Ścibor ze Ściborzyc, najpierwszy rycerz w służbie króla Zygmunta, jego doradca i szczery przyjaciel, nie spał dobrze tej nocy.
Był to mężczyzna dochodzący pięćdziesięciu wiosen, które pozbawiły go włosów prócz skromnego wąsa, ale nie odebrały stalowych mięśni. Jadał i pijał niewiele. W ruchach był oszczędny, w mowie nieprędki, oczy często mrużył, w uśmiechu nie ukazywał zębów. Przy dobrym humorze cokolwiek niepokojący, w chwilach gniewu wprost straszny. Wziął sobie tytuł „Pana całego Wagu i Tatr”, choć okryty niesławą po zdradzieckim Mateuszu III Czaku, i nosił go z dumą.
Spał źle, gdyż przedłużające się oblężenie Nikopola było mu nie w smak. Pomijając nawet rzucony z murów fragment skały, który przed kilku dniami ugodził go w hełm i sprawił mu tym pewną przykrość, nie był zwolennikiem ogólnej sytuacji strategicznej. Czegokolwiek nie mówiliby dumni panowie, zgromadzona armia nie mogła wystarczyć do systematycznego zajęcia i utrzymania Bułgarii, zwłaszcza wobec nadciągającej zimy. Jeżeli nie zdecydowano się oczekiwać sułtańskiej armii w obrębie własnych granic, należało od razu pchnąć silnie w stronę Adrianopola, po drodze podrywając masowo do powstania ciemiężony lud. Podejście pośrednie zwiastowało rychłą katastrofę.
Ciekawa armia. Zbieranina bogatych, zapalczywych młodzików z całej Europy. Wszyscy gotowi na śmierć za wiarę, byleby była to śmierć kogoś innego, najlepiej na drugim końcu kopii rycerskiej. Solidnością wyróżniali się tylko weneccy i genueńscy kusznicy oraz marynarze, zapewniający transport wzdłuż Dunaju. Dodatkowy kłopot sprawiała tysięczna gromada jeńców, głównie mieszczan obojga płci uwięzionych po udanym szturmie Orjachowa, w pewnej liczbie Turków, ale częściej rodzimych Słowian. W większości trzymano ich w luźno strzeżonym siedlisku obok właściwego obozu armii, a tych, którzy wydawali się cenniejsi, zgromadzono w ładowniach statków.
Samo zajęcie Orjachowa stanowiło parodię właściwego rzemiosła rycerskiego. Spragnieni sławy Francuzi oderwali się w nocy od głównych sił, niespodziewanym atakiem zajęli most i przyczółek na murach, po czym utknęli niezdolni posunąć się dalej. Dopiero nazajutrz, po przybyciu głównych sił, obrońcy poddali się warunkowo królowi Zygmuntowi, a kiedy złożyli broń, francuscy rycerze – nie widząc się związanymi umową – przystąpili do rzezi miasta. Monarcha przyjął to jako osobistą obrazę, na co konetabl Francji Filip d’Eu oświadczył, że to właśnie Zygmunt nastaje na jego cześć, odmawiając mu poprzez układy prawa do chwały przynależnej pierwszemu zdobywcy murów. Ściborowi wraz z hospodarem mołdawskim, Mirczą zwanym Starym, zaledwie udało się załagodzić spór.
Odtąd zaproszeni rycerze zachodni przekonywali się z każdym dniem o poważnych różnicach pomiędzy opowieściami a rzeczywistością krucjaty. Nienawykli do życia obozowego, z trudem radzili sobie z jego surowością i prostotą. Prócz niewygód doskwierała im przemożna nuda, z marynarzami pili więc na umór i – wbrew zakazom – grali o więźniarki. Co gorsza, zupełnie nie zdawali sobie sprawy z bardziej fundamentalnych różnic w stosunku do ucywilizowanej Anglii czy Francji. Miejsc, gdzie jednorożce już dawno wytępiono dla chwały rycerskiej, przekonawszy się ostatecznie, że pod wierzch nie nadają się wcale, a i do sprawdzania dziewictwa nie najlepiej. Gdzie inkwizytorzy pokazywali dla postrachu swoje drobne, efektowne cuda, zarazem bezlitośnie skutecznie ścigając tych, którzy chcieliby rzeczywiście zgłębiać stare arkana.
