Vlad, czyli do niedawna Władysław Mika, siedział przy barze, sącząc podwójny gin z tonikiem. Nie miał już siły walczyć z przygnębiającymi myślami. Choćby ten cholerny gin. Fakt, smakuje wybornie i podwójna porcja kosztuje tylko sześćdziesiąt dziewięć tynfów. Na Ziemi musiałby zapłacić co najmniej półtorej kredytu, a w niektórych knajpach nawet dwa dwadzieścia. Tylko co z tego, skoro nawet kilkanaście szklanek nie spowoduje tego rozluźnienia, jakie dawał każdy alkohol na Ziemi. Tutaj alkohole smakują świetnie, kosztują mało, ale upić się nimi nie da za cholerę. Próbował co wieczór, od kiedy tu wylądował. Kolejne oszustwo, które może dopisać do listy.
– Cześć, jestem Mark. Jak cię nabrali?
Wysoki mężczyzna dosiadł się do niego ze swoją szklaneczką w dłoni.
– A skąd wiesz, że mnie nabrali?
– Bo inaczej byś tu nie siedział. Domyślam się, że jesteś tu nowy. Wszyscy na początku wstydzą się przyznać. Ja też nie chciałem o tym mówić parę lat temu, kiedy tu wylądowałem.
– Parę lat? Tak długo? Jak to wytrzymujesz? Ja tu jestem tydzień i już dostaję do głowy z tęsknoty za Ziemią. Sorki, nawet się nie przedstawiłem: Jestem Vlad. Powiedz mi, dlaczego każdy, kto się przysiada, pyta mnie o powód, dla którego się tu znalazłem? Nikt nie pyta o mój wiek, wykształcenie czy zawód. Wszyscy chcą wiedzieć dlaczego.
– Bo to jedyna rzecz, która nas różni od siebie. Na tę przeklętą planetoidę nikt nie przylatuje dobrowolnie. Potrzebują tylko określonych fachowców, więc nie ma potrzeby pytać o zawód. Po co? Z pewnością wykonujesz jeden z niezbędnych na Ceres. Nie obawiaj się, nie spotkasz tu historyka sztuki czy rzeźbiarki. Tylko zawody praktyczne.
– No dobrze, ale dlaczego nikt mnie nie zapytał skąd pochodzę?
– Mamy tu trzy zakazane tematy. Nie ujawniamy w co wierzymy, z jakiego pochodzimy klanu i jakie mamy poglądy polityczne. Tutaj liczy się, jaki jesteś w stosunku do innych, jak wykonujesz swoją pracę. Tak się tu ocenia nowych. To jak, opowiesz mi swoją historię, czy mam się przysiąść do tamtego chudego? Też niedawno przyleciał.
– Zostań, opowiem. Ale to żenujące.
– Wszyscy tak myślą na początku. Po opowiedzeniu swojej historii po raz setny, docenisz jej wagę, oryginalność. Sam zobaczysz. – Mark pokazał gestem barmanowi, aby nalał im jeszcze raz to samo.
– Namówili mnie do przyjazdu, używając żony. Pracuje jako fryzjerka, to znaczy pracowała. – Vlad poprawił się odruchowo, jeszcze się nie przyzwyczaił, że o wszystkim, co dotyczy Ziemi, mówi się tutaj w czasie przeszłym. – Któregoś razu przyszedł tam jeden z naganiaczy. Niestety nie rozpoznała go i wdała się w rozmowę. Nie wiem czego użyli, może hipnozy, może wypalacza silnej woli, nawet nie mieliśmy czasu zrobić badań. Wystarczyło pół godziny rozmowy, żeby zwolniła się stamtąd w trybie natychmiastowym, przybiegła do domu i zaczęła nas pakować.
– Na żonę. Widzę, że wprowadzają nowe sposoby.
– Jestem przekonany, że to mnie chcieli dorwać, a nie zwykłą fryzjerkę, tyle że u mnie nic by nie wskórali, bo mam silną wolę i naganiacza wyczuwam na odległość. Próbowałem jej tłumaczyć, ale gdzie tam, nie słuchała. W końcu wytrąciła mnie z równowagi tak bardzo, że zacząłem jej wyrywać te ubrania z ręki i… wtedy… uderzyłem ją. Nie myśl, że jestem damskim bokserem, jesteśmy po ślubie dwanaście lat i ani razu wcześniej się to nie zdarzyło…
– Nie tłumacz się, jesteś tylko ofiarą ich planu. Powiedz, co było dalej – zachęcił Mark.
