1
Dom położony na samym końcu Lamb Farm Road był w całkiem niezłym stanie, biorąc pod uwagę fakt, że stał pusty od pięciu lat, kiedy to wyzionął ducha ostatni jego mieszkaniec, który wedle umowy miał prawo zajmować go aż do śmierci. Za budynkiem, od wschodu, znajdował się spory kawałek gruntu porośnięty drzewami, zakończony stromą skarpą, opadającą ku spokojnym wodom rzeki Androscoggin. Od północy, w odległości stu metrów, przebiegała międzystanówka numer 295, którą można było dotrzeć do Bostonu, a potem, wzdłuż wybrzeża, dalej na południe. Miejsce było ciche i spokojne, nawet pomimo nieustającego szumu samochodów pędzących nieopodal po równym asfalcie i okazjonalnych imprez organizowanych na terenie pola golfowego, rozciągającego się na trawiastych łąkach od południa.
Derek siedział na ustawionej wzdłuż podjazdu ławce, wsłuchany w dźwięki otoczenia, rozkoszując się smakiem zimnej coli i ostatnimi promieniami sierpniowego słońca. Jutro miał odwiedzić lokal na zapleczu niewielkiego marketu w pobliżu terenów sportowych Pickard Field. Planował otworzyć biuro architektoniczne, realizując kolejne ze świeżo odkurzonych marzeń, dotychczas pogrzebanych pod zobowiązaniami narzucanymi mu przez rodziciela, a związanymi z rodzinną firmą w Ohio. Na szczęście tutaj, w Brunswick, funkcjonowała tylko jedna agencja tego typu, co oznaczało, że nie powinien mieć problemów, zarówno z klientami, jak i z konkurencją.
Pociągnął łyk napoju i spojrzał w dół ulicy, licząc domy. Lamb Farm Road była krótka, stanowiła odnogę o wiele dłuższej River Road, więc i sąsiadów było niewielu. Zaledwie pięć domów. Derek postanowił, że jako nowy mieszkaniec musi zrobić dobre wrażenie i przywitać się z autochtonami. Zwyczaj nakazywał, by idąc w gości przynieść jakiś prezent, tradycyjnie ciasto lub szarlotkę, jednak pora była dość późna, zatem pomysł należało przełożyć na jutro. Podniósł się z ławeczki i ruszył do domu wypakować resztę szpargałów dostarczonych dzisiejszego popołudnia przez firmę przeprowadzkową, kiedy do szumu autostrady oraz trelu ptaków dołączył rytmiczny dźwięk postukiwania. Poboczem nadchodził staruszek ze zwieszoną głową, podpierając się przy każdym kroku drewnianą laseczką.
Derek przystanął, gotów przywitać mężczyznę, który, jak podejrzewał, był jednym z sąsiadów. Przywołał na twarz najlepszy ze swoich uśmiechów i uniósł rękę w geście pozdrowienia.
– Dzień dobry! – wykrzyknął. – A raczej dobry wieczór!
Starzec dopiero teraz uniósł głowę, spojrzał na Dereka i zatrzymał się nagle. Zamiast odpowiedzieć na pozdrowienie wykonał zwrot na pięcie i szybkim krokiem oddalił się w stronę, z której przyszedł.
Derek zdziwił się zachowaniem mężczyzny, ale zrzucił je na karb wieku oraz strachu przed nieznajomymi. Wzruszył ramionami, wrzucił pustą butelkę do pojemnika na szkło i ruszył kończyć zadomawianie się w nowym miejscu.
2
Przestronne pokoje na parterze, ogromny salon i wielka kuchnia, nieco mniejsze pomieszczenia na piętrze, dwie łazienki, garaż, a nawet piwnica, która wcale nie była czymś normalnym w starych domach o drewnianej konstrukcji. To miało być nowe miejsce, kawałek prywatnego nieba, z dala od zgiełku dużego miasta, z dala od despotycznego ojca i od firmy, będącej kołkiem, na który odwiesił kilka lat temu swoje wielkie plany. Dereka radował również fakt, że dom był praktycznie w całości umeblowany, choć wszystkie szafy, komody i półki miały już swoje lata, o czym najdobitniej świadczyły liczne dziury po kornikach. Wyłącznie kuchnia potrzebowała poważniejszego doposażenia w postaci kuchenki, okapu oraz lodówki, ponieważ znajdujące się w niej sprzęty musiały pamiętać czasy Reagana, albo nawet Cartera.
Przed północą Derek zdołał podłączyć i skonfigurować wzmacniacz sygnału, dzięki czemu uzyskał dostęp do internetu. Nowe materace do łóżek miał zamiar kupić jutro, toteż położył się na pierzynach rozłożonych na podłodze w salonie. Odpalił na laptopie film i zagłębił się w jego nieskomplikowanej fabule.
Nie wiedział, kiedy zasnął. Gdy się obudził, ekran komputera był wygaszony, tylko zegar wyświetlany w rogu monitora pokazywał godzinę: czwarta nad ranem. W domu było cicho. Derek poprawił poduszkę pod głową i wsłuchał się w ciszę, którą niespodziewanie zmąciło tykanie zegara.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Urządzenie tykało przez kilka sekund, a później znów zapadła cisza.
– Dziwne – powiedział na głos, uniósł głowę i wyłowił z mroku kontur stojącego pod ścianą starego, drewnianego zegara. Staromodny czasomierz musiał zbudzić się na chwilę z wieloletniej drzemki. Może to jakaś sprężyna, bo te starocie mają chyba sprężyny, pomyślał.