Tutaj będą mogli zetknąć się ze zjawiskami, które naprawdę budzą grozę. Ludzie zmieniający się w zwierzęta, a czasem w jakby przedpotopowe wynaturzenia zwierząt. Rozkazy wiążące tego, kto je odbiera, samą mocą pieczęci, choćby nawet nie umiał czytać. Rody zaklęte tak, aby ich córki w każdym kolejnym pokoleniu trafiały prosto do sułtańskiej sypialni. Czepne, złośliwie świadome płomienie, wżerające się tak samo w drewno, jak w żywe ciało, niedające się ugasić wodą. Wszystko to, o czym w świecie bezpiecznego feudalizmu szeptano tylko przy ogniskach po nadużyciu trunków. W co człowiek, który wcześniej nie bywał na pograniczu, mógł tylko z trudem uwierzyć – a nigdy w pełni pojąć. Tę trudność uwidaczniał nawet król Zygmunt, odpowiednio poinformowany o zagrożeniach, ale w głębi ducha wciąż ufny w niezwyciężoną potęgę krucjaty.
Ścibor przekręcił się na plecy i splótł dłonie za potylicą. Sen nie przychodził.
Tego poranka król zwołał radę wojenną, aby wstępnie uzgodnić plan bitwy. Enguerrand de Coucy, starzec o pooranej bruzdami twarzy krogulca, zięć zmarłego króla Anglii i najbardziej wartościowy z zachodnich dowódców, wziął uprzednio na siebie niewdzięczne zadanie prowadzenia zwiadów w górach Bałkanu na południu. Teraz więc przypadło mu jeszcze mniej wdzięczne zadanie powiadomienia ogółu, że jego harcownicy natknęli się na główne siły osmańskie i wkrótce będą mogli dokładnie ocenić ich rozmiar, ale już wiedzą, iż jest przemożny. Słowa te wywarły przykre wrażenie.
Zgromadzeni kiwali tylko frasobliwie głowami, aż hospodar Mircza wyraził wspólną myśl:
– Wąski pas równiny z wielką rzeką za plecami nie jest wymarzonym miejscem do przyjęcia wielkiej bitwy.
– Każde miejsce jest dobre, aby pobić tych psów! – to hrabia d’Eu, wciąż jeszcze zapalczywy młodzian.
– Gdybyśmy mogli chociaż oprzeć obronę o silny zamek zamiast martwić się, że stamtąd właśnie uderzą nam w plecy.
– Obrona? Kto mówi o obronie? To kalkulacje tchórza! – jeden z mniej znacznych Francuzów dorzucił swoje trzy grosze.
– Spokój! – Król Zygmunt klasnął umiejętnie w dłonie, grzmotnęło jak z puszki. – Uznaję wartość uwag pana Mirczy. Wywodzę pytanie: czy ktokolwiek widzi szansę, abyśmy, w myśl starej maksymy divide et impera, zajęli Nikopol jeszcze dzisiaj?
Po chwili wahania Mikołaj Garaj, w wieku trzydziestu lat będący już jednym z zaufanych doradców króla Zygmunta, szanowany dla wielkiej rzutkości i przebiegłości, uniósł dłoń na znak, że pragnie przemówić. Wobec braku reakcji odezwał się nieco nieśmiało:
– Pamiętacie panowie tych kilkoro Turków, których moi chłopcy zdybali onegdaj w zaroślach naprzeciw obozu? Mężczyźni zginęli w walce, dziewkę udało się pojmać. Jej odzienie i ozdoby wskazują, że jest kimś znacznym, być może krewną dowódcy twierdzy, którą próbowano wyprowadzić z oblężenia. Tajemnym tunelem, jak mniemam.
– Dlaczegóż nie kazano jej wypytać? – chciał wiedzieć król, który nagle wydał się dziwnie zmęczony.
– Zażyczył jej sobie na wyłączność brat Idzi, nadworny inkwizytor przy ojcu Philibercie, który pragnie nawracać zbłąkane dusze i niepolitycznie byłoby mu odmówić – tu Mikołaj Garaj ukłonił się ironicznie w stronę de Naillaca, wielkiego mistrza joannitów, który odpowiedział mu ciepłym uśmiechem, zanim odrzekł:
– Niepodobna oczekiwać od moich baranków, aby były świadome spraw świata. Oczywiście nie przeciwię się przyprowadzeniu branki…
Została przyprowadzona, czy raczej przywieziona łodzią wiosłową z podpokładu cumującego na Dunaju okrętu. Na biodrach miała przewiązaną jakąś szmatę, na kostkach i nadgarstkach ciężkie okowy – jedna z tych inkwizytorskich tajemnic, iskrzący błękitem metal, który bez ustanku pali ciało, nie uszkadzając go jednak wcale. Choć była wychowana za zasłonami, jakaś szczególna odmiana dumy kazała jej porzucić daremne próby osłaniania nagości i patrzeć śmiało na rycerzy, którzy – prawdę mówiąc – nie zawsze wiedzieli, gdzie oczy podziać.