– No więc Ada wzięła do ręki telefon i powiedziała, że albo grzecznie spakuję moje przepisowe siedem transporterów podróżnych i polecimy na Ceres, gdzie czeka nas świetlana przyszłość, albo zniszczy mi życie. A że moja żona zawsze była pyskata i przedsiębiorcza, więc wiedziałem, że nie mam szans. Jestem elektrykiem z międzyplanetarnymi uprawnieniami na pracę w ekstremalnych temperaturach, więc masz chyba rację, mój zawód może się tu bardzo przydać.
– Nie jest tak źle. Fachowcy z twoimi uprawnieniami zarabiają tu więcej niż na Ziemi.
– Pięć lat kosztowało mnie zrobienie wszystkich uprawnień, zarówno na plus czterysta jak i na minus dwieście siedemdziesiąt i wszystko po to, żeby wylądować na Ceres, na tym zadupiu. Toż to nawet nie jest planeta tylko jakaś marna planetoida. Ale dno.
– A więc podpisałeś kontrakt na siedem lat? – Mark bardziej stwierdził niż zapytał.
– Tak, wcisnęli mi podstępem, pod pozorem podpisywania umowy najmu za igloo. Oboje z żoną specjalnie mnie zagadywali, żebym nie doczytał do końca, a tam było napisane, oczywiście najmniejszym druczkiem, że umowa ważna jest tylko pod warunkiem zatrudnienia.
– To jeszcze nie tak źle. Ja musiałem podpisać kontrakt na dwanaście lat. I nie mam żony. Byłem tu jednym z pierwszych, kiedy nie było jeszcze głównego igloo, nasze kwatery nie miały połączeń i trzeba było za każdym razem wychodzić na dwustustopniowy mróz albo trzystustopniowy skwar, w zależności od pogody. Teraz macie tu udogodnienia jak na Wenus, ale wtedy… – Mark na chwilę zamilkł, ale szybko otrząsnął się ze wspomnień. – W miarę jak kolonia na tej planetoidzie rozrasta się, przyjmują coraz więcej ludzi i dzięki temu jest tu coraz lepiej. Przyzwyczaisz się. Bardzo im zależy na tym, żeby ludzie byli zadowoleni.
– Im, czyli komu?
– Korporacjom, które połączyły swoje siły i zamiast konkurować między sobą, utworzyły tajne przymierze, żeby czerpać zyski ze złóż diamentów w tutejszych kraterach. Szkoda tylko że nie wypalił im pierwotny plan wydobycia wszystkiego za pomocą samych maszyn. Byłoby dużo taniej. Niestety, ludzie okazali się niezbędni i dlatego nasza kopuła się rozrasta. Co miesiąc dobudowują kolejny korytarz nazywany osiedlem. Z tego, co mi się obiło o uszy, to najnowsze osiedle ma mieć krewetkę w herbie.
– Chyba ich pokręciło, co spojrzę na ten herb, to mi się zachce ziemskich specjałów. Ale i tak lepsze to niż korytarz z oślą głową w herbie. Ci to mają przechlapane. Widziałem, kiedy szukałem biblioteki.
– Zapomnij, tu nie ma żadnej biblioteki. Nie znajdziesz też kościołów ani ogrodów. To kolonia, każdy centymetr sześcienny kosztuje majątek, a mieszkania mają wielkość pokoju hotelowego i kształt igloo. Pozwól, że coś ci poradzę. Jeśli lubisz czytać, kup sobie fantoma książki i możesz za odpowiednią opłatą mieć wszystkie tytuły. Ma kupę dodatkowych opcji, możesz wybrać dotyk pergaminu albo określić procent zużycia. Tę opcję lubię najbardziej, bo masz wrażenie, jakbyś czytał jakąś starą książkę z dzieciństwa. Wybierz model „Złoty Kruk”, kosztuje więcej, ale masz dotyk prawdziwej książki, nawet waga się zgadza.
– Dzięki, nie wiedziałem. Tyle, że ja wcale nie chciałem wypożyczać książek, zresztą i tak nie miałbym na to czasu, bo od jutra zaczynam pierwszą dniówkę…
Marek ryknął śmiechem.
