Miałem raptem czternaście lat, kiedy słowik wyśpiewał mi po raz pierwszy, że w tym wszystkim musi być jakiś większy sens. Pochodziłem z Ziemi, chociaż nigdy nie czułem przywiązania do tej planety. Ba, nigdy nie odczuwałem wagi pochodzenia, a z czasem przerodziło się to w brak wiary w samo piękno istnienia. Szukałem, studiowałem, podróżowałem, ale zawsze czułem, że robię to nadaremnie.
Lubiłem z nim rozmawiać. Pomimo niepodobnego do ludzkiego języka, pomagał mi podejmować słuszne wybory. Cudowny śpiew towarzyszył mi, kiedy kładłem się spać, budził mnie ze snu, motywował, żebym żył zgodnie ze sobą. Był niczym anioł stróż, prowadzący mnie dobrą ścieżką życia.
Próbował wyciągać mnie z dołów, które sam kopałem. Odgrywał rolę światełka w tunelu, kiedy przytłaczająca ciemność odbierała jakąkolwiek nadzieję na lepsze jutro.
Na początku pojawiał się często. Z czasem jego obecność stawała się coraz bardziej sporadyczna, aż przestał odzywać się zupełnie. Myślałem, że mnie opuścił. Właśnie wtedy, kiedy zamieszkałem na Marsie i rozpocząłem pracę w multimiliardowej korporacji, dbającej o ekosferyczne kopuły, w których gromadzili się ziemscy emigranci.
I to w tamtej chwili potrzebowałem go najbardziej. A on odszedł.
***
Wyszedłem z długiej alei, przy której stały rzędy domków mieszkalnych, a po kilometrze spaceru nareszcie wyrosła przede mną fasada biurowca, w którym pracowałem. Nad wejściem zamocowano ogromny szyld – Edison.
Firma, której założyciel za wszelką cenę chciał stać się nowym prorokiem. Mojżeszem, który przeprowadzi strapiony lud Ziemian na Marsa, zapewniając im świetlaną przyszłość na Czerwonej Planecie.
Trochę nawiedzony wynalazca, ale co osiągnął, to jego. Pracowałem w jednym z wielu biur tego marsjańskiego monopolu kolonijnego i gniłem, marnując życie przed biurkiem. Każdy dzień pracy oznaczał kolejne godziny, spędzone na nękaniu siebie obrzydłą mi już negatywnością. Z czasem trochę zobojętniałem, chociaż wciąż czułem cząstkę egzystencjalnej katorgi w sercu. W gruncie rzeczy wiele się nie zmieniło względem żywotu ziemskiego. Ludzie cały czas tłumili charaktery, próbując zarobić na życie.
Z pewnym trudem postawiłem stopę w holu biurowca, a nos wypełnił zapach recepcji, złożony głównie z syntetycznej skóry, płynu do podłóg i czasopism. Wysokie na cztery metry pomieszczenie pomimo swoich rozmiarów powodowało lekkie uczucie klaustrofobii. Ale może to po prostu moje wypalenie.
– Dzień dobry, panie Dio! – Głos recepcjonistki, Gabrieli, był przyjemny. Jak zawsze zresztą.
– Cześć, Gabi – odparłem, wymuszając przyjazne spojrzenie. – Jak tam dzisiaj? Dużo zadań się szykuje?
– Nic ponad normę, panie Dio.
– Ech… Okej, dzięki. – westchnąłem, a nogi uparcie nie chciały ruszyć się z miejsca. Spojrzałem na windę, potem na wyjście z budynku. Umysł chciał jednego, serce trwało przy drugim. – Poza tym, Gabi, wiesz przecież, że nie musisz mi mówić per „pan”. – Nie lubiłem, gdy ktoś umyślnie, bądź nieumyślnie, stawiał mnie nad sobą. – Dio wystarczy.
Gabriela uśmiechnęła się, pokiwała głową, sygnalizując, że niby zrozumiała, po czym wróciła do wstukiwania kolejnych pakietów danych do komputera. Co tydzień w poniedziałek ten sam schemat. Daję jej do zrozumienia, że może mi mówić po imieniu, odpowiada, że rozumie, i tak w koło Macieju.
Trudno, może tak po prostu musi być.
Wjechałem windą na najwyższe piętro, przecisnąłem się między gęsto postawionymi boksami i usadowiłem się przed biurkiem. Z trudnością uruchomiłem komputer, który zagrał znaną mi już zbyt dobrze sekwencję dźwięków.
Login, hasło, potwierdzenie tożsamości czytnikiem linii papilarnych. Przed oczami pojawiła się tapeta ze słodkimi kociątkami.
Smartfon zaczął wibrować. Ktoś dzwonił. Numer nieznany.
Zmarszczyłem brwi i odebrałem telefon.
– Halo?