Hrabia d’Eu gwizdnął i wyraził się w kierunku wielkiego mistrza:
– Ten twój Idzi to niezły okaz!
– Proszę go zresztą także przyprowadzić… – odpowiedział słabo zakonnik.
Konetabla aż zatchnęło z oburzenia, bo mu się wydało, że to do niego ten rozkaz. Rycerz Jean de Carrouges, ten sam, który o cześć swojej żony stoczył ostatni pojedynek sądowy we Francji, plunął na ziemię, pomstując na ogólny zanik obyczajów. De Coucy poparł go bez przekonania, a Mircza Stary roześmiał się sucho. Tymczasem Ścibor ze Ściborzyc podszedł do dziewczyny i położył dłoń na jej łańcuchach, nie okazując widocznych oznak bólu, lecz raczej zamyślenie. Pozostali nie chcieli mu przeszkadzać, sądząc, że wspomina ową historię z królową Marią, która go pierwszy raz wyniosła do wielkich faworów…
Było to tak: gdy bardzo jeszcze młody Zygmunt poślubił Marię, córkę zmarłego króla Ludwika i siostrę Jadwigi, nie wszyscy węgierscy panowie poparli jego roszczenia do tronu. Niektórzy nie zachowali nawet życzliwej obojętności, lecz na przykład zamordowali jego teściową, a samą Marię uwięzili w Novigradzie, gdzie także należało obawiać się o jej życie. Przy przyszłym monarsze zostało niewielu ludzi godnych względnego zaufania, a jednym z nich był właśnie Ścibor, cieszący się już wówczas sławą sprawnego rycerza, dowódcy i administratora dóbr.
– Czego sobie życzysz, panie? – spytał go pewnego razu, zastawszy go strapionego w komnacie.
– Życzyłbym sobie znów zobaczyć żonę.
– Czy to rozkaz?
Zygmunt Luksemburczyk, choć zdziwiony tym pytaniem, odparł mimowolnie:
– Tak.
Ścibor ukłonił się, wyszedł z komnaty i w ciągu godziny wyjechał.
Zamek novigradzki jeżył się zębami blanków i otworami strzelniczymi, a wokół wielkiej wieży owinął się żmij bałkański, uroczy stwór bliższego pogranicza, trzydziestostopowa złośliwa poczwara plująca jadem. Niewątpliwie otrzymał polecenie pilnowania więźniarki. Mimo słonecznego dnia łąki pod murami spowijała gęsta mgła. Sceneria jak z baśni, w której niekoniecznie chciałoby się być znaczącą postacią.
Rycerz podjechał i uderzył we wrota, ogłaszając się jako poseł.
Kiedy zniknął w środku, garstka Zygmuntowych ludzi wiekujących pod zamkiem bez nadziei przeprowadzenia szturmu nasłuchiwała wraz z kmieciami z okolicznych wsi, ciekawa efektów. Mgła kryjąca mury to tłumiła, to zwielokrotniała dźwięki. Słyszano wpierw strzępy powitań, potem głośną, do krzyku dochodzącą rozmowę. Wreszcie coś jakby kełderaskie zawody w wyrobie kotłów na czas.
Upłynęła może godzina, gdy wrota znów się rozwarły. Ścibor wyjechał wolno, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Do jego pleców przylgnęła królowa Maria, szesnastolatka z rozburzonymi włosami, blada i wstrząśnięta. U siodła przytroczony tobołek z niewieloma rzeczami, które wolno jej było zachować w niewoli. Za nimi novigradzkie rycerstwo: białe rumaki, pyszne płaszcze. Zsiedli z siodeł i pokłonili się w pas odjeżdżającym…
Na drugi dzień w południe Zygmunt nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Ucałowawszy żonę, po namyśle odezwał się do rycerza:
– Ściborze, nie powinienem był rozkazywać ci w taki sposób. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nigdy więcej nie ośmielę się wydać ci rozkazu. Co najwyżej poprosić… jak przyjaciel przyjaciela. I ty możesz mnie prosić o wszystko, cokolwiek będzie ci potrzebne. Jak przyjaciel przyjaciela.
– Przyjmuję królewską przyjaźń jako najwspanialszy dar – odpowiedział z powagą, a zarazem niezwykle ciepło jak na swoje możliwości – i przysięgam, że nie zawiodę jej w żadnych okolicznościach.
