku, obrócił się w jej kierunku.

– Wystarczy.

Enigmatycznie. Niepokój ponownie zaczął wracać na swoje miejsce, chociaż starałem się pozbyć tego nieprzyjemnego uczucia „uciekaj lub walcz”.

– Dobra, idziemy – podsumował Rafael. – Teraz możemy polegać tylko na sobie.

 

***

 

Wielka płachta, która jednocześnie wyglądała jak najzwyczajniejszy wycinek marsjańskiego pustkowia, zrobiona z materiału odbijającego światło, przysłaniała wejście do wykopu. Wsunęliśmy się do środka przez jedną ze szpar i Samael od razu rozpalił lightstick. Postanowiłem go naśladować – tak samo zrobiła też reszta ekipy. Woleliśmy zaoszczędzić na energii skafandrów i włączyć latarki dopiero później.

Czekało nas wieleset metrów, bądź może kilka kilometrów drogi pieszo w ciemnym tunelu. Korytarz sprawiał wrażenie, jak gdyby miał się zaraz zapaść, grzebiąc mnie w środku. Nie myślałem, że mogę mieć klaustrofobię. Dziwne uczucie. 

Po kilku godzinach drogi nareszcie wyszliśmy do jakiegoś pomieszczenia. Było to coś na wzór ogromnego skalnego holu, na którego przeciwległym końcu znajdowała się nieskalanie gładka ściana. Stalaktyty groźnie spoglądały ze stropu, obserwując każdy nasz ruch. 

Światło latarek rozbijało się pomiędzy stalagmitami, rzucając groźne, podłużne cienie. Samael przyspieszył kroku i podszedł do niezwykle gładkiej ściany. Biła od niej jakaś aura, nadająca tworowi nienaturalny wygląd. Zbyt dziwne na zwykły wybryk natury.

Przyjrzałem się temu dokładniej. Po zbadaniu zauważyłem, że z boku widniały jakieś znaki, jakby wyryte w skale. Greka? Greka na Marsie? 

Robiło się jeszcze bardziej niepokojąco. To wyglądało jak jakieś… zaklęcie? 

Lilith dołączyła do Samaela, który zatrzymał się przy napisach. Przejechał palcami po wyrytych symbolach, wpatrując się w nie niczym zaczarowany. Oboje teraz stali przed tym przedziwnym tworem i złapali się za ręce. Zaczęli inkantację.

 

Każdy, kto poznać chce tajemnicę świata,

niech zaprzysięgnie w obecności pradawnego legata,

że porzuci to, co mu w życiu najdroższe,

by jego istnienie nie stało się uboższe.

Bowiem wtedy będzie gotów ujrzeć prawdę.

 

– Nadszedł czas, Dio! – Ekscytacja wylewała się ze słów Samaela. – Został ostatni krok i dotrzemy do meritum istnienia! 

Lilith pozostała w miejscu. Rozpostarła ramiona i oparła się plecami o ścianę. Samael podszedł do niej od przodu i podniósł lufę pistoletu zaraz przed wizjer jej hełmu.

O kurwa mać.

– Samael! Samael, nie rób tego! Co ty wyprawiasz? – krzyczałem panicznie. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw.

– Słyszałeś treść przysięgi, prawda?

Wystrzelił.

O kurwa, kurwa mać.

Bezwładne ciało jego żony opadło na skaliste podłoże. Samael przykucnął i włożył rękę w dziurę ziejącą z wizjera. 

– Ci wszyscy naukowcy! Oni mieli być jedynie świadkami tego, co może uczynić determinacja jednego człowieka! – opowiadał wyniośle. – Świadkami największej rewolucji z historii ludzkości, rozumiesz? A ty, Dio Nazareth… – zawahał się na moment, po czym zwrócił wizjer w moją stronę – …mi w tym pomożesz.

Ta decyzja należy do ciebie.

Zamoczył palce w krwi, po czym musnął dłonią napis na ścianie, zostawiając na nim czerwony ślad. Nic się nie stało. Domniemane wrota nie otworzyły się, nie doszło do niczego spektakularnego.

Nie miałem żadnego oręża, nawet malutkiego nożyka. Spojrzałem na Rafaela. Jego skafander za to miał specjalne miejsce na broń palną na udzie. Broń palną, którą właśnie wyciągał.

Zacząłem się cofać.

– Nikt więcej nie musi ginąć, dobrze?! – wykrzyczałem do mikrofonu radia, mając nadzieję, że jakiś cud mnie wybawi. – Mogę ci pomóc w inny sposób! Powiedz, co mam zrobić, to się za to wezmę, okej?!

Rafael chwycił mnie za bark, ale od razu wyrwałem się z uścisku i rzuciłem w kierunku jego szyi. Jedną ręką chwyciłem jego nadgarstek, próbując odchylić lufę pistoletu jak najdalej od mojej twarzy. Chciałem uderzyć go w grdykę. Moja dłoń ześlizgnęła się jednak z wzmacnianego kompozytem skafandra.

Wystrzelił.

Kula roztrzaskała jeden ze stalaktytów, jego resztki runęły na ziemię. Spojrzeliśmy w górę. W ostatniej chwili zauważyłem nad nami drgające szpikulce. Rzuciłem się do tyłu, a skalny twór spadł na Rafaela. Straciłem równowagę, upadłem do tyłu na chropowate podłoże.

– Dio! – wrzasnął Samael, wyłaniając się z chmury pyłu. Spojrzałem w bok. Szedł w moim kierunku, mierząc do mnie z pistoletu. – Nie próbuj tego spieprzyć, już za późno!

– Sama… Samael, o co ci chodzi? – Próbowałem otrzymać jakąkolwiek racjonalną odpowiedź, ale nie wiedziałem, czego oczekiwałem. Spróbowałem się wycofać, ale natrafiłem plecami na skalną ścianę. Moja dłoń desperacko badała podłoże w poszukiwaniu jakiegokolwiek ostrego przedmiotu.

Jest.

Doskoczył do mnie, kopnął w brzuch. Chwycił pod pachy i zawlókł oszołomionego w kierunku niepokojących napisów. Postawił mnie pod ścianą, a ja, sparaliżowany strachem, nie mogłem się ruszyć. 

– Samael! Dlaczego? Myślałem, że wszystko było między nami w porządku!

– Widocznie muszę poświęcić przyjaźń. – Samael stanął przede mną i wycelował prosto między moje oczy. – Bardzo mi przykro, przyjacielu. Nie mogę stracić tej okazji. Nawet kosztem ciebie. Cel uświęca środki.

Decyzja należy do ciebie.

Samael się zawahał. Widziałem w jego oczach wspomnienia z dzieciństwa. Jak dopełnialiśmy siebie nawzajem.

Postąpiłem krok do przodu, a lufa dotknęła wizjera. Wyciągnąłem przed siebie ramiona i objąłem Samaela przyjacielskim uściskiem. Teraz słyszałem jedynie jego drżący oddech. Odetchnąłem spokojnie, serce zwolniło.

Zamknąłem oczy. Szpikulec zatopił się w jego boku.

Coś trzasnęło, łupnęło, zagwizdało… po czym wszystko ucichło. Przez moment miałem wrażenie, że się unoszę. Ponownie rozchyliłem powieki.

 

***

 

Znajdowałem się teraz, chyba, na szczycie Olympus Mons. Przede mną rozpościerał się widok na okoliczne doliny i szerokie pustkowia Marsa. Stałem zaraz przy krawędzi.

– Dio Nazareth. Ciekawe, że to ty okazałeś się być nowym łącznikiem między stwórcą a ludźmi. – Tajemniczy głos docierał prosto do mojego umysłu, omijając wszelkie zmysły znane organizmom żywym.

Odwróciłem się.

Przede mną stała postać ubrana w fioletową szatę, poruszaną delikatnie mroźnym wiatrem. Jej twarz… jej twarz sprawiała wrażenie, jakby była stworzona z wszystkich obliczy każdego człowieka jednocześnie. 

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie mam na głowie hełmu.

– Gdzie ja jestem? – Spośród wszystkich pytań, które chciałem zadać, akurat to okazało się być pierwszym. – Dlaczego tu jestem?

– Jesteś w Edenie. Jesteś na Olimpie, jesteś na słonecznym tronie króla Ra. Jesteś także na odwiecznym polu bitwy Ahura Mazdy i Angra Mainju – odpowiedziało enigmatycznie stworzenie. – Jesteś wszędzie i nigdzie zarazem. Zasłużyłeś, żeby tutaj się znaleźć. Chociaż trudno powiedzieć, czy to błogosławieństwo, czy klątwa.

– Czy to są zaświaty?

– I tak, i nie. Żyjesz, chociaż nie w sposób konwencjonalny dla was, ludzi. 

– Czy to ty stworzyłeś świat?

– My stworzyliśmy świat, Dio. Nas jest tylu, ile wyobrażeń ludzi o naszej naturze. Jesteśmy zarówno Zeusem, jak i Allahem, Jahwe, Jowiszem, Dagdą czy Odynem. To wy stworzyliście nas, tak jak my stworzyliśmy was na nasze podobieństwo. – Jego głos nie brzmiał jak cokolwiek, co słyszałem w życiu. To było doświadczenie na kompletnie innym poziomie egzystencji.

– Dlaczego tu rezydujesz… rezydujecie?

– Próbowaliście zdobyć Olimp, uciekliśmy na Synaj. Chcieliście zbudować Babel, to przenieśliśmy się na szczyty północnych gór. Chcieliście zdobyć szczyty północnych gór, to trafiliśmy tutaj.

W obliczu istoty zauważyłem łagodny uśmiech. Coś podobnego do wyrazu twarzy właściciela, który ogląda swojego bawiącego się psa.

– Chcieliście zostać bogami, prawda? Wciąż chcecie to osiągnąć. Wy, jako ludzie. Dla was nie ma granic. Chcecie stać się tym, co my. Chcecie nas zastąpić, prawda? – Postać kontynuowała swoją przemowę.

– A to nie takich nas stworzyliście?

– Masz rację. Dlatego w końcu nadejdzie czas, kiedy my zejdziemy z tronu i pozwolimy wam objąć pieczę nad wszechświatem. Mamy tylko nadzieję, że będziecie gotowi, kiedy ten czas nadejdzie. Przekażemy wam nasz kamień, Atlasie gatunków.

Istota obróciła się na pięcie i już miała odejść, gdy krzyknąłem:

– Jeszcze jedno! Dlaczego to ja tu trafiłem? Co się stało z Samaelem?

– Dotarłeś do swojego celu, prawda?

Wraz z ostatnim słowem stwórca zniknął. Ponownie się odwróciłem i ujrzałem lazurowe niczym wody Adriatyku słońce, chylące się ku zachodowi. 

Niepozorny, szarobrązowy ptak usiadł na moim barku. Czarne, błyszczące ślepia wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Otworzył dziób, chcąc zaśpiewać swą ostrzegawczą pieśń, jednak nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Spojrzał się na mnie ostatni raz, po czym odleciał z trzepotem drobnych skrzydeł.

Uśmiechnąłem się. Nareszcie szczerze.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Mistyczne.

Od razu widać, że wszystko tutaj kręci się wokół boskości. Nie przypominam sobie ani jednego imienia, które nie budziłoby skojarzeń mitologiczno-biblijnych. Nawet recepcjonistka otarła się o absolut.

Mój logiczny umysł nie odnajduje się w tym świecie. Mars uchodzi za słabo (jeśli w ogóle) aktywny geologicznie. Wody nie ma, nie to ciśnienie. Skąd więc gejzery? No, można przyjąć, że to taki deszcz siarki, ale… Dlaczego w takim razie akurat Mars? Być może z powodu najwyższej góry w okolicy.

Chronologicznie też się nie mogę odnaleźć – czy to przyszła kolonizacja Marsa czy czasy sprzed stworzenia człowieka, kiedy to Samael mógł jeszcze kumplować się z Rafaelem? Dlaczego zmieszałeś go z Gwiazdą Zaranną?

No, widzę, że nawrzucałeś tu mnóstwo rozmaitych nawiązań, ale nie mogę dostrzec metody w tym szaleństwie. Nie wykluczam, że tu gdzieś jest wspaniały pomysł, sposób, żeby wszystkie kawałki utworzyły piękny obrazek, ale mi on umyka.

Pozostaję więc nieprzekonana. Może w komentarzach znajdę jakieś tropy.

Babska logika rządzi!

Hej, Finklo!

 

Dziękuję za przeczytanie. Spodziewałem się, że tekst może okazać się nieco zawiły, ale też po to tutaj jestem.

Mój logiczny umysł nie odnajduje się w tym świecie. Mars uchodzi za słabo (jeśli w ogóle) aktywny geologicznie. Wody nie ma, nie to ciśnienie. Skąd więc gejzery? No, można przyjąć, że to taki deszcz siarki, ale… Dlaczego w takim razie akurat Mars? Być może z powodu najwyższej góry w okolicy.

