Brat Natan pociągnął łyk wina, ale, jak wszystko w tym momencie, wydało mu się gorzkie i zepsute. Zza drzwi dolatywały tłuste zapachy, od których przewracało mu się w żołądku, a groteska na ścianach raziła bezguściem, chociaż jeszcze rano uznał ją za szczyt wyrafinowania. Nie mógł uwierzyć, że ta ladacznica przylazła ze Szczepanem na zebranie. Kobieta! Na formalnym spotkaniu Gildii! I to nawet nie zakonnica, tylko ta, tfu! wesoła wdówka. Odziana, wbrew naturze, w strój męski, porzucająca regularnie dziatki, by uczestniczyć w akcjach łowców, stanowiła obrazę nie dość, że dla świątobliwej osoby Natana, to jeszcze dla Ładu Bożego jako całości. Jak sprawy mogły zajść tak daleko?
Zaczęło się niewinnie, ot, dowódca oddziału na ziemię czerską wspierał kobietę po stracie męża, może też próbował odpokutować za to, że tak bardzo się wtedy spóźnili… Duchowny nawet nie zauważył, kiedy kreatura tak omotała biednego Szczepana, że zaczął ją przygotowywać do wstąpienia w ich szeregi. Natan próbował zablokować każdy kolejny etap szkolenia, ale ten zakochany dureń uporczywie ignorował jego zalecenia i pomstowania. Gdy zaapelował o interwencję do pana Henryka, magnackiego patrona i nieformalnego przywódcy gildii, usłyszał od niego oczywistą wymówkę, że obaj pełnią funkcję li tylko doradczą. Łowcy rządzili się sami i wiedzieli, co robią. Potem Natan udał się zarówno do teścia kobiety, jak i do jej wuja, licząc na to, że zabronią jej hańbienia rodu gorszącym zachowaniem. Wskórał tyle, że musiała przysiąc, iż nie wyruszy w teren przed uzyskaniem gruntownego przygotowania. Wreszcie, próbował podburzyć innych łowców przeciwko niej, wskazując na wstyd, jaki obecność niewiasty przynosi ich profesji. Jego najdrożsi chłopcy, których nierzadko sam wybierał z przytułków albo przygarniał wprost z ulicy i otaczał czułą opieką duchową podczas szkolenia, zawiedli go całkowicie i stanęli za ladacznicą murem. Zaczął podejrzewać, że Helena Lipska jest czarownicą, która opanowuje umysły mężczyzn wokół siebie. Wszystkich poza samym Natanem, którego chroniła doskonałość duchowa, rzecz jasna.
Patrzył więc ze zgrozą i obrzydzeniem, jak wiedźma siedzi rozparta na ławie, uśmiecha się lubieżnie i rozmawia z łowcami jak równa z równymi. Siała zgorszenie, pozwalając, by Szczepan otaczał ją wielkim ramieniem, a raz nawet pocałował w skroń.
Gdy przyszła kolej Natana, wygłosił płomienne i gęsto łaciną przetykane przemówienie, potępiające coraz wyraźniejsze przejawy tolerancji wobec czarownic. Rzucając znaczące spojrzenia w stronę Heleny, przypomniał zebranym, że Pismo wyraźnie nakazuje je uśmiercać. Zaprzestanie polowań na osoby parające się magią, tylko dlatego, że nie krzywdziły bliźnich, samo w sobie było pogwałceniem prawa bożego, a już handel z wiedźmami i korzystanie z ich praktyk, by zwiększyć własne bezpieczeństwo, było grzechem ciężkim. Dramatyczny spadek śmiertelności wśród łowców w poprzednim roku nie był żadnym powodem do radości; on kazał podejrzewać przerażające infestatio duchową korupcją.
Z braku dowodów nie mógł otwarcie oskarżyć Heleny o kolaborację z wrogiem, ale liczył na to, że tak wstrząśnie sumieniami swojej trzódki, że sami się zreflektują i ją wydadzą, a może od razu, kto wie, spalą na stosie?
– Pamiętajcie, bracia! Prawdziwy dei bellator z drżeniem rozkoszy oczekuje na dobrą śmierć, po której jego dusza obudzi się w niebiesiech! Tylko tchórz będzie niegodnie ratował życie, ryzykując wiecznym damnatio!
Skłonił głowę, dumny z siebie. W pierwszej chwili zinterpretował martwą ciszę jako wyraz tego, że łowcy są zawstydzeni i poruszeni. Po chwili odezwały się pojedyncze oklaski, które słabo maskowały śmiechy i złośliwe komentarze z tyłu sali.
– Ta, łatwo mówić, jak się zawsze przychodzi na gotowe.
– Już biegnę umierać, lecę po prostu.
– Ja tam znam lepsze rozkosze, ale jak kto woli.
Sala ucichła dopiero uspokojona gestem pana Henryka.
– Dziękujemy bratu Natanowi za opiekę duchową. Istotnie, jeszcze nigdy w historii istnienia gildii na Mazowszu nie było tak korzystnej proporcji zgonów. Zgadzam się, oczywiście, że musimy zachować czujność, niemniej nie umiem myśleć o tym inaczej niż jako o wielkim zwycięstwie. – Pan Henryk kiwnął głową z aprobatą, a Natan pobladł z oburzenia. – Wiem, że wszyscy wyczekujecie biesiady, więc proponuję kończyć zebranie. Aby dopełnić formalności, czy ktoś z dowódców regionalnych ma coś do dodania?
Z drugiego końca sali dobiegło nerwowe chrząknięcie i podniósł się rumiany mężczyzna ogromnej postury, którego Natan po chwili grzebania w pamięci zidentyfikował jako Tymoteusza Kostkę, dowódcę na ziemię płocką. Orli nos i szlachetna szczęka były nie do pomylenia, chociaż Tymek musiał w międzyczasie często przesiadywać przy pańskich stołach, bo dziesięć lat temu opuszczał Warszawę chudy niczym tyczka. Wyraźnie zdeprymowany liczbą słuchaczy, łowca wytarł chusteczką spocone czoło, ponownie odchrząknął i przemówił.
– Szlachetny panie, bracia, muszę poprosić was o wsparcie. Przez ostatnie kilkanaście lat w naszym powiecie niewiele się działo – ot, utopce czasem się przy Wiśle pojawiały, upiorów kilka było. Po wsiach ludzie wolą demony wód i lasów ofiarami obłaskawiać, niźli do nas je zgłaszać, więc nie mamy okazji z nimi walczyć. Słowem, już od dawna z niczym poważnym nie przyszło nam się mierzyć. Jednak tydzień temu dotarł do nas anonimowy donos, jakoby przybyły niedawno do miasta niemiecki szlachcic, niejaki margrabia von Schilke, był wampirem, który na niewinne dzieweczki po nocach się zasadza. Pośród mojej załogi nikt odpowiedniej eksperiencji nie posiada, więc gdyby ktoś mógł nas wesprzeć w zakresie weryfikacji, czy faktycznie jest on wampirem, oraz potencjalnej eksterminacji, ogromnie bylibyśmy wdzięczni.
Zgromadzeni na sali w większości pokiwali głowami, a kilku łowców od razu zgłosiło się do udziału w polowaniu. Natan zauważył niepokój na twarzy tej intruzki, ladacznicy Szczepana, któremu mówiła coś szybko do ucha. Po chwili podniecenie, że oto Bóg zesłał im godne wyzwanie, zniknęło z twarzy dowódcy, również zastąpione przez niepewność. To, że marna kobieta drży wobec grozy, jaką jest wampir, było dla Natana oczywiste, ale nie mógł pozwolić, by odbierała odwagę mężczyznom.
– Czyżbyś bała się, pani, takiego wyzwania? Bez obaw, prawdziwi łowcy z radością w sercach zaryzykują życiem na chwałę bożą i w imię honoru – powiedział Natan niby do niej, ale oczywiście tak głośno, by wszyscy słyszeli.
Miast się zarumienić i zamilknąć, żmija tylko westchnęła, wstała i spojrzała, o hańbo, prosto na pana Henryka.
– Mam wątpliwość, czy zabijanie pana Schilkego tak od razu jest roztropne. – Zamilkła na chwilę, by przeczekać pomruk, który przeszedł przez salę. – Na skutek interwencji brata Natana, moje szkolenie przedłużyło się o badanie i porządkowanie naszego archiwum. Zauważyłam wtedy, że prawie zawsze, gdy usuwaliśmy osobę wskazaną przez anonimowy donos, rosła aktywność danego gatunku, a z nią rosła też liczba ludzkich ofiar. Nie przed zabiciem osoby z donosu, tylko właśnie po nim.
Natan już miał pouczyć dziewkę, że powinna pokornie milczeć, miast się wymądrzać, ale nie zdążył.
– To faktycznie wbrew intuicji. Macie, pani, jakieś wytłumaczenie dla tego faktu? – Pan Henryk pytał ją o zdanie! Kobietę! Natan poczuł, jak zjedzony wcześniej półgęsek podchodzi mu kwaśno do gardła.
– A jeśli procedury robią z nas przewidywalne i wygodne narzędzie dla czarownic i wampirów? Gdy dana grupa uzna, że przywódca im wadzi, dzięki nam mogą się go pozbyć, nie brudząc sobie rąk. Dwa tygodnie temu byłam w Płocku. Nic nie wskazywało na pojawienie się nowego drapieżnika… – tu przemądrzała jędza rzuciła Tymoteuszowi chłodne spojrzenie – od dłuższego czasu nie było ani jednego podejrzanego przypadku.
– Myślicie więc, pani, że nasz wampir jest zaangażowany w jakieś spory o władzę i pozostali chcą się go pozbyć naszymi rękami? – Pan Henryk najwyraźniej brał jej brednie na poważnie. Natan zgrzytnął zębami tak mocno, że zabolało.
Tymczasem ladacznica, kompletnie nieprzejęta, wzruszyła ramionami w obscenicznej prowokacji, która przykuła uwagę połowy sali do gorsu jej koszuli.
– Cóż, ja na ich miejscu tak bym zrobiła.