Padli sobie w objęcia.
Ani Ścibor, ani królowa nie byli jednak chętni do opowiadania o szczegółach akcji ratunkowej, nikt zresztą nie śmiał pytać. Nieco światła na sprawę rzucił później następny wysłannik króla Zygmunta. Dokonał oględzin zewłoku żmija, z których wynikło, że gad został ujęty za ogon i wielokrotnie skonfrontowany ze stołpem. Czaszką naprzód. Więcej się już nie dowiedziano.
Przypuszczano więc, że Ścibor ze Ściborzyc przypomina sobie te właśnie zdarzenia, a nawet obawiano się nieco jego tendencji do ocalania uciśnionych niewiast. On jednak uciekł myślą gdzie indziej, do innej sytuacji i swojego prywatnego lochu pod Wieżą Mateusza w Trenczynie. To już jednak całkiem odrębna historia…
Ciszę zaś przerwał nie kto inny, lecz właśnie przyprowadzona Turczynka, wypowiadając dłuższe zdanie w swoim języku. Ciężkie spojrzenie króla Zygmunta, wciąż omijając brankę, spoczęło na nadwornym drogmanie, który wyraził się niepewnie:
– Wasza Wysokość, to było coś w rodzaju tutejszego przysłowia.
– Ściślej biorąc, powiedziała „trzeba szczególnej odmiany tchórzostwa, aby nie umieć przyjąć konsekwencji własnych czynów, gdy dotykają kogo innego” – skorygował Ścibor, odsuwając wreszcie dłoń od iskrzących ogniw.
– Ty naprawdę coś rozumiesz z tego bełkotu?
– Znajomość wrażej kultury to podstawa – wzruszył lekko ramionami, wygłaszając banał.
Zebrani panowie pokiwali głowami, po czym któryś z Francuzów zasugerował, aby wreszcie zapytać o położenie ujścia tunelu. Tłumacz przełożył. Dziewczyna odpowiedziała cichym, śpiewnym głosem – znużonym krzyżowcom wydawał się prześliczny i słuchano jak słowika, tak samo nie rozumiejąc znaczenia.
– Można powiedzieć, że to była sugestia, aby Wasza Wysokość zechciał nie trudzić swej szlachetnej osoby tak błahymi sprawami i udać się na spoczynek – drogman miał niewdzięczne zadanie.
– Zapytała raczej, czy naprawdę tak bardzo brakuje nam wykwalifikowanych poddanych, że musisz zastępować nawet mistrza małodobrego – rycerz mógł sobie pozwolić na większą bezpośredniość.
Król machnął nerwowo ręką, odprawiając nieszczęsnego tłumacza w bliżej nieokreślonym kierunku:
– Ściborze, przetłumacz jej może, że jeżeli przyjdzie nam wydać walną bitwę z niebezpiecznym zamkiem za plecami, to już na pewno zabraknie ludzi do pilnowania dotychczasowych jeńców i będziemy zmuszeni pozbawić ich życia.
Skrzywił się, ale rzeczywiście już na poprzedniej radzie zapadły decyzje uwzględniające taką możliwość, więc przetłumaczył bez dalszej zwłoki.
– Czy to jeńcy z Orjachowa mi kuzyni, czy bracia? A i ja sama mało dbam o życie, spędziłam z tym waszym spaczonym mnichem dwa dni i – noce… – i wreszcie się rozpłakała.
Rycerz polskiego pochodzenia poczuł wzbierającą w nim odrazę, ale postanowił zatrzymać ją w sobie do czasu bitwy, a na razie odpowiedział:
– Drogie dziecko, znam wasz język tylko trochę i potrzebuję wyraźnych zdań, w dialekcie chlip-tureckim wcale się nie porozumiem, więc nie ma rady, musisz się nieco uspokoić. Wskaż po prostu ujście tunelu i wszystko się znakomicie ułoży…
– Oprócz losu większości ludzi, których dotąd znałam? Mego ojca Doğana beja, całej rodziny, krewnych, znajomych? Zresztą nie ma żadnego tunelu, spuszczono nas z murów na linach.
– I dlatego schwytaliśmy cię już za głównym pierścieniem oblężenia. Mury są przy tym pod stałą obserwacją. Wierutne kłamstwo.
– Jeżeli chcecie, żeby wasi wojownicy coś skutecznie obserwowali po nocy, wydawajcie im zawsze podwójne porcje marchwi – zdołała, przez łzy, zaśmiać się ironicznie.