Tak, Mars tutaj pojawił się głównie ze względu góry Olimp. Jest słabo aktywny sejsmicznie, jednak tutaj gejzery są fizyczną manifestacją wątpliwości Dio, które targają jego duszą przez cały tekst naprawdę, a nacisk na to pojawia się właśnie podczas sceny w łaziku. Sam Olympus Mons jest też domem dla Stwórcy, tak naprawdę wraz z wjechaniem na jej stok bohaterowie porzucili materialny świat i jego zasady – stąd też jaskinia, stąd też napisy w niej – nacieki skalne, których być nie powinno. Było to czymś w rodzaju ścieżki, którą stworzył sam Stwórca. Troszkę też chciałem nawiązać to tego, że Olympus Mons jest w materializacją platońskiej jaskini, na której końcu czyha Idea.

Chronologicznie też się nie mogę odnaleźć – czy to przyszła kolonizacja Marsa czy czasy sprzed stworzenia człowieka, kiedy to Samael mógł jeszcze kumplować się z Rafaelem? Dlaczego zmieszałeś go z Gwiazdą Zaranną?

Kolonizacja Marsa, która przeplata się z reinterpretacją kuszenia przez Gwiazdę Zaranną. Samael nie został nazwany tak przypadkowo. Próbuje wykorzystać Dio do swoich celów, targa jego umysłem, sumieniem, próbuje nim manipulować. Nieprzypadkowa jest też obecność Lilith, czy kolorystyka biura Projektu DEMIURG. Dio ostatecznie zajmuje miejsce Stwórcy, pokonując Samaela. Pokonując Gwiazdę Zaranną, Szatana, który to właśnie chciał arbitralnie otrzymać to stanowisko.

 

Mam nadzieję, że przekonałem Ciebie chociaż troszkę bardziej. Jeśli masz jeszcze jakieś pytania, to pisz. Chętnie odpowiem. ^^

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Barbarian po przeczytaniu twojego komentarza, stwierdzam, że jesteś świrem:) opko dodaje do kolejki:)

Kurde nie trafiłem i wyszło, że opko przeczytane:) teraz musze przeczytać:D

Pomimo niższej niż ziemska grawitacji i tak uderzyłem z impetem w boczną szybę, a Lilith we mnie.

Wydaje mi się, że niższa grawitacja tak nie działa. Tzn. Dzięki niej nie uderzamy słabiej w szybę:) Wręcz przeciwnie, jesteśmy lżejsi i bardziej nami szarpie. Wydaje mi się, że podkreślone słabo tu wypada.

Ktoś macał moje ramiona.

Czy na pewno chciałeś użyć macania? :)

 

Został nam niecały kilometr do jaskinie

Po inspekcji zauważyłem

IInspekcja dziwnie brzmi – inspekcje sąwykonywane okresowo, a on tam był pierwszy raz, może lepiej (po zbadaniu)

 

– Samael! Samael, nie rób tego! Co ty wyprawiasz? – krzyczałem panicznie. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. – Czy to naprawdę konieczne?

 Podkreślone wypada trochę sztucznie. Może gdyby Samael wpierw tłumaczył mu przez godzinę, dla czego musi to zrobić, to tak. Ale wyobraź sobie, że idziesz po ulicy i ktoś wyciąga nagle broń i chce strzelić do kogoś, a ty podchodzisz i mówisz: czy to naprawdę konieczne? Ja bym po prostu to wykreślił.

– Próbowaliście zdobyć Olimp, to uciekliśmy na Synaj. Chcieliście zbudować Babel, to przenieśliśmy się na szczyty północnych gór. Chcieliście zdobyć szczyty północnych gór, to trafiliśmy tutaj. W dużym skrócie. 

 To coś mówi jak bóg, a po chwili dodaje jak pan Janek – w dużym skrócie. To przekreśla flow wypowiedzi:)

 

Mamy tylko nadzieję, że będziecie gotowi, kiedy ten czas nadejdzie.

Bogowie mają nadzieje? Nie lepiej, żeby sami wskazali czas i miejsce, a my mamy im zaufać?

 

 

Opowiadanie mnie wciągnęło , lubię takie SCIFI. Łagodne zakończenie też na plus:) Fajne rzeczy ci siedzą w głowie. Podzielam też zdanie Finkli, że gejzery nie pasują do marsa. Rozumiem, że w dobie odnotowania najsilniejszego wstrząsu na marscie, od czasu prowadzenia obserwacji sejsmologicznych, chciałeś z tego skorzystać. Wydaje mi się, że jednak Tytan, Europa lub nawet Wenus byłaby tu w naszych głowach wygodniejsza. Pozdrawiam serdecznie.

Mars już wiesz oblatany jest z każdej strony, a ciała niebieskie jakie wymieniłem, dodałyby mistycyzmu:)

Hej, vrchamps!

 

Barbarian po przeczytaniu twojego komentarza, stwierdzam, że jesteś świrem:) opko dodaje do kolejki:)

Z każdym kolejnym opkiem odkrywam trochę więcej swojego świrstwa :D

 

Oczywiście większość Twoich sugestii jest słuszna i z racji, że nie ingerują mocno w fabułę, to je wprowadzę. ^^

Podzielam też zdanie Finkli, że gejzery nie pasują do marsa. Rozumiem, że w dobie odnotowania najsilniejszego wstrząsu na marscie, od czasu prowadzenia obserwacji sejsmologicznych, chciałeś z tego skorzystać. Wydaje mi się, że jednak Tytan, Europa lub nawet Wenus byłaby tu w naszych głowach wygodniejsza. Pozdrawiam serdecznie.

Taaak, tutaj wiedziałem, że stąpam po nieco niepewnym gruncie, chociaż chciałem wskazać już tutaj na pewną boskość, czy uniwersalność Olympus Mons. To też było moje pierwsze sci-fi opowiadanie, więc Mars i OM stały się bardzo atrakcyjną opcją. W przyszłości pewnie skupię się na innym ciele niebieskim. ^^

 

Niemniej cieszę się bardzo, że Cię wciągnęło, a zakończenie zostawiło z uczuciem satysfakcji. <3

 

Dziękuję za przeczytanie, komentarz i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Witaj ! Opowiadanie jest dobrze napisane i wyważone, niestety nie porwało mnie, zwłaszcza te gejzery, Nie podoba mi się też ten rodzaj mistycyzmu … tzn. sposób w jaki ukazani są tutaj bogowie i zdarzenia mityczne, ale to dlatego, że mam inny gust. Tak, czy owak zrobiłeś to umiejętnie ;)

 

Wyłapałem kilka kwiatków, które najmocniej mnie raziły, ale nie jestem w tym zbyt dobry, więc nie traktuj tej łapanki za 100% wiarygodną.

 

“Smartfon zaczął wibrować. Ktoś dzwoni. Numer nieznany.  Smartfon zaczął wibrować – czas przeszły, a potem “ktoś dzwoni” – czas teraźniejszy. Nie jestem przekonany, ja napisałbym chyba “Ktoś dzwonił”

– Został nam niecały kilometr do jaskinie.” - do jaskini

 

“Z pewnym trudem postawiłem stopę w holu biurowca, a nos wypełnił zapach recepcji, złożony głównie z syntetycznej skóry, płynu do podłóg i czasopism.  Tutaj i później :

Z trudnością uruchomiłem komputer, który zagrał znaną mi już zbyt dobrze sekwencję dźwięków.”

 

Niejasne jest dla mnie dlaczego główny bohater robi te czynności z trudem, domyślam się że to ze znużenia, poczucia nudy i braku celu, lecz trochę mnie to razi. 

 

“– Tutaj Samael Morningstar – odpowiedział męski głos. Głos, który miał w sobie nutkę czegoś znajomego, jednak brzmiał trochę obco. – Rozmawiam może z Dio Nazareth?”

 

Podkreślenie – Z tą częścią zdania jest coś nie tak, brzmi trochę sztucznie, może : “…znajomego, aczkolwiek/lecz obco brzmiącego” ?  lub  “…znajomego i obcego zarazem.”

 

“– Jesteś pewien?

– Tak, Samael, jestem tego pewien.

– To trudna wyprawa, więc zrozumiem, jeśli…”

 

Może lepiej Samaelu ?

 

“– W takim razie bardzo się cieszę! – odpowiedział Samael, a przez słuchawkę usłyszałem klaśnięcie. – Wyśpij się i do jutra!”

 

Jeśli Samael również w jednej ręce trzymał smartfona, to nie mógł klasnąć :D

 

 Za oknem pojazdu rozciągał się pomarańczowy bezkres marsjańskiej pustyni. Pomimo amortyzatorów i tak podskakiwaliśmy na siedzeniach na bardziej wyboistym terenie. Dzięki zbiornikom powietrza, tankowanym co jakiś czas w biosferach, mogliśmy jeździć bez niewygodnych hełmów na głowach. Chociaż i tak trzymaliśmy je na kolanach. Na wszelki wypadek.”

 

Tutaj jest ok, ale fajnie byłoby opisać, że marsjańska grawitacja jest słabsza. Byłoby super.

 

“Symbol podróży czy psychopomp?”

 

Tutaj zdębiałem xd. Nie rozumiem tego słowa :D

 

W naszym kordonie jechało też pięć innych pojazdów, w których siedzieli naukowcy i najemnicy światowej sławy.

 

Widział ich przez szybę ? Można byłoby o tym wspomnieć, bo teraz wygląda na to, że po prostu o tym wie.

 

“Dzięki zbiornikom powietrza, tankowanym co jakiś czas w biosferach, mogliśmy jeździć bez niewygodnych hełmów na głowach. Chociaż i tak trzymaliśmy je na kolanach. Na wszelki wypadek.”

 

Tutaj piszesz, że nie noszą hełmów, a potem już tak :

 

”Lilith oderwała wzrok od rdzawego krajobrazu i odwróciła wizjer w moim kierunku.​”

 

Chyba, że chodzi o innego rodzaju wizjer, może lornetki ?

 

“Jednak nie uspokoiło mnie to. Zaczynałem odczuwać skutki pochopnego podjęcia decyzji.”

 

Jednak jest tutaj niepotrzebne.

 

“Zachciało mi się wymiotować, ale powstrzymałem odruch.”

 

Myślę, że można to napisać inaczej, ale może się mylę : “Poczułem mdłości, ale powstrzymałem odruch wymiotny”.

 

“W głowie szumiało mi od emocji i adrenaliny. Obijałem się bezwładnie o ściany pojazdu, gdy Samael wykonywał istne slalomy planetarnym łazikiem. Lilith pozostawała”

 

Może “…pojazdu, podczas gdy…” ?

 

– E, Samael, dupiato żeś zbadał ten stok! Skąd się tutaj wzięły gejzery?

 

Rozumiem intencje, ale to “dupiato” brzmi trochę dupiato :D

 

“Po cholerę komu kanał prywatny na takiej wyprawie?”

 

Ja bym napisał “Na cholerę komuś” ale nie jestem pewien, może tak też jest poprawnie.

 

“Wielka płachta, która jednocześnie wyglądała(+,) jak najzwyczajniejszy wycinek marsjańskiego pustkowia, zrobiona z materiału odbijającego światło, przysłaniała wejście do wykopu.”

 

Ja bym to zdanie napisał w ten sposób :

 

“Wejście do wykopu, przysłaniała wielka płachtazrobiona z materiału odbijającego światło, która jednocześnie wyglądała, jak najzwyczajniejszy wycinek marsjańskiego pustkowia.”

 

Lub :

 

“Wejście do wykopu, przysłaniała wielka płachtazrobiona z materiału odbijającego światło, wyglądająca jednocześnie, jak najzwyczajniejszy wycinek marsjańskiego pustkowia.”

 

Oboje teraz stali przed tym przedziwnym tworem i złapali się za ręce. Zaczęli inkantację.

 

Czyli przeczytali inskrypcję napisaną w starożytnej grece w innym, swoim języku ? (angielskim, polskim) Może lepiej byłoby na początku opowiadania napisać, że główny bohater zna ten język, a w tym miejscy napisać, że rozpoznał jak Samael i Lilith mówią po grecku ? Ale to tylko taka sugestia.

 

“O kurwa mać.”

 

O kurwa, kurwa mać.

 

Nie wiem, czy to “O” jest potrzebne, ale jak uważasz ;)

 

“Zamoczył palce po czym musnął dłonią napis na ścianie, zostawiając na nim czerwony ślad.”

 

Zamoczył w czym ? Rozumiem, że we krwi, ale chyba lepiej byłoby to uściślić.

 

“– Nikt więcej nie musi ginąć, dobrze?!”

 

Jak wolisz, ale myślę, że tak wygląda lepiej.

 

“Kula roztrzaskała jeden ze stalaktytów, jego resztki runęły na ziemię.”

 

Może :

 

“Kula roztrzaskała jeden ze stalaktytów, jego resztki runęły na ziemię.”

 

“Doskoczył do mnie, kopnął w brzuch. Chwycił pod pachy i zawlókł oszołomionego w kierunku niepokojących napisów.”

 

Ja bym to skleił, ale tak też jest ok ;)

 

“Doskoczył do mnie i kopnął w brzuch, po czym chwycił pod pachy i zawlókł oszołomionego w kierunku niepokojących napisów.”

 

“Samael się zawahał.”

 

Zamieniłbym to na : “Samael zawahał się.” albo na : “Samael wahał się.”

 

“– Próbowaliście zdobyć Olimp, to uciekliśmy na Synaj.”

 

Nie potrzebnie :>

 

Podsumowując. Opowiadanie nie dla mnie, ale potrafię je docenić. Jest napisane lekko, dobrze i z pomysłem. Jedynie zakończenie pozostawia niedosyt, bo nie wiadomo co się dalej będzie działo z głównym bohaterem. :)

 

Gratulacje ! 