– Nie mogę, dniówka. Człowieku, tu nie ma dniówek, bo dzień trwa dziewięć godzin i ciut ciut. Są zmiany. Dzięki stary, poprawiłeś mi humor na resztę dnia. Szkoda, że sam jesteś markotny. Wracaj lepiej do żony, tutaj nie znajdziesz pocieszenia. Na pewno nie w alkoholu.
– Tak, wiem, już zdążyłem zauważyć, że nie da się upić. Oni tu robią jakieś podróby a nie alkohol.
– To nie jest wina napojów, te są o dziwo oryginalne – sprostował Mark. – I mają tyle alkoholu ile trzeba. Można sprawdzić. To wina tutejszego powietrza. Nie wiemy dlaczego, ale alkohol po prostu nie działa. Myślę, że mogliby znaleźć przyczynę, tylko po co. Korporacji taki stan jest na rękę, bo nie ma użerania się z pijakami. Mogli sobie więc pozwolić na rozrzutność i mamy aż trzy bary: ten tutaj o nazwie “Knajpa”, drugi to “Mordownia” koło generatorów i trzeci, “Karczma” za gablotami z mutantami z Ceres. Ty, a po co w takim razie szukałeś biblioteki?
– Chciałem zapytać, czy nie mają tam jakiegoś klubu szachowego. To moja pasja.
– Popieram pasjonatów! Ale nie zapominaj, że ta kolonia jest malutka, to tylko Ceres, o żadnym klubie nie słyszałem. Sam trochę gram, dawno nie próbowałem, ale chyba nie zapomniałem jeszcze zasad.
– A masz czas jutro wieczorem? – Vladowi rozbłysły oczy, jakby zobaczył skarb. – Gdzie cię znajdę?
– Mieszkam w osiedlu pod Oślim Łbem, igloo numer dwieście trzy. Trzecia odnoga na prawo. Nie, no coś ty, Vlad, nie przepraszaj. Sam wiem, że taki herb to siara.
****
– Ada, już jestem. No i jak ci minęła zmiana? – Vlad wrócił z knajpy w radosnym nastroju, który przytrafił mu się po raz pierwszy od przylotu.
– Kiedy ty się nauczysz, palancie, że teraz mam na imię Drianna. To tak trudno zapamiętać?
– Nie wiem, po jaką cholerę pozmieniali nam te imiona. Niech ci będzie, Drianna. To jak ci minął dzień?
– Rewelacyjnie. A to dopiero początek. Dwie pozostałe fryzjerki do niczego się nie nadają, stara szkoła. Teraz już się tak nie pracuje. Robię furorę. Każda klientka dosłownie mdlała z zachwytu, kiedy zobaczyła swoją fryzurę. Mam pełny terminarz na najbliższe trzy tygodnie. Mówię ci, mój zakład to będzie miejsce spotkań śmietanki towarzyskiej, a ja poznam każdą ploteczkę na Ceres jako pierwsza.
– To widzę, że się świetnie zaaklimatyzowałaś.
– Ty też powinieneś. Im szybciej tym lepiej, bo to teraz nasz nowy dom. Przyzwyczajaj się.
***
– Vlad, masz ochotę na coś spoza Ceres?
Mężczyźnie zaświeciły się oczy.
– Kontrabanda? Jasne, że chcę. Co masz tym razem?
– Marsjanka. Pierwsza klasa. Mój kumpel osobiście pędzi w czasie długich lotów. Ostatnio zawitali na naszego karła z transportem wierteł i dostałem butelczynę.
Nalał szczodrze do szklaneczek i jedną z nich wręczył gościowi.
– Nie można się nią upić, ale przynajmniej porządnie parzy gardło. No to po jednym.
Wypili. Potem jeszcze kilka. W końcu zaczęli gawędzić.
– Przypomniało mi się, że miałeś mi opowiedzieć historię o tym, jak kupowałeś dom jeszcze na Ziemi.
– Nie wiem, czy mamy tyle czasu, bo historia jest długa i zakręcona jak korki na Zakopiance.
– Nie znam, nie znam. W moim klanie mówi się podobnie: że coś jest długie jak korek na Bond Street. A mój przyjaciel mawiał, że coś jest długie jak korek na Franke Strasse.
– Poznasz mnie ze swoim przyjacielem? – zapytał Vlad z nadzieją w głosie.
– Nie da rady. Nie widujemy się już.