– Tobie się wydaje, że to żarty? Trupy, tyle trupów… Mdli mnie, kiedy na ciebie patrzę – odwrócił się zniecierpliwiony. A kiedy patrzę na swoje odbicie w tych czarnych oczach, to już szczególnie, dodał w myślach.
– Bądź zdrów – usłyszał jeszcze.
Reszta zebranych, nie mogąc wprawdzie wyrozumieć dialogu (oprócz hospodara Mirczy, który też zadowalająco radził sobie z tureckim), wnioski wyciągnęła właściwe. Mikołaj z Gary podsumował zwięźle:
– Odesłać ją jeszcze na przesłuchanie dla porządku, a tutaj chyba możemy już przystąpić do opracowania planu bitwy.
Nazajutrz plan bitwy oczywiście okazał się bezużyteczny. Zamierzano wysłać najpierw czeladź obozową dla przygotowania przedpola, ale francuskie rycerstwo w ostatniej chwili oświadczyło, że nie godzi im się ukrywać za plecami ciurów. Konetabl dodatkowo zapowiedział, że ktokolwiek wysforuje się przed niego, wyrządzi mu obrazę, jakiej nie zmywa się wodą – i zaszarżowali pod górę, zanim reszta zainteresowanych zdołała przygotować się do walki. Co więcej, przebili się przez pierwsze szeregi osmańskie z zastanawiającą łatwością.
– I co teraz? – odezwał się do swoich doradców król Zygmunt.
– Teraz pozostaje przygotować się do ataku – stwierdził Ścibor.
– Istotnie, postawiono nas w sytuacji bez wyjścia – przyświadczył Mikołaj – porzucenie sojuszników w tym momencie położyłoby kres idei krucjat, nie wspominając już o tym, że prawdopodobnie nie zdążylibyśmy się wycofać przez Dunaj.
– A kronikarze nie wybaczyliby nam bezcelowego wymordowania jeńców! – zakrzyknął z daleka Mircza Stary, zajmujący się już sprawianiem szyku mołdawskich wojowników.
– My sami sobie tego nie wybaczymy, już mniejsza o celowość – skomentował pod nosem Ścibor i dwoma łykami wody popił gorzkie rozważania nad sensem swojej obecności na tej wyprawie.
Po upływie kilku dłuższych chwil krzyżowcy zdołali wreszcie przygotować się do walki. W tym czasie Francuzi pokonali już skarpę obramowującą wielką dolinę i parli w głąb, ale na obu ich flankach wylewały się z wolna zastępy przeciwników, grożąc okrążeniem. Sprawiano szyki do ataku wspierającego: węgierscy rycerze z królem Zygmuntem na czele utworzyli centrum sił sprzymierzonych. Chorwatów podzielono na dwie grupy: Stefan Lackfi dowodził prawym skrzydłem, Mikołaj Garaj otrzymał komendę nad odwodem. Lewe skrzydło, trudny teren wąwozów i urwisk, przypadło siłom mołdawskim i hospodarowi Mirczy. Krzyżowcom weneckim, genueńskim i maltańskim pozostawiono blokadę Nikopola z lądu i wody.
Dało się już dostrzec, że dufni w swą potęgę rycerze francuscy – ci sami, którzy twierdzili, że końcami kopii utrzymaliby spadające na ziemię niebo – w znacznej części potraciwszy konie, utknęli ostatecznie w gęstwie znakomicie wyszkolonych janczarów, wystawieni na szarże spahisów. Osłaniała ich jeszcze niebieskawa poświata inkwizytorskiej tarczy, ale coraz częściej przebijały się przez nią tajemnicze czarne błyskawice lecące od tureckiego obozu, topiąc zbroje i straszliwie raniąc walczących. Choć sojusznicy nie mogli tego widzieć z daleka, zginął tam wielki admirał de Vienne, który niósł sztandar Francji; zginął stary wojownik Jean de Carrouges, Odard de Chasseron, Philippe de Bar i niezliczeni inni. Kwiat rycerstwa wprawionego na polach wojny stuletniej wykrwawiał się na bułgarskiej równinie. Kiedy inni spahisi osaczyli ich z boków i złączyli gałęzie okrążenia u zwieńczenia skarpy, wszystko było gotowe i król Zygmunt mógł wreszcie dać sygnał do ataku.