 

 

Master of masters : John Ronald Reuel Tolkien

Ilu, psychopomp to ktoś, kto przeprowadza dusze na drugą stronę – Charon, Hermes…

Babska logika rządzi!

Iluvatharze!

 

Dziękuję za przeczytanie i zostawienie komentarza. Szkoda, że nie trafiłem w Twoje gusta, niemniej cieszę się, że uważasz tekst za umiejętnie napisany. ^^

 

– Został nam niecały kilometr do jaskinie.” - do jaskini

Ogółem jak dobrze pamiętam, to te literówki (i ten wizjer później) poprawiałem jeszcze przed publikacją… ale może nie kliknąłem zatwierdź i ostatnie zmiany się nie zapisały. Poprawię oczywiście. :3

 

Dziękuję i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Świetny styl, dobrze zbudowane dialogi, kupuję to marsjańskie życie. Btw. bohater psychicznie, mhmm, bardzo przypomina… mnie. “Ludzie cały czas tłumili charaktery, próbując zarobić na życie.” – zaprawdę, powiadam Ci, mistrzostwo świata! Zawsze wiedziałam, że tak to wygląda na Ziemi, ale żeby tak samo też na Marsie? ;)

Bar­ba­rian­Ca­ta­ph­ract

 

Moja opinia jest bardzo obciążona osobistymi doświadczeniami, więc nie powinieneś nadto się nią przejmować. Kiedyś głęboko siedziałem w mistycyzmie, angelologii i w temu podobnych tematach. Z biegiem lat poczułem płytkość tego wszystkiego, bezsens i wielką nieprawdziwość. Nabrałem wręcz niechęci do wszelkich biblijno pochodnych zajawek. Z tego powodu klimat opowiadania bardzo mi nie podpasował. Szczególnie, że tekst aż kipi od inspiracji starotestamentowych, nie tylko w formie imion.

Napisane jest sprawnie i chwała ci za to. Wcześniejsi komentatorzy wyciągnęli już niektóre potknięcia, na które zwróciłem uwagę, więc nie będę się powtarzał. Jednak narracja prowadzona jest w sposób równie natchniony i mistyczny, co realia opowiadania, a to też kompletnie do mnie nie trafia. Natomiast to wszystko są odczucia bardzo subiektywne, niemające nic wspólnego z warsztatem ani konstrukcją opowiadania. Starając się zachować obiektywizm, muszę przyznać, że tekst jest dobry.

Mam jednak dużą wątpliwość co do umiejscowienia akcji. Dlaczego akurat Mars? Być może coś przegapiłem albo czegoś nie zrozumiałem, ale nie umiem tego wyboru uzasadnić. Dlaczego nie inna planeta albo jakieś zaświaty czy cokolwiek? Odezwał mi się czujnik napędzany brzytwą Lema. Wybór Marsa nie jest moim zdaniem błędem, ale mam wrażenie, że trochę zostało to zrobione na siłę i odrobinę mnie to zaskoczyło.

XXI century is a fucking failure!

Kiniamaster!

 

Dziękuję Ci za przeczytanie i bardzo miłe słowa. :D

Czuję się podbudowany, cieszę się, że tekst wydał Ci się wiarygodny. Starałem się przedstawić bohatera trochę jak takiego kafkowskiego everymana, w którym wielu z nas może zobaczyć siebie. Kto wie, może zmienimy swoje priorytety zanim skolonizujemy Marsa. ;)

 

Caernie!

 

Dziękuję za obszerny komentarz. Spodziewałem się, że wkraczając na duchowo-mistyczne poziomy uczynię tekst nieco kontrowersyjnym, ale i tak postanowiłem pisać właśnie o czymś takim. Osobiście jestem pewnie na podobnym etapie, co Ty kiedyś, w każdym razie szukam. Szukam, czytam, poznaję siebie i otaczający mnie świat, który stał się taki a nie inny pod wpływem różnych czynników.

Cieszę się za to, że według Ciebie tekst jest napisany sprawnie. Starałem się, żeby przynajmniej ten element opowiadania był pewny. :D

 

A Mars dlatego, że znajduje się tam Olympus Mons. To wokół niego działa się cała akcja, ponieważ jest najwyższą górą w całym Układzie Słonecznym. Do tego dochodzi sama nazwa tego miejsca – Góra Olimp, a więc siedziba bogów. Mam nadzieję, że rozjaśniłem nieco Twoje wątpliwości. ^^

 

Dziękuję Wam jeszcze raz i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

 Nie wiem, czy każdy ma takie przekminy o życiu jak ja i bohater tekstu. Jeżeli tak, to współczuję każdemu.

No niestety, takie przemyślenia są bardzo męczące… ale jeśli przemielimy je w głowie w odpowiedni sposób, to możemy bardziej odkryć siebie. ^^

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Przyciągnęły mnie Marsy i kosmosy, ale nie spodziewałam się, że w tym wszystkim pojawią się bóstwa ;) W trakcie czytania miałam nieodłączne wrażenie, że śledzę scenariusz odcinka Love, Death & Robots (bardziej niż Lucyfera ;P) – pewnie przez ten mistycyzm w konwencji sf (no i przez to, że całkiem niedawno oglądałam).

Zostałam zaintrygowana i zakończenie mnie nie rozczarowało, więc daję klika ;)

 

Pozdrowienia! 

„Bóg jest Panem aniołów i ludzi, i elfów” – J.R.R. Tolkien

Nati!

 

Bardzo się cieszę, że Cię tu widzę. :D

Faktycznie, co prawda opowiadanie napisałem na długo przed obejrzeniem drugiego i trzeciego sezonu LDR, ale pojawiły się pewne podobieństwa. :3

Miło mi, że zaintrygowało Cię, i że zakończenie nie spotkało się z Twoją dezaprobatą.

Dziękuję za przeczytanie, komentarz i klika! <3

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

A przecież wydajność pracowników wtedy malała,<-- Miś usunąłby przekreślone.

Nie zwracał dalej uwagi na ewentualne babole, dał się porwać. Dobrze napisane. Dobrze się czytało. Dla misia nieważne były niekonsekwencje naukowe i kontrowersyjne miejscami poglądy autora. Tekst dostarczył rozrywki i chwilami zamyślenia. Za to gwiazdki.

Hej!

 

Podrzucam Ci kilka geograficznych spostrzeżeń, bo mam wrażenie, że gdybyś trochę bardziej zadbał o te szczegóły, nie trzeba by było tak wielu rzeczy tłumaczyć symboliką i wszechmocą Najwyższego :-)

Majestat siedziby bogów zapierał dech w piersiach. Marnemu człowiekowi mogłoby się wydawać, że góra nie ma końca, sięga ku gwiazdom. Obserwując wyciągnięty ku sklepieniu szczyt, zacząłem nucić pewną piosenkę Led Zeppelin.

Olympus Mons jest wygasłym wulkanem tarczowym. Lawa wyciekała z niego powoli, bez gwałtownych erupcji. Takie wulkany mają bardzo łagodne zbocza. W przypadku marsjańskiego Everestu to jest zaledwie 5 stopni. To przy najszczerszych chęciach nie utworzy wyciągniętego ku niebu szczytu. Jest sporo dostępnych fotek jak wygląda ta góra. Choć też rozumiem totalnie, że do idei pasowałoby raczej Kilimandżaro :-)

Po kilku godzinach drogi nareszcie wyszliśmy do jakiegoś pomieszczenia. Było to coś na wzór ogromnego skalnego holu, na którego przeciwległym końcu znajdowała się nieskalanie gładka ściana. Stalaktyty groźnie spoglądały ze stropu, obserwując każdy nasz ruch.

 

Pytanie skąd szata naciekowa? Sugerowałaby występowanie tu wody i wytrącanie węglanu wapnia, ale to tam niemożliwe. Mogłaby być jaskinia wulkaniczna – bardziej jak komora, pusta w środku, ale to już bez szaty naciekowej. Mam wrażenie, że w jednym z komentarzy napisałeś, że wiesz, że nie mogło jej tam być. W takim razie można by było z tego uczynić coś do wyciągnięcia w opowiadaniu – bohater myśli – damn, szata naciekowa? Tutaj?! Przecież tego tu nie powinno być! Co to za miejsce?!

 

Kula roztrzaskała jeden ze stalaktytów, jego resztki runęły na ziemię.

Nigdy nie strzelałam do stalaktytów ani stalagmitów :-) Ale jeśli są duże, to nie są aż tak strasznie kruche. Strzał by je uszkodził ale roztrzaskanie kojarzy się tak, jakby roztrzaskał się lód albo szkło. Przynajmniej mi.

 

Spojrzeliśmy w górę. W ostatniej chwili zauważyłem nad nami drgające szpikulce.

Te szpikulce to stalaktyty? Same z siebie nie zaczęłyby drgać i spadać. 

 

Tajemniczy głos docierał prosto do mojego umysłu, omijając wszelkie zmysły znane organizmom żywym.

Wydaje się, że to o zmysłach jest niepotrzebne. Tzn. Wiadomo, że głos ominie zmysł smaku, węchu czy wzroku. Może rozejść się wibracją po ciele, ale myślę, że gdy piszesz, że dociera wprost do umysłu, to oddajesz już to, o co chodziło. 

 

Próbowaliście zdobyć Olimp, uciekliśmy na Synaj. Chcieliście zbudować Babel, to przenieśliśmy się na szczyty północnych gór. Chcieliście zdobyć szczyty północnych gór, to trafiliśmy tutaj.

Tu mam wrażenie, że się coś pomieszało. Tzn. wcześniej jest mowa, że właśnie ten krater jest miejscem stworzenia. Są jakieś stare malowidła itp. A potem nagle dostajemy informację, że najpierw byli na Olimpie, potem uciekli na Synaj. Czyli nie zaczęło się jednak w kraterze Olympus Mons?

 

 W oddali widać było krawędź szczytu wysokiej na dwadzieścia jeden kilometrów góry.

Wikunia mówi, że Olympus Mons wznosi się na 21 287 metrów ponad średnią powierzchnię planety25–27 kilometrów nad otaczającą go równinę. Zerknęłam na źródła i rzeczywiście na to wychodzi. Czyli jadąc tam, widzieliby górsko sięgające 25-27 km (co za oszałamiająca dokładność ± 2 km :-D). 

 

Mam nadzieję, że po tej wyliczance nie masz ochoty mnie zastrzelić :-) Czuję, że nie o szczegóły i właściwości skał tutaj chodziło, podkreślasz to zresztą w komentarzach. Jednak mam też wrażenie, że jeśli mistycyzm i symbolika są oparte na solidniejszych fundamentach science w tej fiction, to będą mogły trafić do większej liczby serc ;-) 

 

Trzymam kciuki i powodzenia w konkursie!

 

[EDIT]

 

Jeju, przepraszam, Misiu! Umknął mi Twój komentarz.

 

Dziękuję za zwrócenie uwagi na pewne mankamenty, doceniam Twoją spostrzegawczość. :D

Cieszę się, że Cię wciągnęło. Na tym mi właśnie zależało. Nie sądziłem, że przedstawione tutaj wydarzenia mogą mieć kontrowersyjną otoczkę, ale jeśli Ciebie to nie odstraszyło, to bardzo dobrze. ^^

Bardzo dobrze słyszeć, że czerpałeś przyjemność z opowiadania.

Dziękuję za gwiazdki i pozdrawiam!

 

Emilisien!

 

Hmm, może opko powinno mieć tag Inne, zamiast Science Fiction? :P

 

Olympus Mons jest wygasłym wulkanem tarczowym. Lawa wyciekała z niego powoli, bez gwałtownych erupcji. Takie wulkany mają bardzo łagodne zbocza. W przypadku marsjańskiego Everestu to jest zaledwie 5 stopni. To przy najszczerszych chęciach nie utworzy wyciągniętego ku niebu szczytu. Jest sporo dostępnych fotek jak wygląda ta góra. Choć też rozumiem totalnie, że do idei pasowałoby raczej Kilimandżaro :-)

Tak, czytałem o tym, chociaż postanowiłem nieco… udramatyzować scenę. :P

Niemniej słuszna uwaga.

 

Pytanie skąd szata naciekowa? Sugerowałaby występowanie tu wody i wytrącanie węglanu wapnia, ale to tam niemożliwe. Mogłaby być jaskinia wulkaniczna – bardziej jak komora, pusta w środku, ale to już bez szaty naciekowej. Mam wrażenie, że w jednym z komentarzy napisałeś, że wiesz, że nie mogło jej tam być. W takim razie można by było z tego uczynić coś do wyciągnięcia w opowiadaniu – bohater myśli – damn, szata naciekowa? Tutaj?! Przecież tego tu nie powinno być! Co to za miejsce?!

Z tym się wiąże cała ta cienka granica pomiędzy sci-fi, a inne/fantasy. :3

Olympus Mons w tym opowiadaniu jest pod wpływem boskiej siły, toteż i gejzery, i tajemnicza jaskinia z greckim napisem są nie z tego świata. Od momentu wjechania na zbocze Olimpu znaleźli się na terenie boskiego panteonu. ^^

Długo się zastanawiałem nad tymi rozwiązaniami, bo czytelników bardziej przykładających uwagę do naukowych aspektów mogłoby to razić (co zresztą widać, ale oczywiście nikogo nie winię – jednym to będzie zgrzytać, a innym, jak chociażby Koali, przeszkadzać nie będzie).