Znów przymknął oczy i kiedy Morfeusz ponownie wyciągnął ku niemu ręce, tykanie wróciło.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Kolejne kilka sekund, których chłopak już nie zarejestrował, odpływając w sen.
3
Cały następny dzień Derek załatwiał ważne sprawy. Obejrzał lokal, który miał być jego biurem, zamówił szyldy reklamowe w niedalekim Black Seal Lettering, odwiedził sklep ze sprzętem AGD, gdzie kupił ekspres do kawy i nowe wyposażenie kuchni, nabył dwa materace do szkieletów łóżek, a na koniec zajrzał do Union Street Bakery.
Do domu wrócił późnym popołudniem, zaopatrzony w pięć rodzinnych porcji bezglutenowego ciasta marchewkowego. Właśnie rozpakowywał wypieki na kuchennym blacie, gdy zauważył przez okno znajomego staruszka. Tym razem mężczyzna nie był sam, szedł pod rękę z dziewczyną, na oko nie starszą niż Derek, o kasztanowych włosach opadających na ramiączka błękitnej koszulki. Szczupła sylwetka i piękna, usiana piegami twarz spowodowały, że serce chłopaka zabiło szybciej, a w brzuchu rozlało się przyjemne ciepło. Staruszek wskazał na dom laseczką. Twarze obojga piechurów zwróciły się w tym samym kierunku. Derek wiedział, że osobliwy duet musiał go dostrzec przez pozbawione firanek okno, uniósł więc dłoń i zamachał energicznie. Pospiesznie złapał ciasto i biegiem rzucił się do wyjścia.
Zanim wypadł przed dom, spacerowicze zdążyli zawrócić i teraz oddalali się w stronę, z której nadeszli.
– Hej! – krzyknął Derek. – Dzień dobry!
Chłopak ruszył szybkim tempem w ślad za starcem i dziewczyną, a gdy dzieliło go od nich zaledwie kilka metrów, zawołał:
– Jestem Derek Temper! Jestem tutaj nowy! Chciałem się tylko przywitać!
Dziewczyna puściła rękę starca i powiedziała mu coś cicho. Starszy jegomość podreptał wolno przed siebie, zostawiając towarzyszkę samą, z malującym się na twarzy przepraszającym uśmiechem.
– Cześć. Jak mówiłem, jestem nowy w Brunswick, przeniosłem się z Ohio – powiedział Derek, kiedy stanął dwa kroki przed nieznajomą.
– Cześć. Jestem Nat Kinkaid. Przepraszam za dziadka, ale on ma różne swoje fiksacje. Naprawdę nie wiem, co go ugryzło…
– Nie szkodzi. – Chłopak wszedł jej w słowo. – Starsi ludzie bywają… dziwni. Oczywiście nie mam niczego złego na myśli, tylko chciałem…
Derek zaciął się, nie wiedząc co powiedzieć, by nie urazić nowo poznanej piękności. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, szczerze rozbawiona jego zmieszaniem.
– Nie musisz się tłumaczyć. A więc mówisz, że będziesz naszym nowym sąsiadem? Fajnie. Mieszkam z rodziną w pierwszym domu od River Road.
– Właśnie, ekhem, właśnie chciałem odwiedzić wszystkich sąsiadów, żeby się przedstawić. Kupiłem nawet ciasto, o, widzisz. – Wyciągnął przed siebie foremkę. – To jest dla ciebie. Znaczy dla twojej rodziny.
– Dzięki. Słodki jesteś, wiesz? Może nawet jak to ciasto.
Chłopak zaczerwienił się jak podrostek, słysząc komplement z ust dopiero co poznanej kobiety, której uroda powodowała plątanie się języka i przyjemne drżenie nóg.
– O! A teraz nawet przybrałeś jego kolor! – zaśmiała się dziewczyna zalotnie i zmieniła temat. – Mieszkał tutaj, w tym domu, ktoś z twojej rodziny?
– Eeee, tak jakby. W zasadzie tak, ale to dość skomplikowane. Mógłbym ci o tym opowiedzieć, gdybyś chciała wpaść na kawę, albo coś.
– Dzięki za propozycję, ale może następnym razem. Poza tym masz jeszcze czterech innych sąsiadów, którym się chyba nie przedstawiłeś.
– No… tak, masz rację. Przepraszam.
– Nie masz za co. – Z ust dziewczyny nie schodził figlarny uśmiech. – Pewnie będziemy się częściej widywać. Pójdę już. I nie miej urazy do dziadka, on zawsze zawraca przed tym domem. Jest dość stary, umysł płata mu figle. Twierdzi, że wyglądasz jak Edgar Bower, człowiek, który mieszkał kiedyś tutaj, ale zniknął dawno temu. Dziadek mówi, że on był jakimś czarownikiem, czy coś w tym stylu, nie starzał się, więc uważa, że to ty nim jesteś. Takie starcze gadanie, nie przejmuj się za bardzo. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia, Nat.
Dziewczyna odeszła w ślad za staruszkiem. Po drodze odwróciła się jeszcze do stojącego jak kołek na środku drogi Dereka i skinęła mu przyjaźnie. Chłopak gapił się na nią, na odkryte plecy muskane końcówkami włosów, na szczupłe ręce trzymające foremkę z ciastem, na kształtne pośladki oraz zgrabne łydki, czując w ciele burzę hormonów. Jednak w jego głowie, obok pożądania, zalęgła się też inna myśl.