Wyróżniony rycerz uniósł w górę ogromny sztandar i na królewski sygnał pochylił go w przód, wskazując kierunek ataku na wprost. Rozległy się trąbki sygnałowe, a zwarta masa koni nabierała prędkości. Lekkozbrojna kawaleria anatolijska zamykająca pierścień, choć liczebnością kilkukrotnie przekraczała tych parę chorągwi węgierskich idących na czele, nie miała żadnych szans wytrzymać impetu kopijników zakutych w zbroje płytowe. Dopiero gdy wytracili nieco rozpędu, rozdzierając szeregi osmańskie w szarży pod górę, możliwe stały się indywidualne pojedynki. W tłumie wyróżniał się barwą zbroi i powagą Isa zwany Białym, owiany złą sławą bejlerbej Anatolii, o którym powiadano, że chwyciwszy jeńca za uda, rozdziera na dwoje. Zebrawszy przygarść wiernych spahisów, ruszył on wprost na Zygmunta. Jadący po prawicy monarchy Ścibor dostrzegł go jednak zawczasu, a wychyliwszy się przeciw niemu skośnie z siodła, uderzył w piersi i przebił. Towarzysze bejlerbeja zakrzyknęli żałośnie i rozpierzchli się, a królewska eskorta jechała im na karkach, pracując mieczami i toporami. Pierścień okrążenia został rozerwany.
Dla Francuzów było już jednak bardzo późno. Zbyt wielu zginęło, nie trzymali już zwartej linii frontu, lecz przemieszali się z janczarami w jedną splątaną krętwę, a coraz więcej z nich odrzucało broń i padało na kolana, usiłując się poddać. Węgrzy wjechali w tę gęstwę i tratowali, chwilami tylko z trudem różnicując, kto swój, kto wróg. Potem spróbowali się rozdzielić i rozwidlić, aby nie razić sojuszników. Skoro pokonali skarpę, szersza perspektywa płaskowyżu pozwalała dopiero w pełni zorientować się w rozmiarze tureckich sił. Wnioski nie były budujące. Stąd padł pomysł, aby wyrównać linię boju, zabezpieczyć niedobitki Francuzów, poczekać na dołączenie spóźnionego w ataku skrzydła chorwackiego i potem dopiero rozważać dalszy atak w stronę obozu wroga w oparciu o taki przyczółek na szczycie skarpy.
Wtedy rycerze spod królewskiej chorągwi zorientowali się nagle, że przeciwnicy odsunęli się nieco, a grunt wydaje się niewytłumaczalnie grząski. Rumaki zapadały się po pęciny. Potem w fontannie błotnistej mazi wyłoniła się kreatura przypominająca parecznika karykaturalnych rozmiarów, może skolopendrę, i połknęła od razu dwóch rycerzy. Król Zygmunt zdarł konia z okrzykiem przerażenia:
– Co to jest?!
– Jak ja dorwę tych zaklinaczy przyrody… – zgrzytnął zębami Ścibor, przy czym poczuł, że jego własny karosz chwieje się na kopytach i przyklęka, gdyż został od spodu rozszarpany na oścież. Nie namyślając się dłużej, skoczył z siodła – nieco ociężale z powodu zbroi – wprost na segmentowany grzbiet stwora, ujął obustronnie ciężki kiścień, którego w ścisku chętnie używał zamiast miecza, i zacisnął mu łańcuch na gardle. Zwierzę okręciło się kilkakrotnie w konwulsjach, wlokąc go za sobą po błocie i wertepach, po czym znieruchomiało.
Wyplątując się spod cielska, rycerz zauważył, że znalazł się w nieco przemieszanych szeregach janczarów. Szybkim spojrzeniem zlokalizował sztandar królewski i przystąpił do przebijania się w jego stronę. Wtedy właśnie stracił rachubę własnoręcznie zabitych. Szable brzęczały, zwijając się na płask i krusząc na jego zbroi płytowej, janczarzy nie mogli go utrzymać siłą, nie mogli rozstąpić się w tłumie. Musieli ginąć. Tak Ścibor wrócił w szeregi węgierskie, już coraz bardziej ścieśnione i w znacznej większości również pozbawione koni. Cała ta masa przemieszczała się nierównomiernie w stronę urwisk i jarów lewego skrzydła, wciąż utrzymywanych przez mołdawskie i wołoskie siły Mirczy. Z perspektywy walczących w tym miejscu trudno byłoby zrozumieć przyczyny takiego ruchu, ale w istocie było to proste: sułtan Bajazyd Błyskawica uruchomił jedną ze swoich niezliczonych rezerw, a mianowicie zwasalizowanych Serbów, półtora tysiąca europejskiego rycerstwa. Siła ta, uderzając między centrum a prawe skrzydło sprzymierzonych, podczas gdy większość z nich walczyła już pieszo, wywarła przygnębiający skutek. Chorwaci zostali po części zatratowani, po części zepchnięci ze skarpy nazad ku Dunajowi, a środkowe zgrupowanie musiało przyjąć cały impet uderzenia z boku. Stąd właśnie dalsze przesunięcia.