– Tutaj Samael Morningstar – odpowiedział męski głos. Głos, który miał w sobie nutkę czegoś znajomego, jednak brzmiał trochę obco. – Rozmawiam może z Dio Nazarethem?
Mój oddech zadrżał. Przez moment miałem wrażenie, jakby całe ciało wypełniło się płynnym ołowiem.
– To naprawdę ty?
– Dio! Jak dobrze cię usłyszeć po tylu latach!
– Ty żyjesz?
– W końcu mnie słyszysz, prawda? – odparł tym swoim charakterystycznym, żartobliwym tonem. – Koniecznie muszę cię zobaczyć. Dasz radę wpaść jutro po pracy? Chętnie ci pokażę moją nową firmę, Projekt DEMIURG.
– Jaki projekt… co?
– Słuchaj, pogadamy później, dobra? Wolę spotkać się z tobą na żywo.
– Ale… jak…
Podał adres, pożegnał się i rozłączył, pozostawiając mnie z rozdziawionymi ustami. Wpatrywałem się tępo w ekran smartfona, po czym szybko zanotowałem miejsce pobytu Samaela.
Nie widziałem tego człowieka od momentu, kiedy skończyłem czternasty rok życia. Samael był ode mnie starszy o cztery lata, ale pomimo tego stworzyliśmy naprawdę cudowną relację. Właśnie on okazał się moim pierwszym prawdziwym przyjacielem. Był osobą, z którą dzieliłem największą pasję – szukanie odpowiedzi na powstanie wszechświata. Zresztą to on ją we mnie zaszczepił, opowiadając mi o teorii strun, ciemnej materii i Wielkiego Wybuchu.
Potem wyprowadził się z rodziną i straciliśmy jakiekolwiek więzi, które budowaliśmy przez lata. Zawsze stronił od mediów społecznościowych, jego rodzice tak samo, co skutecznie uniemożliwiło nam komunikację. Ja po jakimś czasie wyjechałem na Marsa, w nadziei na porzucenie starego życia za sobą.
A teraz co mam zrobić? Co mi powiesz, słowiku?
***
Wciąż czułem, że krwistoczerwone kinkiety wiszące na czarnych ścianach, mnie oceniają. Może wydawałem im się zbyt ubogim, zbyt… niegodnym, by przebywać w biurze prezesa Projektu DEMIURG?
– Jak to jest być astroinformatykiem? Dobrze? – zapytał Samael Morningstar, sączący herbatę z ceramicznego kubka. – Podoba ci się twoja robota?
– To nie ma tak, że dobrze, albo niedobrze… – odpowiedziałem, unikając spojrzenia jego błękitnych jak najczystszy akwamaryn oczu. Kiedyś chyba nie były aż tak niebieskie, śmierdziało tutaj modyfikacją ciała. – Jeśli miałbym powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że… że…
No właśnie. Co ceniłem w życiu najbardziej?
– Tajemnice wszechświata? – Samael oparł łokcie o stół i nachylił się nad nim. – Przyjaźń?
– Jeśli chodzi o naszą przyjaźń z lat nastoletnich, która zniknęła na ostatnie trzynaście okrążeń zawszonej planety Ziemi, to… nie wiem. – Zauważyłem szarmancki uśmieszek na jego twarzy, który nie zbladł nawet po moich słowach. – Wiesz, do odbudowy relacji potrzeba czasu.
– Ależ jeszcze mamy czas! – Wypił ostatni łyk napoju i odchylił się na oparciu fotela. – Nie każdy ma możliwość zdobycia nieposkromionego jeszcze Olympus Mons. Ha! Nie każdy ma też możliwość spotkania źródła stworzenia całego świata materialnego!
Wystukał coś na przeszklonej klawiaturze i w centrum stołu wyświetlił się hologram. Przedstawiał trójwymiarowy model marsjańskiej Góry Olimp. Wokół wygasłego wulkanu unosiły się przeróżne dane, a w okolicy krateru obraz ulegał dziwnej dystorsji.
– Widzisz te zaburzenia pola grawitacyjnego? – zapytał pełnym ekscytacji głosem.
– Takie coś… takie coś może w ogóle mieć miejsce?
– Pomyśl. Co mogłoby wpływać na świat w taki sposób?
Jeden logiczny pomysł. Z początku wydawał mi się kuriozalny, chociaż zyskał sensu po krótkiej analizie.
– Ciemna materia?
– Otóż to! – Klasnął w dłonie. – Okazuje się, że Góra Olimp wpływa w specyficzny sposób na rozszerzający się wciąż wszechświat. Wraz z innymi naukowcami podejrzewamy, że właśnie ten krater jest źródłem stworzenia.
Zrobiłem wielkie oczy. Zalałem Samaela morzem pytań, na które on odpowiadał ze stoickim spokojem. Nie nękały go żadne wątpliwości, a w każdym razie nie dawał tego po sobie poznać.