Natan gorączkowo myślał, jakby ją najlepiej spostponować. Oczywiście, że wie, jak postępują stwory skrajnie zdeprawowane? Nie powinna zakładać, że ktoś zniżyłby się do tak niegodnych, kobiecych praktyk, tylko dlatego, że jest potępiony? Już wstawał i otwierał usta, by wygłosić jadowitą ripostę, gdy…
– Tak, ja też bym tak zrobił. – Pan Henryk z powagą kiwnął głową, zamknął oczy i zamyślił się.
Natan zastygł w pozycji półsiedzącej. Po chwili zamknął usta, opadł z powrotem na ławę i sięgnął po kielich z winem. Sytuacja przerosła jego wrażliwe nerwy i szumiało mu w uszach. Teraz miał już absolutną pewność: ta rozpasana wiedźma rzuciła czar na wszystkich wokół. Na niego, Natana, jako jedynego odpornego, niniejszym spadł obowiązek uwolnienia zagrożonych duszyczek łowców. Uzbrojony w to wyjaśnienie, już nawet się nie zdziwił, gdy pan Henryk kontynuował wypowiedź.
– Większość łowieckiej braci szkolona jest li tylko do zabijania i przeganiania, nie do… strategicznych zagrywek. Jeśli brat Szczepan weźmie tę misję na siebie, to pojedziecie razem do Płocka zbadać sprawę. Będziesz miała okazję wykorzystać swoje talenty, pani, najwyraźniej różne od naszych. Boli mnie myśl, że mogliśmy być pionkami w cudzej grze. Jeśli tak było, to pragnę jak najprędzej zmyć tę hańbę i rozpocząć własną partię.
***
– Wyglądasz pięknie. Bardzo kobie…
– Zamilknij, Szczep, bo to będzie ostatni raz, jak cię zaprosiłam do łóżka.
Groźba nie brzmiała poważnie, ale Szczepan na wszelki wypadek uznał, że może zachwycać się w milczeniu. Poza łowcami i najbliższą rodziną Heleny, świat żył w przekonaniu, że od pogrzebu męża prawie pięć lat temu tkwiła w nieustającej żałobie i izolowała się od ludzi. Kiedy nie siedziała w wygodnych sukniach domowych z dziećmi, wędrowała po świecie incognito w męskim stroju, ewentualnie przebrana za chłopkę lub, przy wyjątkowo pamiętnej okazji, za ladacznicę. Przed wyjazdem do Płocka poprosiła teściową o skompletowanie garderoby odpowiedniej dla statecznej wdowy. Cały poranek spędzili ze Szczepanem na dochodzeniu, co, na co i jak powinna założyć.
Teraz kobieta stała przed lustrem, wierciła się w wysokim staniku i z obrzydzeniem na twarzy poprawiała na przemian podwikę i czepiec. Strój raczej ukrywał niż eksponował atuty. Niemniej, jej drobna twarz otoczona białym płótnem wyglądała niewinnie i delikatnie. Budziła w Szczepanie fantazje, że jeśli w końcu uzyska tytuł szlachecki, to Hela przyjmie go za męża, będzie czekać na niego w domu…
– Kusi mnie, żeby od razu ubić tego całego Schilkego. Może i nie zasłużył, ale ja na te tortury też nie zasłużyłam. – Helena ostatni raz poprawiła podwikę i odwróciła się w stronę łóżka. – Idę odwiedzić Małgosię; wspominała, że na kolacji będzie nasz domniemany wampir, więc go sobie obejrzę. Ty idziesz na ten jarmark, czy zamierzasz resztę dnia wylegiwać się w pościeli?
– Jestem dowódcą. Mam prawo delegować obowiązki. – Szczepan uśmiechnął się szeroko i rozciągnął się wygodnie na poduszkach. – Dobrze, dobrze, nie patrz tak na mnie, już wstaję. Będę czekał pod kamienicą po zmroku. Baw się dobrze!
– Jeśli chcesz pilnować, żeby nic mnie nie zaatakowało po drodze, to czekaj śmiało, ale raczej nie będę wracać sama. Małgorzata ubrdała sobie, że przyjechałam, bo przy poprzedniej wizycie upatrzyłam sobie nowego męża. Próbuje mnie teraz zeswatać z połową Płocka, a ja nie mogę ich wszystkich, ot tak, przegnać, bo wyglądałoby to podejrzanie. – Kobieta skrzywiła się i zaczęła zbierać rzeczy do wyjścia.
Spojrzał na łóżko i wskazał na kwadrat śnieżnobiałego płótna.
– A to?
Helena wzięła róg w palce i podniosła – materiał rozkładał się i rozwijał do ogromnych rozmiarów.
– Co to, do stu diabłów, jest? Czy ona mi całun spakowała?
– To się chyba nazywa rańtuch.
Mina kobiety wyrażała zwątpienie. Szczepan poczuł, że chciałby zręcznie zmienić temat, ale niestety nie umiał być zręczny.
– Powinnaś to nałożyć na głowę.
– Przecież na głowie mam czepiec.
– Tak. A na czepiec i na całą… siebie… zakładasz, dla skromności, rańtuch. Nie patrz tak na mnie, przecież to nie ja wymyśliłem.
Kochanka zacisnęła usta i wróciła do pakowania sakiewki. Po chwili ruszyła w stronę drzwi.
– To co ja mam z tym zrobić? – spytał łowca, biorąc białe płótno do ręki.
Helena odwróciła się do niego, gniewnie mrużąc oczy.
– Mam pewien pomysł, gdzie możesz to sobie wsadzić. Jeśli nadal tu będzie, jak wrócę, to sprawdzimy, czy się zmieści.
Wyszła i trzasnęła drzwiami, które odbiły się od framugi i zostały uchylone.
Mężczyzna westchnął, na próbę owinął sobie głowę rańtuchem, spojrzał w lustro i spróbował zatrzepotać rzęsami. Z korytarza dobiegło parsknięcie.
– W porządku, jeśli przebieranki ci w głowie, możemy zostawić tę szmatkę na wieczór. Zawsze taki spokojny w łóżku byłeś, Szczepciu, a tu proszę, jaka odmiana. – Helena, wyraźnie rozbawiona, stała na progu pokoju.
Szczepan zapomniał języka w gębie, ale nastrój jego ukochanej wyraźnie się poprawił. Zabrała z komody zapomniany prezent dla kuzynki, cmoknęła łowcę na pożegnanie i spokojnie zamknęła drzwi.
Następny kwadrans spędził na kompletowaniu garderoby rozrzuconej po zakamarkach sypialni. Właściciel zajazdu był z gildią związany umową, a przy okazji miał u Szczepana dług wdzięczności jeszcze z czasów jego szkolenia, więc zapewnił Helenie nie tylko wygodne łoże w obszernym pokoju, ale i prywatność.
Łowca nie spodziewał się po wizycie na jarmarku szczególnych rezultatów. Był zwyczajnie zbyt wielki, by wtopić się w tłum; zbyt poważny i niezręczny, by rozmówcy nie orientowali się natychmiast, z kim mają do czynienia. Wśród ludu praktycznie wszyscy oddawali się praktykom z pogranicza magii i pogaństwa, więc dopóki coś nie pożerało im dzieci, patrzyli na łowców ze słabo ukrywaną niechęcią jako na zbrojne ramię kościoła.
Jarmark św. Zygmunta był, jak Szczepan przewidywał, hałaśliwy, chaotyczny i cuchnący – w tym przypadku, śledziami. Majowe słońce paliło z bezchmurnego nieba, a wiatru niemal nie było. Łowca tęsknie spojrzał w dół uliczki, w stronę otwartej przestrzeni nad skarpą wiślaną. Zebrał się w sobie i wkroczył na rynek. W tłumie, ciągle nagabywany i, co gorsza, samemu zmuszony do nagabywania, Szczepan tracił rezon i z czasem doznawał takiej paniki, jakiej nawet najgorszy bies wzbudzić w nim nie potrafił. Pierwszych trzech sprzedawców nie było zainteresowanych rozmową, oczywiście poza wciskaniem mu, kolejno, jadowicie żółtego sukna (ostatni krzyk mody męskiej!), świeżusieńkich śledzi (które śmierdziały tak, że oczy łzawiły), i wyjątkowych noży w okazyjnej cenie talara, które niewiele dalej można było kupić za szóstaka.
Postanowił spróbować skromniej; zamiast po handlarzach z własnymi kramami, rozejrzał się po przekupkach z towarem rozłożonym na stołach i chustach. Zauważył błysk w oku babulinki sprzedającej zioła i podszedł pod pretekstem szukania remedium na niestrawność.
– Kochaneczku, nie żartuj, chłop na schwał, widać, że wojak, a jakieś bajania o słabujących wątpiach chcecie mi wciskać. Aż taką posuchę macie w tym Płocku, że niewinne baby chcecie za ziółka, przez panbuka samego zasiane, ścigać? – Staruszka wzięła się groźnie pod boki, najwyraźniej niezrażona faktem, że nie sięgała przeciwnikowi nawet do mostka.
Aromat ziół błyskawicznie wyleczył mdłości, które nękały Szczepana od kramu ze śledziami, i w jego sercu wezbrała czułość wobec maleńkiej handlarki.
– Ani nie przyszedłem babci ścigać, ani nawet z Płocka nie jestem, ale jawnie się przyznam, że języka chciałem zasięgnąć. Coś nam się z tą posuchą nie do końca zgadza. Widzę, że i wy ją zauważyliście?
– Słodziutki, wszyscy, co mają rozum między uszami, widzą, że inaczej jest w mieście, jak było. Wcześniej, to kiedy bym nie przyjechała, jakaś przekupka płakała za zaginioną córką. Miejscy i wasi, łowcy, tylko drwili, że pewnie za kochaniem uciekały, ale myśmy zawsze wiedziały, że coś złego się stało. A od pół roku w mieście nagle cisza! Tylko licho na wieś się przeniosło.
– Co macie na myśli? Jak to przeniosło się?