Edgar Bower – czarownik, którego czas się nie imał.
4
Kolejny tydzień minął Derekowi na dogrywaniu spraw związanych z otwarciem biznesu. Zapomniał o Edgarze Bowerze, ale nie o pięknej Nat Kinkaid. Przesiadywał wieczorami na ławeczce przed domem, w nadziei, że znów zobaczy dziewczynę. Jednak ani ona, ani jej dziadek nie wybrali się już w tym tygodniu na spacer wzdłuż Lamb Farm Road.
Każdego wieczora Derek kładł się spać zmęczony, a gdy zasypiał, słyszał natrętne:
Tik. Tak. Tik. Tak.
Zawsze trwało tylko chwilę i za każdym razem chłopak obiecywał sobie, że nakręci ten cholerny zegar albo wywali go na śmietnik, lecz rano już o tym nie pamiętał.
5
Biuro było prawie gotowe. Jedyne czego brakowało, to szyld nad drzwiami wejściowymi, który miał dotrzeć lada moment, dostarczony przez pracownika Black Seal. Derek czekał na zewnątrz budynku, wypatrując samochodu z logiem firmy reklamowej, a kiedy pojazd wreszcie się pojawił, serce chłopaka o mało nie wyskoczyło z piersi – za kierownicą siedziała Nat Kinkaid. Dziewczyna zaparkowała przy chodniku i wysiadła z auta, uśmiechając się szeroko.
– A więc, panie Temper, jest pan architektem. No, no, nie dość, że słodki, to jeszcze inteligentny. Ciekawy sąsiad mi się trafił. Cześć.
– Eeee, cześć, Nat. Pracujesz w Black Seal? – zapytał Derek. W tym samym momencie zorientował się, że pytanie nie należało do najmądrzejszych, bo co niby dziewczyna robiłaby w firmowym samochodzie, gdyby nie była zatrudniona w BSL?
– Tak. Kiedy zobaczyłam szyld z twoim nazwiskiem, uparłam się, że sama go dostarczę. A ty znów wyglądasz jak ciasto marchewkowe – zaśmiała się krótko, podeszła do tylnych drzwi furgonu i wyciągnęła przesyłkę.
– Akurat mam trochę tego ciasta w biurze. – Chłopak odzyskał rezon. – Może masz ochotę? Przy okazji zobaczysz moje miejsce pracy?
– A, chętnie, panie Bower, tylko proszę mnie nie zanudzać historiami z początku zeszłego wieku – zakpiła, przyjmując zaproszenie.
Nat nie tylko zobaczyła biuro Dereka, ale dała się również namówić na lunch w knajpce po drugiej stronie ulicy, a później odwiozła go do domu. Chłopak miał prawo jazdy, ale nie posiadał samochodu, na razie korzystał z taksówek i komunikacji miejskiej, własne cztery kółka planując kupić z oszczędności, które zostaną po załatwieniu pilniejszych wydatków.
Tego wieczora Derek nie potrafił zasnąć, wciąż myśląc o pięknej sąsiadce i dniu, który z nią spędził. Nie miał ochoty oglądać żadnego filmu, tylko siedział w salonie, raz po raz rozpamiętując fragmenty rozmów z Nat. Roztrząsał własne słowa i zmieniał je, by zrobiły na dziewczynie wrażenie, a później próbował przewidzieć jej reakcje na dokonane zmiany, dokładnie tak, jak robi każdy facet, kiedy pozna kobietę, co do znajomości, z którą wiąże jakieś konkretniejsze nadzieje.
Tik. Tak. Tik. Tak.
– Pieprzony złom! – Derek zerwał się z kanapy, zły na chimeryczne tyknięcia starego zegara, które przerwały mu snucie polukrowanych własnym ego wizji.
Podszedł do wysokiego czasomierza, otwarł drzwiczki i zajrzał do środka. Nie znalazł wewnątrz żadnej sprężyny ani nawet jakiegokolwiek śladu mechanizmu. Zegar był albo atrapą, albo ktoś dawno temu wymontował z niego werk, zostawiając pustą skorupę. Dopiero teraz Derek zauważył, że tarcza nie posiada nawet wskazówek.
Zdziwiony chłopak wetknął głowę głęboko do środka urządzenia i wówczas znów usłyszał natrętne:
Tik. Tak. Tik. Tak.
Nie dochodziło z zegara.
Całą noc Derek przetrząsał dom w poszukiwaniu źródła dźwięku, które co jakiś czas pojawiało się, a później znów zamierało, niezależnie w którym pomieszczeniu akurat przebywał.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Tykanie, dotąd bagatelizowane, zapominane, teraz kłuło w uszy, darło spokój Dereka na strzępy. Rano, wyczerpany po nieprzespanej nocy wypełnionej urywanym tykaniem i bezowocnymi poszukiwaniami, Derek zamówił taksówkę do biura.
Zamknął drzwi na klucz i przespał na podłodze kilka niespokojnych godzin, nawiedzany dziwnymi koszmarami, pełnymi bladych istot, których fizjonomii nie mógł sobie przypomnieć po przebudzeniu. Próbowały go złapać, goniąc po labiryncie o ścianach zrobionych z zegarowych tarcz i wskazówek.