To wszystko kusiło niemiłosiernie, jednak dziwny ścisk żołądka nie zelżał. Minęło trzynaście lat od nagłego zerwania stosunków z osobą, którą szczerze nazywałem najlepszym przyjacielem. Aż tu nagle pojawia się znikąd niedaleko mnie… ba! Okazuje się, że mieszka w sąsiedniej biosferze.
– Muszę pomyśleć – odparłem.
Za mało czasu na namysł, by podjąć tak ryzykowną decyzję. Zebrałem się na odwagę, aby spojrzeć mu prosto w te nad wyraz idealne tęczówki. Sprawiał wrażenie, jakby próbował dokopać się do wnętrza mojego umysłu i wygrzebać z niego wszystko, co mogłoby mu się przydać.
– Dobrze. – Nacisnął guzik na stole, głośniczek zabrzęczał. – Lilith, zrobiłabyś proszę jeszcze…
Spojrzał na mnie wymownie, wskazał palcem na kubek. Pokręciłem głową w odmowie.
– …jedną herbatę? Dziękuję, kochanie.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała anielsko łagodnym głosem.
– Wiesz co, ja się chyba będę powoli zbierał. – Chwyciłem wiszącą na oparciu krzesła marynarkę i narzuciłem szybkim ruchem na barki. – Dziękuję za herbatę, była pyszna.
Uśmiechnął się, tym razem trochę inaczej.
– Jeśli masz wątpliwości, to pomyśl na spokojnie – odpowiedział.
Samael wstał i zrobił kilka kroków w moim kierunku. Położył dłoń na moim barku, a palcami drugiej ręki obracał rubinowy sygnet. Współgrał nieźle z jego karmazynową koszulą i ciemnym jak noc garniturem. Skubaniec miał poczucie stylu. Od zawsze zresztą.
– Ile mamy czasu?
– Dzisiaj mamy wtorek, w niedzielę musielibyśmy już wyruszyć.
Sześć… nie, pięć dni?!
– Nie potrzebuję jakiegoś, no wiesz, szkolenia? – zapytałem, czując formującą się gulę w gardle. – Marsjańskie safari z pistoletami raczej nie należy do… codziennych czynności.
– Dlatego im szybciej się zdecydujesz, tym lepiej. – Wyszczerzył zęby, jednak od razu się opamiętał. – Ale wiesz, jeśli potrzebujesz dłuższej chwili, to nie ma problemu.
– Ehe – bąknąłem, poklepałem go po ramieniu, po czym poszedłem w kierunku złoconych drzwi. Minąłem czarnowłosą piękność, Lilith, zjechałem windą na parter masywnego biurowca i wróciłem na ulice Kolonii Jeden Zero Trzy.
Panele, budujące kopułę biosfery modulowały wygląd marsjańskiego nieba, nadając mu błękitne zabarwienie. Na samym początku kolonizacji Czerwonej Planety prawie każdy cierpiał psychicznie z powodu… szaro-pomarańczowej atmosfery. A przecież wydajność pracowników wtedy malała, więc postanowiono zmodyfikować kopuły w taki sposób, żeby przypominały ziemskie sklepienie. Zresztą sam dołożyłem do tego cegiełkę.
Mijało mnie coraz więcej przechodniów, niektórzy wpatrywali mi się z zaciekawieniem czy złością, a ja po prostu sobie stałem. Ot tak, tkwiłem przed drzwiami biurowca, kontemplując sens swojej egzystencji pod postacią pracownika multimiliardowej korporacji.
Co ceniłem w życiu najbardziej?
– Co tak stoisz, baranie? – warknął jakiś przechodzień.
No, raczej nie ludzi.
***
Słowik odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Właśnie wtedy, gdy wnętrzności wykręcał stres i obracałem się nerwowo w łóżku, szukając upragnionego snu. W głowie kołatały przeczące sobie myśli. Chciałem zmienić coś w swoim życiu, chociaż ta pozorna stabilność dawała mi jakieś poczucie bezpieczeństwa. Nie czułem spełnienia, ale może nie na tym polegało życie? Może pogoń za marzeniami była jedynie kłamstwem, mającym znieczulić nas przed nadejściem trudnego korpo-życia? Może to właśnie ta względna stabilność była celem współczesnego istnienia?
Kto by nie chciał skorzystać z możliwości zbadania zaburzeń grawitacyjnych w niezbadanym przez ludzkość wulkanie? Każdy astrofizyk byłby w stanie zabić dla takiej okazji, jednak ja wciąż targany byłem wątpliwościami. Bo co, jeśli to wyprawa w jedną stronę?