 

Niemniej wszelkie odchyły od realistycznej formy Olympus Mons były zaplanowane i świadome, po sprawdzeniu danych informacji w różnych źródłach. :3

Podobnie zresztą z tym źródłem stworzenia o które pytasz – akurat w tym momencie znajdowało się w kraterze (ta słynna ciemna materia, o której mówił Samael), natomiast początki ludzkości wzięły się z chociażby z Olimpu ziemskiego. Najprościej ujmując – idea stworzenia i jego źródło ewoluowały wraz z ludzką cywilizacją. ;)

 

Nie mam ochoty Cię zastrzelić, co najwyżej jakieś stalaktyty xD

Tak, część naukową przełożyłem na inne elementy opowiadania, a sceny związane z Górą postanowiłem przedstawić w bardziej klimacie fantasy.

 

Dziękuję za przeczytanie i zostawienie komentarza. ^^

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Okazuje się, że Góra Olimp wpływa w specyficzny sposób na rozszerzający się wciąż wszechświat. Wraz z innymi naukowcami podejrzewamy, że właśnie ten krater jest źródłem stworzenia.

W tym momencie pomyślałam, że będziesz się musiał bardzo postarać, żeby mnie przekonać do tej idei, bo jednak Mars jest ciutkę młodszy niż Wszechświat :)

 

– My stworzyliśmy świat, Dio. Nas jest tylu, ile wyobrażeń ludzi o naszej naturze. Jesteśmy zarówno Zeusem, jak i Allahem, Jahwe, Jowiszem, Dagdą czy Odynem. To wy stworzyliście nas, tak jak my stworzyliśmy was na nasze podobieństwo.

Hmm, ale dobra, kto powiedział, że religia musi być logiczna ;)

 

Trochę mnie nie przekonało, bo IMO mieszasz pojęcia. Z jednej strony mówisz o początku Wszechświata, a z drugiej świata. Umieszczenie początku Wszechświata na Marsie już wymaga dużego zawieszenia niewiary, ale może by się jeszcze dało obronić. Ale wprowadzenie bóstw i to w taki sposób (najpierw zamieszkują Ziemię, potem przenoszą się na Marsa), na nie przekonuje. Tu trzeba jakiejś kosmicznej siły, a jest zaścianej naszego układu słonecznego.

Ale czytało się dobrze :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irko!

 

Hmm, ale dobra, kto powiedział, że religia musi być logiczna ;)

Ha, tutaj można prowadzić długie dyskusje na ten temat. :D

 

Rozumiem zamieszanie, które wynikło z wykorzystywania podobnych pojęć w tekście. :3

Moim zamysłem było ukazanie pewnej centralizacji wszechświata wokół człowieka, który od zarania dziejów próbuje sam stać się bogiem. Rozszerzając uniwersum tego opowiadania źródło wszechświata było wszędzie i nigdzie zarazem, a wraz z powstaniem Ziemi i ludzkości, która zaczęła tłumaczyć sobie wszystkie zjawiska bóstwami – źródło powstania przeniosło się w pobliże ludzkości, bo my, Homo sapiens od zawsze wyobrażaliśmy sobie bogów jako byty, będące blisko ludzi, jednak wystarczająco daleko, by nie wchodzić ciągle w bezpośrednie reakcje. Jednak człowiekowi zawsze było mało, więc wchodził na coraz wyższe góry, tym samym przeganiając bóstwa coraz dalej, a przy okazji stawiając sobie poprzeczkę i wyżej, i wyżej.

Dlatego też w tym opowiadaniu ci stwórcy rezydują na Olympus Mons, podczas gdy wcześniej zwiedzili prawie całą Ziemię. Kto wie gdzie teraz źródło powstania powędrowało? ;)

 

Niemniej dziękuję za komentarz i cieszę się, że czytało się dobrze. :D

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

No cześć.

 

Troszkę przydługawy ten wstęp, prawdę mówiąc…

 

Ech… Okej, dzięki. – westchnąłem – zdaje się, że w takiej sytuacji kropkę należałoby chyba opuścić, jeśli po myślniku nie zaczynasz nowego zdania – a nie zaczynasz, bo dużej litery brak.

 

Głos, który miał w sobie nutkę czegoś znajomego, jednak brzmiał trochę obco.

Nie umiem wyrazić słowami, co w tym zdaniu mi nie pasuje, ale jest hiper-dziwne.

 

Jak to jest być astroinformatykiem? Dobrze?

Z kolei za to wielki plusik. (A bez plusików nie ma plusików)

 

Uwaga czepialska. Mam wrażenie, że zdobycie Olympus Mons byłoby wysoko na liście priorytetów wszelkiego rodzaju poszukiwaczy przygód, więc nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby na takim etapie kolonizacji Marsa pozostawał niezdobyty…

 

pracownika multibilionowej korporacji. – wcześniej była mowa o multimiliardowej, szybko się wzbogacili, skubani

 

Samael prowadził, obok niego siedział Rafael

Nie wiem, czy to żartobliwe, czy nie, ale parsknąłem śmiechem. Odbił się echem.

 

Wierciłem się w siedzeniu – chyba na siedzeniu?

 

Samael, ile do jaskini? – Lilith rzuciła pytaniem. – dużo lepiej byłoby po prostu „rzuciła Lilith” albo „zapytała Lilith”.

 

No i co… po prostu zabiłeś wszystkich uczestników wyprawy oprócz tych, których już poznaliśmy…? Może oni nie byli jednak do niczego potrzebni, skoro wyprawa idzie dalej bez nich?

 

Stalaktyty groźnie spoglądały ze stropu, obserwując każdy nasz ruch. 

I znowu nie wiem, czy to żartobliwie… Taga „absurd” nie było, więc chyba nie? Wobec czego zmienię się w Captain Obvious i powiem, że stalaktyty nie mogą spoglądać, gdyż nie mają oczu.

 

nadająca tworowi nienaturalny wygląd. Zbyt dziwne na zwykły wybryk natury. – powtórzenie niebezpośrednie, ale jednak.

 

Dio! – wrzasnął Samael, wyłaniając się z chmury pyłu. Spojrzałem w bok. Szedł w moim kierunku, mierząc do mnie z pistoletu. – Nie próbuj tego spieprzyć, już za późno!

Samael spokojnie mógł teraz zastrzelić Dio – czemu tego nie zrobił?

 

A później wchodzi metafizyka i robi się giga-dziwnie. Nie podejmuję się zrozumienia.

 

Ogólnie: było to dziwne od początku, a poziom dziwności rośnie wprost proporcjonalnie do procenta przeczytanego tekstu. Tytułowy słowik pojawia się chyba tylko we wstępie, raz w środku tekstu i raz na samym końcu – nie wiem, czy przeszedłby test strzelby Czechowa.

Nie wiem, co o tym myśleć. Nie czytało się źle, ale na dłużej chyba nie zapamiętam…

 

Oczywiście pozdrawiam.

 

Precz z sygnaturkami.

Niebieski Kosmito!

 

<insert :dejdur:>

 

No, całe to opko było trochę eksperymentalne, przeszło wiele zmian od pierwotnej wersji.

Z kolei za to wielki plusik. (A bez plusików nie ma plusików)

<3

 

Uwaga czepialska. Mam wrażenie, że zdobycie Olympus Mons byłoby wysoko na liście priorytetów wszelkiego rodzaju poszukiwaczy przygód, więc nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby na takim etapie kolonizacji Marsa pozostawał niezdobyty…

Ano, chociaż ktoś musiał. W pierwotnej wersji Samael rozwodził się na ten temat, że OM jest nieważny, że wjechali tam sobie, porobili zdjęcia, ale inwestować w to nie chcieli, ale zrobiło się przydługie. :/

 

No i co… po prostu zabiłeś wszystkich uczestników wyprawy oprócz tych, których już poznaliśmy…? Może oni nie byli jednak do niczego potrzebni, skoro wyprawa idzie dalej bez nich?

Właśnie tak było.

 

powiem, że stalaktyty nie mogą spoglądać, gdyż nie mają oczu.

;_; aż mi się polonistka przypomniała

 

Samael spokojnie mógł teraz zastrzelić Dio – czemu tego nie zrobił?

Pomimo bycia narcyzem i tak się zawahał.

Ogólnie: było to dziwne od początku, a poziom dziwności rośnie wprost proporcjonalnie do procenta przeczytanego tekstu.

Ano.

 

Słowik zawiązuje całą metafizykę tekstu, toteż jest to zrozumiałe, że jego obecność mogła nie być do końca jasna.

Dzięki za przeczytanie i obszerny komentarz. :3

Nie chciałem usuwać tekstu, bo włożyliśmy w niego z betami dużo pracy, kombinowałem jak koń pod górkę… a wynik jest bardzo różny, zależnie od czytelnika. Jako tako jestem całkiem zadowolony, bo ci, którzy zauważają ogólny zamysł tekst doceniają. Nie uważam jednak, że ta druga część czytelników jest nieważna. Wręcz przeciwnie, każda opinia się liczy, a teraz po prostu wiem, że napisałem całkiem… hermetyczne opowiadanie.

Cieszę się, że nie czytało się źle. :3

 

Pozdrawiam!

 

 

 

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Pomimo amortyzatorów i tak podskakiwaliśmy na siedzeniach na bardziej wyboistym terenie.

Jesteśmy na Marsie. Grawitacja jest 1/3 ziemskiej. Czy na pewno pojazd, by tak podskakiwał? Raczej bym się bał, żeby nie odleciał ;).

Trochę mi ta dynamika późniejszej sceny przeszkadzała, bo była bardzo “ziemska”. Nawet tam w którymś momencie napomknąłeś o niższej grawitacji, natomiast nie oddałeś jej przekonująco w opisie sceny. 

Stalaktyty groźnie spoglądały ze stropu, obserwując każdy nasz ruch. 

Stalaktyty we wnętrzu wulkanu? Do tego na suchym Marsie? Research zrobiony po łebkach.

Z tymi gejzerami też… Owszem, opisywane są na Marsie “piaskowe gejzery”, ale na czapach polarnych w czasie wiosennych roztopów, poczas gdy Ty wstawiłeś je na Olympus Mons.

 

To takie dwie główne kwestie, które mnie pogryzły, zwłaszcza że początek opowiadania zwiastował takie klasyczne SF, więc w głowie miałem obecne marsjańskie warunki, zaadaptowane na potrzeby futurystycznej kolonizacji.

Potem okazało się, że jednak więcej w tym opowiadaniu “boskości” i elementów nadprzyrodzonych niż się spodziewałem. Troszkę ta zmiana gatunku mi nie podeszła.

Swoją drogą, już na początku wspomniałeś, że:

– Otóż to! – Klasnął w dłonie. – Okazuje się, że Góra Olimp wpływa w specyficzny sposób na rozszerzający się wciąż wszechświat. Wraz z innymi naukowcami podejrzewamy, że właśnie ten krater jest źródłem stworzenia.

To zdanie też poddało mocnej próbie moje zawieszenie niewiary. Bo dlaczegóż to cały Wszechświat (czyli biliony galaktyk), miałby mieć swoje źródło stworzenia akurat na Marsie, czyli kompletnie trzeciorzędnej planecie, krążącej wokół trzeciorzędnej gwiazdy, w jednej pospolitych galaktyk.

Trąci to takim średniowiecznym geocentryzmem, z tym że w wydaniu marsjańskim. Trudno kupić w obliczu współczesnej wiedzy.

Mniej więcej w połowie opowiadania przewracasz stolik, i okazuje się, że to całe hard SF to wielka lipa, a opowiadanie jest o zupełnie czym innym. Pojawiają się bogowie i to z wszystkich możliwych religii, a Ty próbujesz wyciągnąć z nich wszystkich wspólny mianownik i okrasić ich filozofią.

No można i tak, kto autorowi zabroni, choć przyznam, że narobiłeś mi apetytu na więcej. Bo to opowiadanie napisane jest całkiem nieźle. Fajnie się czyta, od początku rysujesz marsjańską kolonię, kreujesz ciekawego głównego bohatera, jakieś nutki obyczajowe się przemykają. Trochę szkoda, że nie pozostałeś przy takiej formie i przy tym kierunku.

Ale to takie moje widzimisię. 

 

Co do technikaliów, to gdzieniegdzie mógłbyś powycinać zbędne zaimki, ale ogólnie jest dobrze. 

Masz ode mnie klika.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Chrościsko!

 

Na wstępie chciałbym Ci podziękować za to, że zajrzałeś. :3

Stalaktyty we wnętrzu wulkanu? Do tego na suchym Marsie? Research zrobiony po łebkach.

Z tymi gejzerami też… Owszem, opisywane są na Marsie “piaskowe gejzery”, ale na czapach polarnych w czasie wiosennych roztopów, poczas gdy Ty wstawiłeś je na Olympus Mons.