6
Z niedającego odpoczynku snu wyrwał Dereka dzwonek telefonu. Wyświetlacz informował, że było już grubo po południu, a numer, z którego dzwoniono, nie był zapisany w książce adresowej. Przetarł oczy i przesunął pulsującą zielono ikonkę słuchawki.
– Derek Temper, architekt – powiedział zmęczonym głosem, próbując stłumić ziewnięcie.
– Hej! Nat z tej strony. Gdzie jesteś?
– Cześć. Skąd masz mój numer?
– Jest na szyldzie, pod nazwiskiem. Stoję pod biurem. Jest zamknięte.
– Poczekaj. Zaraz otworzę.
Derek zerwał się na równe nogi, cisnął przyniesiony z domu koc za biurko i w panice zlustrował pomieszczenie, sprawdzając, czy nie panuje w nim zbytni bałagan. Wreszcie podszedł do drzwi i przekręcił klucz.
Nat wyglądała jak zwykle. Młoda, pełna energii, z szerokim uśmiechem, który mocno zbladł na widok Dereka.
– Oj, nie wyglądasz za dobrze. Już nie jak ciasto marchewkowe, tylko jagodowa muffinka.
– Co masz na myśli? – zapytał skołowany chłopak.
– Że jesteś blady, a pod oczami masz fioletowe ślady. Stało się coś?
– Wejdź – powiedział Derek. – Napijesz się kawy? Bo mnie się przyda.
Chłopak ruszył do stojącego na stoliku pod ścianą ekspresu i włączył urządzenie.
– Spałeś tutaj?
– Ehh… Tak. Ale nie pytaj dlaczego, bo uznasz mnie za wariata. – Derek odwrócił się do Nat i uśmiechnął słabo.
– Dziadunio opowiada mi czasem takie rzeczy, że mało co mnie już dziwi. Na przykład o dzikich zwierzętach, podobno omijających szerokim łukiem naszą ulicę. Albo o bladych cieniach, których dotyk odbiera życie. Czasem te historie są całkiem przerażające.
– Serio? No, dobra, niech ci będzie, skoro tak stawiasz sprawę. – Chłopak odchrząknął. – To przez tykanie, które słyszę w domu. Pojawia się na moment, potem ustaje. Myślałem, że to stary zegar w salonie, ale okazało się, że nie ma w nim mechanizmu.
Chłopak rozkręcał się ze słowa na słowo, jednocześnie naciskając guziki ekspresu, którego działania jeszcze dokładnie nie opanował.
– Przeszukałem w nocy cały dom w poszukiwaniu źródła tych dźwięków, ale niczego nie znalazłem. Myślałem, że może to jakiś inny zegar i tykanie niesie się przez kanały wentylacyjne, ale to nie może być to, bo słyszałem je nawet w pustej piwnicy, gdzie kanałów nie ma. Wiem, że to wariactwo, przecież to tylko tykanie cholernego zegara, ale…
– Derek…
Coś dziwnego było w głosie Nat. Na tyle dziwnego, że chłopak odwrócił się zaciekawiony. Siedziała przy jego biurku. Już się nie uśmiechała.
– Poprzedni lokator, pan Miller, on też mówił o tykaniu. Unikałam go, bo był trochę szalony, ale teraz ty o tym mówisz…
Zimny dreszcz przeszedł po plecach Dereka.
– Dziadunio kiedyś wspominał, że ten Bower, właścicielu domu, którego przypominasz, był miejscowym zegarmistrzem.
– To był mój dziadek – wyjaśnił chłopak. – Porzucił mojego ojca na progu sierocińca. Nie znałem go, ojciec też nie. Miesiąc temu zgłosił się do nas miejscowy notariusz, facet stąd. Poinformował o spadku. Tata nie chciał o tym nawet słyszeć. Powiedział, że nie miał ojca i zrobił mi awanturę, kiedy zasugerowałem, że ja przejmę posiadłość. Ale papiery spadkowe podpisał, namówiony przez mamę. Aktualnie ze sobą nie rozmawiamy. On siedzi nadal w Columbus i prowadzi firmę, a ja postanowiłem, wbrew jego woli, zamieszkać tutaj i otworzyć biuro.
– Pewnie dlatego przypominasz Bowera dziadkowi. Geny. Ale to tykanie? Myślisz, że też mogłabym je usłyszeć?
– A chcesz je usłyszeć? – zapytał Derek poważnie. – Bo jeśli tak, to możemy pojechać do mnie.
– To zaproszenie na randkę? – Nat próbowała zażartować, robiąc niewinną minkę, choć wcale nie było jej do śmiechu. Derekowi też nie.
– To się zdarza tylko wieczorem i w nocy.
– Więc wpadnę do ciebie wieczorem. Pasuje?
– Ja… Tak, Nat, pasuje.
7
Nat Kinkaid była nie tylko piękna, ale potrafiła również nieźle gotować. Przyniesiona przez nią lazania była najlepszą, jaką Derek jadł w życiu. Nawet w drogich włoskich knajpkach w Columbus, w których często bywał w trakcie studiów na Austin. E. Knowlton School of Architecture, kucharze nie potrafili oddać włoskiego charakteru tego dania. Choć możliwe, że nie była to kwestia samego smaku, ale towarzystwa.