– Ano, na wsiach jak ktoś obyczaju się trzymał i zabezpieczyć umiał, to ni upiory, ni duchy złe go nie brały. A od listopada gdzieś, co i rusz: a to w Staroźrebach całą rodzinę zaszlachtowaną w chacie znaleźli, co dziedzic na szał jakowyś u chłopa zrzucił; w Gąsewie chata w środku nocy spłonęła ze wszystkimi w środku, to powiedzieli, że niby opilstwo winne. W Dzięgielewie… a co tam sobie, bohaterze, skrobiecie w tej książeczce?
– Wstyd przyznać, ale przegapiliśmy te przypadki, co o nich mówicie. Jak mi wszystko opowiecie, to dopilnuję, żeby się nie powtórzyło. A w podzięce za babci mądrość, tyle ziół kupić mogę, ile sobie zażyczycie.
Pół godziny później, wyposażony w listę jedenastu masakr i zioła przeciwko połowie potworów, jakie znał, i kilku takim, które babulinka sobie chyba wymyśliła, maszerował w stronę fary św. Bartłomieja, przy której mieściła się siedziba płockich łowców. Tutaj niby nie dowodził, ale był na misji z nadania pana Henryka, więc może jednak miał szansę podelegować.
***
Aby uzasadnić drugą wizytę w ciągu miesiąca, Hela utrzymywała, że pielgrzymuje do relikwii świętego Zygmunta po wsparcie dla teścia w zmaganiach z przepukliną. Pierwotnie bardzo dumna z wyboru przykrywki, z każdą chwilą żałowała go bardziej, bo Małgorzata oszalała. W obronie pozycji najpobożniejszej niewiasty w rodzie, młodsza kuzynka spędziła pół dnia na prezentowaniu Helenie zgromadzonych dewocjonaliów i cytowaniu pobożnych pism. Zaprosiła nawet smętnego kanonika, by uraczył je godzinną opowieścią o cudownych ozdrowieniach za sprawą świętego. Konfrontacja z potencjalnym wampirem z każdą chwilą jawiła się mniej jako zagrożenie, a bardziej jako atrakcja.
Helena mogła nieco odetchnąć od naporu świętobliwości, gdy goście zaczęli się schodzić na wieczerzę. Najpierw przybyło zaprzyjaźnione z Małgorzatą małżeństwo Sulickich, a potem panowie Dunin, stary kawaler, i Będzicki, bezdzietny wdowiec, obaj wyraźnie nastawieni na zdobycie względów Heli. Siadali już do stołu, gdy przybył von Schilke, przez Małgorzatę pieszczotliwie zwany Casparkiem. Z punktu widzenia śledztwa, jego spóźnienie było irytująco niejednoznaczne: niby do zachodu słońca zostało pół godziny, ale cienie wydłużyły się już na tyle, że sprytny wampir zdołałby przebyć miasto. Von Schilke wszedł i przywitał się bez specjalnego ceremoniału, po czym usiadł do stołu.
Wyglądał… niepozornie. Średnio wysoki, średnio szczupły, przystojna twarz ze zbyt wydatnym, lekko garbatym nosem. Kolorystyka nie pasowała Helenie do niemieckiego szlachcica – ciemne włosy, oczy zielone, a skóra odrobinę zbyt śniada, by przy świecach i w wieczornym świetle mogła ocenić rumieńce. Jeśli był wampirem, to zdecydowanie podtypu łacińskiego, bo w powietrzu nie było czuć ani stęchlizną, ani perfumą, którą jego słowiańscy kuzyni musieliby maskować grobowe wyziewy.
Podejrzane było właściwie tylko to, że chociaż nie wydawał się lękliwy ani melancholijny, to w żaden sposób nie walczył o uwagę przy stole. Krótko ostrzyżony i w prostym, ciemnym stroju, Caspar znikał przy czubatych i jaskrawych panach Duninie i Będzickim. Nie było to jednak bezpośrednim dowodem na wampiryzm.
Ze stanu obserwacji wytrącił ją dźwięk własnego imienia. Małgorzata najwyraźniej nie zamierzała odpuścić swatów i właśnie zachwalała nowo odkrytą pobożność starszej kuzynki przed wdowcem i kawalerem. W przeciwieństwie do Heleny, Caspar najwyraźniej słuchał tych peanów, bo spytał:
– Pani Małgoszato, jeszli moszna spytać, jak to sze stało, sze mimo wychowania w jednym domu, tak rószne miałyszcze panie dszewiej podejszcze?
Helena zdławiła chichot. Podejrzewany o bycie dzieckiem mroku, postrachem nocy, Caspar marszczył brew z wysiłku, by się wysłowić. Znowu, nie był to żaden dowód na jego człowieczeństwo – jeśli przez ostatnie lata mieszkał w Niemczech, to chociażby był najpotężniejszym z wampirów, w starciu z polszczyzną nie miał szans.
Tymczasem Małgorzata zaśmiała się gorzko.
– Wzrastałyśmy w tym samym domu, ale… Widzicie, panie, moi rodzice przez kilka lat na próżno starali się o potomka. Gdy Helenę odumarła matka, siostra mojej matki, rodzice uznali to za znak od Boga, że powinni przyjąć swój los. Na pocieszenie dla mojej mamy, wzięli Helę do siebie. Jej ojciec miał na głowie czterech synów i nie wiedział, jak ma jeszcze wychować dzieweczkę, więc chętnie na to przystał. Nie minął miesiąc od jej przybycia, jak mama była brzemienna; w przeciągu kolejnych dziesięciu lat urodziła nas sześcioro. Rodzice uznali Helenę za źródło tego cudu, więc rozpieszczali ją nieprzyzwoicie.
– Bez przesady, raczej byli zajęci wychowywaniem was, więc dawali mi swobodę i o co tam prosiłam, bylebym nie zawracała im głowy. Nie, żebym narzekała na taki układ. – Helena uśmiechnęła się radośnie.
– Nie dziwota, sze dbali o goszcza, któhy samą obecnoszczą pothafił sphawiacz cuda.
Wdowa parsknęła śmiechem na taką interpretację.
– Cud wziął się raczej z tego, że się poddali. Cioteczka po raz pierwszy w życiu poszła do łożnicy nie dla wypełnienia obowiązku, tylko dla przyjemności. Rozluźniła się i…
– Helu! Toć nie przystoi! Przyzwoitej białogłowie nie wypada… Może zmieńmy temat. Widzieliście, panowie, coś ciekawego na naszym jarmarku? Słyszałam, że piękne ogiery kupić było można. – Małgorzata była pąsowa na twarzy.
Helena uśmiechnęła się pod nosem. „Niby ja jestem gorszycielką, a tej, proszę, ogiery w głowie. Dobrze, że o kuśce nic nie wspomniałam, bo od razu z buhajami by poleciała”. Nie zdążyła pomyśleć do końca, gdy Caspar von Schilke prychnął i się zakrztusił. Helena przysięgłaby, że to był maskowany śmiech, ale nikt przy stole nie mówił akurat nic zabawnego… Czyżby… Na wszelki wypadek oczyściła umysł. Szczepan mawiał, że mentalne sztuczki czarownic to czczy bełkot, ale Helena wiedziała swoje i rok wcześniej oddała wisior z rubinami za lekcje panowania nad własnym umysłem.
Siedziała teraz cała w słuchaniu i patrzeniu, w wewnętrznej ciszy, wyczekując okazji. Panowie Dunin i Będzicki, zachwyceni rumieńcem oburzenia Małgorzaty, rozprawiali o skromności jako królowej cnót niewieścich.
„Jeśli ze swoimi wybrankami będą tylko bronić cnoty, to czarno widzę ich perspektywy na potomstwo. Ciekawe, czy ktoś im zdradził, że tego nie pozyskuje się przez żarliwe klepanie modlitw? No, żarliwe klepanie jak najbardziej wchodzi w grę, ale w zgoła innym kontekście”. Wysiliła wyobraźnię, by możliwie szczegółowo sobie tenże kontekst zobrazować. Caspar kolejno parsknął, udawał zakrztuszenie, zmieszał się i upuścił z głośnym brzękiem łyżkę. „Mam cię, bratku! Ładnie to tak ludziom po głowach gmerać?”
„Racz wybaczyć, pani, to umiejętność, która – raz wyrobiona – uruchamia się samorzutnie. Chociaż widzę, że pani również ma wprawę w sztukach mentalnych?” Głos w jej głowie był cichy, ale wyraźny; wymowę miał doskonałą. Nie ujęła swojego zdziwienia w konkretne słowa, ale Caspar musiał je odebrać, bo wyjaśnił: „W tej formie komunikacji przesyła się idea, sedno myśli, a ostateczną formę dobiera już umysł odbiorcy. Sztuczka niezwykle przydatna, gdy się podróżuje po świecie, nieprawdaż?”
„Nie wątpię! Moje zdolności są liche w porównaniu z pańskimi, mogę najwyżej zapanować nad sobą, do czyjejś głowy nie umiałabym wejść. Nie sądziłam, że to możliwe dla człowieka…” Równoczesna kontrola umysłu i silenie się na minę zaciekawionej niewinności było trudne, ale Helena robiła, co mogła.
„Nie czarujmy się, pani. Od kiedy wszedłem, rozważałaś, czy nie jestem wampirem. Chociaż i wśród nas jest to umiejętność wyrabiana ciężką pracą. Jestem wielce ciekaw, skąd pobożnej niewieście w głowie takie tematy, i czemu nie uciekasz z krzykiem, miast prowokować mnie nęcącymi obrazami?”
Helena spąsowiała, bo nie przewidziała takiej interpretacji swojego testu. Ale skoro już niechcący wsiadła na tego konia, równie dobrze mogła na nim pogalopować.
„Nie słyszeliście, panie, plotek na mój temat? Mąż mój parał się czarną magią; obiecywał mi wieczną młodość, nieśmiertelność. Rozpalił mi umysł tą wizją, a potem pozwolił, by ubiły go demony… Szukam więc teraz na własną rękę. Od sług zasłyszałam, że w Płocku były zniknięcia jak od wampirów, ale teraz słyszę, że wszystko się uspokoiło. Tajemniczy przybysz, którego nie widuje się w ciągu dnia, to była moja ostatnia szansa…” Wydęła usta, westchnęła głęboko i zerknęła ukradkiem na Caspara. Nie była pewna, ale miała wrażenie, że widzi na jego twarzy rozczarowanie.