Tutaj będę bronił się rękami i nogami, bo research robiłem przed napisaniem opowiadania. No i tak, jak na początku trzymałem się ogólnie pojętej rzeczywistości, to wraz z wjechaniem na Olympus Mons pozwoliłem sobie na zmianę konceptu na bardziej zbliżony fantasy. Bo skąd tam się wzięły greckie napisy? ;) Podobnie, jak zresztą naciekowe twory. Umieściłem to wszystko w tekście w 100% świadomie. Niemniej rozumiem, że kogoś może to nieco odstraszać. Dlatego też zastanawiałem się nad zmianą taga na fantasy, bądź inne.

 

To takie dwie główne kwestie, które mnie pogryzły, zwłaszcza że początek opowiadania zwiastował takie klasyczne SF, więc w głowie miałem obecne marsjańskie warunki, zaadaptowane na potrzeby futurystycznej kolonizacji.

Potem okazało się, że jednak więcej w tym opowiadaniu “boskości” i elementów nadprzyrodzonych niż się spodziewałem. Troszkę ta zmiana gatunku mi nie podeszła.

Ano. To moje pierwsze opko sci-fi, i jeszcze sam do końca nie wiedziałem co tak naprawdę chcę. Planowałem, owszem, kolonię na Marsie, opisy technologii, jednak moje boskie zboczenie (xD) i tak przeniknęło do tekstu. Na przyszłość pewnie będę się starał pisać bardziej sci-fowe sci-fi, ostatecznie wszelkie uskoki w bok od naukowości były zaplanowane, a nie przypadkowe.

 

To zdanie też poddało mocnej próbie moje zawieszenie niewiary. Bo dlaczegóż to cały Wszechświat (czyli biliony galaktyk), miałby mieć swoje źródło stworzenia akurat na Marsie, czyli kompletnie trzeciorzędnej planecie, krążącej wokół trzeciorzędnej gwiazdy, w jednej pospolitych galaktyk.

Trąci to takim średniowiecznym geocentryzmem, z tym że w wydaniu marsjańskim. Trudno kupić w obliczu współczesnej wiedzy.

Iiii dotarłeś do sedna sprawy. Chodziło tutaj też o ukazanie ludzkiego egoizmu, wąskiego spojrzenia na wszystko, co nie dotyczy nas bezpośrednio. ;)

Tak więc owszem, średniowieczny geocentryzm tutaj występuje, ale niekoniecznie dlatego, że ja takie spojrzenie popieram.

 

No można i tak, kto autorowi zabroni, choć przyznam, że narobiłeś mi apetytu na więcej. Bo to opowiadanie napisane jest całkiem nieźle. Fajnie się czyta, od początku rysujesz marsjańską kolonię, kreujesz ciekawego głównego bohatera, jakieś nutki obyczajowe się przemykają. Trochę szkoda, że nie pozostałeś przy takiej formie i przy tym kierunku.

Dziękuję. ^^

Zapamiętam Wasze uwagi i na przyszłość postaram się trzymać science fiction bardziej w obszarze science, a mistycyzm zostawić na inne okazje. :P

Ostatecznie byłem całkiem zadowolony z opowiadania, chociaż jest stosunkowo hermetyczne, jak zresztą widać.

 

Dziękuję jeszcze raz za obszerny komentarz i klika w szczególności! <3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Tutaj będę bronił się rękami i nogami, bo research robiłem przed napisaniem opowiadania. No i tak, jak na początku trzymałem się ogólnie pojętej rzeczywistości, to wraz z wjechaniem na Olympus Mons pozwoliłem sobie na zmianę konceptu na bardziej zbliżony fantasy. Bo skąd tam się wzięły greckie napisy? ;) Podobnie, jak zresztą naciekowe twory. Umieściłem to wszystko w tekście w 100% świadomie. Niemniej rozumiem, że kogoś może to nieco odstraszać. Dlatego też zastanawiałem się nad zmianą taga na fantasy, bądź inne.

Jasne, piszesz fantasy, więc możesz sobie nawet i igloo tam postawić. Problem polega na tym, że mnie na to “igloo” nie przygotowałeś. Jak czytelnik wie, że czyta fantasy, to jest w stanie zaakceptować wiele. Nawet jak człek czyta SF, to jest w stanie zaakceptować fantasy, ale autora w tym głowa, że im bardziej od rzeczywistości odpływa, tym bardziej powinien czytelnika na to przygotować.

 

Świetnym przykładem jest Hyperion. SF pełną gębą i to takie fajne. Człek czyta i się cieszy… ale od samego początku autor, krok po kroku, przygotowuje czytelnika na rzeczy nadprzyrodzone. Bo przecież Chyżwar/Dzierzba to już właściwie hardcorowe fantasy. Ale czytelnik łyka je jak leci bez mrugnięcia okiem. Dlaczego? Bo autor go na to przygotowuje.

U Ciebie tego zabrakło. Zbyt ostre przejście.

 

Iiii dotarłeś do sedna sprawy. Chodziło tutaj też o ukazanie ludzkiego egoizmu, wąskiego spojrzenia na wszystko, co nie dotyczy nas bezpośrednio. ;)

Ale to jako autor/narrator tym ludzkim egocentryzmem chciałeś błysnąć?

Zrozumiałbym gdyby jeden z bohaterów taki był (i w sumie jest), ale przecież sam tych bogów tam umieściłeś, więc jakby potwierdzasz tym, że tak właśnie było. Więc ten egocentryzm bohatera zostaje potwierdzony i okazuje się prawdą.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Jasne, piszesz fantasy, więc możesz sobie nawet i igloo tam postawić. Problem polega na tym, że mnie na to “igloo” nie przygotowałeś. Jak czytelnik wie, że czyta fantasy, to jest w stanie zaakceptować wiele. Nawet jak człek czyta SF, to jest w stanie zaakceptować fantasy, ale autora w tym głowa, że im bardziej od rzeczywistości odpływa, tym bardziej powinien czytelnika na to przygotować.

Prawda. Z każdym kolejnym takim opowiadaniem poznaję kolejne taktyki i tajniki połączenia pisarz-czytelnik, żeby moje teksty były jak najbardziej przejrzyste. Z Pieśni słowika zrobił się trochę poligon doświadczalny, gdzie doszło do nagłego przeskoku, prawda. Próbowałem wprowadzić ten mistycyzm postacią słowika już na samym początku, ale rozumiem, że mogło być trochę zbyt słabe.

 

Ale to jako autor/narrator tym ludzkim egocentryzmem chciałeś błysnąć?

Zrozumiałbym gdyby jeden z bohaterów taki był (i w sumie jest), ale przecież sam tych bogów tam umieściłeś, więc jakby potwierdzasz tym, że tak właśnie było. Więc ten egocentryzm bohatera zostaje potwierdzony i okazuje się prawdą.

Egocentryzm został zmaterializowany pod postacią Samaela, który ostatecznie przegrywa, toteż myślę, że można ze spokojem powiedzieć, że samemu takiej opinii nie mam. Nazwałbym siebie obserwatorem, czy może osobą, która w swój sposób opisuje te zjawiska. Tym też był Dio. W jego przypadku mieliśmy bardziej do czynienia z osobą zagubioną, rozdartą, która nie umiała obrać właściwej drogi życiowej. Trafił przypadkiem w środek walki człowieka o pozycję bóstwa, myślał, że pomoc przyjacielowi w osiągnięciu tego celu będzie dla niego zbawienne, podczas gdy zdał sobie sprawę, że każdy rządzi samym sobą.

 

Jeśli masz jeszcze jakieś wątpliwości, to pytaj śmiało. Chętnie odpowiem. ^^

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Zacznę od motywu słowika. Ciekawy sposób na charakterystykę bohatera, jego marzeń, motywacji, a może problemów psychicznych. Odczytałam słowika jako symbol, który czytelnik wypełnia po części własną interpretacją.

Podobał mi się też sposób opisu świata, wydobywanie charakterystycznych elementów otoczenia, operowanie kolorem, ruchem, emocjami. Styl jest znacznie lepszy niż w Twoich pierwszych portalowych opowiadaniach.

Co do realiów Marsa: z własnego doświadczenia wiem, że w nowych dziedzinach, nawet przy długim riserczu, łatwo o popełnienie błędu. Zwłaszcza, że opisujesz nie tylko samą stację kosmiczną, ale warunki panujące na zewnątrz.

Ekspedycja skojarzyła mi się z filmami hollywoodzkimi. Bardzo dynamicznie opisana wyprawa, szczególnie walka. Czuć trud bohatera, czyhające niebezpieczeństwa. We właściwym momencie pojawia się element grozy (zabicie Lilith). Warstwa mistyczna też pasuje do tego sposobu obrazowania. Nie zrozumiałam tylko, dlaczego wszyscy mają biblijne imiona, a główny bohater nawet nazwisko.

Opowiadanie mnie wciągnęło, zgłaszam do wątku bibliotecznego.

Czytając wcześniejsze komentarze, odnoszę wrażenie, że każdy poczytał sobie za cel znaleźć koniecznie nieścisłość, nielogiczność czy choćby literówkę. Wiem, wiem, taki jest ogólny cel. Rozwijać pokazując błędy. A dla mnie opowiadanie jest fajne wówczas, gdy wczytam się w treść na tyle głęboko że tych nieścisłości ne dostrzegam. No i właśnie takie było to opko. Czytając chciałam tylko wiedzieć, co będzie dalej. Zakończenie też fajne chociaż ja zadałabym zupełnie inne pytania. I pewnie każdy z nas miałby swoją listę pytań. Mam o czym dziś myśleć. Za to lubię ten portal.

 

Nadrabiając planetarne teksty.

 

6 tekstów i 3 Marsy, ciekawe czy tendencja się utrzyma:P

Слава Україні!

ANDO!

 

Tak, dokładnie! Zinterpretowałaś ten motyw tak, jak sobie to wymyśliłem. Cieszę się, że nawiązałaś do niego, miałem niedosyt interpretacji tej części tekstu. <3

Bardzo się cieszę też, że styl i operowanie słowami są zauważalnie lepsze – takie komentarze dają mi energii i motywacji, by pisać i rozwijać się dalej. :D

Tak, to prawda, być może wyszło trochę za mało science w science fiction. :P

Miło mi się na sercu robi, jak widzę, że tekst, a zwłaszcza tak kontrowersyjny w aspektach fabularno-scenowych się komuś spodobał i czytelnik zauważył mocne strony konkretnych momentów.

Dziękuję Ci ANDO za przeczytanie, za obszerny komentarz i oczywiście za klika! <3

 

PS: Trochę sam fakt, że uwielbiam odniesienia do biblijnych motywów, ale też zwrócenie uwagi na kuszenie przez Samaela, nacisk na polarność Dio i Samaela.

 

Nova!

 

Bardzo mi miło, że opowiadanie Cię wciągnęło. Nie spodziewałem się, że warstwa fabularna i niektóre nietypowe rozwiązania sceniczne będą aż tak zmieniały odbiór opowiadania, aczkolwiek to, co się dla mnie najbardziej liczy to fakt, że lektura sprawiła Ci przyjemność i pozostawiła z kilkoma pytaniami, z refleksją. :3

Dziękuję za przeczytanie i miłe słowa. <3

 

Pozdrawiam!

 

Golodh!

 

czemść :3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Hej BarbarianCataphract

Bardzo wciągnął mnie ten tekst. Ten cały mistycyzm, odniesienia biblijne – miodzio. To, co właśnie mnie wciągnęło, to ta gigantyczna tajemnica, po której odkryciu nasz świat już nigdy nie będzie taki sam. Uwielbiam takie tematy, a Ty dawkowałeś odpowiednio informacje i wrzucałeś kolejne smaczki.

 

Błędów nie zauważyłem.

Od samej końcówki chciałem jeszcze więcej. Chciałem coś, przez co będę zbierał szczękę z podłogi przez tydzień. Niestety tutaj trochę się zawiodłem. Było ciekawie, ale jednak oczekiwania z każdym kolejnym zdaniem miałem coraz więcej.

 

Jednakże: czapki z głowy. Lubię to :)

Pozdrawiam

Ramshiri!

 

Bardzo się cieszę, że tekst jak i zastosowane w nim zabiegi Ci się spodobały. :D

Trafiłem w takim razie na docelowych czytelników, nie sądziłem na początku, że opowiadanie może okazać się aż tak niszowe tematycznie, ale grunt, że są osoby czerpiące przyjemność z takich mieszanek. :3

Rozumiem, faktycznie, końcówkę mogłem trochę bardziej podkreślić, chociaż i tak jestem zadowolony z tego pokojowego rozwiązania.

Dziękuję za przeczytanie, komentarz z bardzo miłymi słowami i pozdrawiam! <3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cześć, BC!

 

Mam mocno mieszane uczucia.

Odnoszę wrażenie, że to miał być znacznie dłuższy tekst, albo nawet taki był, ale potem wszedłeś z piłą mechaniczną i poucinałeś to tu, to tam, w zamian wrzucając pojedyncze akapity albo zdania.

Chociażby relacja Samael – Dio. Dialogi nie porywają, choćby poprzez brak konfliktu między tymi postaciami. A jeśli dialogi nie porywają, to trudno o bogatą relację. Propozycja, coś niby nie do końca tak jak kiedyś, no ale lecimy z tym koksem, bo w sumie czemu nie?

Trochę tu ogólnie zabrakło wyrazistości postaci, budowanych przez ich cele i konflikty.