Po kolacji Derek podłączył laptopa do telewizora i obejrzeli razem jeden z nowszych blockbusterów, wypełniony akcją, lukami fabularnymi oraz mnóstwem postaci w spandeksowych uniformach. Co jakiś czas chłopak zatrzymywał odtwarzanie i nasłuchiwał. Jak na złość tykanie nie pojawiło się ani razu, choć Derek mógłby przysiąc, że rejestrował je na granicy słuchu.
Przed północą, po skończonym seansie, Nat wstała z kanapy. Zaczęła zbierać się do wyjścia.
– Pójdę już. Dziewczyna nie powinna przesiadywać po nocach u nowo poznanego faceta. Tym bardziej że rodzice coś sobie ubzdurali i od kilku dni raczą mnie głupimi aluzjami.
– Jakimi konkretnie? – zainteresował się Derek.
Nat zerknęła na niego z politowaniem, lecz po chwili uśmiechnęła się promiennie.
– Domyśl się.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Oboje zamarli. Strach objawił się mrowieniem w członkach i niepokojem ściskającym płuca.
– Słyszę to – wyszeptała Nat.
Tik. Tak. Tik. Tak.
I znów cisza.
– Wyjdźmy stąd. Dzwonię po taksówkę i jadę do biura. Tutaj nie zasnę. Prawdę powiedziawszy, chyba w ogóle dziś nie zasnę.
Derek zerwał się z kanapy i pociągnął dziewczynę ku wyjściu. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, znów usłyszeli tykanie.
Tik. Tak. Tik. Tak.
– Tego… – Derek przełknął głośno ślinę. – Tego jeszcze nie było. Nie na zewnątrz. Słyszysz to?
– Tak. Nie będziesz sam siedział w biurze, ja też nie dam rady zasnąć, podwiozę cię. I zrobimy coś jeszcze. Mój tato jest dyrektorem biblioteki miejskiej. Skoczę do domu, wezmę jego klucze. Sprawdzimy roczniki gazet, może uda nam się znaleźć coś o tym Bowerze.
– Możesz to zrobić? Boże, będę ci wdzięczny, Nat. Wiem, że to mój problem…
– Derek, to jest jakieś chore i sama zaczynam się bać tego domu, nawet tej ulicy, a mieszkam tu od ponad dwudziestu lat. Jutro spróbuję podpytać dziadka. Jeśli nie znajdziemy niczego w bibliotece, jest szansa, że on będzie mógł nam pomóc.
8
– Czym zajmuje się twój ojciec? – zapytała Nat, przeglądając roczniki miejscowej gazety na bibliotecznym komputerze.
– Prowadzi dużą firmę budowlaną. Skończyłem architekturę, żeby mu pomagać i kiedyś przejąć biznes – odparł Derek. Nie zapalili świateł w bibliotece, aby nie wzbudzić niczyjej ciekawości, więc upiorny niebieski blask wyławiał z mroku jedynie ich twarze. – Po studiach pracowałem z ojcem jakiś czas, ale zrozumiałem, że nie śnię jego snów. Mam swoje. On chce budować nowoczesne drapacze chmur, ogromne gmachy, tego typu rzeczy. Ja wolę domy, ciepłe miejsca ogrzewane rodzinnym ogniskiem.
– Romantyk z ciebie, wiesz?
– Po prostu sam nie zaznałem tego ciepła w domu – skwitował chłopak ponuro. – Mój ojciec to despota, a matka to niewolnica jego poglądów. Wiem, że nie jest szczęśliwa, ale żyje z nim, bo tak jej wygodnie. Gdyby od niego odeszła, zyskałaby wolność, ale materialnie… W pewnym sensie ją rozumiem, ale ja nie chcę tak żyć, na koszt ojca, z marzeniami zepchniętymi poza margines finansowego bezpieczeństwa. Tutaj, mam nadzieję, będę mógł żyć po swojemu. Ojciec założył mi konto gdy byłem mały, sam też nieco zaoszczędziłem. Jest tego kilkadziesiąt tysięcy, więc na razie się nie martwię, ale jeśli nie będę miał klientów może zacząć być krucho.
– Derek… Znalazłam coś! Ogłoszenie. Reklama w prasie. Edgar Bower, usługi zegarmistrzowskie, Maine Street 294. Ten adres…
– To adres mojego biura.
9
– Przykro mi, panie Temper, ale nie jestem w stanie pomóc. Budynek należy do mojej rodziny od zawsze, wcześniej był tutaj sklep żelazny, teraz jest market. Może, gdyby zapytał pan mojego ojca. Zaraz powinien tutaj być, przed chwilą dzwonił, że jedzie z dostawą owoców i warzyw.
Zanim Derek wyszedł na zewnątrz, do czekającej w firmowym wozie Nat, kupił jeszcze dwie puszki coli i batoniki. Po chwili przed sklepem zatrzymał się samochód dostawczy, z którego wysiadł Ben Warming – niewysoki, siwy mężczyzna około sześćdziesiątki.
– Panie Warming! – zawołała Derek. – Dzień dobry.
– Dzień dobry, panie Temper. I dzień dobry, Nat. Widzę, że pan nie próżnuje i zdążył już poznać pannę Kinkaid. – Mężczyzna puścił do Dereka oko i zwrócił się do dziewczyny. – Co tam u dziadka? Pozdrów go ode mnie.
– Jasna sprawa – zapewniła Nat.