W dolinie przytomnie zareagowali Mikołaj z Gary i mistrz de Naillac, którzy mieli lepszy ogląd całości pola bitwy, nawet jeżeli oznaczało to głównie obserwację tabunów koni: pozbawionych jeźdźców, spłoszonych i nieraz ciężko poranionych, pędzących we wszystkie strony. Królewski doradca sprawił więc szyk skośny, osłaniając ujścia wąwozów na lewym skrzydle i ich połączenie z rzeką, a także udzielając wsparcia panikującym już Wołochom. Zakonnik zajął się sposobieniem floty do ewentualnych pilnych działań.
Tymczasem chorągwie stłoczone wokół króla Zygmunta odczuwały coraz większą desperację, szczególnie że inkwizytorska osłona całkiem już utraciła moc, więc sułtańskie błyskawice i ogniste kule regularnie padały w środek grupy, zadając ciężkie straty. Janczarzy także naciskali ze wszystkich stron, a coraz to nowi spahisi kąsali atakami kawaleryjskimi, usiłując rozszarpać zwarty szyk. W tych trudnych warunkach Herman, hrabia Celje, odnalazł spłachetek wolnego terenu i zgromadził wokół siebie grupę rycerzy zachowujących wciąż konie. Poderwał ich do rozpaczliwej szarży, która otworzyła górny wylot jednego z większych wąwozów. Armia zaczęła wlewać się w tę lukę – choć siły hospodara Mirczy wycofywały się, nie było tam jeszcze zbyt wielu Turków i istniała szansa względnie łatwego powrotu nad Dunaj.
W miarę, jak poszczerbione szeregi osiągały gardziel wąwozu, napór przeciwników narastał. Król Zygmunt, już tylko z nieliczną świtą, wycofywał się pieszo jako jeden z ostatnich. Kiedy osiągnęli dolną część wąwozu, rozległy się naraz okrzyki i dźwięki kopyt świadczące o tym, że ostatnie linie straży tylnej zostały przełamane. Poniżej, w dolinie, rezerwy dowodzone przez Mikołaja Garaja przesuwały się w szyku w stronę rzeki, łącząc się ze strumieniem ludzi wypływającym z jaru. Zygmunt, biegnąc w dół, czuł wyraźnie, jak jego monarsza godność odczepia się i zostaje z tyłu.
– Nie zdążymy uciec – wysapał z jękiem.
Ścibor nie mógł się zmusić, aby żałować ludzi, którzy wyrżnęli bezbronnych jeńców lub do tego dopuścili, wliczając nawet i siebie samego. Ta wzgarda walczyła w nim o lepsze z wiernością przyjacielowi i władcy oraz dbałością o faworyzowaną pozycję swojego rodu. Po chwili zdecydował się:
– Biegnijcie do okrętów, ja ich zatrzymam.
– Co ty mówisz: to nie są cywilizowani, szlachetni ludzie. Nie będą z tobą staczać rycerskich pojedynków, tylko rozniosą cię na szablach.
– Moja sprawa. Biegnijcie do okrętów.
Jak należało się spodziewać, nie sprzeczali się dłużej, tylko odbiegli z widoczną ulgą na twarzach, zwłaszcza w przypadku króla, o ile było to widać spod hełmu. Ścibor upewnił się, że zniknęli za kolejnym załomem skalnym, po czym wziął głęboki oddech. Zwolnił zaczepy własnego pomysłu przy naramiennikach, tak że zbroja z niego spadła, i nie powstrzymywał już przyczajonej w swoim charakterze bestii. Pole widzenia mu zafalowało i wyostrzyło się; poczuł, że gwałtownie przybiera na masie i rozlewa się cielskiem po zboczach wąwozu. Kłapnął na próbę, upewniając się, że mógłby połknąć owcę w całości, po czym niedbale machnął łapą, przetwarzając pierwszy szereg szarżujących Turków do postaci marmolady w puszkach.
– Smok! Smok! – krzyczeli rozpaczliwie, gdy drugi szereg nie zdążył wstrzymać koni i zawrócić.
– Niech teraz wasi zmiennokształtni spróbują to wyrównać – warknął Ścibor bardzo niskim głosem, po czym znudził się pacaniem, szeroko rozwarł paszczę i zalał gardziel wąwozu pożogą. Dnem spływały resztki stopionych zbroi.