Wciąż w tym tekście widać trochę udziwniony styl, o którym pisaliśmy już pod którymś z wcześniejszych Twoich tekstów. Walcz! :) Ale uważam, że jest już lepiej.

Na plus natomiast ogólny zamysł, choć zaznaczę, że chodzi o ten najogólniejszy – wizję stwórcy/stwórców.

Warstwa techniczna mnie nie zatrzymywała.

Nie czytam wcześniejszych komentarzy, ale przelatując je wzrokiem, wydaje mi się, że wiesz, że jest tu kilka rzeczy do poprawy.

Po wahaniu klik, główne za ogólny zamysł.

Pozdrawiam i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokusie!

 

Tak, to był znacznie dłuższy tekst, ale do etapu, gdzie potrafił się niewdzięcznie dłużyć, dlatego postanowiłem skrócić niektóre części, które mogłyby być odebrane za niepotrzebne. W poprzedniej wersji relacja Dio i Samaela była mocniej zarysowana, więc z jednej strony opowiadanie zyskałoby na tym, ale też nie wiadomo, czy dłużyzna tekstu by nie odtrącała.

A ze stylem – walczę! :D

Cieszę się, że o tym wspominasz i fakt, że jest lepiej dodaje mi otuchy. :3

Jeśli ogólny zamysł był dla Ciebie zadowalający – bardzo mi miło, jeden z ważniejszych celów został osiągnięty!

Dziękuję za komentarz i klika. <3

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Hej Barb!

 

W końcu dotarłam! I mam kilka uwag:

 

opowiadając mi o teorii strun, ciemnej materii i Wielkiego Wybuchu.

Tu coś mi nie gra, bo dajesz na początku teorię strun, a potem kontynuujesz, jakbyś chciał w domyśle też napisać o teorii Wielkiego Wybuchu. Ale czy w takim razie jest coś takiego jak teoria ciemnej materii? W tego co wiem, to raczej coś ala postulat.

 

No i mem z Asteriksa i Obeliksa. Lubię ten mem, ale nie w tym wydaniu. Po prostu, wygląda na wciśnięty na siłę, niby śmieszny, ale w dość poważnej scenie.

 

Mijało mnie coraz więcej przechodniów, niektórzy wpatrywali mi się z zaciekawieniem czy złością, a ja po prostu sobie stałem.

Zaimkoza, powyżej przykład, niestety, nie jedyny w tekście. Przeczesałabym opko pod tym kątem, ale wiem, jak długo je męczyłeś, stąd odpuszczam ;)

 

No i na pewno jest lepiej niż było, początek duuużo ciekawszy, nie ciągnie się i nie nudzi, zostawiłeś tylko to, co było trzeba, wszystko zbędne wyrzucone. Duży plus!

Ale są też minusy. Zacznę od bardziej subiektywnych.

Z całego tekstu bije patos i hollywoodzkość, niestety, w nieco niezjadliwym dla mnie wydaniu. To oczywiście moje preferencje i zdarza się, że nie trafisz w czyjeś gusta, więc bardzo bym się nie przejmowała. Ale i tak się poskarżę ;)

Tekst bardzo symboliczny, ale to akurat mi nie przeszkadzało. Lubię, gdy opko można przeczytać na szybko i dobrze się bawić, ale również skupić się bardziej i dostrzec drugie dno ;) Za to też plus.

Technikaliów dotyczących życia Marsjańskiego czepiać się nie będę, bo raczej reszta zrobiła to lepiej ;)

Styl nie porwał, czasami się zatrzymywałam, ale też źle nie było, z pewnością nie męczył, a to najważniejsze. Tym razem wydaje mi się, że czasami obciąłeś nieco zbyt wiele, przez co relacja Dio-Samael wyszła dość płasko.

Ale motyw ze słowikiem mi się podobał, lubię tego typu rzeczy ;)

Podsumowując, są plusy, ale niestety, mi nie podeszło. Próbuj dalej, bo już widziałam kilka twoich udanych tekstów ;) I nie przejmuj się, mało w mojej opinii obiektywizmu, po prostu nie trafiłeś w gusta, zawsze się znajdzie jakaś pierdoła co ponarzeka (tym razem to ja xD). Widziałam, że niektórym podeszło, więc widzisz jak jest ;)

Dziękuję za lekturę!

Witaj barbarzyńco!

 

Późno, ale w końcu dotarłem. :)

 

Podoba mi się motyw z tym słowikiem! Wnosi dodatkowy (“miękki”) wymiar do tekstu utrzymanego w konwencji sci-fi. Miałem nadzieję, że wydusisz z niego więcej (z motywu, nie ze słowika ;))

 

Teraz uwagi pozytywne i mniej pozytywne:

 

Tutaj Samael Morningstar

Już podejrzewam, że coś mrocznego nadchodzi. :)

jednak brzmiał trochę obco.

Uważaj na te “trochę”, bo kilka masz ich w tekście.

W końcu mnie słyszysz, prawda?

“Prawda” na końcu zdania po przecinku też jest w każdym Twoim tekście. Bądź świadomy, żeby nie nadużywać.

Potem wyprowadził się z rodziną i straciliśmy jakiekolwiek więzi, które budowaliśmy przez lata.

“Jakiekolwiek” trochę się gryzie z tym, że potem te więzi określiłeś.

A teraz co mam zrobić? Co mi powiesz, słowiku?

Fajny ten pojawiający się słowik. Sympatyczny ptak.

Okazuje się, że Góra Olimp wpływa w specyficzny sposób na rozszerzający się wciąż wszechświat. Wraz z innymi naukowcami podejrzewamy, że właśnie ten krater jest źródłem stworzenia.

Stwierdzili to tylko na podstawie zaburzenia grawitacji (nagromadzenie się ciemnej materii) w okolicy góry? Daleko posuięte wnioski. To nie mogło być duże zaburzenie, bo działałoby na tor innych planet, i zostałoby szybko zlokalizowane przez naukowców.

Panele, budujące kopułę biosfery modulowały wygląd marsjańskiego nieba, nadając mu błękitne zabarwienie. Na samym początku kolonizacji Czerwonej Planety prawie każdy cierpiał psychicznie z powodu… szaro-pomarańczowej atmosfery. A przecież wydajność pracowników wtedy malała, więc postanowiono zmodyfikować kopuły w taki sposób, żeby przypominały ziemskie sklepienie.

Ciekawe z tymi kopułami modulującymi światło. Plus!

– A jesteś zadowolony z tego, czym stało się twoje życie? – zapytał ptak.

Fajny fragmencik, kiedy bohater waha się przed wyruszeniem na wyprawę. Słowik się pojawia. laugh

Religie wbrew pozorom mają cząstkę sensu w tym, co głoszą. Często wynikało to z tego, że starożytni mogli być naprawdę blisko poznania prawdy, jednak nie mieli środków, żeby tę tajemnicę do końca rozwikłać.

Mógłbyś to rozwinąć. Jakie to prawdy, dlaczego byli blisko? Zatrzymałeś akurat w najciekawszym momencie. :)

uderzyłem z impetem w boczną szybę, a Lilith we mnie.

(…)

Lilith wpadła na mnie,

To ile razy na niego wpadała? cheeky

 

Na pewno da się go przywrócić do porządku, prawda?

Czekało nas wieleset metrów, bądź może kilka kilometrów drogi pieszo w ciemnym tunelu.

Szli tam badać grawitację, ciemną materię, tak? A gdzie sprzęt? Nieśli go ze sobą, czy został w samochodach? Bohater mógł coś podejrzewać.

– Dotarłeś do swojego celu, prawda?

Niepozorny, szarobrązowy ptak usiadł na moim barku. Czarne, błyszczące ślepia wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Otworzył dziób, chcąc zaśpiewać swą ostrzegawczą pieśń, jednak nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Spojrzał się na mnie ostatni raz, po czym odleciał z trzepotem drobnych skrzydeł.

Ładne.

Uśmiechnąłem się. Nareszcie szczerze.

Nie rozumiem końcówki. Co się stało? Dlaczego nareszcie szczerze?

 

 

Widać, że interesują cię przeżycia i relacje międzyludzkie. Fajnie przedstawiłeś też dylematy bohatera, właściwie cały czas przeczuwał, że coś jest nie tak. Podjął ryzykowną decyzję, bo chciał czegoś więcej w życiu. Klimat sci-fi się pojawia, przygody też są (opis łazika, wyboista podróż, katastrofa). Dialogi mogłyby być lepsze, pojawiło się też trochę kalek filmowych typu: ”Nikt nie musi zginąć, dobrze?”.

Zawiodłem się natomiast na bogu na górze Olimp. Nie za bardzo to wymienianie nazw bogów mi podeszło. Poza tym, wszyscy bohaterowie mają imiona zaczerpnięte z Biblii, więc czuć trochę nadmiar (pamiętaj, że “less is more”). Tak jakbyś te imiona pozbierał i hurtowo wrzucił do opka.

Ucieczka boga czy bogów z góry Olimp na szczyty północy, a potem na Marsa też dziwnie brzmi w kontekście wszechmocnego bóstwa. Ok, rozumiem, że to metafora, że ludzie idą dalej i dalej, sięgają po coraz więcej i nie ma już miejsca dla boga. Ale uważaj na takie wzniosłe tony, bo trudno uzyskać pożądany efekt.

Ale całość napisana z wyobraźnią i sporo się dzieje. Mam podobnie jak Krokus, waham się.

Poczekaj… Widzę, że za oknem na gałęzi usiadł jakiś słowik i coś do mnie mówi… “Klik, klik…”

 

Gruszel!

 

No, doczekałem się! xD

 

Tu coś mi nie gra, bo dajesz na początku teorię strun, a potem kontynuujesz, jakbyś chciał w domyśle też napisać o teorii Wielkiego Wybuchu. Ale czy w takim razie jest coś takiego jak teoria ciemnej materii? W tego co wiem, to raczej coś ala postulat.

Teorii jest kilka, a o każdej z nich Samael opowiadał Dio – po prostu o różnych podejściach do tematu.

 

No i mem z Asteriksa i Obeliksa. Lubię ten mem, ale nie w tym wydaniu. Po prostu, wygląda na wciśnięty na siłę, niby śmieszny, ale w dość poważnej scenie.

:((

 

Zaimkoza, powyżej przykład, niestety, nie jedyny w tekście. Przeczesałabym opko pod tym kątem, ale wiem, jak długo je męczyłeś, stąd odpuszczam ;)

Raczej głównie w tym fragmencie, bo reszta została prawie niezmiennie ze starej wersji. :P

No i na pewno jest lepiej niż było, początek duuużo ciekawszy, nie ciągnie się i nie nudzi, zostawiłeś tylko to, co było trzeba, wszystko zbędne wyrzucone. Duży plus!

No i to mnie cieszy bardzo mocno. :3

Faktycznie, pierwsza wersja ociekała infodumpami.

 

Z całego tekstu bije patos i hollywoodzkość, niestety, w nieco niezjadliwym dla mnie wydaniu. To oczywiście moje preferencje i zdarza się, że nie trafisz w czyjeś gusta, więc bardzo bym się nie przejmowała. Ale i tak się poskarżę ;)

Wywaliłem ten pościg, no ale cóż, czasem bywa i tak. xD

No, każdy ma swoje gusta, prawda. Chciałem nadać trochę hollywoodzkości tekstowi.

 

Tekst bardzo symboliczny, ale to akurat mi nie przeszkadzało. Lubię, gdy opko można przeczytać na szybko i dobrze się bawić, ale również skupić się bardziej i dostrzec drugie dno ;) Za to też plus.

Takie już moje pisarskie zboczenie, ale cieszę się, że wyszło na plus. :D

 

Podsumowując, są plusy, ale niestety, mi nie podeszło. Próbuj dalej, bo już widziałam kilka twoich udanych tekstów ;) I nie przejmuj się, mało w mojej opinii obiektywizmu, po prostu nie trafiłeś w gusta, zawsze się znajdzie jakaś pierdoła co ponarzeka (tym razem to ja xD). Widziałam, że niektórym podeszło, więc widzisz jak jest ;)

Dziękuję pierdoło za betę i opinię. xDD

Bardzo doceniam fakt, że po tych wszystkich perypetiach i tak postanowiłaś tu wrócić. <3

Cieszę się, że słowik i symbolika tekstu Ci podeszły – zawsze coś. ^^

Zapraszam Cię do kolejnych moich tekstów – mam nadzieję, że następne Ci się bardziej spodobają!

 

Pozdrawiam!

 

Kronosie!

 

Lepiej późno niż wcale. :D

 

Podoba mi się motyw z tym słowikiem! Wnosi dodatkowy (“miękki”) wymiar do tekstu utrzymanego w konwencji sci-fi. Miałem nadzieję, że wydusisz z niego więcej (z motywu, nie ze słowika ;))

Kłaniam się nisko, chciałem dodać taką lekką symbolikę, która nadałaby tekstu pewnej wolności, poezji, ale nie na tyle, żeby było aż nazbyt poetycko. :3

 

Stwierdzili to tylko na podstawie zaburzenia grawitacji (nagromadzenie się ciemnej materii) w okolicy góry? Daleko posuięte wnioski. To nie mogło być duże zaburzenie, bo działałoby na tor innych planet, i zostałoby szybko zlokalizowane przez naukowców.