– Mam do pana sprawę – wtrącił się Derek. – Pana córka powiedziała mi, że może pan będzie pamiętał cokolwiek na temat Edgara Bowera…
– Zegarmistrza, który kiedyś miał tutaj swój warsztat? – zdziwił się Ben. – Pamiętam, że zniknął z miasteczka, kiedy miałem dziewiętnaście lat.
Mężczyzna otworzył klapę samochodu i z trudem wyciągnął pierwszy kosz wypełniony świeżymi warzywami. Derek bez słowa złapał drugi, pomagając starszemu mężczyźnie rozładować furgon.
– Dziękuję za pomoc, u mnie lata już nie te. A wiesz, że trochę mi go nawet przypominasz? To ktoś z twojej rodziny?
– Mój dziadek.
– Aha. Rozumiem, że nigdy go nie poznałeś? W sumie nie dziwi mnie to. Jego żona zmarła przy porodzie, dziecko też chyba umarło… Później, wybacz słowo, zdziwaczał. Prowadził nadal warsztat, ale ludzie zaczęli go unikać. A potem zniknął, porzucając wszystko, tak jak stało. Mój świętej pamięci ojciec pewnie mógłby powiedzieć coś więcej, ale, cóż, odszedł do naszego Pana kilka lat temu.
– Jasne – zmartwił się Derek. – No nic, dziękuję za poświęcenie mi chwili. Do widzenia.
– Niech pan poczeka. Rzeczy pozostawione w warsztacie ojciec przeniósł do magazynu Granite Storage. Sam od lat wrzucam tam wszystko, co jest mi już niepotrzebne, ale wmawiam sobie, że jeszcze może się przydać. Nie widzę przeszkód, żeby przetrząsnął pan tę rupieciarnię. Raczej nie wróżę sukcesów, bo myszy i inne szkodniki pewnie zrobiły swoje…
– Będę naprawdę wdzięczny – ucieszył się chłopak. – Gdzie jest to miejsce?
– Poczekaj, skoczę tylko do domu, a potem tam pojedziemy. Masz samochód?
10
– To będzie trwało wieki – zmartwiła się Nat.
Magazyn nie był szczególnie duży, miał jakieś czterdzieści metrów sześciennych pojemności. Problemem było to, że kubatura była niemal całkowicie wykorzystana. Ben Warming był najwyraźniej fanem Tetrisa, ponieważ znajdujące się wewnątrz pomieszczenia przedmioty ułożone były tak, że trudno byłoby wepchnąć między nie cokolwiek większego od portfela.
– Damy radę – powiedział Derek, westchnął ciężko i zabrał się do pracy.
Po trzech godzinach wyciągania pustych kontenerów, obłażących z farby mebli i sklepowych regałów, pudeł zapełnionych zatęchłymi ubraniami, szpulami do ośmiościeżkowców oraz starą elektroniką, dwójka przyjaciół dokopała się wreszcie do ciekawszych przedmiotów. To, co zalegało na samym tyle było o wiele starsze niż dotychczasowe znaleziska. Widok zakurzonych, drewnianych skrzyń i pordzewiałych, metalowych kaset wlał w Dereka nową energię. Ze zdwojoną siłą i entuzjazmem chłopak otwierał kolejne pojemniki, przetrząsając ich zawartość i przeglądając znalezione wewnątrz papiery. Nat dzielnie sekundowała Derekowi, w przepoconej z wysiłku koszulce i ubrudzonych spodniach wysypując bibeloty na chropowatą powierzchnię betonowej posadzki.
– Mam! Nat, jest! – wykrzyknął chłopak, nerwowo wydobywając z okutego żelazem kufra pliki papierów, elementy werków i zegarmistrzowskie narzędzia. – Tutaj są rzeczy porzucone przez Bowera. Jakieś rachunki, zapiski, stare notatniki.
Otwarł najgrubszy, oprawiony w skórę notes na losowej stronie i przyjrzał się zapiskom.
– Spójrz na to.
Dziewczyna zaglądnęła Derekowi przez ramię.
– W jakim to jest języku? Co to w ogóle jest za alfabet? Nie widziałam czegoś takiego nigdy wcześniej.
Chłopak przewertował kilka kartek, odnajdując dziwne schematy, symbole i rysunki. Zatrzymał się na wypełniającym całą stronę szkicu, przedstawiającym korytarz o ścianach zapełnionych zegarowymi tarczami. Derek pobladł nagle, po czym wychrypiał przez ściśnięte gardło:
– Widziałem coś takiego w koszmarach.
Drżącymi palcami otwarł notatnik na pierwszej stronie, gdzie znajdowały się inicjały E.B. oraz napisany zamaszystym stylem tytuł “Liturgije”. Spomiędzy kartek wysunął się i upadł na podłogę złożony na czworo arkusik. Zwierał narysowaną odręcznie mapkę oraz ciąg ośmiu cyfr w lewym, dolnym rogu.
– Załadujmy to do samochodu i zawieźmy do biura – zarządził Derek. – Będę miał co czytać dzisiejszej nocy.
11
Łomotanie do drzwi zbudziło Dereka, który zasnął w agencji, przed zagraconym znalezionymi notatkami biurkiem. Przetarł oczy i podreptał otworzyć niecierpliwemu gościowi.
Na zewnątrz czekała Nat, trzymając w ręce przetłuszczoną, papierową torebkę, opatrzoną logiem miejscowej knajpki.
– Hej! Przyniosłam śniadanie.