Przecież Samael nie posłałby kilkunastu najambitniejszych naukowców na pewną śmierć. Zbyt irracjonalne, zbyt lekkomyślne. Był inteligentną osobą, nie impulsywnym dzieciakiem. Musiał mieć to bardzo dobrze rozplanowane, zresztą wspierali go najwięksi technologiczni oligarchowie obu planet. Skoro zdobył takie zaplecze finansowe, to jego plany z pewnością nie były spisane na kolanie.
– Czy mogę porzucić to, co dotychczas zyskałem? Czy wolno mi było odrzucić to, na co zapracowałem? W końcu to ty mnie doprowadziłeś do tego miejsca, to ty zadbałeś o to, bym zdobył pracę w marsjańskiej korporacji – rzuciłem w myślach, obracając się na drugi bok. Było strasznie gorąco, chyba termostat szwankował.
– A jesteś zadowolony z tego, czym stało się twoje życie? – zapytał ptak.
– Czy to oznacza, że mam w to pójść?
– Ta decyzja należy do ciebie. Jedynie ty możesz w pełni świadomie wyznaczać swoje ścieżki.
Nie umiałem odpowiedzieć. A słowik już niczego nie dodał.
W przypływie chwili pognałem po smartfona i wybrałem numer Samaela.
– Jakieś szkolenie będzie mi potrzebne? – Postanowiłem już nie zgrywać niedostępnego.
– Jesteś pewien?
– Tak, Samaelu, jestem tego pewien.
– To trudna wyprawa, więc zrozumiem, jeśli…
– Nie drąż… proszę. – Nie chciałem stracić chwili. Musiałem zmienić coś w swoim życiu, a teraz nadarzyła się idealna okazja. – Tak, jestem pewien, że chcę z tobą wyruszyć na ekspedycję.
– W takim razie bardzo się cieszę! – odpowiedział Samael, a przez słuchawkę usłyszałem klaśnięcie. – Wyśpij się i do jutra!
– Do jutra.
***
I minęło tych pięć dni, spędzonych na przygotowaniach. Nadeszła niedziela.
Za oknem pojazdu rozciągał się pomarańczowy bezkres marsjańskiej pustyni. Pomimo amortyzatorów i tak podskakiwaliśmy na siedzeniach na bardziej wyboistym terenie. Dzięki zbiornikom powietrza, tankowanym co jakiś czas w biosferach, mogliśmy jeździć bez niewygodnych hełmów na głowach. Chociaż i tak trzymaliśmy je na kolanach. Na wszelki wypadek.
Cztery ogromne koła, przyczepione do nowoczesnego, giętkiego zawieszenia, będącego w stanie przeprawić pasażerów przez naprawdę trudny teren. Wzmacniane tytanem nadwozie, jednocześnie masywne, sprawiające wrażenie pancernego, z drugiej strony miało pewien opływowy kształt, nadający pojazdowi wygląd lekkiego ptaka. Tym właśnie był Hermes – nasz łazik. Symbol podróży czy psychopomp?
W naszym kordonie jechało też pięć innych pojazdów, w których siedzieli naukowcy i najemnicy światowej sławy. Tak samo jak ja dołączyli do Samaela z nadzieją na odkrycie tego, co tak naprawdę sterowało powstaniem wszechświata zza kulis.
Samael prowadził, obok niego siedział Rafael, najemnik i kuzyn Samaela. Lilith i ja zostaliśmy usadowieni z tyłu. Miałem teraz okazję na zapoznanie się z częścią ekipy. Już wcześniej rozmawialiśmy, ale nie było za bardzo czasu na dłuższe konwersacje.
– Jak poznałaś Samaela? – Postanowiłem pogrzebać co nieco w ich wspólnej przeszłości.
Lilith oderwała wzrok od rdzawego krajobrazu i odwróciła się w moim kierunku.
– Na jednej z wypraw do Atasz Kade, a dokładniej do świątyni Chak Chak. – Uśmiechnęła się, prawdopodobnie na myśl o przeszłości. – Byłam tam z rodzicami, tak samo, jak on. No i tak jakoś potem poszło. Nasze rodziny współpracowały odnośnie Projektu DEMIURG, który kontynuował Samael.
– Czego szukaliście w Chak Chak?
– Poszlak, które mogłyby nas naprowadzić na źródło stworzenia. – Wyjrzała przez szybę, oparła się na podłokietniku i westchnęła. – Religie wbrew pozorom mają cząstkę sensu w tym, co głoszą. Często wynikało to z tego, że starożytni mogli być naprawdę blisko poznania prawdy, jednak nie mieli środków, żeby tę tajemnicę do końca rozwikłać.
Ciekawe. Czyli ci wszyscy prorocy mogli mieć trochę racji, pomyślałem.
Wyjrzałem przez frontową szybę pojazdu. W oddali widać było krawędź szczytu wysokiej na dwadzieścia jeden kilometrów góry. Góry Olimp. Rozejrzałem się po okolicy. Wyglądało na to, że byliśmy już niedaleko od celu.