No właśnie, też o tym pomyślałem później, że mogłoby to być zbyt duże nadużycie, ale już zostawiłem. :P

 

Ciekawe z tymi kopułami modulującymi światło. Plus!

Chciałem nadać tym znanym nam już kopułom trochę więcej, hmm, charakteru. Cieszę się, że wyszło. :D

Nie rozumiem końcówki. Co się stało? Dlaczego nareszcie szczerze?

Uwolnił się od Samaela, od wątpliwości odnośnie tego dokąd zmierza jego życie. Nie musiał już nikogo oszukiwać, a tym bardziej siebie. ^^

 

Widać, że interesują cię przeżycia i relacje międzyludzkie. Fajnie przedstawiłeś też dylematy bohatera, właściwie cały czas przeczuwał, że coś jest nie tak. Podjął ryzykowną decyzję, bo chciał czegoś więcej w życiu. Klimat sci-fi się pojawia, przygody też są (opis łazika, wyboista podróż, katastrofa). Dialogi mogłyby być lepsze, pojawiło się też trochę kalek filmowych typu: ”Nikt nie musi zginąć, dobrze?”.

Właśnie tak, opko z początku miało jedynie skupiać się na przeżyciach wewnętrznych bohatera, chociaż postanowiłem dodać też tę toksyczną relację. Faktycznie, może nieco zbyt dużo tej hollywoodzkości weszło do tekstu, chociaż opisując wszystko od sceny w łaziku w głowie pojawiły mi się wizje blockbusterów. xD

Zawiodłem się natomiast na bogu na górze Olimp. Nie za bardzo to wymienianie nazw bogów mi podeszło. Poza tym, wszyscy bohaterowie mają imiona zaczerpnięte z Biblii, więc czuć trochę nadmiar (pamiętaj, że “less is more”). Tak jakbyś te imiona pozbierał i hurtowo wrzucił do opka.

Ach, rozumiem. Mogłem trochę stonować któryś z tych aspektów, chociaż ostatecznie odczuwałem, że oba te elementy są ważne. Postaram się pamiętać na przyszłość o balansie. ^^

 

Ucieczka boga czy bogów z góry Olimp na szczyty północy, a potem na Marsa też dziwnie brzmi w kontekście wszechmocnego bóstwa. Ok, rozumiem, że to metafora, że ludzie idą dalej i dalej, sięgają po coraz więcej i nie ma już miejsca dla boga. Ale uważaj na takie wzniosłe tony, bo trudno uzyskać pożądany efekt.

Generalnie tak, taki był zamysł. Może niekoniecznie o tym, że nie ma miejsca dla boga, ale że ludzie chcą tym bogiem zostać. Bardziej w tę stronę – zrobienie z siebie wszechmogących istot.

 

Ale całość napisana z wyobraźnią i sporo się dzieje. Mam podobnie jak Krokus, waham się.

Poczekaj… Widzę, że za oknem na gałęzi usiadł jakiś słowik i coś do mnie mówi… “Klik, klik…”

Słowik przyleciał aż z Marsa pod Twoje okno, bardzo kochany ptak. <3

Dziękuję za lekturę, obszerny komentarz i oczywiście za klika! :D

 

Pozdrawiam!

 

 

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Po przejrzeniu komentarzy widzę, że co najmniej połowa symbolizmu kompletnie mi umknęła blush

Niemniej czytało się bardzo dobrze. Nieścisłości geograficzno-naukowe mnie nie raziły, bo się nie znam i dopiero przeczytanie komentarzy mi je uświadomiło :) Przypadł mi do gustu klimat, chociaż jest zmienny, na początku mamy znużonego korpo-ludka, potem trochę przygody, a do tego zupełnie mistyczne zakończenie.

Gdybym się miała do czegoś przyczepic:

szukanie odpowiedzi na powstanie wszechświata.

“Powstanie wszechświata” nie jest pytaniem, więc nie wiem czy może miec odpowiedz. Trzebaby to jakos przeredagowac moim zdaniem.

 

Nie chciałem stracić momentum.

Brzydki (moim zdaniem) anglicyzm. 

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

Mindenamifaj!

 

Bywa czasem i tak, że coś umknie, natomiast najważniejsze jest to, że czytało się dobrze, a klimat przypadł Ci do gustu. ^^

Dziękuję też za sugestie do poprawek, no i oczywiście za przeczytanie i komentarz!

Pozdrawiam :3

 

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cześć Barbarzyńco,

 

jedziemy z komentarzem :) Nie czytam wcześniejszych, żeby się nie sugerować, jak coś się powtórzy, to olej ;)

 

Masz tendencję do komplikowania rzeczy, które wcale skomplikowane być nie muszą. W ten sposób sam utrudniasz sobie życie. Kilka przykładów poniżej (pogrubione fragmenty można uprościć):

 

Lubiłem z nim rozmawiać. Pomimo niepodobnego do ludzkiego języka, pomagał mi podejmować słuszne wybory.

Nie widziałem tego człowieka od momentu, kiedy skończyłem czternasty rok życia.

Jeśli chodzi o naszą przyjaźń z lat nastoletnich, która zniknęła na ostatnie trzynaście okrążeń zawszonej planety Ziemi

Za mało czasu na namysł, by podjąć tak ryzykowną decyzję. Zebrałem się na odwagę, aby spojrzeć mu prosto w te nad wyraz idealne tęczówki.

Tajemniczy głos docierał prosto do mojego umysłu, omijając wszelkie zmysły znane organizmom żywym.

 

Poza tym, Gabi, wiesz przecież, że nie musisz mi mówić per „pan”. – Nie lubiłem, gdy ktoś umyślnie, bądź nieumyślnie, stawiał mnie nad sobą. – Dio wystarczy.

Bohater jest zmęczony powtarzalnością swojego życia, ale sam uparcie to robi. Skoro recepcjonistka nie chce mówić mu per ty, niech nie mówi ^^

 

Rozmawiam może z Dio Nazareth?

 

Nie każdy ma możliwość zdobycia nieposkromionego jeszcze Olympus Mons.

Nie powinno być z odmianą?

 

On właśnie okazał się moim pierwszym prawdziwym przyjacielem.

Zmieniłabym szyk: Właśnie on

 

Potem wyprowadził się z rodziną i straciliśmy jakiekolwiek więzi, które budowaliśmy przez lata.

Nie wiem, czy więzi można stracić. Może rozluźnić, przerwać?

 

Zawsze stronił od mediów społecznościowych, jego rodzice tak samo, co skutecznie uniemożliwiło nam komunikację.

Ale jest smartfon, z którego rzeczony Samael zadzwonił.

 

Jeśli miałbym powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że… że…

Tylko, że Samael o to nie pyta :P

 

Jeden sensowny pomysł. Z początku wydawał mi się kuriozalny, chociaż zyskał sensu po krótkiej analizie.

 

Wraz z innymi naukowcami podejrzewamy, że właśnie ten krater jest źródłem stworzenia.

Zrobiłem wielkie oczy. Zalałem Samaela morzem pytań, na które on odpowiadał ze stoickim spokojem. Nie nękały go żadne wątpliwości, a w każdym razie nie dawał tego po sobie poznać.

Tu się trochę salwujesz ucieczką. Rzucasz bombę w postaci źródła stworzenia, a potem tego nie rozwijasz, tylko opisujesz, że bohater zalał rozmówcę morzem pytań (jakich?), na które ten odpowiedział (jakoś).

 

Panele, budujące kopułę biosfery modulowały wygląd marsjańskiego nieba, nadając mu błękitne zabarwienie.

One je budowały w danym momencie?

 

Mijało mnie coraz więcej przechodniów, niektórzy wpatrywali mi się z zaciekawieniem czy złością, a ja po prostu sobie stałem.

Przypatrywali

 

Ot tak, tkwiłem przed drzwiami biurowca, kontemplując sens swojej egzystencji pod postacią pracownika multibilionowej korporacji.

Wcześniej była multimiliardowa

 

Nie chciałem stracić momentum

Co to jest momentum? 

 

W naszym kordonie jechało też pięć innych pojazdów, w których siedzieli naukowcy i najemnicy światowej sławy.

Tego właśnie nie rozumiem – jeśli jadą najwybitniejsi z wybitnych, to dlaczego zwykły astrofizyk z korpo?

 

– Na jednej z wypraw do Atasz Kade, a dokładniej do świątyni Chak Chak. – Uśmiechnęła się, prawdopodobnie na myśl o przeszłości.

Pogrubiony kawałek z powodzeniem można wyrzucić, bo to dość oczywiste, że uśmiecha się do wspomnień.

 

Wyjrzałem przez frontową szybę pojazdu. W oddali widać było krawędź szczytu wysokiej na dwadzieścia jeden kilometrów góry. Góry Olimp. Rozejrzałem się po okolicy. Wyglądało na to, że byliśmy już niedaleko od celu. 

Ta góra chyba nie wygląda jak ziemskie góry, tzn. nie jest tak strzelista, a podejście do szczytu ciągnie się i ciągnie. Nie wiem więc, czy ta krawędź szczytu byłaby widoczna.

 

Zaczynałem odczuwać skutki pochopnego podjęcia decyzji. Wierciłem się w siedzeniu, serce kołatało w piersi, zarówno na myśl o naszym celu, jak i o możliwych skutkach tego przedsięwzięcia.

 

Pomimo niższej niż ziemska grawitacji i tak uderzyłem z impetem w boczną szybę, a Lilith we mnie. Pojazd wszedł w poślizg, ale Samael szybko opanował sytuację i wyprostował kurs.

A mimo to opis przypomina zachowanie pojazdu w ziemskich warunkach.

 

Samael desperacko próbował opanować tor jazdy, Rafael wspierał go siarczystymi przekleństwami. 

To z kolei wybitnie mi się spodobało :D

 

Siedział cicho, schowany w klatce podświadomości.

I to też, ale na zupełnie innym poziomie :) To jest po prostu ładne.

 

lighstick

Lightstick, chociaż pokusiłabym się o jakąś inną nazwę.

 

Nie myślałem, że mogę mieć klaustrofobię.

Myślał, myślał – o tutaj:

Wysokie na cztery metry pomieszczenie pomimo swoich rozmiarów powodowało lekkie uczucie klaustrofobii. Ale może to po prostu moje wypalenie.

Było to coś na wzór ogromnego skalnego holu, na którego przeciwległym końcu znajdowała się nieskalanie gładka ściana

Może lepiej nieskazitelnie gładka?

 

Stalaktyty groźnie spoglądały ze stropu, obserwując każdy nasz ruch. 

Światło latarek rozbijało się pomiędzy stalagmitami, rzucając groźne, podłużne cienie.

Stalaktyty i stalgmity na Marsie?

 

Bezwładne ciało jego żony opadło na skaliste podłoże.

Żony? A ona nie była asystentką? Starałam się czytać uważnie i nigdzie nie widziałam wzmianki o żonie.

 

Kula roztrzaskała jeden ze stalaktytów

Musiała być potężną kulą. Tym bardziej, że wprawiła w ruch także inne szpikulce.

 

Rzuciłem się do tyłu, a skalny twór spadł na Rafaela. Straciłem równowagę, upadłem do tyłu na chropowate podłoże.

– Samael! Dlaczego? Myślałem, że wszystko było między nami w porządku!

– Widocznie muszę poświęcić przyjaźń. – Samael stanął przede mną i wycelował prosto między moje oczy. – Bardzo mi przykro, przyjacielu. Nie mogę stracić tej okazji. Nawet kosztem ciebie. Cel uświęca środki.

Facet odzywa się po kilkunastu latach milczenia, a bohater uważa, że wszystko między nimi w porządku. Poza tym Samael poświęcił tę przyjaźń już lata temu, w momencie gdy zaprzestał kontaktu ew. gdy nie szukał go wcześniej.

 

Samael się zawahał. Widziałem w jego oczach wspomnienia z dzieciństwa. Jak dopełnialiśmy siebie nawzajem.

Przed zabójstwem żony/asystentki się nie zawahał

 

Przekażemy wam nasz kamień, Atlasie gatunków.

Atlas? 

 

Tyle. Abstrahując od tego czepialstwa, czytało mi się przyjemnie. Jest tu nawrzucane motywów, jakichś ukrytych znaczeń, ale z innych Twoich tekstów wiem, że chcesz, aby opka miały warstwy, żeby coś się kryło w drugim i trzecim dnie. Nie zawsze to do mnie przemawia, czasami opowiadanie może być tylko opowiadaniem i nic na tym nie straci, ale pisz jak lubisz :)

 

Na plus na pewno płynność, chociaż ją czasami zaburzają zdania, które wskazałam w pierwszej części komentarza – są skomplikowane na siłę i sprawiają, że czytelnik się potyka. 

 

Mimo wszystko podobało mi się.

 

Pozdrawiam

 

OldGuard!

 

Tak, to prawda, tutaj jeszcze to komplikowanie wzięło górę, chociaż betowanie tego opka okazało się niezłą szkołą upraszczania zdań. W kolejnych opkach jest lepiej (a tak mówią przynajmniej :D).

 

Ale jest smartfon, z którego rzeczony Samael zadzwonił.

Jednorazowa sytuacja, w pewnym sensie powrót do żywych

 

Wcześniej była multimiliardowa

Tak, to faktycznie gafa z mojej strony, muszę poprawić xD

 

Co to jest momentum? 