– Szkoda. A co, okazał się gnidą?
– Nie, z charakteru dusza człowiek – zaprzeczył Mark. – Tylko trochę gapowaty. Dostał pracę przy karmieniu zwierząt doświadczalnych. I któregoś dnia pomylił boksy. Miał zanieść karmę dla wintyli wenusjańskich, a zamiast tego wszedł do boksu wantylli proximiańskiej.
– O ja cię! – Vlad zareagował emocjonalnie, aż ciarki po nim przeszły. – Zostało coś z niego?
– Tylko dwa złote zęby i sprzączka od paska.
– To logiczne, wszyscy wiedzą, że wantylla nie trawi metalu. Musiało być ci ciężko po stracie przyjaciela?
– No – potwierdził Mark smutno kiwając głową. – Dobrze, że pracuję na zewnątrz przy diamentach, tam oprócz ryzyka, że nie zapnę kombinezonu, a wtedy Ceres mnie usmaży albo zamrozi, to raczej jest bezpiecznie.
– Straszna śmierć, ale przynajmniej się nie męczył. Co się stało z tymi… pozostałościami?
– Dzwonili na Ziemię do jego byłej żony, żeby sprawdzić, czy ma jakąś rodzinę, ale okazało się, że jest sam jak palec. Jego ex ponoć krzyczała, że nie chce mieć z nim nic wspólnego i mają sobie wsadzić gdzieś te jego zęby. No więc urządzili mu uroczysty pogrzeb tu, na Ceres. Wyobraź sobie: za życia facet nic nie znaczył, znałem go tylko ja, barman i golibroda, a na pogrzebie byli dosłownie wszyscy mieszkańcy kolonii. Wprawdzie było tam jakieś małe zamieszanie, bo ktoś podobno zaraz pod ogłoszeniem o pogrzebie podpiął inne, o darmowych kiełbaskach z Ziemi, jeśli tylko przyjdą na prezentację mini filtratora powietrza. Ogłoszenia się nałożyły i wszyscy przeczytali, że zaraz po pogrzebie na stypie będą kiełbaski i niektórzy nawet głośno domagali się spełnienia obietnicy.
– Masakra! Ludzie dla kiełbasek zrobią prawie wszystko.
***
– Mark, ona mnie kiedyś wykończy. Ada… to znaczy Drianna chce rozwodu.
– Tak szybko? Jesteście tu dopiero dwa miesiące – zdziwił się gospodarz, kiedy Vlad wpadł do niego któregoś wieczoru.
Mark zdążył już zobaczyć rozpad wielu małżeństw, romanse, nowe związki, ale zazwyczaj pary przechodziły kryzys dopiero po pierwszym roku pobytu na tym pustkowiu. Dwa miesiące to będzie chyba rekord tej kolonii. Patrzył na kolegę ze współczuciem. Ten siedział nadal z pudłem szachów pod pachą, nieświadomy, że wygląda nieco dziwnie.
Ich wieczorne rozgrywki stały się już tradycją i jedynym urozmaiceniem jednostajnych dni, jako że obaj nie należeli do zwolenników grinbolu. Zamiast fascynować się zmaganiem drużyn, szukających w błocie radioaktywnej zielonej piłki, woleli spokojne szachowe sesje. Dzisiaj jednak nawet nie rozstawili planszy, a Vlad już się rozkleił.
– To wszystko przez ten salon. Ona najchętniej spędzałaby w nim dwadzieścia cztery na dobę. Ma już swoje stałe grono klientek, dostęp do najnowszych ploteczek, w ogóle nieźle się tam urządziła, sprowadzając pozostałe fryzjerki do roli pomocnic. Gwiazdorzy, ale to nie jest najgorsze. Zapowiedziała, że chce tu zostać na zawsze. Rozumiesz? Ona się tu wtopiła jak pchły marsjańskie w metal. A ja wyję do księżyca ilekroć pomyślę o Ziemi…
Mark przelotnie pomyślał, że normalnie zapytałby do którego z księżyców, bo jest ich na Ceres aż trzy, ale uznał, że taki żart słowny nie rozbawiłby dziś kumpla. Pomyślał, że trzeba go jakoś pocieszyć.
– Może z rozwodem to tylko puste gadanie, nie przejmuj się tak, baby są zmienne, przejdzie jej.