Kiedy dym rozwiał się, smok ujrzał, że szarżuje na niego spahis abstrakcyjnych rozmiarów na równie przerośniętym rumaku. Szybkie chuchnięcie na próbę – najwyraźniej w dodatku ognioodporny. Wewnątrz jaru i tak brakowało pola manewru, więc przygotował się na przyjęcie ataku, a w ostatniej chwili przypadł nisko do ziemi, wygiął się silnie w krzyżu i uderzył ogonem znad głowy na podobieństwo skorpiona. Na końcu ogona miał zaś potężny kolec, który rozdarł – jakże adekwatnie – zbroję kolczą, rozłamał żebra na strony, utkwił w komorze serca. Przeciwnik szarpnął się jeszcze raz i zwiotczał. Ścibor tymczasem przyszpilił ogromnego konia do ziemi i zagryzł na miejscu.
Kiedy jednak uniósł łeb, zauważył, że w górnej części wąwozu grupują się już następni przeciwnicy – czy to przywołane skądś stwory, czy też następni zmiennokształtni. Orzeł rozmiarów słonia, gigantyczna dżdżownica, a także parę kreatur, których nie potrafiłby nawet nazwać. W dodatku nad nim utworzyła się zupełnie prywatna chmura burzowa, z której walił gęsty grad i raz po raz trzaskały pioruny. Nie był pewien, na jak długo wystarczy mu oporności łusek. Niechętnie zrozumiał, że nawet on nie potrafi utrzymać wąwozu przeciw całej armii osmańskiej, więc uwolnił szarpnięciem zaklinowane brzuszysko, odbił się potężnym susem w stronę naddunajskiej polany i już w powietrzu zmienił z powrotem postać.
Rycerz przekoziołkował, zerwał się na nogi i biegł co sił, po trawie i rozwłóczonych szczątkach zabitych, w stronę wielkiej rzeki. Nikt mający taką moc nie używa jej chętnie – każdy powrót przychodzi z wielkim wysiłkiem, a odzyskanie normalnego ludzkiego sposobu myślenia może nieraz zająć tygodnie. Nie wspominając już o opinii Kościoła. Tymczasem jednak musiał się skupić na biegu. Wylewający się już na równinę Turcy próbowali go ścigać, ale genueńscy kusznicy z okrętów ostrzeliwali ich zaskakująco skutecznie. Łodzie pomocnicze do przewozu wycofujących się dawno odpłynęły, więc skoczył do wody i płynął skośnie do nurtu. Wśród patrzących rozległ się przytłumiony okrzyk. Pływanie było rzadką umiejętnością.
Król Zygmunt leżał zgnębiony koło rufy największego okrętu, półprzytomnie spoglądając w niebo, jakby mu ani przez mgnienie nie przyszło do głowy, że to nadziei – nie rozpaczy – statek. Ożywił się nieco dopiero wtedy, gdy Ścibor wgramolił się przez burtę i usiadł obok, ciężko oddychając. Dookoła także dało się słyszeć pełne podziwu szepty.
– Gratuluję, wspaniały wyczyn. Uratowałeś nam życie. Nie mam pojęcia, jak ci się udało tak długo bronić tego wąwozu.
– Trochę umiejętności, trochę szczęścia – odparł rycerz, opróżniając podsunięty przez kogoś bukłak – dokładnie jak wtedy w Novigradzie.
– I teraz już zupełnie nie wiem, jak cię nagrodzić.
– Wiesz, że niczego nie żądam.
– Przecież muszę ci pokazać, że bardziej się opłaca ratować władcę niż przypadkowe panienki. Może utworzymy na pamiątkę tego dnia i twoich starań zakon rycerski dla obrony słabszych oraz walk z niewiernymi. Nazwiemy go Zakonem… Zakon Statku? Już jest. Zakon Ducha Świętego? Chyba też. Zakon Cebuli?…
– Może Zakon Smoka? – zasugerował Ścibor, uśmiechając się delikatnie.
– Zakon Smoka, znakomicie! – przyklasnął król.
Jego przyjaciel rozglądał się już jednak, a jego bystry wzrok wyłowił coś, co wydało mu się istotne. Po chwili zrozumiał i zawołał:
– Panie Idzi… halo, panie Idzi!
– Mówi się do mnie: bracie Idzi – odparł z naciskiem inkwizytor, odwracając się na schodach wiodących pod pokład.
– Panie Idzi, gratulacje za przechowanie dziewczyny, ale tym razem to ja schodzę do ładowni. Zatroszczę się o nią, nie ma obaw. Bardzo dziękuję.