Majestat siedziby bogów zapierał dech w piersiach. Marnemu człowiekowi mogłoby się wydawać, że góra nie ma końca, sięga ku gwiazdom. Obserwując wyciągnięty ku sklepieniu szczyt, zacząłem nucić pewną piosenkę Led Zeppelin.
Nie uspokoiło mnie to. Zaczynałem odczuwać skutki pochopnego podjęcia decyzji. Wierciłem się w siedzeniu, serce kołatało w piersi, zarówno na myśl o naszym celu, jak i o możliwych skutkach tego przedsięwzięcia. Nie chciałem się przed sobą przyznać, ale chyba powróciły wątpliwości i wyrzuty, że dałem się w to wciągnąć.
Słowiku, gdzie jesteś, gdy cię potrzebuję? Pragnąłem kojącego świergotu właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek.
Rafael nachylił się nad uchem Samaela. Coś, co zaczęło się od zwykłego przekazania informacji szybko przerodziło się w zamieszanie.
– Załóżcie hełmy – rozkazał Samael. – Nie wiem czemu, ale wykrywamy zwiększoną aktywność sejsmiczną w okolicy.
Zachciało mi się wymiotować, ale powstrzymałem odruch.
Rafael zdjął z fragmentu deski rozdzielczej plastikową pokrywę, osłaniającą panel radaru. Ekran migał różnymi kolorami, ostrzegając o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Najemnik chwycił dżojstiki konsoli i zaczął badać teren zamontowaną na dachu kamerą.
Pierwszy gejzer wystrzelił. Zarzuciło nami w bok, ale szybko odzyskaliśmy stabilny tor jazdy. Trzymałem się czego tylko mogłem.
– Skąd wzięły się te wybuchy?! – krzyknąłem w mikrofon komunikatora.
– Nie mam zielonego pojęcia! – odkrzyknął Samael, po czym skręcił kierownicą ostro w lewo. Pomimo niższej niż ziemska grawitacji i tak uderzyłem z impetem w boczną szybę, a Lilith we mnie. Pojazd wszedł w poślizg, ale Samael szybko opanował sytuację i wyprostował kurs.
W głowie szumiało mi od emocji i adrenaliny. Obijałem się bezwładnie o ściany pojazdu, gdy Samael wykonywał istne slalomy planetarnym łazikiem. Lilith pozostawała stoicko spokojna, jak gdyby była przyzwyczajona do takich akcji.
– Cholera, poszły butle z tlenem! – krzyknął Samael.
Poczułem, jak łazik przyspiesza. Zacząłem się modlić w duchu, gdy Samael próbował opanować tor jazdy. Nagła dekompresja gazów w butlach podniosła tył pojazdu, zaczęliśmy tracić przyczepność.
– Samael, ile do jaskini? – Lilith rzuciła pytaniem.
– Kilomeee…
Kolejna salwa gazów wystrzeliła spod powierzchni wulkanu. Nadwyrężona już konstrukcja łazika z trudnością przyjęła uderzenie gejzeru. Lilith miotnęło, odbiła się o drzwi, a ja starałem się powstrzymywać wymioty. Samael desperacko próbował opanować tor jazdy, Rafael wspierał go siarczystymi przekleństwami.
Nie tego się spodziewaliśmy, gdy wjeżdżaliśmy na stok Olympus Mons.
– Cholera… Jaki status podwozia? – zapytał Rafael, gdy uspokoił już oddech.
– Jeszcze raz Mars postanowi w nas pieprznąć, to będziemy w przysłowiowej…
Zaczęliśmy koziołkować. Cholera! Lataliśmy w każdą stronę, zmysł równowagi robił fikołki. Lilith łupnęła głową w szybę, która o mało nie pękła.
Uderzenie hełmem w drzwi. Mdłości. Lilith wpadła na mnie, poczułem uderzenie czymś ciężkim w brzuch. Rafael krzyczał, ale nie słyszałem co. Huk wybuchu. Nagłe ukłucie w czaszce. Ciemność.
***
Powoli zaczynały docierać do mnie głosy
Ktoś macał moje ramiona.
Chyba się budziłem.
O cholera, ja żyję!
– Jak dobrze, że nic nie rozerwało twojego skafandra, chłopie.
Otworzyłem oczy. Nad sobą widziałem jedynie czarny wizjer czyjegoś hełmu.
– E, Samael, dupiato żeś zbadał ten stok! Skąd się tutaj wzięły gejzery?
Rafael. Opieprzał właśnie Samaela. Leżałem chyba na ziemi, na zewnątrz. Patrzyłem na szaro-pomarańczowy marsjański nieboskłon. Piękny w swojej prostocie. Może nie emanował błękitem jak ten ziemski, ale wciąż było w nim coś magicznego.