– Chyba nie. Jedna z jej klientek jest specjalistką rozwodową. Ponoć rozwody można tu dostać w dwadzieścia cztery godziny za porozumieniem stron. A ona chce rozwodu z dwóch powodów. Po pierwsze jestem według niej nudny i zachowawczy, a ona chce się rozwijać, a po drugie jako rozwódka dostanie własne igloo i będzie mogła przyjmować koleżanki.
– Rozwodzić się z tak błahego powodu? Vlad, ty chyba żartujesz.
– Masz rację, tu musi być drugie dno. Myślę, że jest jakiś facet na rzeczy, ale ona nie chce się przyznać. A tu nawet upić się nie da. Tylko iść i strzelić sobie w łeb albo wyjść na zewnątrz bez kombinezonu.
– Wiesz co? Olej te szachy, idziemy coś wypić. Tym razem zadziała, obiecuję.
Vlad był zbyt przygnębiony, żeby zastanawiać się, co też kumpel mu obiecuje, ale dał się wypchnąć za drzwi i podreptał za Markiem w kierunku knajpy. Wypili po butelce szkockiej, wrócili trzeźwi do igloo i wtedy Mark wyciągnął z apteczki jakąś małą buteleczkę zaopatrzoną w kroplomierz.
– Co to jest?
– Krople na alergię, zwykły Valingin. Przywiozłem sobie z Ziemi zaraz na początku, jak jeszcze wolno było przywozić własne leki.
– Ale na Ceres ludzie nie reagują alergicznie, było wielkimi literami w informatorze, jak byk.
– Kiedy ja się pakowałem, to jeszcze o tym nie wiedzieli. Nie chciałem zaczynać nowego życia ze swędzącymi bąblami. Na miejscu okazało się, że nie miałem tu żadnych reakcji alergicznych, więc Valingin leżał sobie w apteczce aż do zeszłego tygodnia. Pamiętasz, jak nie przyszedłeś, bo Ada zaciągnęła cię do salonu na oblewanie czegoś? Zrobiłem wtedy przegląd rzeczy i znalazłem te krople. Przeterminowały się i otwarłem, tak, z głupoty. Postanowiłem spróbować dwie kropelki, żeby zobaczyć, czy nadal coś poczuję czy może wywietrzało.
– Jak chciałeś coś poczuć, skoro Valingin jest bez smaku? – przerwał mu Vlad.
Też brał te krople na Ziemi, właściwie to wszyscy je tam biorą. Kto na Ziemi nie ma alergii?
– Nie chodziło mi o smak, tylko czy nadal są skuteczne. A że byłem po kliku głębszych… Człowieku! Co się działo! Jaki odlot! Sam zobaczysz. Dam ci jedną kroplę Valinginu, bo nie wiem, czy dwie cię nie zabiją. To jak, ryzykujesz?
– Dawaj. Gorzej być nie może.
Po pół godzinie śpiewali już na całe gardło „Przeżyj to sam”, „Jozin z Bazin” i inne rytualne pieśni starych ludów słowiańskich. Potem obaj płacząc, każdy z innego powodu wyznali sobie dozgonną przyjaźń i zasnęli na podłodze, ryzykując wyziębienie organizmu. Poranek zastał ich bez kaca, ale ze świadomością, że wczoraj nieźle zabalowali.
– Stary, dziękuje za wszystko. Jeszcze nikt nie zrobił dla mnie tyle, co ty wczoraj.
– Nie, no coś ty, nic takiego nie zrobiłem. A te krople to chyba wywalę, bo jeszcze ktoś mi zaliczy odlot i będzie na mnie. Nie chcę skończyć z dożywociem na Ceres. – Mark sięgnął po buteleczkę, chcąc ją zutylizować, ale przyjaciel powstrzymał jego rękę.
– Zaczekaj. Wiesz, chyba mam plan, jak rozwiązać wszystkie moje problemy. Tylko będę potrzebował twojej pomocy. A raczej twoich kropel.
***
– Vlad Mika?
– Tak, to ja.
– Pan prezes przyjmie pana, proszę za mną.
Młoda kobieta z ładnie wymodelowanym włosami prowadziła go do osobnego igloo poprzez wąski korytarz.
Vlad nie potrafił oprzeć się myśli, że asystentka samego prezesa to pewnie stała klientka jego prawie byłej żony, a to przypomniało mu dzisiejszy poranek, kiedy Ada dała mu do podpisania pozew rozwodowy.