„Obawiam się, że Płock ma więcej nieśmiertelnych mieszkańców, niż jest w stanie wyżywić, a mnie przysłano tu właśnie po to, bym zaprowadził porządek i dyscyplinę. Muszę dawać dobry przykład, więc ani ja nie zamierzam zwiększać naszej liczby, ani nikomu innemu na to nie pozwolę”. Głos w głowie Heleny brzmiał neutralnie, ale poczuła chłód, który tym myślom towarzyszył. Musiała go czymś zniechęcić, ale nie miała pojęcia czym.
– Droga kuzynko, pójdźże ze mną na chwilkę, porady twojej muszę zasięgnąć przy wetach. – Dziwnie napięty głos Małgorzaty przywołała Helenę z powrotem do rzeczywistości.
Wstały od stołu i ruszyły w stronę kuchni. Gdy były parę kroków za drzwiami jadalni, Małgorzata odwróciła się, złapała Helenę za rękę i syknęła jej do ucha:
– Co ty wyprawiasz?! Staram się dla ciebie, dwóch świetnych kandydatów na męża pod nos ci podprowadzam, a ty w jakieś gierki się bawisz, i to jeszcze z nim? – Przed chwilą jeszcze dobrotliwa, twarz Małgorzaty wykrzywiła się w gniewie.
– Jakie gierki? Z kim niby coś robię? – spytała Helena, szczerze zdziwiona.
– Nie udawaj głupiej! Nie uczestniczycie w rozmowie, tylko rzucacie sobie ukradkowe spojrzenia, ty co chwilę się płonisz… Myślałaś, że tego nie widać?
„W ogóle o tym nie pomyślałam. Istotnie, mój błąd. A on pewnie nadal nas słyszy”. Helena westchnęła i spróbowała wykorzystać sytuację.
– Wybacz, Małgosiu, niezgrabnie się zachowałam. Przysięgam ci na życie moich dzieci, dzisiaj zobaczyłam Caspara pierwszy raz w życiu. A że serce mi od razu do niego szybciej zabiło, to się zawstydziłam i stąd moje milczenie i rumieńce. Z twego pytania wnoszę, że to marny wybór? – Helena przywołała na oblicze całą niewinność, na jaką ją było stać. Czyli niewiele, ale miała nadzieję, że wystarczy.
Młodsza kuzynka westchnęła, pokręciła głową i krótko ją przytuliła.
– To ty mi wybacz, Helu, że się tak zapaliłam. Powinnam cię była wcześniej ostrzec; zaprosiłam Casparka tylko dlatego, że prowadzi interesy z moim mężem. Od dawna krążą o nim plotki i przestraszyłam się, że twoja cześć kobieca wystawiona na szwank będzie.
Helena uśmiechnęła się pod nosem. Wreszcie mogła się czegoś dowiedzieć.
– Wiesz, kochana, na mój temat też krążą różne plotki. Może warto, bym sama je oceniła?
– O tobie krążą, o nim się potwierdziły. Od kiedy się do miasta sprowadził, ze dwa razy w miesiącu wyjeżdża, rzekomo interesów doglądać. Ludzie gadali, że kochanicę odwiedza. Nie wierzyłam, ale tydzień po Wielkanocy pojechaliśmy do Sierpca szwagra odwiedzić, i kogo ja tam widzę, jak nie naszego Casparka? Ponoć przedstawia się jako medyk i regularnie przybywa do wdowy po wojewodzie, by zabiegi lecznicze jakowe na niej wykonywać. Szwagierka sama była zainteresowana jego usługami, wyobraź sobie, bo od kiedy zaczął, pacjentkę opuściła melancholia, jest pełna życia, ale też i w oczach chudnie. Widać z miłości usycha, a ten korzysta, lecz z wdowieństwa jej nie wybawi i oświadczyć się nie chce! Drań bez serca i sumienia! – Małgorzata ściągnęła usta w wyrazie oburzenia, ale jej oczy lśniły z ekscytacji.
– Dziękuję za ostrzeżenie. Masz rację, będę się trzymać z daleka. A teraz wracamy, zanim za nami zatęsknią?
Pomyślała, że skupienie na rozmowach przy stole powinno pohamować jej własne myśli równie skutecznie, co wcześniejsza medytacja. Mogłaby wtedy zachować pozory normalności, jednocześnie nadal wyciągając informacje od wampirzego amanta.
Z powrotem w jadalni, weszła w dyskusję z panią Sulicką nad właściwą proporcją ćwiczeń fizycznych do nauki w wychowaniu synów, a jednym uchem starała się podążać za rozmową mężczyzn. Wypełniało to jej umysł dość szczelnie, ale i tak udało jej się sformułować myśl.
„Rozumiem, że jednak nie o liczebność chodzi, tylko pańskiej wybrance do pięt nie dorastam?” Zatrzepotała przy tym rzęsami, ale wzrok utkwiła po drugiej stronie pokoju.
„Do twarzy pani z zazdrością!” Caspar był wyraźnie odporny na kokieterię, ale przynajmniej rozbawiła go na tyle, że wybaczył jej wcześniejszy błąd, jaki by on nie był. “Powiedziałem prawdę, nie zamierzam tutaj nikogo zmieniać. Moja… wybranka… nie ma takich oczekiwań. Wystarczy jej, jako i mnie, radość ze wspólnego obcowania. Umiejętny wampir potrafi sprawić, że picie krwi jest dla dawcy źródłem wyjątkowo przyjemnych doznań. Tym akurat, gdyby pani pragnęła, mogę się podzielić w każdej chwili”. Okrasił te myśli wspomnieniem rozanielonego oblicza wdowy po wojewodzie i Helena poczuła, jak kolejny rumieniec wspina się po jej szyi. Skupiła się mocniej na wynurzeniach pani Sulickiej o poezji jako niszczycielce męskiego charakteru.
Tymczasem Caspar dopytywał Dunina o koncepcję pochodzenia polskiej szlachty od Sarmatów, która najwyraźniej go zafascynowała.
– Więc nie macze nic wspólnego z chłopami waszemi?
– Nic zupełnie! Nasi przodkowie, szlachetni pogromcy Hunów, z łatwością podbili ten naród słaby i uległy. – Dunin z każdym słowem pęczniał z dumy, chociaż może była to bardziej kwestia pochłanianych przez niego kapłonów.
– Fascynujące! Jak jednak wyjasznicz, sze wyglądacze do nich tak podobnie? Myszlałem, sze Sahmaci z wyglądu Pehsom byli haczej bliscy niż Słowianom?
– Jak można powiedzieć, że wyglądamy do nich podobnie? Waćpan albo polskiego chłopka nie widział, albo szlachciców prawdziwych za mało, albo oczy leczyć powinien! Lud tak lichy… jak można w ogóle powiedzieć, że z pięknym kształtem panów naszych cokolwiek ma wspólnego? – Stary kawaler aż się zasapał z oburzenia. Napił się wina, uspokoił oddech i kontynuował. – A te inne bzdury to Rzymianie zmyślili, byle tylko wyższość swoją podtrzymać. Guagniniego poczytać polecam, on dobrze to wszystko wyjaśnia.
– Hozumiem, z chęczą poczytam. – Caspar kiwnął z powagą głową, ale Helena dojrzała uśmieszek w kąciku jego ust.
W ramach własnej dyskusji, bez słuchania entuzjastycznie się z czymś zgodziła, a w głowie pomyślała: „Interesujecie się, panie, historią naszych ziem? Czy macie wiadomości z pierwszej ręki?”
Po chwili usłyszała „Tak całkiem z pierwszej to nie, bo urodziłem się między dzisiejszym Budapesztem a Cisą, ale coś tam obiło mi się o uszy”.
“Na Węgrzech? To jakim cudem jesteś, panie, wampirem łacińskim, a nie wschodnim?” Helena nawet nie próbowała ukryć zaskoczenia.
Caspar uśmiechnął się pod nosem i wyjaśnił „Należałem do drużyny karnie wysłanej na granicę imperium rzymskiego po pokonaniu nas przez Marka Aureliusza. Więc, owszem, zmienił mnie wampir łaciński, centurion z Neapolu, chociaż było to na Murze Hadriana, a do Italii trafiłem o wiele później”. Zszokował ją, po czym, jak gdyby nigdy nic, wrócił do męskiej rozmowy, która przeszła na tematy współczesnej wojskowości.
Helena tymczasem kiwała mechanicznie głową do kobiecej dyskusji, próbując przetworzyć otrzymane wiadomości. Nie pamiętała szczegółów historii Rzymu, ale Caspar musiał mieć ponad tysiąc czterysta lat. Urodził się na Węgrzech, ale był też w Brytanii. I we Włoszech. I Bogini wie, gdzie jeszcze, podczas gdy Helena dosłownie trzy razy w życiu opuściła Mazowsze, a granic Korony – nigdy. Poczuła, jak wypełnia ją tęsknota za światem, którego nigdy nie poznała. Uczucie było tak przemożne i bolesne, że przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Zorientowała się, że tym razem to Caspar patrzy na nią z zainteresowaniem.
„W pani ludzkim życiu trudno będzie to pragnienie zaspokoić. Taką motywację do przemiany mogę uszanować, nawet jeśli przy niej nie zaasystuję. Na ten moment, przynajmniej. Jeśli planujesz, pani, zostać w mieście jeszcze trochę, to w piątek będziemy biesiadować i radzić nad naszymi sprawami; jeśli ktoś wyrazi chęć osiedlenia się gdzie indziej, mogę was zapoznać. Albo poczekaj, aż wypełnię tu swoje obowiązki, i rozważymy, czy mogłabyś zostać moją towarzyszką”.