– Tyle strat! Jak się wytłumaczysz światu, że twoja ekspedycja pochłonęła życia kilkunastu naukowców? – warknął, po czym zwrócił głowę w moim kierunku. – Jak dobrze, że żyjesz. O cholera, było blisko.
Złapał mnie za przedramię. Miał silny uścisk. Szarpnął i jednym ruchem postawił na nogi. Potrzebowałem krótkiej chwili, żeby złapać orientację, po czym się wyprostowałem i poklepałem Rafaela po barku.
– Dzięki – powiedziałem krótko.
Lilith siedziała oparta o wywróconego do góry nogami Hermesa, a Samael stał nad nią. Rozmawiali o czymś na kanale prywatnym. Po cholerę komu kanał prywatny na takiej wyprawie? Jak chcą sobie poflirtować, to trzeba było poczekać do końca. Zacząłem iść w ich kierunku, wciąż się lekko chwiejąc.
Nie chciałem myśleć o tym, co mówił Rafael. Wolałem nie roztrząsać faktu, że mogłem zginąć w tak głupi sposób. Słowik też. Siedział cicho, schowany w klatce podświadomości.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem pnące się w górę kłęby dymu, przysłaniające leżące w przeróżnych pozach wraki. Grunt dookoła przeorany był niezliczoną ilością wyrw, z których buchała sporadycznie gorąca para. Za to miejsce, w którym staliśmy wydawało się być wyjątkowo spokojnym. Nic nie drżało, nie czułem, żeby nadchodziły kolejne wybuchy. Zmroziło mnie na myśl o tylu straconych życiach.
– To co teraz robimy? – zapytałem. – Samael… czy to ma sens?
Samael odwrócił się w moją stronę.
– Chcesz teraz rezygnować? – zapytał.
– Zginęli ludzie! – krzyknąłem, będąc na skraju płaczu. – Kurwa, to nasza wina. Gdybyśmy tego nie zaczynali…
Samael poszedł do mnie, objął ramionami i przycisnął do siebie.
– Dio, już nie ma odwrotu – powiedział teraz już dziwnie ciepłym głosem. – Chcesz, żeby ich życia poszły na marne?
– N-nie. Oczywiście, że nie.
– Został nam niecały kilometr do jaskini. Tamtędy skrótem trafimy do krateru, gdzie powinniśmy znaleźć coś na kształt wrót. – Spojrzał w kierunku szczytu, a ja za nim, jednak nie zauważyłem w oddali niczego szczególnego. – Nie ma sensu wracać.
Mój oddech powoli się stabilizował.
– Okej… a Hermes? Na pewno da się go przywrócić do porządku, prawda? – rzuciłem, obserwując leżącą jak sparaliżowany żuk maszynę.
– Więc tak. – Do rozmowy dołączył Rafael. – Na tlen nie ma co liczyć. Dekompresja rozwaliła nam atmosferę w kokpicie, więc oddychanie szlag trafił. Dodajmy jeszcze do tego uszkodzoną tylną oś i mamy niesprawny łazik planetarny.
– Czyli musimy iść na piechotę – podsumował Samael.
– Ano. – Rafael łupnął mnie w plecy w przyjacielskim geście, chociaż nie wyliczył za dobrze siły i prawie wyłożyłem się na piachu jak długi.
– Na ile starczy nam tlenu? – wtrąciła się Lilith.
Samael stanął w pół kroku, obrócił się w jej kierunku.
– Wystarczy.
Enigmatycznie. Niepokój ponownie zaczął wracać na swoje miejsce, chociaż starałem się pozbyć tego nieprzyjemnego uczucia „uciekaj lub walcz”.
– Dobra, idziemy – podsumował Rafael. – Teraz możemy polegać tylko na sobie.
***
Wielka płachta, która jednocześnie wyglądała jak najzwyczajniejszy wycinek marsjańskiego pustkowia, zrobiona z materiału odbijającego światło, przysłaniała wejście do wykopu. Wsunęliśmy się do środka przez jedną ze szpar i Samael od razu rozpalił lightstick. Postanowiłem go naśladować – tak samo zrobiła też reszta ekipy. Woleliśmy zaoszczędzić na energii skafandrów i włączyć latarki dopiero później.
Czekało nas wieleset metrów, bądź może kilka kilometrów drogi pieszo w ciemnym tunelu. Korytarz sprawiał wrażenie, jak gdyby miał się zaraz zapaść, grzebiąc mnie w środku. Nie myślałem, że mogę mieć klaustrofobię. Dziwne uczucie.
Po kilku godzinach drogi nareszcie wyszliśmy do jakiegoś pomieszczenia. Było to coś na wzór ogromnego skalnego holu, na którego przeciwległym końcu znajdowała się nieskalanie gładka ściana. Stalaktyty groźnie spoglądały ze stropu, obserwując każdy nasz ruch.