– Dzięki, Nat. Wejdź.
Dziewczyna wypakowała maślane bułki na stolik obok ekspresu.
– I co? Znalazłeś coś ciekawego w tych notatkach? – zapytała.
– Te zapiski w nieznanym alfabecie są nie do rozczytania. Przeszukałem internet i nie znalazłem niczego, co byłoby choć trochę podobne do tych bazgrołów. Za to mapka… Porównałem ją z mapą geodezyjną nieruchomości. Zaznaczony na niej punkt, o ten iks – Derek podsunął Nat pożółkły arkusik. – To miejsce przed domem na Lamb Farm Road. Przeskalowałem go. Wychodzi na to, że oznaczone miejsce znajduje się na środku drogi, kawałek przed miejscem, w którym kończy się asfalt.
– Chcesz rozkopać drogę?
– Tak. – Ton, jakim Derek wypowiedział to słowo, sugerował, że nie żartuje. – Znasz jakąś firmę, która wynajmuje minikoparki?
– Ty tak serio?
– Serio.
– Znam. Jasne, że znam. Tylko nawet jeśli, będziesz potrzebował zezwolenia.
– Za moim domem nie ma już niczego. Jeśli zacznę drzeć asfalt pod pretekstem kopania rowu pod, powiedzmy wyprowadzenie odwodnienia terenu, nikt nie powinien się czepiać. Zanim ktokolwiek się zorientuje, przywrócę drogę do stanu początkowego. To akurat żaden problem.
– A co z obsługą koparki? Operator pewnie będzie chciał zobaczyć pozwolenie.
– Nat, pracowałem w firmie budowlanej ojca od czternastego roku życia. Wiem jak operować minikoparką i mam nawet stosowne papiery. Potrzebuję firmy, która wynajmie mi sprzęt bez operatora.
– Jedyne co mi przychodzi do głowy to Maine Equipment Rentals, tylko że to w Auguście, niecałe czterdzieści mil stąd.
Derek wepchnął sobie w usta bułkę, przeżuł i usiadł przed monitorem. Położył ręce na klawiaturze.
– Mam nadzieję, że dostawa będzie jeszcze dzisiaj.
12
Zanim sprzęt dotarł na Lamb Farm Road, Derek zdążył wytyczyć dokładne miejsce, w którym powinien kopać. Nat próbowała podpytać dziadka o byłego sąsiada i dom na końcu ulicy, ale staruszek nie miał ochoty opowiadać o Edgarze Bowerze, tylko splunął przez ramię i obrażony podreptał do ogrodu, mamrocząc pod nosem coś o starych diabłach, zabierających czas dobrym ludziom.
Derek szybko przypomniał sobie jak obsługiwać minikoparkę i przed dziewiętnastą pierwszy raz wbił łyżkę maszyny w twarde pobocze. Najpierw ściągnął warstwę asfaltu, a dopiero później zaczął kopać głębiej. Przez cały ten czas Nat stała obok maszyny, popijając piwo imbirowe i przyglądając się coraz pewniejszym działaniom Dereka, systematycznie pogłębiającego wykop.
Słońce już prawie całkowicie zniknęło za horyzontem, kiedy łyżka zgrzytnęła o coś twardszego. Derek wyskoczył z koparki, aby przyjrzeć się znalezisku.
– Granitowa płyta – zauważył, rozgarniając wilgotną ziemię rękami. – Wygląda jak nagrobna.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Nat aż podskoczyła na dźwięk tykania.
– Znów zaczynam się bać. Zapomniałam o strachu, bo to wyglądało jak fajna przygoda. Jak z filmu, tego ze skarbem piratów. Może powinniśmy zostawić to w spokoju? – zaproponowała niepewnie.
– Pieprzyć to. To tylko tykanie, nic więcej. Pod spodem jest pewnie jakiś mechanizm.
Derek wsiadł z powrotem do kokpitu i podważył ramieniem koparki płytę, pozwalając jej plasnąć obok otworu, który zakrywała.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Zaschło mu w ustach, więc samym tylko gestem przywołał do siebie dziewczynę, kiedy stanął nad wielką, prostokątną dziurą, na której dnie spoczywała największa szafa pancerna, jaką kiedykolwiek widział. Pomyślał, że mogliby się w niej zmieścić we dwoje z Nat, i jeszcze zostałoby pewnie trochę miejsca. Sejf, pomimo spędzenia w ziemi kilkudziesięciu lat, nie nosił na sobie śladów rdzy. Ignorując szarpiący wnętrzności niepokój, Derek wszedł do dziury. Stanął na drzwiach szafy, przyjrzał się wielkiemu pokrętłu i sięgnął do kieszeni spodni.
– Co robisz? – zapytała cicho Nat. – Proszę, wyjdź stamtąd. Nie wiemy, co jest w środku.
– Zaraz się dowiemy. Spójrz. – Derek pomachał arkusikiem z mapką. – Tutaj w rogu, to pewnie kombinacja otwierająca sejf.
Chłopak ostrożnie przekręcił gałkę po raz pierwszy.
Tik.
Zamarł na moment. Przekręcił ponownie.
Tak.
– Została jedna – powiedział, gdy dotarł do ostatniej cyfry.
Spojrzał na stojącą na brzegu wykopu dziewczynę. Zaciskała pięści, by dodać sobie otuchy, a na jej twarzy malowały się strach i niepewność. Poruszył pokrętłem ostatni raz.