Helena miała mętlik w głowie. Coś osiągnęła, ale nie była pewna ani co, ani jak. Podziękowała Casparowi w myślach i przez resztę kolacji skupiła się na rozmowach na głos. Odetchnęła swobodniej dopiero po wyjściu z kamienicy; pan Będzicki koniecznie chciał ją odprowadzić do zajazdu, ale kiedy ujrzał czekającego na ulicy „sługę” Szczepana, któremu sięgał raptem do ramienia, szybko się pożegnał i odszedł. Gdy zostali sami, łowca wziął ją w ramiona, po czym wypuścił i czujnie obejrzał.
– Nic ci nie jest? Wyglądasz na oszołomioną. Próbował coś ci zrobić?
– Jestem cała i zdrowa. A czemu ty pachniesz jak aptekarz?
– To długa historia. Grunt, że się myliliśmy, ten cały von Schilke to faktycznie potwór. Tylko wcale nie panienki w mieście porywa, a po wsiach całe chłopskie rodziny morduje. Od kiedy się tu pojawił, równo co dwa tygodnie. Chłopcy Tymka pół dnia odwiedzali miejsca masakr i powiem ci…
Helena milczała, dziwnie smutna i rozczarowana, że Caspar okazał się winny. Nagle drgnęła i wstrzymała gestem Szczepana.
– Przynajmniej jedna z tych masakr była tydzień po Wielkanocy?
Teraz to on był zdziwiony.
– Skąd wiesz?
– To niekoniecznie Caspar. Jak daleko były te wsie? Czy musieli przekraczać, dajmy na to, Skrwę?
– Od kiedy mówimy o nim po imieniu? I przekraczać co? – Szczep wyglądał na coraz bardziej skołowanego.
– Skrwę, rzeczkę na zachód od miasta. Czy w drodze do wsi trzeba ją przekraczać? – W jej głowie szybko kiełkował pomysł.
– Wszystkie te wsie były koło godziny drogi od miasta, więc zawsze była jakaś rzeczka. Przedostatnia rzeź była w Lasotkach, zaraz nad Skrwą chyba, ale dlaczego…
Helena uśmiechnęła się szeroko.
– Wyjaśnię ci po drodze; teraz biegniemy do zajazdu.
Godzinę później była już w spodniach i galopem ruszała ze Szczepanem spod bram miasta.
***
Teren był grząski i gęsto porośnięty, a mimo niedawnej pełni pod drzewami było dosyć ciemno. Szczepan klął jednostajnie pod nosem, potykając się co krok o wystające korzenie, ale Helena nie przystawała. Konie uwiązali wcześniej przy drodze i teraz usiłowali się przedrzeć na piaszczyste łachy Skrwy, która wiła się i rozlewała szeroko przed wpłynięciem do Wisły.
Helena powiedziała mu tylko, że idą szukać wodnika, i obiecała wyjaśnić wszystko po drodze, ale jakoś na razie nie znalazła czasu i łowca czuł się coraz bardziej zagubiony. Nie powinno się polować na demony wodne w nocy; powinno się natomiast uzbroić do tego po zęby, a Helena tylko przejrzała zakupiony ongiś od wiedźm zielnik, uwiła sobie wianek i pas z wiechci od babulinki, wyposażyła się w kuchni zajazdu w prowiant i poprosiła Szczepana, żeby nie szarżował, cokolwiek to miało znaczyć.
– Gdzie my w ogóle idziemy? – mruknął gniewnie bardziej do siebie niż do niej.
– Według archiwum, skrwiańskiego wodnika najczęściej widywano przed Zielonymi Świątkami tuż przy ujściu do Wisły. Może chodził świętować koniec pory mokrej z przełożonym, nie wiem. W każdym razie, nikt go nie widział od kiedy położono tam wieś, więc zgaduję, że przeniósł hulanki w górę rzeki. Myślę, że tutaj wystarczy – powiedziała z zadowoleniem, bo wyszła właśnie z gęstych krzaków na piaszczystą łachę.
Odetchnęła, usiadła, zdjęła buty i podwinęła nogawki.
– Muszę porozmawiać z wodnikiem. Powinien wyczuwać magię istot, które przekraczają jego rzekę. Jeśli to, co morduje chłopów, wychodzi z Płocka, on wie, co to jest. Stój proszę w odwodzie, na wypadek, gdyby nie udało mi się go obłaskawić, ale spróbuj może nie rzucać się w oczy… – Helena spojrzała z namysłem na niedźwiedzią posturę Szczepana. – Albo wyglądać przyjaźnie? – Łowca uśmiechnął się krzywo i kobieta westchnęła. – To chociaż nie wyciągaj broni, jeśli to nie będzie konieczne, dobra?
Następnie wstała i weszła po kolana do rzeki. Odpięła przytroczoną do pasa flaszę, odkorkowała ją i wylała parę kropli wina. I stała tak, nieruchomo, a Szczepan po raz kolejny zaczął się zastanawiać, czy od nadmiaru przygód nie pomieszały jej się jednak zmysły, jak mu to wielokrotnie zapowiadał brat Natan. Cóż, jeśli się myli… to są sami, na plaży, i mają wino. W świetle księżyca wyraźnie widział krągłości jej bioder zbiegające się w wąską talię i zaczynał właśnie rozważać różne możliwości, gdy woda gwałtownie zabulgotała i dwa długie, szare łapska z błoną między palcami złapały Helenę – jedna w kolanach, a druga w pasie. Szczepan nie zdążył zerwać się na ratunek, gdy stwór z krzykiem bólu puścił i łowczyni w dwóch susach wycofała się na brzeg.
W wodzie stał niższy od niej o połowę, długowłosy dziad z rybimi oczami. Macał się po poparzonej ziołami skórze i wyglądał na urażonego, jakby to nie on próbował ją przed chwilą utopić. Na dobitkę, co dopiero po chwili zarejestrował umysł Szczepana, starzec był nagi. Najpierw łowca oburzył się, że ktoś tak zawstydza niewiastę, ale potem uprzytomnił sobie, kim jest ta niewiasta. Nie widział jej twarzy, ale mógł się założyć, że jeżeli w ogóle zareagowała jakoś na solidne wyposażenie stwora, to co najwyżej uznaniem.
– Wybaczcie, ojcze wodniku, ale potrzebowałam z wami pilnie porozmawiać. Brak mi żywego zwierza na ofiarę, ale może chociaż węgrzynem i pieczystym dacie się ugościć? – spytała łóżkowym głosem i wyciągnęła przed siebie wino.
Stwór łypnął na nią złowrogo, wyszarpnął jej z ręki butelkę, pociągnął i mruknął z zadowoleniem. Helena wyjęła z przytroczonej do pasa sakwy zawinięty w płótno półgęsek i podała wodnikowi, który złapał go wolną ręką i trójkątnymi zębami wyrwał wielki kawał. Jadł hałaśliwie i łapczywie, dopóki nie oczyścił kości do cna; następnie wlał sobie do gardła resztę wina, beknął donośnie i podał Helenie pustą flaszę.
– Zabierzcie to ze sobą, nie będziecie mi łęgów zaśmiecać. – Głos miał raczej nosowy, ale oprócz tego zupełnie ludzki.
– Oczywiście, zabierzemy. Dziękuję, panie, że zaszczyciłeś nas rozmową. Chciałam spytać, czy wiesz może kto lub co wyrusza nocami z Płocka do wsi okolicznych i chłopów zabija. Trzy tygodnie temu krew polała się na waszym terenie…
– A niby czemu ja mam wam pomagać? Łowcom, którzy polują na mnie i moich braci? Ty, dzieweczko, może nie całkiem wyglądasz, ale ten niedźwiedź, co za tobą stoi, nikogo nie oszuka. – Wodnik przez chwilę patrzył Szczepanowi prosto w oczy, z pogardą wydymając wargi.
– Macie rację, panie, moi bracia wiele krzywd wam wyrządzili. Ubolewam nad tym i mam nadzieję, że kiedyś uda nam się to odpokutować. Na tę chwilę mogę wam zaoferować tylko przeprosiny i mój wianek. W talii mam zioła osuszające, ale te na głowie wzmagają wilgoć. Powinny osłonić was choć trochę, jak przyjdą Zielone Świątki.
– Zielone… a, Stado? Jakoś sobie co roku radzę – Wodnik podłubał w uchu, odchrząknął i splunął do rzeki, po czym westchnął – ale zawsze będzie trochę mniej szczypało. Poza tym, porządnych chłopów pozabijali, co zawsze tłuste koguty mi topili, eh… Magię czuję, a jakże. Rozmawialiśmy z braćmi nawet, że się coś pijawki rozpanoszyły ostatnio. Dwa razy na miesiąc jeden silny wąpierz jedzie z miasta na północ. Ofiar przy brodach oczywiście nie składa, profan jeden, ale co zrobić. A gdzieś po godzinie dwa tuziny, mniej jednego, wyruszają na łowy. Zawsze jakąś rzeczkę przekraczają, jakby psie syny chcieli, żebyśmy wiedzieli, co wyprawiają. Wszyscy jadą, w mieście żadnego krwiopijcy wtedy nie ma.
Helena kiwnęła głową, zdjęła zielny wianek z głowy, pochyliła się i delikatnie nałożyła go na skronie rozmówcy.
– Dziękuję wam, ojcze wodniku. Ogromnie nam pomogliście. Zrobimy co w naszej mocy, żeby te ataki się więcej nie powtórzyły. – Skłoniła się głęboko.
– Ja też mam pytanie – zawołał za nią wodnik, gdy już się odwracała. – Czuję przecież, że masz na sobie i nóż, i igłę. Czemu nie wzięłaś ich nawet do ręki?
– A po co miałabym to robić? Ojciec próbował mnie utopić, ja go poparzyłam, to byliśmy kwita, a potem przecież tak miło nam się rozmawiało. Uprzejmość zasługuje na uprzejmość.
Wodnik uśmiechnął się szeroko.
– Daj mi, dziecko, tę flaszkę jeszcze raz.
Gdy Helena podała mu butelkę, wodnik odchrząknął i obficie splunął do szyjki. Następnie wyciągnął dłoń nad wodą i po chwili rozkwitła pod nią lilia wodna. Starzec zerwał ją, wetknął do flaszy i podał z powrotem Helenie.