Światło latarek rozbijało się pomiędzy stalagmitami, rzucając groźne, podłużne cienie. Samael przyspieszył kroku i podszedł do niezwykle gładkiej ściany. Biła od niej jakaś aura, nadająca tworowi nienaturalny wygląd. Zbyt dziwne na zwykły wybryk natury.
Przyjrzałem się temu dokładniej. Po zbadaniu zauważyłem, że z boku widniały jakieś znaki, jakby wyryte w skale. Greka? Greka na Marsie?
Robiło się jeszcze bardziej niepokojąco. To wyglądało jak jakieś… zaklęcie?
Lilith dołączyła do Samaela, który zatrzymał się przy napisach. Przejechał palcami po wyrytych symbolach, wpatrując się w nie niczym zaczarowany. Oboje teraz stali przed tym przedziwnym tworem i złapali się za ręce. Zaczęli inkantację.
Każdy, kto poznać chce tajemnicę świata,
niech zaprzysięgnie w obecności pradawnego legata,
że porzuci to, co mu w życiu najdroższe,
by jego istnienie nie stało się uboższe.
Bowiem wtedy będzie gotów ujrzeć prawdę.
– Nadszedł czas, Dio! – Ekscytacja wylewała się ze słów Samaela. – Został ostatni krok i dotrzemy do meritum istnienia!
Lilith pozostała w miejscu. Rozpostarła ramiona i oparła się plecami o ścianę. Samael podszedł do niej od przodu i podniósł lufę pistoletu zaraz przed wizjer jej hełmu.
O kurwa mać.
– Samael! Samael, nie rób tego! Co ty wyprawiasz? – krzyczałem panicznie. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw.
– Słyszałeś treść przysięgi, prawda?
Wystrzelił.
O kurwa, kurwa mać.
Bezwładne ciało jego żony opadło na skaliste podłoże. Samael przykucnął i włożył rękę w dziurę ziejącą z wizjera.
– Ci wszyscy naukowcy! Oni mieli być jedynie świadkami tego, co może uczynić determinacja jednego człowieka! – opowiadał wyniośle. – Świadkami największej rewolucji z historii ludzkości, rozumiesz? A ty, Dio Nazareth… – zawahał się na moment, po czym zwrócił wizjer w moją stronę – …mi w tym pomożesz.
Ta decyzja należy do ciebie.
Zamoczył palce w krwi, po czym musnął dłonią napis na ścianie, zostawiając na nim czerwony ślad. Nic się nie stało. Domniemane wrota nie otworzyły się, nie doszło do niczego spektakularnego.
Nie miałem żadnego oręża, nawet malutkiego nożyka. Spojrzałem na Rafaela. Jego skafander za to miał specjalne miejsce na broń palną na udzie. Broń palną, którą właśnie wyciągał.
Zacząłem się cofać.
– Nikt więcej nie musi ginąć, dobrze?! – wykrzyczałem do mikrofonu radia, mając nadzieję, że jakiś cud mnie wybawi. – Mogę ci pomóc w inny sposób! Powiedz, co mam zrobić, to się za to wezmę, okej?!
Rafael chwycił mnie za bark, ale od razu wyrwałem się z uścisku i rzuciłem w kierunku jego szyi. Jedną ręką chwyciłem jego nadgarstek, próbując odchylić lufę pistoletu jak najdalej od mojej twarzy. Chciałem uderzyć go w grdykę. Moja dłoń ześlizgnęła się jednak z wzmacnianego kompozytem skafandra.
Wystrzelił.
Kula roztrzaskała jeden ze stalaktytów, jego resztki runęły na ziemię. Spojrzeliśmy w górę. W ostatniej chwili zauważyłem nad nami drgające szpikulce. Rzuciłem się do tyłu, a skalny twór spadł na Rafaela. Straciłem równowagę, upadłem do tyłu na chropowate podłoże.
– Dio! – wrzasnął Samael, wyłaniając się z chmury pyłu. Spojrzałem w bok. Szedł w moim kierunku, mierząc do mnie z pistoletu. – Nie próbuj tego spieprzyć, już za późno!
– Sama… Samael, o co ci chodzi? – Próbowałem otrzymać jakąkolwiek racjonalną odpowiedź, ale nie wiedziałem, czego oczekiwałem. Spróbowałem się wycofać, ale natrafiłem plecami na skalną ścianę. Moja dłoń desperacko badała podłoże w poszukiwaniu jakiegokolwiek ostrego przedmiotu.
Jest.
Doskoczył do mnie, kopnął w brzuch. Chwycił pod pachy i zawlókł oszołomionego w kierunku niepokojących napisów. Postawił mnie pod ścianą, a ja, sparaliżowany strachem, nie mogłem się ruszyć.
– Samael! Dlaczego? Myślałem, że wszystko było między nami w porządku!