Uśmiechnął się na wspomnienie jej miny, kiedy spokojnie zadeklarował, że podpisze. Pod jednym warunkiem. Że wszystko, co mają na Ceres pozostanie jej własnością, a wszystko, co zostało na Ziemi, będzie należało do niego.
– W takim razie pieniądze na naszym koncie są tylko moje, bo mogę je podjąć również tutaj – doprecyzowała Drianna.
Kiedy odpowiedni zapis znalazł się w pozwie, oboje zgodnie podpisali dokument. A to oznacza, że już jutro będzie znowu stanu wolnego i będzie mógł wrócić na upragnioną Ziemię z najbliższym transportem. O ile jego plan wypali. Wrócił do rzeczywistości, bo weszli do igloo prezesa.
– Witam pana. – Prezes uścisnął dłoń Vlada, wskazał mu miejsce i sam usiadł naprzeciwko. – Napisał pan we wniosku, że oferuje nam swoją pomoc. W czym chce nam pan pomóc?
– Otóż słyszałem, że od niedawna zdarzają się burdy w miejscach publicznych, zakłócanie ciszy nocnej, a nawet ktoś podobno zdemolował po pijanemu knajpę.
– No cóż, część z tych plotek to przesada, ale ma pan rację, takie przypadki zdarzyły się naprawdę. Oczywiście, dla dobra naszych kolonistów wprowadzimy pewne… zabezpieczenia, aby nikt już nie wyrządził więcej szkód i żeby wszyscy czuli się bezpiecznie.
– Szczerze mówiąc, to zazdroszczę tym, którzy się upili. Ja na przykład wcale nie czuję wpływu alkoholu, choćbym pił wódkę litrami. – Vlad zamilkł na chwilkę, a potem przeszedł do rzeczy. – Rozumiem, że pana czas jest bardzo cenny panie prezesie, więc się sprężę. Oferuję swoją pomoc przy zwalczeniu tej plagi. Dla pana będzie to duża oszczędność, bo nie trzeba będzie wprowadzać żadnych dodatkowych zabezpieczeń, które przecież kosztują.
– Co dokładnie ma pan na myśli? – Prezes przypatrywał się Vladowi bardzo uważnie.
– Mam po prostu pewien pomysł, jeśli go zrealizuję, to od dzisiaj nie zobaczy pan już ani jednego pijanego kolonisty.
– Jak pan to zrobi?
– Panie prezesie – Vlad uśmiechnął się lekko – pozwolę sobie tę wiedzę zatrzymać tylko dla siebie.
– Co pan za to chce?
– Nic, to znaczy prawie nic. Tęsknię za Ziemią. Jeśli przez najbliższe trzy tygodnie nikt się nie upije, to zakończy pan mój kontrakt i wrócę najbliższym transportem na Ziemię.
– Najbliższy transport odchodzi za trzy tygodnie. Czy o ten transport panu chodzi?
– Właśnie o tym mówię. Ja chcę wrócić, a wy chcecie mieć spokój. To jak, zgadza się pan? Zwłaszcza że jak pan widzi, nie jestem chciwy. Nie chcę pieniędzy. Chcę tylko pomóc.
– Dobrze. – Prezes zdecydował się natychmiast. – Spotykamy się w moim biurze za trzy tygodnie, żeby podpisać papiery. Jeśli incydenty się nie powtórzą, może się pan pakować.
***
– Vlad, ty jesteś gość! Naprawdę podpisałeś papiery rozwodowe?
– Jasne. Gdybyś zobaczył jej oczy, były wielkości żetonu na wstęp do regeneratora. Tak zaskoczona była tylko raz, kiedy poprosiła mnie o pomoc w zakupach a ja, zamiast kupić krupnik, czyli taką zupę, kupiłem flaszkę krupniku, czyli świetnej lokalnej nalewki.
– Ona cię oskubie ze wszystkiego, zdajesz sobie sprawę?
– Już nie.
Tutaj nastąpił opis zdarzeń wczorajszego poranka i relacja z wieczornej wizyty w igloo prezesa.
– Nie wierzę. Tak powiedziałeś samemu prezesowi? – Mark z podziwu aż gwizdnął.
– Nie miałem nic do stracenia. Kiedyś trzeba powiedzieć: szach.
– Chciałeś powiedzieć raczej szach mat?