Tak.
– Otwieramy? – zapytał, gdy wygramolił się z dziury.
Zanim dziewczyna zdołała odpowiedzieć, drzwi szafy pancernej drgnęły. Raz, później drugi, aby wreszcie z impetem otworzyć się na oścież, uderzając głośno w brzeg wykopu.
Z ciemnego wnętrza wysunęła się nienaturalnie długa, blada ręka o kościstych palcach, zakończonych krótkimi pazurami. Za nią pojawiła się druga. Potworne dłonie złapały za krawędzie szafy i napięły się, unosząc z wnętrza anorektycznie chudy, humanoidalny korpus zwieńczony bezwłosą czaszką. Dwa maleńkie ślepia wionęły czernią znad długiego, zakrzywionego dziobu, upodobniającego istotę do siedemnastowiecznych doktorów plagi. Ostatnie pojawiły się patykowate nogi. Stopy zagłębiły się w świeżo rozgrzebanej ziemi.
Potwór stanął wyprostowany, górując nad Derekiem i Nat, rozwarł ptasi dziób, a wówczas poniosło się z niego ciche:
Tik. Tak. Tik. Tak.
Istota ruszyła naprzód.
Nat krzyknęła i odskoczyła. Poczuła, jak ręka potwora ociera się o jej głowę, upadła. Za plecami Dereka zmaterializowała się podobna maszkara, trzymająca dłonie na ramionach zastygłego w bezruchu chłopaka. Drugi potwór rozwarł dziób, z którego również popłynęło tykanie, po czym zwolnił uchwyt jednej z bladych dłoni. Oswobodzony z sejfu demon minął zmartwiałego chłopaka i stanął za nim, obok drugiej istoty. Uniósł rękę i zacisnął pazury na wolnym ramieniu. Później oba stwory zniknęły.
Derek stał jeszcze przez moment, przerażony i skołowany, próbując zrozumieć, co właśnie zaszło. Nagle coś zaczęło się dziać z jego ciałem – marszczyło się, karlało, traciło włosy. Wreszcie chłopak przewrócił się, nie potrafiąc ustać na rachitycznych, roztrzęsionych nogach starca.
13
Zimny, jesienny wiatr rozwiewał włosy Nat, stojącej przy barierce niewielkiego statku rybackiego, który właśnie opuszczał wody zatoki Middle Bay. Mijali Whaleboat Island, skąd niedaleko już było do wyjścia na oceaniczne wody Atlantyku. Derek siedział na wózku inwalidzkim, zakutany w grube koce, broniące chłodowi dostępu do jego przedwcześnie postarzałych kości.
Nat odgarnęła z czoła kosmyk siwych włosów, pamiątkę po spotkaniu z pożeraczem czasu. Spojrzała smutno na sklerotyczny uśmiech zadowolonego idioty, malujący się na pomarszczonej twarzy chłopaka, skierowanej ku rzucającemu ostatnie ciepłe promienie słońcu.
– Proszę pani, niech pani zabierze dziadka pod pokład, bo się jeszcze przeziębi, a w jego wieku to nie przelewki. Przed nami naprawdę długa droga.
– Racja, panie kapitanie. Proszę mnie poinformować, kiedy znajdziemy się na wysokości Clarke’s Harbour – poprosiła Nat.
– Pani płaci, pani jest tutaj szefową.
Dziewczyna skinęła mężczyźnie i złapała uchwyty wózka. Zanim ukryła się z Derekiem przed słonym wiatrem, zerknęła raz jeszcze na ciężką pancerną szafę, umocowaną na środku pokładu grubymi linami.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Po wydarzeniach tamtego wieczora znalazła wśród notatek przeoczony przez Dereka klucz do alfabetu, którym Bower napisał swoje “Liturgije”. Przeczytała je i zrozumiała, że za każdym z nas ciągle kroczy patykowata istota o ptasim dziobie, pożera sekundy naszego życia, sprawiając, że przemijamy. Za Derekiem kroczyły dwa takie monstra – jego własne oraz to, które oddzielił od siebie i zamknął w sejfie Edgar Bower. Wspólnie zabierają resztę, która pozostała Derekowi, za każdą sekundę pożerając dwie. Jego śmierć była kwestią dni.
Nat nie mogła znieść napawającej nieustannym lękiem myśli, że ona również nie jest wolna od karmiącego się czasem demona. Znalezione w domu Dereka pieniądze wydała na przygotowanie obrzędów, a później przekupienie kapitana łodzi, żeby zabrał ją na otwarte wody oceanu i zrobił to, o co prosiła. Stary wilk morski nie zadawał pytań, zapłata była sowita.
Pchnęła wózek i pomyślała, że dziwnie się losy potrafią ułożyć. Znajdujesz miejsce, które jawi ci się jako własne niebo, a okazuje się, że nieopodal stoi otworem przedsionek prywatnego piekła. Czasem całkiem niedaleko, kilka kroków od ganku, dwa metry pod ulicą.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Nat nie wiedziała, gdzie znajdzie swoje niebo, ale na jego odszukanie miała całą wieczność. Piekło zaś postanowiła zostawić w miejscu, w którym nikt do niego nie dotrze. Głęboko. Kilka tysięcy metrów pod powierzchnią Atlantyku.
Jeszcze tylko parę godzin i już nigdy nie usłyszy tego upiornego, dochodzącego z wnętrza sejfu tykania.