– Widocznie muszę poświęcić przyjaźń. – Samael stanął przede mną i wycelował prosto między moje oczy. – Bardzo mi przykro, przyjacielu. Nie mogę stracić tej okazji. Nawet kosztem ciebie. Cel uświęca środki.
Decyzja należy do ciebie.
Samael się zawahał. Widziałem w jego oczach wspomnienia z dzieciństwa. Jak dopełnialiśmy siebie nawzajem.
Postąpiłem krok do przodu, a lufa dotknęła wizjera. Wyciągnąłem przed siebie ramiona i objąłem Samaela przyjacielskim uściskiem. Teraz słyszałem jedynie jego drżący oddech. Odetchnąłem spokojnie, serce zwolniło.
Zamknąłem oczy. Szpikulec zatopił się w jego boku.
Coś trzasnęło, łupnęło, zagwizdało… po czym wszystko ucichło. Przez moment miałem wrażenie, że się unoszę. Ponownie rozchyliłem powieki.
***
Znajdowałem się teraz, chyba, na szczycie Olympus Mons. Przede mną rozpościerał się widok na okoliczne doliny i szerokie pustkowia Marsa. Stałem zaraz przy krawędzi.
– Dio Nazareth. Ciekawe, że to ty okazałeś się być nowym łącznikiem między stwórcą a ludźmi. – Tajemniczy głos docierał prosto do mojego umysłu, omijając wszelkie zmysły znane organizmom żywym.
Odwróciłem się.
Przede mną stała postać ubrana w fioletową szatę, poruszaną delikatnie mroźnym wiatrem. Jej twarz… jej twarz sprawiała wrażenie, jakby była stworzona z wszystkich obliczy każdego człowieka jednocześnie.
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie mam na głowie hełmu.
– Gdzie ja jestem? – Spośród wszystkich pytań, które chciałem zadać, akurat to okazało się być pierwszym. – Dlaczego tu jestem?
– Jesteś w Edenie. Jesteś na Olimpie, jesteś na słonecznym tronie króla Ra. Jesteś także na odwiecznym polu bitwy Ahura Mazdy i Angra Mainju – odpowiedziało enigmatycznie stworzenie. – Jesteś wszędzie i nigdzie zarazem. Zasłużyłeś, żeby tutaj się znaleźć. Chociaż trudno powiedzieć, czy to błogosławieństwo, czy klątwa.
– Czy to są zaświaty?
– I tak, i nie. Żyjesz, chociaż nie w sposób konwencjonalny dla was, ludzi.
– Czy to ty stworzyłeś świat?
– My stworzyliśmy świat, Dio. Nas jest tylu, ile wyobrażeń ludzi o naszej naturze. Jesteśmy zarówno Zeusem, jak i Allahem, Jahwe, Jowiszem, Dagdą czy Odynem. To wy stworzyliście nas, tak jak my stworzyliśmy was na nasze podobieństwo. – Jego głos nie brzmiał jak cokolwiek, co słyszałem w życiu. To było doświadczenie na kompletnie innym poziomie egzystencji.
– Dlaczego tu rezydujesz… rezydujecie?
– Próbowaliście zdobyć Olimp, uciekliśmy na Synaj. Chcieliście zbudować Babel, to przenieśliśmy się na szczyty północnych gór. Chcieliście zdobyć szczyty północnych gór, to trafiliśmy tutaj.
W obliczu istoty zauważyłem łagodny uśmiech. Coś podobnego do wyrazu twarzy właściciela, który ogląda swojego bawiącego się psa.
– Chcieliście zostać bogami, prawda? Wciąż chcecie to osiągnąć. Wy, jako ludzie. Dla was nie ma granic. Chcecie stać się tym, co my. Chcecie nas zastąpić, prawda? – Postać kontynuowała swoją przemowę.
– A to nie takich nas stworzyliście?
– Masz rację. Dlatego w końcu nadejdzie czas, kiedy my zejdziemy z tronu i pozwolimy wam objąć pieczę nad wszechświatem. Mamy tylko nadzieję, że będziecie gotowi, kiedy ten czas nadejdzie. Przekażemy wam nasz kamień, Atlasie gatunków.
Istota obróciła się na pięcie i już miała odejść, gdy krzyknąłem:
– Jeszcze jedno! Dlaczego to ja tu trafiłem? Co się stało z Samaelem?
– Dotarłeś do swojego celu, prawda?
Wraz z ostatnim słowem stwórca zniknął. Ponownie się odwróciłem i ujrzałem lazurowe niczym wody Adriatyku słońce, chylące się ku zachodowi.
Niepozorny, szarobrązowy ptak usiadł na moim barku. Czarne, błyszczące ślepia wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Otworzył dziób, chcąc zaśpiewać swą ostrzegawczą pieśń, jednak nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Spojrzał się na mnie ostatni raz, po czym odleciał z trzepotem drobnych skrzydeł.
Uśmiechnąłem się. Nareszcie szczerze.