– Nie przyjacielu, ta gra nadal się toczy. Mam ogon. Łażą za mną od wczoraj. Sprawdzają wszystko, czego dotknę. Jest możliwe, że jako mój jedyny przyjaciel pewnie też jesteś inwigilowany. Jeśli przeszukali moje igloo, to zrobili to perfekcyjnie, żadnych śladów. Dobrze, że nie wyrzuciłeś kropli. Ich brak mógłby ich zaalarmować. Pozostaje nam tylko czekać, aż mi wręczą bilet powrotny.
– Skąd tyś się wziął Vlad?
– Nie chcę się chwalić, ale w moim klanie przedstawiciele mojego zawodu potrafili zajść daleko.
***
Vlad siedział znów w gabinecie prezesa i uważnie czytał dokumenty. Zbyt dobrze poznał wagę małego druku, żeby popełnić ten sam błąd ponownie. Wszystko tym razem było w porządku, więc złożył zamaszysty podpis.
– Zanim pan nas opuści – odezwał się Prezes – proszę mi powiedzieć, tak między nami, jak pan to zrobił?
– Ależ ja nic nie zrobiłem. – odparł Vlad z oburzeniem – Skąd taki wniosek?
– Obiecuję, że nie spotka pana z tego powodu żadna nieprzyjemność – kusił prezes. – Mogę to panu dać na piśmie.
– No nie wiem. W końcu prawie siedzę na statku powrotnym, po co grzebać się w starych śmieciach.
– Bo mi bardzo zależy na tej wiedzy. Postawmy sprawę jasno. Chcemy być przygotowani na wypadek, gdyby sytuacja jeszcze kiedyś się powtórzyła. Powiedzmy, że to byłaby taka płatna konsultacja.
– Jak dobrze płatna?
– Dwieście tysięcy kredytów.
– Hm, mógłbym się targować i dobrze wiem, że dostałbym dużo więcej, ale ok. Przyjmuję propozycję. Ja wam opowiem wszystkie znane mi szczegóły, a wy wpłacicie mi na nowo otwarte ziemskie konto dwieście tysięcy. Plus jedna drobna, bezpłatna przysługa.
– Zgoda.
Vlad opowiedział całą historię, wyciągając z kieszeni buteleczkę Valinginu.
– Radzę dać ją do zbadania, bo lek jest przeterminowany i być może to spowodowało jego wyjątkową skuteczność.
– Na pewno tak zrobimy. A jak pan to zrobił, że żadnego z pijanych nie mogliśmy powiązać z pana osobą. Nikt z nich nie rozpoznał pana na zdjęciu, pana kolegi zresztą też.
– To proste. Skoro wiedziałem, że Valingin powoduje u ludzi normalną reakcję na alkohol, poszedłem do głównego pasażu, i wlałem po kropelce do każdego z kubków na wodę. Ludzie, którzy z nich pili, byli przypadkowi. Nikt mnie nie widział i nie powiązał z późniejszymi wydarzeniami. Pozostało mi czekać. Ci, którzy mieli we krwi lek i poszli wieczorem do jednego z barów, upili się i rozrabiali. Jedyne co mi nie wypaliło to skala zjawiska. Miałem nadzieję, że skoro zakropiłem ponad pięćdziesiąt kubeczków, to liczba ludzi, którzy się upiją, a co za tym idzie, skala incydentów będzie znacznie większa. Niestety, wygląda na to, że tylko kilkunastu spośród nich tego wieczora poszło pić alkohol.
– A więc na początku naszej rozmowy skłamał pan. Zarzekał się pan, że nic nie zrobił.
– Bo to prawda. Ja naprawdę palcem nie kiwnąłem, żeby ukrócić incydenty. Po prostu nie stworzyłem kolejnych.
– Tak, to wszystko wyjaśnia. Oczywiście pieniądze ma pan już na koncie. A o jaką przysługę chciał pan poprosić na koniec?
– No cóż, panie prezesie, myślę, że skoro czytał pan moje akta, to mnie pan zrozumie. Chciałbym, żeby moja była żona podpisała z wami kontrakt dożywotni, a za parę lat sprowadzicie pewnie nowe, młode fryzjerki. Proszę przypilnować, żeby miały bardzo silne charaktery.
– Na mnie może pan polegać – opowiedział prezes i uścisnęli sobie dłonie.