– Masz, na pamiątkę naszego spotkania. Będzie kwitło, dopóki nie wypełni swojego zadania. Niech cię dobre bogi prowadzą!
– Dziękuję wam bardzo, ojcze wodniku. Niech twoje wody będą zawsze pełne życia.
Obróciła się do Szczepana z wyrazem triumfu na twarzy. Ku jego cichej rozpaczy podała mu obślinioną przez wodnika, ohydnie lepką butelkę, a sama usiadła na piasku i zakładała buty.
– Myślałem, że to będzie jeden, może dwóch. Jak mamy znaleźć i pokonać dwadzieścia cztery pijawki? Trzeba by braci z połowy Polski ściągnąć.
– Do eksterminacji są tylko dwadzieścia trzy pijawki. I nie potrzebujemy aż tylu łowców; wiemy, że w piątek spotkają się wszyscy w jednym miejscu. Trzeba tylko odkryć gdzie. Biesiada na tyle osób to duża sprawa, jak chłopaki się przyczają na targu i będą nasłuchiwać, to na pewno złapią jakiegoś sługę albo chowańca.
– A nawet jak się dowiemy, to co wtedy? Na jednego wampira chodzi się przynajmniej w pięciu, skąd mamy wziąć…
Helena wstała, otrzepała się z piasku i ruszyła w gąszcz krzaków.
– Potrzebujesz pięciu na jednego w uczciwej walce. Ale jak wesprą nas czarownice, to te proporcje można by nawet odwrócić.
Szczepan aż przystanął ze zdziwienia, przez co musiał potem doganiać ją truchtem.
– Nie możesz oficjalnie skorzystać z pomocy czarownic! Natan już jest na ciebie strasznie cięty, wydalą cię z gildii! O ile nie postanowią cię zamknąć. Albo spalić.
– Na razie możesz pożyczyć pompatyczne smęty braciszka i oświadczyć wszystkim, że składają życie w ofierze, by zabić choć kilku. Potem powiesz, że to był jedyny sposób i naraziłam własną duszę, by ratować setki istnień, czy jakoś tak. Albo od razu zrzucisz to na mój tchórzliwy kobiecy charakter, pożalisz się, że was zaskoczyłam, a ja będę bardzo skruszona. Dam się ogolić na łyso i, no nie wiem, będę chodzić we włosienicy. Jakoś przeżyję. Ale wampiry już nie.
Zanim dojechali do Płocka, ustalili zręby planu.
***
We czwartek o świcie półprzytomna z niewyspania Helena wyruszyła z Płocka. Towarzyszył jej tylko młodszy łowca Bartek, który zgłosił się na ochotnika. Po południu była już w Grójcu, gdzie formalnie miała zamykać swoje sprawy przed pierwszą tak ryzykowną misją, a tak naprawdę skonsultowała się z Anniką i Barbarą z lokalnego kręgu. Zanim ustaliły potrzebne zaklęcia i mikstury, nadszedł wieczór, więc łowczyni udała się do zajazdu i zapadła w niespokojny sen. Śniło jej się właśnie, że razem z wodnikiem siedzą po pas w bagnie i jedzą surowe ryby, gdy przestraszony Bartek obudził ją wiadomością, że jakieś dziwne kobiety przyniosły dla niej pakunek. Kompan patrzył z niepokojem, jak Helena płaci złotem za pękate woreczki i kilka flaszeczek, ale nie miała czasu ani ochoty, by mu to tłumaczyć. Jeśli nie załatwią sprawy w piątek, to w sobotę Caspar znowu wyjedzie romansować i kolejna chłopska rodzina zginie. Nie miała wyboru, musiała zaufać czarownicom.
Jeszcze przed świtem Helena wyruszyła z powrotem do Płocka. Gdy dotarła tam po południu, rzuciła się na jedzenie i poszła się zdrzemnąć. Szczepan chciał jej, co prawda, opisać stan przygotowań na ten wieczór, ale gdyby nie odpoczęła, mogłaby popełnić jakiś błąd. Nie miała wyboru, musiała zaufać braciom łowcom.
Po trzech godzinach Szczepan wybudził ją ze snu o wyczesywaniu wodnikowi glonów z włosów. Wykąpała się w olejku przygotowanym przez czarownice i zjadła posiłek, co do którego miała nadzieje, że nie będzie jej ostatnim. Na godzinę przed zachodem słońca Helena stała przed zwierciadłem i upinała włosy w pątlik tak, by ciemne pasma wymykały się wokół twarzy. I żeby zakryły wplecione w nie woreczki z zaklęciami. Cieniutka, haftowana koszula przyciągała oko nad wycięciem kształciczka, dyskretnie wzmocnionego od środka szeregiem srebrnych ostrzy. Helena na próbę przyłożyła do dekoltu kwiat od wodnika. Ku jej zaskoczeniu, łodyga natychmiast wrosła w materiał tak, że lilii nie dało się odczepić. Cóż, dar miał niby być pomocny, a to i tak była jej jedyna suknia na tę okazję. Nie miała wyboru, musiała zaufać panu Skrwy.
Na tym etapie jej przeżycie zależało już od tylu osób, że kolejna nie robiła żadnej różnicy.
To, że sama wejdzie między wampiry, było jedyną kością niezgody, gdy ze Szczepanem ustalali plan. Jako dowódca nie miał innego pomysłu. Jako jej kochanek był wściekły i przestraszony, więc chodził teraz po pokoju w tę i we w tę, nerwowo wyliczając wszystkie kroki, które poczynili.
– Przez plotki na rynku znaleźliśmy kucharza pijawek i udało nam się kilku ludzi podkupić, a kilku… gwałtownie zachorowało i nasi ich zastąpią. Dwór obserwujemy już od wczoraj, wiemy prawie wszystko. Nie wejdziesz tam na moim ramieniu, ale ani przez chwilę nie będziesz sama. Jeśli poczujesz, że coś ci grozi, krzycz i od razu cię chłopaki obstąpią.
– Mhm. Wiem, Szczep, ufam wam. – Przymierzyła kolejny wisior, ale przy białoróżowych płatkach wszystko wydawało się nijakie i sztuczne. Odłożyła go i poddała się. – Lepiej nie będzie. Czy powóz jest już gotowy? Chciałabym wejść, jak tylko wszyscy się zbiorą.
Szczepan objął ją w pasie, oparł brodę na czubku głowy i wbił smętny wzrok w jej odbicie w lustrze.
– Czasem wolałbym, żebyś była bardziej lękliwa. Żeby ci ten plan nawet do głowy nie przyszedł. Jako łowca wiem, że nie możemy pozwolić na kolejną masakrę. Ale jako twój mężczyzna…
– Wiem. Ale gdybym nie była nieulękła i pełna dziwnych planów, zmarłabym pięć lat temu, zanim się spotkaliśmy. Więc teraz nie narzekaj, skup się i dopilnuj waszej strony równania, a ja dopnę swoją, dobrze? – Wyplątała się z jego ramion, pocałowała na szczęście i wyszła.
Siedziała w powozie niecałą godzinę, gdy od strony dworu ujrzeli sygnał pochodnią, że przybył już komplet wampirów. Podjechali pod dwór. Helena dała sobie jeszcze chwilę, by wyrównać oddech. Podczas czekania odkryła, że najlepiej działa porzucenie nadziei i uznanie, że niechybnie zaraz umrze. Teraz czuła się całkiem spokojna.
Kiedy przeszła przez próg, natychmiast obróciły się ku niej wszystkie głowy i odsłoniły wszystkie kły. Większość towarzystwa ewidentnie należała do typu słowiańskiego, bo mieszanka zapachu perfum i trupa ledwo pozwalała oddychać. W przeciwieństwie do von Schilkego, raczej nie mieli szans na ukrycie się wśród ludzi – albo byli wyraźnie podgnili, albo mieli nosy bez chrapek, albo usta cofnięte tak bardzo, że zęby były stale na wierzchu… I wszyscy jak jeden mąż zaczęli się do niej zbliżać. „Caspar!” pomyślała Helena z najsilniejszą możliwą intencją. Wiedźmie olejki miały chronić umysł przed hipnozą i podsłuchiwaniem, ale nadal dopuszczać komunikację, jeśli się na niej skupi. Jeśli źle zadziałają, to jej śmierć nastąpi za trzy, dwa, je…
Caspar nagle tak po prostu przed nią stał. Wyszczerzył radośnie kły, jakby się jej spodziewał. Przemówił do sali.
– Bhacia i siosthy! Pozwólcze, sze wam przedstawię, moja wiedżmia przyjaczółka, pani Helena Lipska. Tego wieczohu będże moim goszczem, albowiem hozwasza dołączenie do naszego ghona. – A w umyśle Heleny dodał „Czyś ty, kobieto, oszalała? Gdyby mnie cokolwiek nawet na chwilę zatrzymało, już byś nie żyła. Skąd wiedziałaś, że tu będziemy?”
Łowczyni uśmiechnęła się i dygnęła z wdziękiem.
– Witajcie. Jestem zaszczycona, iż mogę przebywać w tak zacnej kompanii. Przynoszę wam przyjaźń grójeckiego kręgu. Moce moje oddaję na wasz użytek. – W głowie zaś dopowiedziała: „Słudzy gadają, nawet wasi. Od pokojowej się dowiedziałam i postanowiłam swoich interesów doglądnąć osobiście. Może zdołam cię przekonać do siebie, zanim jutro odwiedzisz wdówkę? Jeśli jest tu jakieś spokojne miejsce, moglibyśmy…” Zanim zdążyła dokończyć, Caspar uciszył wszystkich gestem.
– Chczałem zaphoponowacz piehwszy toast tej nocy, na czeszcz naszego pięknego goszcza i owocnej wpółphacy z wiedżmami z Ghójca. – Po czym rzucił jej gniewne spojrzenie i pomyślał „A i owszem, zaraz pójdziemy w spokojne miejsce. Ale nie wiem, pani, czy tego nie pożałujesz”.