Żyłem w przekonaniu, że to słowo w polskim także funkcjonuje, ale jednak nie :P

 

Tego właśnie nie rozumiem – jeśli jadą najwybitniejsi z wybitnych, to dlaczego zwykły astrofizyk z korpo?

Poświęcenie go na ołtarzu nauki, tj. okupienie jego krwią jako osoby niegdyś bliskiej Samaelowi przejścia do świata Demiurgów

 

Lightstick, chociaż pokusiłabym się o jakąś inną nazwę.

Ojoj, faktycznie, literówka

 

Stalaktyty i stalgmity na Marsie?

To też wyjaśniałem już wcześniej :P

 

Atlas? 

Atlas jako ten, na którego barkach leży odpowiedzialność za świat.

 

Pomimo przeróżnych gaf (a było ich niemało xD) cieszę się, że i tak opko Ci się spodobało. Mam tendencję do robienia z opowiadań cebuli, która ma milion warstw, nawet nie wiem skąd mi się to wzięło. xD

Może edukacja?

W każdym razie bardzo fajnie, że czytało się płynnie i ogólnie było git.

 

Dziękuję i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Unicron Eating GIF – Unicron Eating Transformers GIFs

Known some call is air am

No hej, OS :3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Podobało się: motyw spotkania na Wielkiej Górze. 

Nie podobało się: O gustach się nie dyskutuje ale na mój gust troszeczkę za toporny klucz imion. Na pewno jednak lepszy niż gdyby silić się na sztuczną oryginalność. 

 

Gratuluję i pozdrawiam!

Olgierdzie!

 

Cały ten tekst okazał się całkiem dużym eksperymentem, więc cieszę się, że główny motyw, czyli spotkanie na Czubku Świata przypadło Ci do gustu. :D

 

Dzięki i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Anet!

 

No szkoda, czasem bywa i tak. ://

Ale mam nadzieję, że inne teksty znacznie bardziej przypadną Ci do gustu. ^^

Dzięki i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Hej, bella! :3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Hej!

Był osobą, z którą dzieliłem największą pasję – szukanie odpowiedzi na powstanie wszechświata. Zresztą to on ją we mnie zaszczepił, opowiadając mi o teorii strun, ciemnej materii i Wielkiego Wybuchu.

Niefortunne sformułowanie IMHO.

Myślę, że powinno być “teoriach”, albo “Wielkim Wybuchu”.

niektórzy wpatrywali mi się z zaciekawieniem czy złością

przypatrywali?

Jakieś szkolenie będzie mi potrzebne?

raczej: Jakie

Pomimo amortyzatorów i tak podskakiwaliśmy na siedzeniach na bardziej wyboistym terenie. Dzięki zbiornikom powietrza, tankowanym co jakiś czas w biosferach, mogliśmy jeździć bez niewygodnych hełmów na głowach. Chociaż i tak trzymaliśmy je na kolanach. Na wszelki wypadek.

Powyżej fragmenty, które odciągnęły mnie od fabuły na tyle, żeby umieścić je w komentarzu.

Czytało się gładko :) Najwyraźniej moja alergia na metafory i inne takie nie dotyczy Twoich tekstów ;)

Bardzo podobało mi się, jak ograłeś motywy religijne – imiona, kolory. Od razu było czuć w jakie klimaty zmierzamy.

Podobał mi się stworzony klimat wokół głównego bohatera – pustki i beznadziei.

Nie zgrzytały mi stalaktyty na Marsie. Założyłam, że ta część podróży ma już mistyczny charakter. Kto wie dokąd dokładnie zawędrowali tym tunelem.

Średnio podobało mi się przedstawienie relacji głównego bohatera z Samaelem. Wspomnienia, ale takie ogólne, bez przywołania choćby jednego konkretnego, zrobiły na mnie wrażenie infodumpu. Nie czuję się przekonana, że byli aż tak dobrymi przyjaciółmi.

Zakończenie – hmmm. Mam mieszane uczucia. Z jednej strony podoba mi się to, że główny bohater “zwyciężył” poświęcając w zasadzie wszystko. Nie jedną konkretną rzecz, ale dosłownie – wszystko. Z drugiej strony – motyw uniwersalnych Stwórców czczonych pod różnymi imionami nie zaskoczył mnie. Greckie napisy na Marsie w zasadzie wystarczyły.

Pozdrawiam :)

MaLeeNo!

 

O, cieszę się, że zawędrowałaś do mojej marsjańskiej opowieści. :D

Dzięki za wskazanie kanciastych fragmentów.

I no oczywiście pokazanie też tych lepszych. ^^

Najbardziej cieszy mnie to, że podobały Ci się elementy, które szczególnie chciałem by zostały zauważone (i może docenione :D) przez czytelników. Motywy biblijne, mistyczność podróży, poświęcenie bohatera. Faktycznie, relacja Samaela z Dio mogła wyjść trochę pokracznie, a teraz też wiem, że muszę więcej uwagi poświęcać tego typu wątkom.

Dzięki jeszcze raz i miło mi, że Ci się spodobało (i że Twój sceptycyzm wobec metafor nie dotyczy moich tekstów :D).

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Ba­kła­żyń­ca – Sło­wik z Prusz­ko­wa, Naj­man lu­bi­to, Santo sub­i­to

 

 

Dio Na­za­reth, Ga­brie­la, Edi­son (Dei Son?)Sa­ma­el Mor­ning­star, DE­MIURG, potem Li­lith i ku­sze­nie – od po­cząt­ku je­dziesz re­li­gią, da­jesz zbyt wiele wska­zó­wek, żebym dał się gdzie­kol­wiek za­sko­czyć. Sym­bo­li­ka, sym­bo­li­ka i raz jesz­cze ko­ci­mięt­ka ;) Słabo po­ukry­wa­łeś te od­nie­sie­nia do chrze­ści­jań­skiej mi­to­lo­gii, ale może tak miało być? Cza­sem autor chce, żeby czy­tel­nik wie­dział czego się spo­dzie­wać i sku­pił się na re­tel­lin­gu, i może tak jest u Cie­bie? Ana­li­zo­wa­nie każ­de­go zda­nia pod kątem na­wią­zań, nie po­wiem, spra­wi­ło mi fraj­dę, ale jed­no­cze­śnie ten za­bieg ze wska­zów­ka­mi, nieco zbyt płyt­ko scho­wa­ny­mi pod po­wierzch­nią, ode­brał mi fraj­dę za­sko­cze­nia.

Z ele­men­tów, do któ­rych bym się jesz­cze przy­cze­pił, jest to, jak opi­su­jesz Olym­pus Mons – sam go kie­dyś w opo­wia­da­niu uży­łem i widzę te same błędy, które były u mnie. Po­pra­wi­łem je po tym, jak mi uświa­do­mio­no, że je­stem w błę­dzie – to nie górę wi­dzisz, tylko wznie­sie­nie, nawet z naj­dal­sze­go krań­ca to nie wy­glą­da jak góra. Olym­pus Mons jest tak ogrom­ny, że coś ta­kie­go jak szczyt jest poza per­cep­cją, jeśli cho­dzi o to jak wi­dzi­my góry. Róż­ni­ca w skali jest ko­lo­sal­na.

Ję­zy­ko­wo nie jest źle, ale tro­chę błę­dów się zna­la­zło, warsz­ta­to­wo rów­nież były miej­sca, co do któ­rych mia­łem spore wąt­pli­wo­ści, jed­nak czy­ta­ło się nie­źle. Fa­bu­ła – jak pi­sa­łem wcze­śniej – jest bar­dzo prosta, w za­sa­dzie byłem w sta­nie prze­wi­dzieć więk­szość akcji, zanim do nich do­tar­łem. Je­dy­ne, czego nie prze­wi­dzia­łem, to za­koń­cze­nia w za­świa­tach. Tutaj mnie za­sko­czy­łeś, jed­nak nie do końca po­zy­tyw­nie, bo wkradł Ci się tam nie­wiel­ki patos, a Stwór­ca wydał mi się nieco pre­ten­sjo­nal­ny.

Re­asu­mu­jąc: jest nie­źle, a gdyby do­pra­co­wać pewne mo­ty­wy i po­ukry­wać sym­bo­li­kę nieco głę­biej, to by­ło­by do­brze.

Known some call is air am

Outta!

 

Dzięki za komentarz pokonkursowy. :D

Taki był zamiar, żeby nie chować się z konkretnymi odniesieniami do mitologii chrześcijańskiej, a po prostu ukazać je w kosmicznym wymiarze. Przenieść znane nam motywy do zupełnie innego świata. Natomiast cieszę się, że pomimo braku zaskoczenia szukanie konkretnych odniesień i archetypów przyniosło frajdę. ^^

I tak, z Olympusem się trochę przejechałem. Z jednej strony wiedziałem, że kąt nachylenia stoku jest bardzo mały, ale jakoś tak trochę zbyt filmowo chciałem to ukazać chyba. :P

Nauczka na przyszłość.

I dzięki! To opowiadanie pozwoliło mi nauczyć się wielu nowych rzeczy odnośnie budowania fabuły czy poprawiania warsztatu, powyciągałem wnioski dla dobra kolejnych opowiadań. :3

 

Pozdro!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Fajnie, że się rozwijasz, fajnie, że dostrzegasz też te błędy, w stylu Olympus Mons – jak pisałem, ja też ten błąd popełniłem w tekście "Reguła 34" i teraz już wiem :) Gdybym sam wcześniej nie został zbesztany za to samo, to pewnie nie wyłapałbym tej nieścisłości :)

Known some call is air am

W końcu wszyscy uczymy się całe życie :3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Yep :)

Known some call is air am

A więc przyszła kolej na Ciebie.

Pierwsza uwaga, zanim zapomnę, to kwestia fizyki. Prawda, że to tylko dwa zdania, ale dobrze nie jest. Zakrzywienie grawitacyjne? Powód ekspandowania wszechświata? Wiesz, że ciemna materia powoduje akurat jego kurczenie?:P Jakbyś chociaż to na ciemną energię zmienił… Jak chcesz wykorzystać pojęcie naukowe, to albo zrób reaserch, albo zrób to na tyle niewiarygodnie, żeby było jasne, że z prawdziwą ciemną materią ma to niewiele wspólnego (patrz Pullman). Biorąc pod uwagę, że potem z tego nie korzystasz zupełnie, to mogłeś spokojnie znaleźć inny przyczynek wyprawy. Oczywiście to drobnostka, a prawdziwe narzekanie dopiero nadejdzie.

Językowo widać trochę braki (choć i bardzo źle też nie jest). Gęstość wszelakich powtórzeń zaczynała być zauważalna przy lekturze i średnio co parę akapitów coś dałoby się znaleźć (trochę dziwne po tak długiej becie:P (tak, szkalowanko >:3)). Raz trafił się infodump imho rozbijający scenę (przeszłość Samaela). Przy drodze na Olimp miałem wrażenie, że chcesz spowolnić akcję (szykując gejzery) i, nie wiedząc co napisać, wrzuciłeś nie-do-końca-pasujące przemyślenia bohatera. Gdzieś mówisz „siedziba bogów” na Olimpus, co niby pasuje do tekstu, ale w momencie wyprawy Hermesem, gdy czytelnik nie wie o tym nic, jest zdecydowanie za wcześnie. Pozostaje też pytanie o dobór stylu, który, z początku niby lekki i humorystyczny (z nawiązaniem do Kleopatry), nie przystaje do końca do dalszej części opowieści – ale niech będzie. Przede wszystkim braki warsztatowe widać było przy kulminacji, opisach walki (spadający stalaktyt) i zawahaniu Samaela, które wyskoczyło no znikąd:P [OSTATNIE ZDANIE WYBOLDOWAĆ PRZY WKLEJANIU]

To zresztą łączy się poniekąd z konstrukcją bohaterów. Nie przygotowałeś żadnej podbudowy, żebym uwierzył w tą wątpliwość Gwiazdy Porannej. Poza wspomnianym infodumpem nie pokazałeś jego relacji z Dio. Pod tym względem chyba najlepiej wypada Lilith (opowieści o starych cywilizacjach poza podbudową głównego tematu rzeczywiście pokazują właśnie jej charakter). Przy bohaterach należy też zwrócić uwagę na imiona. Skoro wybrałeś tak niecodzienne i wyróżniające się, to jako czytelnik spodziewałem się po nich jakiegoś większego sensu. A tu – nic!

I na koniec zostaje fabuła. Sama główna akcja jest dość ładnie zbudowana z budową trzyaktową z dobrze dobranymi proporcjami między wstępem, główną akcją i zakończeniem. Trochę gorzej wygląda spojrzenie na poszczególne wątki. Przede wszystkim słowiczek – opisujesz go jako dawno zaginionego, wywołujesz, poświęcasz początek na jego zaginięcie, a on wraca jeszcze przed połową tekstu:P To rzecz jasna byłoby do wybaczenia, gdyby pełnił w tekście jeszcze jakąś rolę, ale i tu się zawiodłem – tytułowy ptak pełni rolę tylko przy namówieniu bohatera do wyprawy:P I tu chyba główny minus, chociaż zakończenie też wypada moim zdaniem lekko rozczarowująco (nic nie tłumaczy, służy tylko do przedstawienia pomysłu, za słabo powiązanego z tekstem).

:P

Слава Україні!

Nowa Fantastyka