Helena przełknęła ślinę i odtrąciła wspomnienie twarzy wdowy po wojewodzie, aby obserwować salę. Wampiry brały ze stołów puchary – z tego, co widziała, każdy wziął po jednym. Zerknęła na sługę, który przed chwilą je napełniał, i teraz z wielką fascynacją przyglądał się belce w suficie. Niemal niedostrzegalnie kiwnął głową. Wszystkie były zaprawione. Doskonale.
Goście wznieśli kielichy i od razu je opróżnili. Idealnie. O ile wiedźmy nic nie pomyliły. Teraz tylko musiała jakoś wyizolować von Schilkego. Helena starała się nie myśleć, skąd wzięli tyle krwi, a Caspar musiał wyłapać jej zmartwione spojrzenie, bo w głowie usłyszała „A co to za problem, umówić się z lokalnymi cyrulikami? Czerpią z tej współpracy duże zyski. Czasem może i większe, niż z obsługi śmiertelnych”. Tłumaczył niby spokojnie, ale jednocześnie stanowczo złapał ją za łokieć i prowadził w stronę drzwi wychodzących z sali biesiadnej. „Powinniśmy być tu sami” rzucił i wychylił się przez framugę do środka.
Helena od razu pojęła, że lepszego momentu nie będzie. Szybko nabrała powietrza i, najgłośniej jak potrafiła, huknęła:
– Sowa!
Przez jedną straszną chwilę wampiry zaczęły się odwracać w jej stronę, ale wtedy rozpuszczone w kielichach zaklęcie zadziałało i wszystkie zastygły, sparaliżowane. Trzech ze sługów natychmiast rzuciło się otwierać okna i drzwi, przez które do środka wpadli łowcy. Mieli około dwudziestu sekund, zanim wampiry zaczną się ruszać i drugie tyle, zanim odzyskają pełną sprawność. Nikt nie zamierzał dać im takiej szansy. Łowcy od razu wzięli się do pracy i rozpoczęła się jatka.
Helena tymczasem przepchnęła znieruchomiałego Caspara przez próg do pokoju i zamknęła drzwi, spod których zaczęły wlatywać chmury popiołu z zabijanych wampirów. Von Schilke był bardzo stary, więc rozproszony czar zadziałałby na niego jeszcze krócej; Helena nerwowo wyplątała z włosów mały woreczek, przycisnęła go Casparowi do szyi i szepnęła: „Puchacz”. Ciało wampira zmiękło i opadło na podłogę, jakby ktoś odciął sznurki kukiełce. Łowczyni uklękła koło niego, wciąż dociskając zaklęcie.
„Wybacz, skarbie, ale gdy ty bawiłeś w Sierpcu, twoi podopieczni mordowali okolicznych chłopów. Jedenaście masakr w ciągu pół roku. Jutro byłaby dwunasta”.
Oczy Caspara otworzyły się szerzej. „To niemożliwe, wiedziałbym”.
„Pilnowali się, żeby zawsze być po drugiej stronie jakiejś rzeczki. O ile dobrze rozumiem, woda zaburza sygnatury magiczne, więc nie wyczułbyś. I nie wyczułeś”.
Mimo paraliżu, wściekłość wampira zacisnęła mu szczękę. Zamknął oczy i milczał dłuższą chwilę.
„To teraz powiedz mi, wielce sprytna łowczyni, co chcesz ze mnie wydobyć, że jeszcze żyję?”
„Nic nie chcę wydobywać i nie zamierzam cię zabijać. Kryli się przed tobą, a nawet… popatrz”. Helena wyciągnęła zza stanika donos, który wzięła od Tymoteusza. Podsunęła go Casparowi pod oczy.
„Nawet poznaję, który zgniłek to napisał. Mieliście mnie zabić”.
Helena kiwnęła głową. „Dlatego, że ich powstrzymywałeś. Takie wampiry jak ty są nam potrzebne i zabijanie was byłoby głupotą. Korzystniej będzie nam współpracować, nieprawdaż? Mam nadzieję, że się nie obrazisz za swoją chwilową kondycję. Nie chciałam, żebyś zmarł, ratując tamtych. No i teraz możesz szczerze powiedzieć swoim, że o niczym nie wiedziałeś i nijak nie mogłeś pomóc pobratymcom”.
„Tacy pobratymcy to…” Znów zamilkł na dłuższy moment. „Czy to zaproszenie do współpracy jest w imieniu gildii?”
Helena westchnęła. „Niestety nie, na razie tylko w moim i grona moich braci. Formalnie patronuje nam kościół i musimy zachować pozory. Ale nieformalnie współpracujemy już z czarownicami i nie widzę powodów, by z wami nie było podobnie”.
„Ty nie widzisz i ja bym nie widział, ale z tymi nade mną może być problem. Oni lubią, jak wszystko jest oficjalnie, z pompą. Ale będę im sugerować, może z czasem…”
Drzwi otworzyły się i stanął w nich Szczepan, czego Helena domyśliła się tylko po posturze, bo był cały pokryty popiołem.
– Tu nikogo nie ma! – rzucił chrapliwie za siebie, po czym udawał, że się rozgląda, i wymamrotał cicho – Natan tu jest. Ktoś mu doniósł, co się święci. Zabieraj pijawkę. Powiem, że uciekłaś przed rzezią.
Helena odjęła zaklęcie od szyi Caspara, który momentalnie zerwał się na nogi, bez słowa wziął ją na ręce i wyskoczył przez okno. Popędził w ciemność i po chwili byli już przynajmniej trzy stajania od dworu, ukryci za kępą drzew. Wampir postawił ją na ziemi i z godnością otrzepywał się z popiołu, podczas gdy ona usiłowała ustać na nogach wbrew kolejnym falom zawrotów głowy.
„To teraz prowadź, pani łowczyni”.
Helena parsknęła śmiechem. Musiała przyznać, że szybko odzyskiwał rezon.
„Ja mam się stawić pod kościołem w Trzepowie. A ty fruń, dokąd chcesz”.
„Jeśli to aluzja do przemiany w nietoperza, to to bzdura z brudnego palca wyssana. Uratowałaś mi życie, więc mogę cię chociaż odeskortować w ramiona tego łowcy, co go tak bezlitośnie wodzisz na postronku”.
„Nie wiem, co masz na myśli”.
Tym razem to wampir się roześmiał.
„Wiesz doskonale. On o tobie myśli jako o przyszłej żonie, a ty… on jest poręczny i pewnie nawet go lubisz, ale nic więcej. I on nie ma, biedaczek, bladego pojęcia”.
Helena prychnęła. Bardziej niż sama bezczelność Caspara zezłościła ją myśl, że mógł mieć rację. Brutalnie wypchnęła go ze swojej głowy i wysyczała:
– Ten cały wampiryzm może i konserwuje ciało, ale umysł to się jednak sypie. Zresztą, to nie twoja sprawa, pijawko.
Drogę do kościoła przebyli w ciszy.
***
Kiedy już skończyli przeszukiwać dwór i aresztowali wampirzych chowańców, Szczepan oświadczył, że idzie szukać Heleny. Trochę pokluczył z pochodnią wokół dworu, żeby wyglądało wiarygodnie, po czym ruszył kłusem w stronę Płocka, zupełnie przypadkiem wybierając drogę prowadzącą przez Trzepowo. Po kwadransie, w mętnym świetle ostatniej kwadry zobaczył na tle nieba zarys kościoła, a obok niego dwie postaci. Stali tyłem do siebie, ku uldze łowcy oddaleni przynajmniej o sążeń. Sam przed sobą tego nie przyznawał, ale na widok ukochanej opiekuńczo nachylonej nad Casparem poczuł bolesne ukłucie zazdrości. Chędożone pijawki.
Szczepan podjechał bliżej i zeskoczył z konia. Helena rzuciła mu się na szyję i pocałowała w nietypowym dla siebie wybuchu czułości, na co von Schilke tylko wywrócił oczami.
– Ktoś was widział? Nic wam się nie stało? Co on tu jeszcze robi?
– Nie, nic i uparł się poczekać, dopóki się nie zjawisz. – W świetle pochodni widział jej drwiący uśmiech. Teraz odwróciła się do wampira. – Dziękuję. Jak widzisz, już jestem bezpieczna. Przekaż proszę naszą rozmo…
Caspar uciszył ją nerwowym gestem, zmarszczył czoło i zaczął wpatrywać się w mrok. „Rzućcie to światło i bądźcie cicho; ktoś ukrywa się w ciemności i go nie widzę”.
Zanim pochodnia zdążyła upaść na ziemię, koło Szczepana przeleciał bełt i trafił Helenę prosto w pierś. Straciła równowagę i poleciała do tyłu, z głuchym łupnięciem uderzając głową w ścianę kościoła.
– Chybiłem! Strzelaj w krwiopijcę! – Rozległ się melodramatyczny krzyk brata Natana.
Brzęknęła cięciwa i w stronę Caspara poleciał kolejny bełt, ale było już za późno. Von Schilke wykonał unik i zniknął. Łowca wyszarpnął zza pasa toporek i przyjął pozycję obronną przed ciałem ukochanej, ale miał bolesną świadomość, że był to pusty gest. Umarlak dał nogę, a Szczepan miał zginąć, zanim jego wzrok przyzwyczai się do ciemności.
Nagle z mroku dobiegły go przerażone wrzaski. Coś zostało rozszarpane, coś chlusnęło, coś upadło… Głosy zamilkły niemal jednocześnie, niemal natychmiast.
Po chwili wampir znów był koło niego i klękał przy Helenie, tylko dłonie i twarz miał uwalane krwią. Szczepanem wstrząsnęło, że można być zarazem tak ludzkim i tak potwornym. Łowca podniósł z ziemi pochodnię, która nie zdążyła nawet zgasnąć, i pochylił się nad ukochaną, obawiając się najgorszego.
Kobieta była blada, zakrwawiona i nieprzytomna, ale, o dziwo, żywa. Bełt roztrzaskał się na lilii wodnej, jak gdyby była z kamienia. Zmiażdżony grot tkwił między płatkami, nawet ich nie przebiwszy. Więcej szkód narobił promień, który rozprysnął się na drzazgi i przeciął skórę na szyi i dekolcie łowczyni. Najbardziej niepokojąca była jednak krew, która sączyła się ze skroni tam, gdzie kobieta uderzyła głową w ścianę.
To było naprawdę dużo krwi.
Caspar otworzył usta i wysunął kły. Szczepan nie zdążył unieść broni, gdy wampir ugryzł. Siebie, w nadgarstek. Odchylił głowę nieprzytomnej Heleny tak, że otworzyły się usta, i broczył w nie swoją krwią.
– No dalej, łowczyni. Walcz!
Po chwili kobieta przełknęła i von Schilke przycisnął rękę do jej ust. Oczy wciąż miała zamknięte, ale piła. Jej rany przestały krwawić i powoli się zamykały. Szczepan otrząsnął się z zaskoczenia.
– Czy ona… Czy ty ją zmieniasz?
Caspar westchnął ciężko.
– To zhobię dopieho, gdy sama mnie pophosi. O ile dasz hadę upilnowacz współbhaczy, żeby nikt jej nie utopił, nie uduszył i nie skhęcił jej kahku przez następną dobę, może półtohej, to pozostanie człowiekiem. Nie wiem, skąd miała ten talizman, ale bez niego nic bym już nie zdżałał.
Szczepan pomyślał, że musi pierwszy raz w życiu złożyć ofiarę. Wodnik miał u niego co najmniej koguta.
– Dziękuję ci. Ale nie mogę uwierzyć, że mało przez ciebie nie zmarła.
Wampir spojrzał na niego jak na idiotę.
– Ja byłem phetekstem, żeby strzelicz. Klecha celował w nią. Słyszałem jego myszli.
W tym momencie Helena otworzyła oczy i zazezowała na rękę w swoich ustach. Caspar odjął ją, a kobieta niewyraźnie wymamrotała:
– Ejjjj nie-e, ja też chcę na murze jakimś. Ten chiński, wielki może być. Na pewno nie w chędożonym Trzepowie pod kościołem.
Von Schilke uśmiechnął się pod nosem i poklepał Szczepana po ramieniu.
– Oszołomienie zahaz przejdże. Macze spoho do obgadania i lepiej, żeby nikt mnie z wami nie widżał. Wasi koledzy już jadą. Dobhej nocy, panie łowco.
Zanim mężczyzna zdążył odpowiedzieć, wampira już przy nim nie było. Na wszelki wypadek Szczepan krzyknął w mrok ostatnie „dziękuję”.
***
Stajnia zajazdu była dosyć czysta, przynajmniej jak na stajnię. Zapach siana i końskiej sierści przyjemnie dominował nad smrodem łajna. Przez otwarte wrota widziała, jak granat nieba powoli jaśnieje. To był trzeci raz w tym tygodniu, jak Helena wyruszała przed świtem, ale tym razem wracała do domu, więc mniej jej to przeszkadzało.
Skończyła wreszcie mocować juki i odwróciła się po swoją ulubioną kurtę, tak obszerną, że nawet nie musiała obwiązywać piersi, żeby wyglądać na drodze jak mężczyzna. Jednak zamiast na haku, ubranie tkwiło w rękach opartego o ścianę Caspara.
– Nie za… – przerwała, bo wampir przyłożył palec do ust.
No tak, wokół mogli się już kręcić inni łowcy. Kiwnęła głową i przeszła na komunikację mentalną, „Nie za późno dla was, panie wampir? Słońce zaraz wzejdzie”.
„Mam jeszcze trochę czasu. Poza tym, w moim wieku wyrobiłem już pewną tolerancję. Minęłoby z pięć minut, zanim bym spłonął”. Podszedł do niej i zsunął chustę, którą miała owiniętą wokół głowy. Zacisnął gniewnie szczękę. „Obcięli ci włosy?”
„Co, nieładnie mi? Cóż, Agata poprawi, będzie cud-miód, malina”. Uśmiechnęła się przekornie, ale wampir nie wyglądał na rozbawionego. „Nie bądź taki oburzony, sama to zrobiłam! Ten chłopak, który zginął z Natanem, towarzyszył mi w Grójcu, gdy handlowałam z czarownicami. Musiałam założyć, że komuś powiedzieli i z czarów się już nie wyłgam, a i śmierć tych dwóch półgłówków ktoś mógłby przypisać mnie. Więc kiedy Szczep próbował wszystkim wmówić, że całą czwórką walczyliśmy z tobą, ja obcięłam włosy i od razu położyłam się krzyżem tam, w trzepowskim kościele. Byłam pełna skruchy za moje konszachty z wiedźmami, za które Bóg pokarał nas, biorąc do siebie te dwa klejnoty naszej gildii, et cetera, et cetera… Gdy przybyło dowództwo, prawie popłakali się ze wzruszenia i sami tłumaczyli mi, że mam sobie wybaczyć”.
Szczęka rozluźniła się, ale brew pozostała zmarszczona. „I Szczepan się na to zgodził”?
„Nie pytałam go o zdanie. Zresztą, zawsze chciałam sprawdzić, jak to jest. Otóż lekko i przewiewnie, zwłaszcza teraz, kiedy robi się ciepło. Niczego nie żałuję. Ale ty chyba nie przyszedłeś tu, żeby komentować moją fryzurę, prawda? Właściwie to ci nie podziękowałam za uratowanie życia”.
„Najpierw ty uratowałaś mnie, ryzykując śmiercią nie tylko z rąk moich pobratymców, ale i twoich, jak się okazało. Mój dług wciąż jest ogromny. Ale chociaż zacznę go spłacać, zwłaszcza, że chciałbym cię jeszcze zobaczyć, a wyraźnie masz zamiłowanie do pchania się pod nóż”.
Wyciągnął zza pazuchy niewielką mosiężną manierkę na długim łańcuszku, który przełożył przez głowę zdziwionej Heleny.
„Tej nocy jadę do Berlina tłumaczyć, czemu gniazdo poddane pod moją opiekę zostało wytępione do nogi. Nie wiem, kiedy pozwolą mi wrócić. Masz tu, szalona kobieto, moją krew. Jeden łyczek i rany ni choroby nie powinny być śmiertelne”.
Helena obracała naczynie w dłoniach; w słabym świetle kaganka ledwo dostrzegała runy wyryte w metalu.
„Nie tylko ty masz konszachty z wiedźmami. W tej manierce krew będzie zawsze świeża. Pij tylko, kiedy to będzie konieczne, a może ci starczy do naszego następnego spotkania”. Stanął za nią i pomógł założyć kurtę.
„Dziękuję ci, Caspar. Postaram się dobrze to wykorzystać. Mam nadzieję, że ty też jakoś się wybronisz”. Na chwilę dotknęła jego dłoni, po czym odwróciła się i wsiadła na konia.
„Zaraz, jedziesz sama? A gdzie ten twój niedźwiedź?”
„Szczep? Dogoni mnie po drodze. Poszedł z ofiarą nad Skrwę. Chciałam iść z nim, ale się nie zgodził, więc dałam mu obcięty warkocz dla wodnika na pamiątkę. Nie martw się, to ruchliwy szlak i jadę za dnia. Nic mi nie będzie, a i tobie życzę szerokiej drogi”. Uśmiechnęła się ostatni raz i ruszyła w drogę do domu.
***
Najtrudniejszą częścią składania ofiary nie było, wbrew przewidywaniom Szczepana, niespokojne sumienie, tylko przetransportowanie żywego koguta przez łęgi. Tym razem przybył nad rzekę na tyle blisko świtu, że w miarę dobrze widział i nie potykał się, ale za to jego ładunek był znacznie bardziej kłopotliwy. W przypływie wdzięczności poprzedniego dnia wybrał największego czarnego ptaka na targu; zwierzę okazało się zaskakująco silne i w połowie drogi do plaży we współpracy z wystającą gałęzią rozerwało plecioną klatkę. Łowca w ostatniej chwili złapał uciekającego koguta i teraz niósł go za szyję i za nogi, podziobany, podrapany i obijany skrzydłami.
Gdy dotarł wreszcie do rzeki, padł na kolana i z mściwą satysfakcją wetknął ptaszysko pod wodę.
– Dziękuję wam, ojcze wodniku. Uratowaliście Helenę. Oto składam w ofierze dorodnego koguta; mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu.
Ptak szarpał się jak opętany, po czym tak potężnie dziobnął łowcę w dłoń, że ten puścił. Kogut wyskoczył nad wodę, gdy szara ręka wystrzeliła z rzeki i złapała go za szyję. Wodnik wynurzył się cały, bezceremonialnie odgryzł i wypluł głowę zwierzęcia i pociągnął łyk z kikuta szyi.
– Piękny kogut, łowco. Mięska mnóstwo, a i z piór się coś ładnego wymyśli. Tylko czemu taki zgnębiony jesteś, skoro twoja ukochana jest bezpieczna?
– Nie wiem, jak długo jeszcze będzie moja – wyrwało się Szczepanowi z ust, ku jego zaskoczeniu. Ale, w sumie, z kim miał o tym porozmawiać? – Nie, że mam jakiegoś jednego konkurenta, ale bycie moją żoną to chyba nie jest coś, co ją interesuje.
Wodnik westchnął i usiadł po turecku przy brzegu. Poklepał piasek przed sobą i pociągnął ponownie z szyjki koguta.
– Jak masz, łowco, flaszkę, to siądź ze mną. Podzielam twój ból. W zeszłym tygodniu taki jeden, najpiękniejszy z całej wsi, z napitkiem przesadził i niedaleko stąd utonął. Żadna mamuna już teraz na mnie nie spojrzy, wszystkie tylko nowego topielca po rzece chcą oprowadzać. A ja taki dobry zawsze dla nich byłem! Kobiety, co?
Szczepan usiadł na piasku naprzeciw starca, wyciągnął z kieszeni flaszeczkę i też pociągnął. Słońce pojawiło się wreszcie nad horyzontem i świat z każdą chwilą stawał się piękniejszy.
– Kobiety… Czego one od nas chcą właściwie?
– Chcą tego, czego chcą – powiedział wodnik z namaszczeniem. – Co niekoniecznie jest tym, co możemy im dać.